Irena Gaweł, urodzona w 1937 r.
Ja byłam tą myszką
Wspomnienie czyta Weronika Nockowska
Moja pamięć okresu wojny zaczyna się od 1941 roku, lecz obejmuje ona tylko te wydarzenia, które mocno w niej utkwiły i pozostawiły trwały ślad. Po wojnie starałam się wyprzeć przeszłość z pamięci, ale pozostały mi na trwałe różne lęki.
Urodziłam się w Krakowie jako córka Wilhelma Greifa i Eugenii (Gizy) z domu Oleksinzer. Ojciec pochodził z Chyrowa, gdzie przed wojną mieszkali jego rodzice i część rodzeństwa ze swoimi rodzinami. Miał jeszcze dziewięcioro rodzeństwa, ale dwaj bracia i siostra wyemigrowali za młodu do Stanów Zjednoczonych.
Ojciec studiował prawo i filozofię, lecz ukończył studia prawnicze. Ponieważ musiał sam opłacić studia, pracował przez pewien czas jako nauczyciel języka niemieckiego w gimnazjum w Piotrkowie Trybunalskim.
Był ponoć bardzo przystojny, bo słyszałam od kilku osób, które znały go z tamtego okresu, iż nazywano go piotrkowskim Rudolfem Valentino. Przed wojną działał w PPS i współpracował z Adamem Próchnikiem.
Kiedy rodzice się pobrali, pracował jako asesor sądowy w Sosnowcu i dojeżdżał do Krakowa. Matka była urzędniczką bankową w Krakowie.
Po wybuchu wojny ojciec wyjechał do Lwowa, gdzie mieszkała rodzina mojej matki (ojciec, siostra i dwaj bracia z rodzinami), aby zrobić rozeznanie odnośnie do możliwości naszego przeniesienia się do Lwowa. Tam został aresztowany przez NKWD i zesłany do łagru na Syberii, skąd zwolniony na mocy paktu Sikorski-Majski ewakuował się z Armią Andersa.
W 1939 roku zostałam ochrzczona i przez krótki czas przebywałam w mieszkaniu mojej matki chrzestnej – Marii Grużewskiej, najbliższej przyjaciółki mojej matki. Zwróciło to jednak uwagę sąsiadów pani Marii, która była osobą niezamężną, więc musiałam stamtąd odejść.
W 1940 r. matka wyjechała ze mną do Warszawy, gdzie niebezpieczeństwo rozpoznania było mniejsze. Mojej matce udało się zdobyć dla siebie aryjskie papiery na nazwisko Katarzyna Franczek.
Mnie umieściła u zakonnic gdzieś pod Warszawą. Wkrótce jednak przełożona klasztoru, w którym przebywałam, kazała mnie stamtąd zabrać pod pretekstem, że użyłam brzydkiego słowa. Było to mało prawdopodobne, ponieważ byłam bardzo grzeczną dziewczynką i nie znałam w tamtym czasie brzydkich słów. Sądzę, iż prawdziwym powodem wymówienia mi miejsca było moje pochodzenie.
Po odebraniu mnie od zakonnic, zostałam oddana na przechowanie do rodziny Czarneckich, którym matka przekazała kosztowności i pieniądze, za które utrzymywała się cała ich rodzina.
Czarneccy byli emerytowanymi nauczycielami i zadbali o mój rozwój intelektualny (w wieku 5 lat czytałam już płynnie i umiałam liczyć) oraz duchowy (nauczyli mnie wszystkich modlitw i egzekwowali ich ciągłe odmawianie), natomiast przez cały czas pobytu w tej rodzinie głodowałam do tego stopnia, że gdy podczas choroby chciano postawić mi bańki, to odpadały one od kości.
Z tamtych czasów zachowało się wspomnienie pewnego wydarzenia, które utkwiło w mojej pamięci bardziej niż wszystkie inne wojenne przeżycia. Państwo Czarneccy kupili kiedyś dla siebie kiełbasę i bułkę, a zostawiając mnie samą w domu zaznaczyli, że nie wolno mi tego ruszać. Ponieważ nie było ich długo, zaczęłam najpierw obwąchiwać to jedzenie, a potem nie wytrzymałam i skubnęłam jedno i drugie.
Nie znałam tych smaków, bo karmili mnie tylko suchym chlebem (z rzadka z marmoladą) i ziemniakami. Po powrocie zapytali mnie, czy to ja skubnęłam kiełbasę i bułkę, a ja się wyparłam. Ponieważ nigdy przedtem nie skłamałam, uwierzyli mi i ustawili łapkę na myszy, do której włożyli słoninę.
Niestety, nie udało się złapać myszy, bo to ja byłam tą myszką. Tę historię opowiadałam moim córkom i wszystkim moim wnukom zamiast bajki.
Prawdopodobnie długotrwałe niedożywienie i przebywanie przez cały czas w zamkniętym pomieszczeniu spowodowały, że ciągle chorowałam. Opowiadała mi potem matka, że gdy raz mnie zobaczyła w tamtym czasie, to popłakała się na widok tego „szkieletu”.
Pod koniec 1942 lub z początkiem 1943 r. matka kupiła dla mnie fałszywą metrykę na nazwisko Krystyna Nowak. Wtedy zabrała mnie do Wesołej pod Warszawą.
Wkrótce po przyjeździe do Wesołej zaczepił nas szmalcownik i nic nie wskórawszy zaprowadził na żandarmerię niemiecką. Matka kazała mi klęknąć i modlić się, a sama pokazała nasze papiery, które okazały się na tyle dobre, iż żandarm uwierzył matce i puścił nas, jednak szmalcownik zagroził, że się jeszcze z nami spotka.
Wtedy mama odwiozła mnie z powrotem do państwa Czarneckich. W lutym 1943 roku pojawiła się, mówiąc, że jedzie na roboty do Niemiec. Na to ja w płacz i powiedziałam:„Mogę jeść suchy chleb, byle być z tobą”.
Matka zdecydowała się zabrać mnie ze sobą. W marcu 1943 r. znalazłyśmy się w pobliżu Singen am Boden, we wsi położonej przy granicy szwajcarskiej. Ponieważ miałyśmy różne nazwiska, występowałam jako córka zmarłej przyjaciółki matki, której przed śmiercią obiecała zaopiekować się mną.
Zwracałam się do mamy „Frau Katarina” i tylko w nocy, tuląc się do niej, mogłam po cichu mówić „mamo”.
Matka pracowała ciężko na roli oraz jako służąca u rodziny Klopferów, a ja w wieku sześciu lat pomagałam w pracy w ogrodzie, wieczorami przylejałam kartki (gospodarze prowadzili sklep spożywczy) i pomagałam w lekcjach ich synowi.
Naprzeciwko domu gospodarzy był budynek gestapo i wielki strach wywoływał we mnie komendant gestapo ze swoim ogromnym, bardzo groźnym psem. Ten gestapowiec z psem śnił mi się jeszcze przez wiele lat po wojnie.
Gospodarz, u którego matka pracowała, był przyzwoitym człowiekiem, nie był faszystą, a nawet pozwalał słuchać mojej matce radia, które trzymał ukryte w piwnicy. Niestety, został on zastrzelony przed zakończeniem wojny, gdy pełnił straż na granicy.
Jego żona była natomiast babą z piekła rodem, która mnie biła, jednak pocieszające było dla mnie to, że biła również własne dzieci.
Przed końcem wojny matka dostała zakażenia krwi i znalazła się w szpitalu w Singen, a ja w tym czasie zostałam umieszczona w domu prowadzonym przez zakonnice niemieckie. Pamiętam, jak przełożona uderzyła mnie w twarz, krzycząc: „Polnische Schweine!”. Gdyby tak wiedziała, kim byłam naprawdę, nie pisałabym dzisiaj tych wspomnień.
Po zakończeniu wojny utworzono w Niemczech polską szkołę, w której w ciągu dwóch miesięcy przerobiłam program pierwszej i drugiej klasy.
Około dziesięć lat temu, podczas podróży z mężem samochodem po Niemczech, zboczyliśmy z drogi i pojechaliśmy do miejscowości, w której przebywałam w czasie wojny. Korciło mnie, żeby powiedzieć Niemce, kim jest obecnie dziewczynka, którą tak poniewierała.
Odnalazłam ten dom, jednak okazało się, że dawna właścicielka wyszła zaraz po wojnie za mąż i wyjechała z rodziną do Australii.
Pod koniec 1945 r. wróciłyśmy do Polski. Okazało się, że przeżył wojnę jeden brat matki (był w Armii im. Tadeusza Kościuszki) i mieszka w Warszawie. Reszta rodziny matki zginęła w getcie we Lwowie.
Cała rodzina ojca w Chyrowie została rozstrzelana przez Niemców. Część rodziny ojca zamieszkała w Przemyślu zginęła w tamtejszym getcie.
W 1946 r. wrócił z Palestyny do Polski mój ojciec. Nie pamiętałam go i nie mogłam zaakceptować jego obecności w rodzinie. Nie chciałam, żeby jakiś „obcy człowiek” odbierał mi mamę i przez pewien czas zwracałam do ojca przez „pan”.
Ponieważ nasze mieszkanie w Krakowie było po wojnie zajęte, wyjechaliśmy do Wrocławia w grudniu 1946 r. Tutaj poszłam do III klasy szkoły podstawowej, a po jej ukończeniu rozpoczęłam naukę w liceum.
Ojciec miał z początku problemy ze znalezieniem odpowiedniej pracy ze względu na uczestnictwo w Armii Andersa. Zwrócił się do siostry Adama Próchnika, która poświadczyła, że był on bliskim współpracownikiem brata i stawał przed wojną w obronie robotników.
W 1949 r. ojciec otrzymał stanowisko sędziego w Sądzie Wojewódzkim we Wrocławiu, a po kilku latach przeniósł się do adwokatury.
Byłam w szkole zdeklarowaną humanistką i marzyłam o studiach dziennikarskich, ale zdawałam sobie sprawę, że jako nonkonformistka nie zagrzałabym miejsca w żadnej redakcji. Dlatego wybrałam praktyczne studia na Wydziale Chemicznym Politechniki Wrocławskiej.
Choć wybór kierunku moich studiów był przypadkowy, nigdy go nie żałowałam. Zaraz po uzyskaniu dyplomu wyszłam za mąż i rozpoczęłam pracę w Katedrze Technologii Nafty Politechniki Wrocławskiej, jednak po krótkim okresie pracy na uczelni (mąż też pracował na Politechnice) wyjechaliśmy na Górny Śląsk po „złote runo”.
Zostałam kierownikiem laboratorium w kopalni i moje pobory były uzależnione od ilości węgla wydobytego przez górników, jednak dzięki pracowitości górników moja pensja przekraczała znacznie zarobki na uczelni.
Mimo dobrych perspektyw już po trzech miesiącach wróciliśmy z zadymionych Katowic z powrotem do zielonego Wrocławia.
Podjęłam pracę nauczyciela chemii, początkowo w liceum ogólnokształcącym, a potem w technikum chemicznym. Było to wówczas dla mnie wygodne, ponieważ urodziłam córkę i etat w szkole umożliwiał mi łączenie pracy z opieką nad dzieckiem.
Kiedy pojawiły się możliwości odbycia studiów doktoranckich na Politechnice, zgłosiłam się do Katedry Technologii Nafty Politechniki Wrocławskiej i zostałam przyjęta. Praca naukowa to było to, co najbardziej pragnęłam robić.
Jeszcze przed obroną pracy doktorskiej zostałam zatrudniona na Politechnice. Uzyskałam kolejne stopnie naukowe i tytuł profesora. W wieku 70 lat przeszłam na emeryturę, ale jestem nadal aktywna zawodowo.
Mam jednego (tego samego) męża, dwie córki i sześcioro wnuków, ale to ostatnie nie jest już moją zasługą.
Żałuję, że nie znałam żadnego dziadka ani babci, iż tak niewiele wiem o mojej rodzinie, chociaż rodziny moich rodziców były tak liczne. Jako dziecko chciałam jak najszybciej zapomnieć o wojnie, później byłam zajęta nauką, pracą, własną rodziną i ciągle brakowało mi czasu na rozmowę z rodzicami, a kiedy już chciałam dowiedzieć się czegoś o historii mojej rodziny, to nie miałam kogo zapytać, bo rodzice już nie żyli (ojciec zmarł w 1975, a matka w 1979 r.).
Takie zachowanie jest charakterystyczne dla młodych ludzi. Moje córki też okazują zniecierpliwienie, gdy próbuję im opowiadać o swojej przeszłości i doradzają mi napisanie wspomnień, które może przeczytają na emeryturze.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl