Ruta Wermuth-Burak
zdjęcia: 2

Ruta Wermuth-Burak, urodzona w 1928 roku

Ocalona

Ruta Wermuth-Burak: My, dzieci Holocaustu, odnaleźliśmy siebie, kiedy wstąpiliśmy do Stowarzyszenia. Postanowiliśmy być dla siebie rodziną. Niewielu z nas miało rodzinę. Trzeba było się otworzyć. Zdobyć na szczerość jak na mityngach AA. Pierwszy raz usiedliśmy w kręgu w Rychwałdzie, a między nami na środku rabin Michael Schudrich, bardzo zwykły w swojej niezwykłości. Poprosił, żeby każdy opowiedział o sobie. I wtedy ludzie zaczęli mówić. 
I wtedy ja też powiedziałam.

Remigiusz Grzela: Wcześniej pani nie mówiła?

Długo nie mówiłam. W czasie wojny nie mogłam. Po wojnie nie umiałam.

Nikt nie wiedział?

Wiedział mój mąż, którego poznałam w czasie wojny. Ale… To jest bardzo symptomatyczne. Ufałam mu, kochałam go i on mnie kochał, chociaż wtedy może sztubacką miłością. Był starszy, ja byłam bardzo młoda, niedoświadczona. Byliśmy już ze sobą. Miałam szesnaście lat, powinnam mu była ufać, jeżeli dotąd na tyle mu zaufałam, ale powiedziałam sobie: nie, i czekałam. Aż przyszły jego imieniny. W radiu grała muzyczka, tańczyliśmy. Uroczysty głos spikera przerwał i obwieścił, że Niemcy skapitulowali. Teraz mieliśmy podwójną okazję do świętowania.

Zaczął się szał na sali. Ludzie reagowali rozmaicie: jedni śpiewali, drudzy się obejmowali, śmiali się, a ja straciłam przytomność. Kiedy się obudziłam, leżałam na łóżku, w naszym pokoiku, mieliśmy takie wąskie łóżeczko. Staszek siedział przy mnie. Wtedy powiedziałam, kim jestem. Uznałam, że skoro wojna się skończyła, mogę mu wreszcie powiedzieć o sobie. I wtedy on tak pięknie powiedział, nigdy tego nie zapomnę: „Niezależnie od tego, kim jesteś, chcę, żebyś została ze mną całe życie, nie tylko kiedy jesteś młoda i piękna, ale też jak będziesz stara i niedołężna”. I tak było. Spędziliśmy ze sobą całe życie. Długo nikt poza nim nie wiedział.

Dzieci nie pytały o przeszłość?

Pytały, ale mało. Powiedziałam, że byłam jedynaczką. Oczywiście pytały, dlaczego nie mają żadnej rodziny. Dziadków, wujków. No, nie ma. Nas nie charakteryzował krzywy nos czy brązowe oczy, tylko brak rodziny.

Nas, czyli?

Dzieci Holocaustu.

Więc kim była pani po wojnie?

Bardzo nie chciałam być Żydówką. Latami myślałam, a na co mi jest się przyznawać. I właściwie bardzo mi się podobało bycie Polką. Zresztą, kim jestem, jeśli nie Polką? Mój mąż, który był dla mnie wyrocznią, namówił mnie w 1951 roku, żebym wróciła do swojego właściwego imienia i nazwiska. Mówił: „Nie możesz zaprzeć się przeszłości”. Po raz pierwszy otwarcie mówiłam o sobie w sądzie, na procesie przywracającym moją tożsamość. Bo od wojny nazywałam się Stanisława Pałyga. To było imię i nazwisko córki Frani, naszej gosposi z Kołomyi, która pomagała mamie prowadzić dom i była właściwie członkiem rodziny. Na tym procesie jedynym świadkiem był mój mąż, bo nikt inny nie mógł potwierdzić mojej tożsamości. Tak wróciłam do swojego imienia i nazwiska.

Co się zmieniło?

Niewiele, bo nadal się nie przyznawałam. Mąż dalej nazywał mnie Stasią, podobnie jak wszyscy, którzy mnie znali. Z tym, że już miałam jakąś przeszłość. Chociaż nadal nikt nie wiedział, kim jestem, a ja starałam się tego nie ujawnić. Mijał czas, oswajałam się. Kiedy trzeba było gdzieś pokazać dokumenty, pytano: „Rut? To niemieckie imię?” Odpowiadałam, że niemieckie. Co miałam mówić? I jak to wszystko opowiedzieć? Po wojnie ludzie nie mówili. Może i dobrze, bo można by od tego wspominania zwariować.

Szybko musiała pani stać się dorosła?

Czy byłam dorosła tamtej nocy, w wagonie? Pewnie byłam, chociaż nie miałam jeszcze trzynastu lat. Tamta noc wiele zmieniła. Ja stałam się dorosła, mama się postarzała. Musiała mieć świadomość, co nas czeka. Wiedzieć, że to jest pociąg wiozący nas na śmierć. Więc kiedy kilka osób zrobiło w ścianie wyrwę, żeby skoczyć, postanowiła, że zrobimy to samo. Zapyta pan, czemu wszyscy nie wyskoczyli. Niektórzy się poddawali i już nic nie chcieli robić.

Wiedzieli, dokąd jedziemy, ale mieli dzieci, mieli rodziny, których nie chcieli zostawiać. Ludzie starsi nie ryzykowali, czekali, co im los przyniesie. Człowiek broni się przed śmiercią różnymi sposobami, bywa ostatecznymi. Czasem ktoś mnie pyta, co bym zrobiła, żeby przetrwać. Odpowiadam zgodnie z prawdą: nie wiem. I teraz, czy ten skok to była dorosłość czy instynkt życia? Trudno to powiedzieć. Instynkt życia jest chyba jednym z najpiękniejszych, jakie są nam dane.

Ta scena ucieczki z wagonu wraca do pani?

Wraca do dziś. W snach i we wspomnieniach. Wagon śni się bardzo często. Słyszę dźwięk obracających się kół, takie: stuk, stuk. Słyszę wrzask. Już świtało. Nagle zobaczyłam kobietę, która się w wagonie powiesiła. Dzisiaj nie umiem już sobie nawet wyobrazić, że to było moje życie. Mama powiedziała: „Wyskakujemy. Ty pierwsza, później tato, a później ja. Nic się nie martw”. I że mnie znajdą.

Mama miała „bundelek” z moją odzieżą. Bo to nie jest tak, że Niemcy nas rozebrali do naga. Myśmy się sami rozebrali, bo było tak strasznie ciasno, nie było powietrza. Nie można było upaść. Rodzice opierali się o siebie ramionami, żebym ja, niżej, miała czym oddychać. Nawet jak ktoś zmarł, to stał dalej. Trochę miejsca zrobiło się dopiero wtedy, kiedy ludzie zaczęli wyskakiwać.

Mama mówiła, że mnie znajdzie, więc czekałam. Wyskoczyłam i straciłam przytomność. Kiedy się obudziłam, chwilę trwało, zanim dotarło do mnie, co się stało. Nie wiedziałam, gdzie jestem, co robię. Sprawdzałam, czy mam ręce, nogi, czy mogę wstać. Obudziłam się nie przy torach tylko w środku lasu. Rozglądałam się, bo powinnam się obudzić przy torach. Jak się znalazłam w lesie? Czy sama, resztką sił doczołgałam się słuchając nakazu mamy: „Biegnij do lasu!”. A może ktoś mnie zaciągnął?

Teraz może pan zapytać, co czułam. W ogóle nie czułam.

Kiedy wyszła pani z lasu?

To długo trwało. Pamiętam świt w lesie i koncert ptaków – najpierw pojedynczy trel, a po chwili głosy, które dołączały, aż wybrzmiał cały chór, symfonia mojego ocalenia. Musiało być dosyć wcześnie, bo ptaki wcześnie zaczynają śpiewać. Był wrzesień, kiedy dosyć późno się robi jasno. Wie pan, z dzieciństwa zapamiętuje się sytuacje albo bardzo dobre, albo bardzo złe. Dla mnie najstraszniejsza była nagość. Wstydziłam się jej jak to panienka z dobrego domu. Bo nagle po skoku z wagonu byłam naga, sama w lesie. Miałam tylko buty. Nie chciałam z tego lasu wyleźć. W ogóle nie wiedziałam, co robić, jak się ludziom pokazać.

Dużo jest przypadku w moim życiu, w moim ocaleniu. Powinnam była zginąć dziesięć razy. Zobaczyłam chałupę między drzewami. Wiedziałam, że muszę tam wejść. Wóz albo przewóz. Nie wiedziałam, co mnie spotka, a przecież w sytuacji, w jakiej byłam, mogłam się spodziewać najgorszego. Wyszłam z lasu taka naga, oblana krwią i każdy już mógł się domyślić, kim jestem. Wydać mnie. Ale musiałam zapukać. Trafiłam na Ludzi, proszę zapisać wielką literą, ona jest tutaj ważna.

Myślę, co zrobią, jak mnie zobaczą? Kiedy otworzyli, to było starsze małżeństwo, Ukraińcy, w pierwszej chwili w ogóle nie mogłam przemówić. Miałam ściśnięte gardło. Zaciągnęli mnie do chaty. Dopiero kiedy dali mi trochę gorącego mleka, powiedziałam, że jestem Żydówką, że uciekłam z transportu, żeby mi na Boga dali coś, czym mogłabym się przykryć – to była moja pierwsza potrzeba. Kobieta dała mi długą lnianą koszulę. Dała, chociaż nie musiała.

Powiedzieli, że nie mogę zostać, bo niedługo wrócą ich synowie, ale żebym poszła do miasteczka, bo tam jeszcze są Żydzi, którzy na pewno mi pomogą. To wszystko. Myślenia nie było. Żadnej alternatywy. I rzeczywiście idąc wzdłuż torów spotkałam Żydów, mieli na ręku opaski. Rozglądali się za uciekinierami z transportu, bo od razu zapytali mnie, czy wyskoczyłam z pociągu. Zaprowadzili mnie do jakiegoś domu, gdzie na siennikach leżeli ludzie, zmarnowani, cierpiący, i nagle usłyszałam głos swojej matki. Zawołała mnie. „Rutka?!” – to bardzo dobrze pamiętam. Tylko że przez tę noc stała się innym człowiekiem. Osiwiała, chociaż w to może trudno uwierzyć. Powiedziała mi, że ojciec zginął, że sama widziała, jak do niego strzelają. Byłyśmy szczęśliwe, że się znalazłyśmy. A ojciec? Nie było łez. Tak sobie myślę dzisiaj, że może tamtego dnia już żadna z nas nie miała łez?

No a potem mama udając Polkę dostała pracę we dworze, którym zarządzali Niemcy. Wciąż mieszkała tam jeszcze stara właścicielka, Polka. Mnie, ponieważ wyglądałam jak gojka, kazała pojechać do Kołomyi. Miałam spotkać się z Franią, naszą gosposią. Mama zostawiła u niej na przechowanie pieniądze i biżuterię. Okazało się, że w naszym domu było już niemieckie kasyno. Kilka dni ukrywałam się u innej naszej pomocnicy, Pauliny, którą mama angażowała, kiedy w domu było większe pranie czy prasowanie. Frania oddała mi to, co mama jej zostawiła, ale nie było mowy, żebym została dłużej. Obie wręcz namawiały mnie do powrotu. Nie wiedziałam, dlaczego Frania nie chce mi bardziej pomóc. Po latach zrozumiałam. W tym czasie ukrywała narzeczoną mojego brata Pawła i jej brata. Przeżyli tylko dzięki niej.

Kiedy widziała się pani z Pawłem po raz ostatni?

To było już w getcie, a więc mogło być około kwietnia 1942. Został wyprowadzony pod strażą wraz z wieloma innymi młodymi ludźmi, niby do pracy, ale nigdy już nie wrócił. Cała ta grupa młodych mężczyzn została wyprowadzona do lasu w Szeparowcach, wsi pod Kołomyją, i zamordowana. Niemcy zorganizowali tam coś na kształt kołomyjskiego Babiego Jaru i zamordowali piętnaście tysięcy ludzi – Żydów, również nielicznych Polaków. Ale o tym dowiedziałam się od mamy, właśnie tamtego fatalnego poranka, kiedy się odnalazłyśmy i kiedy powiedziała mi o śmierci ojca. Przedtem rodzice ukrywali przede mną tę straszną prawdę. Twierdzili, że Pawłowi udało się uciec z getta.

Wyjechała pani z Kołomyi.

Frania wytłumaczyła mi, że powinnam się zgłosić na roboty do Niemiec, że to najbezpieczniejsza droga przetrwania. Mamie nie podobał się ten pomysł, ale w końcu zgodziła się.

Zaczęła się samotność?

Chciałam żyć. Wspominanie rodziny było gdzieś w środku. Zgłosiłam się na roboty do Niemiec, udawałam Polkę. Zaczęło się wymyślanie rozmaitych bajeczek, którymi starałam się zatuszować moją tożsamość. Kiedy mnie pytano, dlaczego jestem sama, mówiłam, że jestem sierotą. A dlaczego nie mam ani rodzeństwa, ani żadnych krewnych? Bo byłam jedynaczką. A poza tym było bardzo ważne, żebym te historie zapamiętała, żebym ich nie zmieniała.

Działałam jak automat. Bez emocji. Bardzo ciężko pracowałam. Aż któregoś dnia przyszedł list od Frani, w którym informowała mnie, że jest choroba zakaźna i wszyscy są chorzy. Musiałam jakoś rozszyfrować ten list. A później napisała jeszcze jeden. Byłam w pracy, nie mogłam go otworzyć. Nie wiedziałam, co w nim jest, nie chciałam, żeby ktoś mnie nakrył albo mi go wydarł. Musiałam poczekać do wieczora, żeby przeczytać dopiero jak będę sama. Cały dzień byłam bardzo niespokojna i bardzo ciekawa. Ten list parzył mnie w kieszeni fartucha. Parzył po prostu. Wytrzymałam.

Frania pisała, że to epidemia, że wszyscy umarli, że jest jej bardzo przykro i żebym więcej nie pisała. Tamtego dnia, kiedy wyruszałam zapisać się na roboty do Niemiec, mama odprowadzała mnie drogą idącą od dworu, wzdłuż lipowej alei i potem aż na pola, gdzie ustawione były stogi siana. Żegnałyśmy się. Szłam, ale odwróciłam się jeszcze. Mama stała z podniesioną ręką, machała mi.

Wierzyła pani, że jest Bóg ponad tym?

Wiarę straciłam w getcie, w obliczu wszystkich zbrodni, jakie tam popełniano, każdego dnia i nocy, każdej godziny i minuty.

Nie miała pani żadnej nadziei, że ktoś z rodziny przeżył?

Nadzieja była mała. A dobrze, że w ogóle była. Wiedziałam, że rodziców już nie ma. Chociaż nigdy nie dowiedziałam się, co się tak naprawdę stało z mamą. Ale wszystko wskazywało na to, że nie żyje. Gdyby przeżyła wojnę, szukałaby mnie, gdzieś by się zgłosiła, zostałby ślad poszukiwań. Ja też oczywiście wszędzie jej szukałam, chociaż to nie było łatwe, bo była żelazna kurtyna, a mieszkaliśmy na terenie dzisiejszej Ukrainy. Ale nadzieja się tliła. Miałam świadomość, że jeżeli ktoś z rodziny przeżył, to tylko młodszy brat, Salek. Tego się kurczowo trzymałam, tej jedynej możliwości.

I ciągle szukałam. Ciągle wyobrażałam sobie, jakby to było, gdybyśmy się spotkali. Kiedy się z bratem rozstaliśmy, miałam 13 lat, Salek 15. Miał za sobą dwie klasy gimnazjum, bo więcej nie zdążył. Ja w ogóle swoją edukację skończyłam na czwartej klasie szkoły podstawowej. Dopiero po latach uzupełniłam. Wiedziałam, że brat był w Rosji, więc jeżeli jakimś cudem przeżył, to być może tam. Po wojnie pracowałam w księgarni w Kamiennej Górze. To był czas, kiedy ukazywało się dużo książek tłumaczonych z rosyjskiego. Nieświadomie ciągle szukałam naszego nazwiska, przeglądałam indeksy. Miałam nadzieję, że w którejś z książek trafię na jakiś ślad. Czułam, że jeżeli brat żyje, to jest kimś ważnym.

Skąd takie poczucie?

Nie wiem. Tak sobie wyobrażałam. W młodości pisał wiersze. Czytał mi je. Byłam ich jedyną słuchaczką. Czytał mi od najmłodszych lat bajki.

Jak zapamiętała pani brata?

Jako chłopca z bujną fryzurą, miał loczek nad czołem, który kręcił palcami, kiedy czytał. A stale czytał. Ze starszym bratem nie byłam tak blisko.

A sam moment rozstania?

Rodzice nie wszystko mi mówili. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że moja rodzina należała do klasy średniej. Tymczasem mój brat był zbuntowany. Czytał anarchizujące książki Ilji Erenburga. Kiedy przyszli Rosjanie, oczywiście stał się młodym pionierem. Założył czerwoną chustkę i biegał na zebrania. Rodzicom to się nie podobało. Starszemu bratu też. Z tego powodu w domu był wieczny konflikt.

Więc pewnego dnia brat uciekł, jeszcze przed wybuchem wojny rosyjsko-niemieckiej. W ogóle nie dawał znaku życia. Kiedy o niego pytałam, rodzice mówili, że jest w szkole z internatem. Ale miałam swój rozum i widziałam, że ojciec intensywnie go szuka. Odnalazł go, już przed samym wybuchem wojny, nie wiem dokładnie gdzie. Ale szybko znowu zniknął. Później dowiedziałam się, że namawiał tatę, żeby uciekał do Rosji, że to, co się dzieje, nie wróży niczego dobrego, że wejdą tu Niemcy. Tata nie chciał. Nie wyobrażał sobie, że mógłby wszystko zostawić. Żył złudzeniami, bo nawet kiedy Rosjanie odebrali mu dobytek, mówił, że musi być na miejscu, jak będą oddawać. Ojciec powiedział, że jeśli Salek chce uciekać w głąb Rosji, to nie będzie go zatrzymywać, ale po wojnie przekona się, kto miał rację. Ojciec został na swoje nieszczęście.

Mama znała jakiegoś „komandira” rosyjskiego, którego żona była nauczycielką na jakiejś wsi i który też chciał koniecznie uciekać. Miał się Salkiem zaopiekować. Najpierw mieli pojechać po tę żonę i zabrać ją ze sobą. Zaczęli jej szukać. Złapali ich ukraińscy nacjonaliści, podobno strasznie ich zbili. Bili tak, aż brat stracił świadomość. Później nie umiał sobie przypomnieć, co tam się naprawdę działo. Miał takie stop-klatki: kopią grób, są bici, znowu każą im kopać. Kiedy odzyskał świadomość, był już na Syberii.

Jakie były, tak naprawdę, te lata bez rodziny?

Czy ja wiem? Pozornie żyłam normalnie, dom, mąż, dzieci, praca, nauka. Takie tam PRL-owskie „zabieganie”, ale pod tą przykrywką buzował żal, nienawiść do ludzi, którzy to sprawili i smutek. W końcu nienawiść wyparowała, ale żal i smutek pozostały do dzisiaj.

Przez te lata, kiedy pani nie mówiła o sobie, Salek był pani najbardziej osobistą sprawą?

Tak, bo ciągle miałam poczucie, że może gdzieś jest, że się odnajdzie, mimo że poszukiwania odbierały nadzieję.

Ale czuła pani, że żyje?

Czułam? Nie do końca. Wie pan to jest na przykład tak, jak z ludźmi zaginionymi. Wolno mieć nadzieję, dopóki nie ma pewności
Mijały lata. Teraz się zastanawiam, czy dzisiaj jakieś dziecko nie wie, jak się właściwie nazywa jego brat. A ja nie wiedziałam. Wiedziałam, że jest Salek i koniec. Całe życie byłam przekonana, że brat ma na imię Salomon. Tymczasem brat miał na imię Izrael. Kiedy go szukałam po wojnie, szukałam Salomona. Nie wiem, jak mogłam być taka głupia. Dopiero w ’92 roku, kiedy byłam w Krynicy, spotkałam wycieczkę z Izraela. Powiedziałam, że jestem Żydówką. Zabrali mnie do Krakowa, na Kazimierz. Coś się zaczęło we mnie otwierać.

Zaczęłam szukać kontaktu ze środowiskiem żydowskim. W końcu trafiłam do Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu i właśnie na spotkaniu w Rychwałdzie zwierzyłam się, że mam poczucie, że jestem jedyną Żydówką z Kołomyi, która przeżyła. Koleżanka zaczęła się śmiać. Powiedziała, że zna wielu Żydów z Kołomyi w Ameryce i w Izraelu. Powiedziała mi, że są w Izraelu ziomkostwa prowadzące księgi, do których wpisują się ocaleni z różnych miast. I że jest księga, w której wpisują się Żydzi z Kołomyi.

Strasznie chciałam się w takiej księdze znaleźć. A nuż ktoś mnie będzie szukał… Zostawiłam jej swój adres. Ponieważ znała pochodzącego z Kołomyi profesora Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, którego będę nazywała Beziem, bo tak miał na imię przed wojną, opowiedziała mu o mnie. Po kilku tygodniach dostałam od niego list. Pisał, że znał moich rodziców, a jego brat chodził z moim bratem do gimnazjum. Pan sobie nie może wyobrazić, co to znaczyło dla mnie. To jest bardzo ważne, bo to był pierwszy człowiek, który mi potwierdził, że to, co mówię i co myślę, jest prawdą, że miałam dom, miałam rodzinę. Sama przestawałam już w to wierzyć. Myślałam, że to mi się uroiło.

Bezio przywrócił pani przeszłość?

Zrobił o wiele więcej. Wymienialiśmy listy, bo był żywo zainteresowany Kołomyją. W jednym z nich zapytał mnie, czy mogę się czegoś dowiedzieć o Wiktorze Zorzy, dziennikarzu i pisarzu z Polski, który mieszkał w Indiach. Zrozumiałam, że potrzebuje tego do swoich badań i poprosiłam koleżankę w Warszawie, żeby się czegoś dowiedziała. Mnie to nazwisko nic nie mówiło, chociaż jak panu powiedziałam, pracowałam całe życie w księgarni. Potwierdziła mi, że ktoś taki rzeczywiście był i mieszkał w Londynie. Posłałam jej list Beziowi, którego osobiście spotkałam dopiero na wycieczce do Kołomyi. Powiedział mi wtedy, że ma przypuszczenia, że Salek i Wiktor Zorza to ta sama osoba. Mnie wydało się nieprawdopodobne, żeby Salek był dziennikarzem w Indiach czy w Londynie.

Nie powiedział wprost, że Wiktor Zorza to pani brat?

Był ostrożny. Nie chciał mnie narażać na rozczarowania. Ale coraz więcej myślałam o tym człowieku i czy może być moim bratem. Zaczęłam też szukać w Archiwum Zabużańskim i dopiero tam, a był już rok 1993, uświadomiono mi, że mój brat miał na imię Izrael. Mniej więcej w tym czasie zdecydowałam się złożyć relację dla fundacji Spielberga. Więc opowiadam do kamery, że jest przypuszczenie, że mój brat nazywa się Wiktor Zorza.

Kiedy zrobiliśmy przerwę, operator powiedział: „Ale ja wiem, kto to był. Wychowałem się na Wiktorze Zorzy, myśmy w domu słuchali BBC. Wiktor Zorza to był bardzo ważny człowiek w naszym życiu”. Poczułam straszną zazdrość. Inni wiedzieli, kim był, a ja nie. Informacje potwierdzały się. W Izraelu, gdzie udało mi się wyjechać, rozmawiałam z człowiekiem, który służył z Zorzą w polskim lotnictwie w Anglii i jest pewny, że zwierzył mu się, że pochodzi z Kołomyi i miał na nazwisko Wermuth. Od niego dostałam adres Polskiego Archiwum Wojskowego w Wielkiej Brytanii. Bezio zredagował list z pytaniem o Wiktora. Wróciłam do Polski. Ale nic się nie działo. Mijał czas.

Ile lat minęło od pani rozstania z bratem?

Do tego telefonu? 53. W Warszawie udało się zorganizować zjazd Dzieci Holocaustu, na który przyjechało wiele osób z zagranicy.Tam moim poszukiwaniem zainteresowała się koleżanka mieszkająca w Stanach. A ponieważ miała lecieć do Londynu, postanowiła mi pomóc. Trafiła na informację o książce niejakiego Richarda Zorzy, do którego zadzwoniła. Zapytała, czy zna Wiktora. Powiedział, że to jego ojciec. I że Wiktor Zorza żyje. Przekazała wiadomości o mnie. Richard obiecał powiadomić ojca.

Wagon i telefon to były dwa najsilniejsze przeżycia w moim życiu. Jestem u siebie, w Lubawce. Sama w domu. Dzwoni telefon. Odbieram. Jakiś facet pyta, czy pani Ruta Burak przy telefonie? A ja mówię: „Tak”. Ale już coś mnie tknęło. Powiedziałam: „Ruta Burak z domu Wermuth”. Nie wiem, dlaczego tak powiedziałam. Może pomyślałam, że jeśli to jakiś Żyd z Kołomyi, to może powinnam się przedstawić panieńskim nazwiskiem. Nagle cisza. Po niej słyszę jego pytanie: „Czy wiesz, kto dzwoni?”. Wiedziałam, że telefon jest z Anglii i wiedziałam już, że Zorza tam mieszka, krzyknęłam: „Salku!”. To był krzyk, którego pan sobie nawet nie może wyobrazić. „Salek, to ty?! Żyjesz!”. I powiem panu prawdę – nie wierzyłam nigdy, że włosy stają dęba. Myślałam, że to takie określenie stanu ducha. Ale mnie naprawdę stanęły włosy na głowie.

To była długa rozmowa?

Nie, nie. Za duże to były emocje. Powiedział: „Jeszcze zadzwonię, a ty się teraz uspokój i przemyśl sobie wszystko”. Odłożył słuchawkę. Zostałam z tymi włosami postawionymi na głowie. Nie wiedziałam, co robić, czy otworzyć okno i krzyczeć na cały świat: „Ludzie, odnalazłam brata!”. Nie miałam z kim się podzielić, bo nikogo z bliskich akurat nie było. Poleciałam do córki, rozczochrana, w kapciach. Musiałam przejść pod oknami mojej serdecznej przyjaciółki, dużo starszej ode mnie, która mi właściwie zastępowała matkę. Była akurat w oknie. Widząc, jak pędzę jak szalona, zawołała: „Stasiu, co jest?! Co się z tobą dzieje?! Wiesz, że nie masz butów? Gdzie lecisz w tych kapciach?”. Odkrzyknęłam: „Odnalazłam brata i lecę do córki!”. Nie zatrzymywałam się, tylko biegłam dalej. Córka od razu dała mi krople uspokajające. Wróciła ze mną do domu, po chwili przyszła moja przyjaciółka ze swoją córką i już wszystkie się mną zajęły. Jej córka opowiada do dziś, że jak mnie objęła, to trzęsłam się tak bardzo, że czuła każdą kosteczkę. Wieczorem brat zadzwonił ponownie.

O czym rozmawialiście, kiedy zadzwonił?

To były chaotyczne rozmowy. Nasze rozmowy w ogóle były chaotyczne. Przeskakiwaliśmy z tematu na temat. Nagle pyta: „Słuchaj, a ty pamiętasz, że Frania nosiła gumiaki?”. Bo on, piętnastoletni gówniarz, to zapamiętał. Mówię: „No, pamiętam”. „A wiesz, że ona te gumiaki tak nosiła, że między spódnicą a nimi było widać gołe ciało i mnie to strasznie interesowało wtedy”. Widocznie budziła się w nim męskość.

O rodzinie?

O rodzicach, o Pawle, później te rozmowy się już powtarzały.

Jaka była dla pani ta noc?

Tyle miałam myśli. W głowie mi się kotłowały. I jeszcze później, po obudzeniu. Przecież tyle razy wyobrażałam sobie, jak to będzie. Nie raz sobie leżałam i myślałam, jak by to było. Za każdym razem byłam strasznie wzruszona. Ale teraz to się działo naprawdę.

Pani szukała brata. A brat szukał?

Powiedział mi, że szukał do pewnego momentu. Spotkał w Londynie profesora Oszywę, swojego nauczyciela historii z gimnazjum, który bywał u nas w domu, bo przyjaźnił się z rodzicami. Wiktor powiedział mu, że szuka rodziny. Jeżeli mówię o dzieciństwie, nazywam go Salek, jeżeli o dorosłym życiu, Wiktor. Profesor odpowiedział, żeby nie miał nadziei, bo widział nas, w tłumie, zabieranych do pociągu do Bełżca. Brat stracił wszelką nadzieję.

Dlaczego brat zmienił tożsamość?

Miał te same obiekcje, co ja. Też był dzieckiem Holocaustu.

Jednak był w Anglii, w innej rzeczywistości niż pani.

Najpierw był w Rosji. Ale jak raz zaczął kłamać, to trudno mu było później prostować. Żeby dostać się do armii Andersa, musiał przybrać imię i nazwisko polskie. Żydów nie bardzo chcieli przyjmować. Zresztą poradził mu to Ilja Erenburg, którego mój brat odnalazł, będąc wielbicielem jego książek i z którym się chyba zaprzyjaźnił. Więc mój brat, który był romantykiem, znalazł sobie nową tożsamość. Wiktor, bo „victoria” czyli zwycięstwo, a Zorza, bo jutrzenka. Dlaczego akurat tak? To już by trzeba było jego zapytać. Zawsze miał fantazję.

Spotkaliście się szybko?

To był tydzień, były przygotowania, nie było tak łatwo wydostać się z Polski, ale on to wszystko załatwił z Anglii, i bilet, i wizę. Byłam prowincjonalną gęsią, nic nie wiedziałam, nigdzie nie byłam, oprócz swojej Lubawki, nie licząc wojennych wędrówek. Uzupełniłam edukację, zrobiłam maturę w Wałbrzychu, a kilka lat potem w Warszawie studium księgarskie. Nie widziałam świata, a tu nagle się otwiera przede mną. Na lotnisku w Warszawie miałam się zgłosić do okienka angielskiego i tam już się mną zaopiekowali i wsadzili do samolotu.

Wielki świat zaczął się dla mnie już na lotnisku w Londynie. Trzeba było pokonać kilka korytarzy, schody, ludzie szli, to szłam za nimi, odnalazłam bagaż. Ale szukałam wyjścia. Poszłam na cło, chociaż nie miałam nic do oclenia. Zastanawiałam się, jaki jest ten mój Salek. Przecież gdybyśmy się nawet spotkali na ulicy, to bym go nie poznała. Dalej otworzyła się przede mną ta wielka hala z mnóstwem ludzi. Podniosłam różową chusteczkę tak, jak się umawialiśmy, mam ją do tej pory. I wtedy z tłumu wybiegł mężczyzna. Miał koszulę w kratę, tak jak zapowiedział, dżinsy, był trochę łysy. Dopadł mnie. Nie podszedł, tylko mnie dopadł. Chwycił mnie. I ja jego.

Te lata miały znaczenie?

Nagle wszystko, co wokół, zniknęło. Byliśmy tylko my dwoje. On nie łysy, stary, nie z brodą, tylko Salek, chłopak z lokiem, jak na zdjęciu, i ja, mała dziewczynka z kokardą we włosach. Rutka.
A potem, już u niego, w Dairy Cottage, żeśmy gadali i gadali. Nic nie robiliśmy, tylko gadaliśmy. A Eileen, jego partnerka, twierdziła, że nigdy przedtem nie słyszała, by tyle się śmiał, chociaż oczywiście bardzo często również płakaliśmy.

Jak sobie opowiedzieć 53 lata?

No właśnie. Jak sobie opowiedzieć? Przede wszystkim musieliśmy uporządkować wspomnienia z domu, opowiedzieć sobie, co pamiętamy. Ale zawsze były to sprawy, o których do tej pory nie wiedział i których nie pamiętał nikt inny poza nami.

Dowiedziała się pani czegoś o rodzinie?

Brat zawsze mówił, że pamiętam więcej od niego, ponieważ po tym pobiciu przez Ukraińców miał amnezję i wielu rzeczy nie pamiętał. Ale pamiętał, że był zawsze bardzo ambitny, że jemu się zdawało, że jest najmądrzejszy w rodzinie. I że później, jak był już w Rosji i zaczął swoją wędrówkę, uciekł z Sybiru i myślał tylko o tym, że musi przekroczyć front, pojedzie do Kołomyi i nas wszystkich uratuje. Opowiadał swoje życie.

Opowiedział o śmierci córki?

Wspólnie z żoną napisał o tym, wydaną również w Polsce książkę „Sposób na umieranie”.

Nie opowiadał. Dał mi ją do przeczytania. Wpisał dedykację. I tam jest napisane: „Moja mała Rutko, ponieważ trudno mi powiedzieć całą historię mojej córki, to w tej książce jest to opisane. Jak chcesz, to sobie przeczytaj, a później pytaj. Wiem, że dawno nikt… Dawno nikt…” (płacze).

Ciężko.

(przez łzy) „Wiem, że dawno nikt nie głaskał ciebie po głowie. I teraz ja będę ciebie głaskał”.

To do dzisiaj wywołuje emocje?

Bo zostało we mnie to samotne dziecko, które na nowo trzeba przywrócić do głaskania.

Brat pani to uświadomił?

Fizycznie byłam dzieckiem, a musiałam być dorosła. Radziłam sobie całą wojnę. Później też sobie radziłam. I nagle, przy nim, znów tamto wróciło, obudziło się dziecko, jakim byłam. Brat też miał ciężkie życie. Po śmierci córki zaangażował się w zakładanie hospicjów. Ale dla niego na pierwszym miejscu była praca. I dlatego może rozszedł się z żoną… Bardzo przeżywał to, co się stało. Po nim to tak nie spłynęło. Ale to właściwie była jego wina, nie jej. Nie rozmawialiśmy o tym dużo. Ciągle żył w poczuciu winy, najpierw, bo nas zostawił, odłączył się od rodziny, że nie mógł pomóc…

Może by się nie uratował?

Na pewno by się nie uratował. A później miał poczucie winy wobec żony, bo przecież wyjechał do Indii, kiedy potrzebowała go tutaj, przy chorej córce. Długo go nie było, a kiedy zdecydował się przyjechać, było już na wszystko za późno. Kiedy przyjechałam do Londynu, był już z Eileen. Ich spotkanie było dla niego właściwie wybawieniem. Potrafiła go wydobyć z marazmu.

Dużo czasu spędziliście ze sobą?

Najpierw miesiąc. Rok później, dwa. A potem umarł. Znałam brata dwa lata, a byliśmy razem tylko trzy miesiące, więc jak można było wszystko omówić? Był już chory. Nie mógł chodzić wyprostowany. Miał specjalny wózek, na którym się kładł, zginał w pół, żeby móc się poruszać, bo kiedy stał prosto, strasznie cierpiał. Chorował na serce. Miał bypassy. Był już chory, kiedy przyjechałam pierwszy raz. Inaczej pojechałby ze mną do Polski. Zresztą czekał na operację. A po niej jego stan się pogorszył. Przedtem jeszcze mógł chodzić. Myśmy wiedzieli. Ale każdy miał nadzieję, że po następnej operacji będzie lepiej.

Czyli jakie były te dwa miesiące?

Piękne, bo były.

Miała pani poczucie, że się żegnacie?

Miałam. Przede wszystkim, kiedy żegnaliśmy się ostatni raz, odprowadził mnie tym wózkiem na granicę swojej posiadłości. Pojechałam z Eileen na lotnisko, a on tam został w tym wózku z ręką podniesioną. Tak jak mama tamtego dnia, na polnej drodze, przy stogach. Wciąż miałam nadzieję, bo nadzieja umiera ostatnia.

Najpierw Richard zadzwonił do mnie, że Wiktor jest w szpitalu, i że nie odzyskuje przytomności. Pytałam, czy przyjechać. Powiedział, że są przy nim, że to teraz nie ma sensu, że jak tylko odzyska przytomność, da mi znać. Ale wiadomość przyszła, że nie żyje.

Pojechałam na pogrzeb. To był bardzo cichy pogrzeb, dla najbliższej rodziny. Ciągle chandryczyłam się z losem. Bo jak to tak? Dlaczego nie dał nam więcej czasu? Aż sobie uświadomiłam, że jednak pozwolił. Że tysiące Żydów, którzy przeżyli wojnę, czeka na taki telefon. A ja spotkałam brata. Znam wiele osób ze Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu, które prowadziły poszukiwania i dowiedziały się, że ojciec żył, chodził tymi samymi ulicami, że mieszkał niedaleko i że też szukał. I nie znalazł. Dopiero grób.

Brata pochowano jako Izraela Wermutha czy Wiktora Zorzę?

Nie był pochowany, życzył sobie, aby rozrzucono jego prochy. Odbyła się też uroczystość poświęcona jego pamięci. Byli różni ludzie z „Guardiana” i z ruchu hospicyjnego w Moskwie i nie tylko, którzy wspominali go jako sławnego człowieka. Wtedy wyszłam i powiedziałam, że nie będę mówić o sławnym Wiktorze Zorzy, tylko będę mówić o Salku, chłopcu z Kołomyi, z gęstą czuprynką, z lokiem, którego ze wszystkich tu obecnym znam tylko ja. Skromnego, żydowskiego chłopca z Kołomyi.

Co sobie powiedzieliście ostatnim razem?

Oj, dużo. Siedzieliśmy cały czas pod wierzbą, potem woziłam go na spacery, no i rozmawialiśmy. Eileen mi powiedziała, że nigdy się tyle nie śmiał, że przy mnie to był inny człowiek. Odmieniony. Obie naprawdę go kochałyśmy.

Ale pani ma pogodne usposobienie, prawda? Pani się dużo śmieje.

Tak, no tak jakoś. (śmiech) Ale czasami to jest mój pancerz. Kiedyś bardzo trudno nawiązywałam kontakty, miałam kompleksy, byłam dzieckiem niedouczonym, niedoświadczonym. A później uznałam, że może nie jestem taka najgorsza. Jedni myślą, że jestem bardzo kontaktowa, inni, że wyniosła. A tak naprawdę wciąż jestem tamtą nieśmiałą dziewczynką. Byłam kiedyś we wrocławskiej synagodze na prapremierze Koncertu Zbigniewa Preisnera. Pod wpływem jego muzyki runęły wszystkie osłony. Wyszłam spłakana jak bóbr. A największe wrażenie wywarła muzyka do wiersza Marzenie, napisanego w łódzkim getcie przez małego Abramka Koplowicza.

Mały Abramek nie przeżył. Małej Rutce udało się przeżyć i zrealizować przynajmniej część jej młodocianych marzeń…

Byłabym wdzięczna, gdyby pan ten wiersz zamieścił, bo mówi więcej, niż umiałabym powiedzieć o sobie.

Jak ja mieć będę dwadzieścia lat,
Zacznę oglądać nasz piękny świat.
Usiądę w wielkim ptaku motorze
I wzniosę się w wszechświata przestworze.
Popłynę, pofrunę w świat piękny, daleki,
Popłynę, pofrunę przez morza i rzeki.
Chmura siostrzycą, wiatr będzie mi bratem.
Się będę zdumiewał nad Nilem, Eufratem.
Zobaczę sfinksy i piramidy
W prastarym kraju boskiej Izydy.
Przepłynę nad ogrom wody Niagary.
Kąpać się będę w słońcu Sahary.
Przez szczyty Tybetu, co w obłokach giną,
Nad cudną, tajemną magów krainą.
A wydostawszy się spod skwarów mocy,
Będę szybował nad lodem Północy.
Przefrunę nad wielką wyspą kangurów
I nad szczątkami Pompei murów.
Nad Świętą Ziemią Zakonu Starego
I nad ojczyzną Homera słynnego.
Się będę zdumiewał nad pięknym światem
Chmura siostrzycą, wiatr będzie mi bratem.
Kiedy ja mieć będę dwadzieścia lat…

Abram Koplowicz, Marzenie

Tekst pochodzi z książki Remigiusza Grzeli pt. „Obecność.Rozmowy”, Wydawnictwo Drzewo Babel, Warszawa 2015.
http://www.drzewobabel.pl/wydawnictwo/ksiazki/obecnosc,ksiazka,71.html

Foto: Ingo Schneider (Badische Zeitung), arch.prywatne

Fotografie i pamiątki
do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu