audio: 1

Adam Nowicki, urodzony w 1932 r.

Z wileńskiego getta

Wspomnienie czyta Sławomir Holland

Do getta wileńskiego ludność żydowską zaczęto spędzać 6 września 1941 roku. Nieprzerwany potok ludzki sunął po jezdniach, wypełniając je od chodnika do chodnika. Pamiętam, jak litewski policjant bił pałką z całej siły, bezlitośnie i bez powodu młodą kobietę z niemowlęciem na ręku.

W pokoju średniej wielkości przebywało nas dziesięć osób, w tym przesiedlony z Niemiec pan Lehmann. Zawsze uśmiechnięty, uprzejmy, ugrzeczniony, nie znał ani polskiego, ani jidysz; jego literackiej niemczyzny (mój ojciec dobrze znał ten język, mógł go przeto ocenić) słuchaliśmy z mieszanymi uczuciami.

Miał niemieckie odznaczenia z I wojny światowej, którymi naprawdę się szczycił. Był to, mimo wszystko – jakkolwiek to zabrzmi – prawdziwy niemiecki patriota; pamiętam, jak z satysfakcją przeglądał numery wychodzącego wówczas w Berlinie tygodnika ilustrowanego „Signal”, podkreślając ich walory wydawnicze. Pan Lehmann zachorował na dur brzuszny i początkowo leżał samotnie na swojej pryczy (my przenieśliśmy się do sąsiednich pokoi), potem go zabrano i wywieziono w niewiadomym, a właściwie w wiadomym, jedynym kierunku.

Szkół w getcie nie było, kilku podstawowych przedmiotów uczył mnie
– znaleziony gdzieś przez rodziców – niewiele starszy ode mnie młody człowiek, angielskiego uczyłem się u pani Kapłańskiej, mieszkającej w sąsiednim pokoju. Nauka angielskiego była wtedy zdecydowanym wyzwaniem skierowanym przeciwko Niemcom. Pani Kapłańska studiowała przed wojną w Anglii, miała piękny oksfordzki akcent. Kiedy w rozmowie z nią moja matka napomknęła, iż wiadomo, co nas czeka z rąk Niemców, pani Kapłańska odparła z oburzeniem: „Niech pani nie śmie tak mówić, Niemcy to cywilizowany naród”. Gdyby przeżyła getto, należałaby do grona czołowych powojennych
anglistów. Zginęła, tak jak niemal cała reszta mieszkańców getta, rozstrzelana na Ponarach pod Wilnem.

Getto było odgrodzone od pozostałej części miasta nie murem jak w Warszawie, lecz ścianami z desek markującymi koniec ulic. Miedzy deskami były szpary, przez które dawało się obserwować to, co działo się po tamtej stronie. Przyznam, że widok zza szpar oglądałem zafascynowany, z zapartym tchem.

Nigdy nikomu niczego tak nie zazdrościłem i nigdy niczego silnie nie pożądałem, jak tej otwartej przestrzeni i możności przemieszczania się z miejsca na miejsce, chodzenia tu i tam w dowolnie obranym kierunku; zwyczajnie – coraz dalej przed siebie, bez wyrastających nagle murów i ścian. Byłem owładnięty przeszywającą i przemożną tęsknotą za możliwością pójścia na skraj miasta, na łąkę, w pole, do lasu, nad rzekę; pragnąłem położyć się na trawie z gazetą, książką lub wpatrywać się w niebo nie przesłonięte dachami domów, gdzie ludzie gnieździli się jak owady.

Mnie się wydawało, że ci po drugiej stronie, to heroiczne postacie z jakiejś rajskiej krainy, pełnej niezmąconej szczęśliwości. A w rzeczywistości byli to zabiedzeni, znękani i udręczeni wojną mieszkańcy miasta. Najdobitniejsza to bodaj w moim życiu ilustracja względności naszych odczuć i ocen.

Na całej przestrzeni getta uchowało się jedno, jedyne drzewo. Rosło na podwórzu biblioteki. Pod drzewem była jeszcze murawa, a na niej trochę trawy. To drzewo z kępką trawy stało się obiektem czegoś w rodzaju sakralnej adoracji. Przychodziły tam dzieci, przychodzili dorośli i wpatrywali się w nie nabożnie i z zachwytem, tak jak dziś w bazylice św. Piotra w Rzymie wpatrują się ludzie w piękno „Piety” wyrzeźbionej przez Michała Anioła. Oprócz drzewa-jedynaka było jeszcze kilka krzaków otoczonych metalowym ogrodzeniem w podwórzu Judenratu, wokół których nieustannie obracał się tłum ludzi złaknionych jakiegokolwiek kontaktu z przyrodą. To był gettowy park. I na tym koniec.

W getcie doznawałem dojmującego i nie ustępującego uczucia głodu. Gdy matka wysyłała mnie do piekarni po kartkowy chleb, którego zawsze było za mało, w drodze powrotnej obgryzałem go wokół tak, by nie wzbudzało to podejrzeń. Młodszemu o cztery lata braciszkowi (sam miałem wtedy dziesięć lat) złożyłem taką propozycję: „Weź kawałek chleba (ze słoniną czy cebulą), włóż do ust, potem wyjmij, a ja go zjem”. Raz czy dwa zaintrygowany braciszek przystał na to, ale ponieważ sam odczuwał głód niemniejszy niż ja, owo źródło dodatkowej aprowizacji dla mnie ustało.

Niedługo przed likwidacją wileńskiego getta (23 września 1943 roku), kiedy wewnętrzne napięcie wyraźnie i odczuwalnie wzrastało, bowiem Niemcy i Litwini zaczęli przeprowadzać próbne akcje pacyfikacyjno-likwidacyjne, przez kilka dni ukrywaliśmy się w dobrze zamaskowanej, dużej piwnicy, którą uprzednio przygotowali na taką ewentualność mężczyźni naszej kamienicy.

Przebywało tam kilkanaście rodzin, matki, ojcowie, dzieci.
Starców nie było, wszystkie osoby powyżej lat sześćdziesięciu zostały wywiezione na Ponary i rozstrzelane w czasie pamiętnej masakry 22 grudnia 1941 roku.

Leżeliśmy skuleni, stłoczeni na drewnianych pryczach, niektóre z przeciążenia niebezpiecznie trzeszczały. Było prawie zupełnie ciemno, tylko gdzieniegdzie paliły się świece lub karbidówki.
Pamiętam, że przy chybotliwym płomieniu takiej karbidówki czytałem wtedy angielskie bajki!

Warunki sanitarne były przerażające. Zatęchłe powietrze piwnicy przepełniał odór ekskrementów z półotwartego wychodka. Moja matka wręcz rozkazała ojcu wynieść i opróżnić wypełnione nimi wiadro. Żywiliśmy się głównie sucharami, to znaczy chlebem razowym, wysuszonym i doprowadzonym do takiego stopnia twardości, że trzeba go było długo moczyć w ciepłej wodzie, zanim nadał się do jedzenia.

Gdy po jakimś czasie ustały strzały karabinowe, zdecydowaliśmy się wyjść z kryjówki i wrócić do mieszkań. Sąsiadka poczęstowała mnie wtedy kromką chleba posmarowanego margaryną. Po wspomnianych sucharach było to smakowe olśnienie, jakiego nie doznałem nigdy potem. żadne frykasy, wyszukane dania, wykwintne potrawy w kraju czy za granicą, jakimi mnie później raczono (zwłaszcza w powojennych Niemczech, gdzie traktowano nas bodaj jak gości honorowych), nie smakowały nawet w przybliżeniu jak ów kawałek chleba, już przecież niezbyt świeżego, z cieniutką warstewką tłuszczu. Była to nie dająca się opisać chwila kulinarnej ekstazy.
Przez wszystkie dziesięciolecia, które minęły od tamtych dni, pozostaję dogłębnie wdzięczny tej kobiecie. Nie każdego było stać na taki gest. Niby mały, a jakże wymowny w tamtych czasach, w owej chwili.

W getcie czasami sprzedawano nawet czekoladę. Nie na tabliczki, naturalnie, lecz na małe prostokąciki, z jakich się składa. Raz dałem się skusić i kupiłem jeden prostokącik, kosztował bajońską sumkę. Później gorzko tego żałowałem, przeżyłem bowiem mgnienie niewysłowionej rozkoszy, a potem – nieprzeparte i niespełnione pragnienie połknięcia wielokrotności owego prostokącika.

Bezpośrednio przed likwidacją getta, na początku września 1943 roku, mężczyzn do lat pięćdziesięciu wywieziono do obozu pracy w Estonii. Znalazł się wśród nich również mój ojciec (później tam zginął).

Matka zdawała sobie sprawę, że koniec getta jest bliski i nieuchronny, postanowiła więc wyjść wraz ze mną i bratem na aryjską stronę. Od ojca otrzymała jeszcze krótką notkę. Pisał: „Zrób z Adasiem to, co zamierzałaś”. Chodziło właśnie o wyjście z getta. Napisał tak (poświęcając młodszego syna), ponieważ nie wierzył, że matka potrafi wyprowadzić siebie i nas obu – i przeżyć! Jednak potrafiła i tego dokonała.

Najpierw wyszła sama i znalazła odpowiednią osobę oraz miejsce – u pani Maryni na strychu. Potem przyszła po mnie. Do dziś nie wiem, dlaczego nie zabrała nas obu razem. Może bała się, że będziemy się zachowywać nienaturalnie w odmiennym środowisku, co mogłoby wzbudzić podejrzenia. W każdym razie poszła jeszcze raz po mojego brata, przyprowadziła go i ponownie chciała pójść po rzeczy. Na szczęście pani Marynia zdołała ją przekonać, że to zbyt ryzykowne. Na szczęście, bo z tej wyprawy mogłaby już nie wrócić.

Dalszy pobyt u Maryni stawał się niebezpieczny, zauważono nas bowiem i zaczęto szeptać o jakichś podejrzanych osobach. Wtedy matka zdecydowała, że należy w ogóle opuścić Wilno. Udaliśmy się więc po prostu na dworzec kolejowy. Po drodze jakiś osobnik w mundurze niemieckim albo litewskim zaczął nam się badawczo przyglądać. Uratowała nas prawdopodobnie aparycja spisanego przez ojca na straty mojego młodszego brata, jego „aryjskie” rysy twarzy, niebieskie oczy i duża czapa jasnych, słonecznych włosów. Nie tylko wtedy – podobnie przy przejściu na peron, którego strzegł rosły, barczysty mężczyzna w niemieckim mundurze i hełmie. Należy tu dodać, że dworzec w Wilnie był szczególnie pieczołowicie strzeżony, jako jeden z węzłowych punktów połączeń komunikacyjnych na front wschodni.

W teczce, którą matka niosła w ręku, znajdowały się niemal wszystkie nasze żydowskie dokumenty. Nie rozumiem, jak i dlaczego matka zdecydowała się zabrać je ze sobą. Wystarczyło teczkę otworzyć – byłoby po nas. Do tego matka w swej fałszywej Kennkarcie miała wpisane „ledig” (niezamężna). Skądże więc przy niej dwóch chłopców? Aby odwrócić uwagę Niemca, zaaranżowała scenkę – zaczęła nas popychać, wrzeszczeć na nas i obrzucać wyzwiskami. Widząc takie zachowanie głupiej wiejskiej baby – za jaką ją zapewne wziął – Niemiec najwidoczniej machnął ręką.

Koleją, a potem wozem konnym dotarliśmy wreszcie do niedużej osady leżącej u skraju Puszczy Rudnickiej, gdzie mieszkał znajomy lekarz. Umieścił nas w małej chatynce przy chłopskiej rodzinie, potem przenieśliśmy się do leśniczówki.

Po przytłaczającej w getcie izolacji i osaczeniu oraz odcięciu od natury, ten falujący ocean drzew, bliskość i jednocześnie bezkres otaczającej przyrody, uczucie otwarcia na nieskończoność było czymś wyzwalającym i oszałamiającym zarazem. Tutaj, gdyby nie obecność partyzantki, można było zapomnieć nie tylko o toczącej się wojnie, lecz w ogóle o świecie zależności ludzkich. Tu bowiem
życie pulsowało swym odwiecznym, naturalnym rytmem. Paradoksalnie ów okres odcisnął się w mojej pamięci jako czas wielkiego wyciszenia, które tak nagle i znienacka spłynęło na mnie po uprzednio przeżytym koszmarze.

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu