Aleksandra Frenkel-Czarniecka, urodzona w 1925 r.

Ojciec zadecydował

Wrzesień 1939
Jeszcze przed 1 września mój ojciec zdecydował, że wyjedziemy do Warszawy.

On pamiętał, że w pierwszych dniach po wybuchu I Wojny Światowej Niemcy wkroczyli do Kalisza i miasto zostało doszczętnie zniszczone, sądził więc, że w Warszawie będziemy bezpieczniejsi.

Był mądrym i przewidującym człowiekiem, nikt jednak nie mógł przewidzieć tego, co miało nastąpić. Wtedy po raz pierwszy opuściliśmy nasz dom. Jak się potem okazało, nie było to jeszcze rozstanie ostateczne, jeszcze nie.

Ten wrzesień warszawski zaczął się nawet atrakcyjnie, przynajmniej dla mnie. Zamieszkaliśmy w mieszkaniu jakiejś nieznanej mi kuzynki mojej mamy, w domu przy Jasnej 5 naprzeciwko Filharmonii na szóstym, ostatnim piętrze.
Właściciel mieszkania, mąż tej kuzynki (nazywał się Szereszewski) był kiedyś senatorem i bardzo zamożnym człowiekiem. Przezornie, tuż przed wojną wyjechał z rodziną za granicę, zostawiając bardzo zasobny dom.

Nigdy nie widziałam tak wielkiego i pięknego mieszkania, tak bogato wyposażonego we wszelkie meble, dywany, obrazy, ozdoby, porcelanę, pościel itd. Najbardziej zapamiętałam pokój, najwidoczniej należący do syna rodu, w którym w pięknej, stylowej komodzie cała szuflada była pełna wspaniałych krawatów. Niestety, gorzej było z zaopatrzeniem spiżarni. Porządne garnki, kilka słoików marmolady i koniec. Żadnej mąki, kaszy, tłuszczu, nic, a sklepy już świeciły pustkami.

Rano, 1 września, obudziły nas bomby – zaczęło się! Na razie nie zdawałam sobie sprawy z grozy sytuacji. Moje myśli były zaprzątnięte całkiem czym innym. Zupełnie nie pamiętam, jak poznałam Stefana Starzyńskiego (mimo zbieżności nazwisk nie miał nic wspólnego z bohaterskim prezydentem Warszawy), nie zapomnę jednak nigdy tych pierwszych dni września, które spędziliśmy na wspólnych spacerach. On, Warszawiak, postanowił pokazać mi miasto. Był tylko trochę ode mnie starszy, ale uważał się za prawdziwego opiekuna. Mieliśmy wiele tematów do niekończących się rozmów, chodziliśmy na spacery trzymając się za ręce.

Pogoda była piękna, słoneczna, niebo bezchmurne. Chodziliśmy na te spacery, chociaż wojna już nabierała rozpędu, a bezchmurne niebo bardzo sprzyjało niemieckim nalotom. Pewnego dnia wybraliśmy się przez most Poniatowskiego na Pragę do parku Skaryszewskiego. Było pięknie, ciepło, miałam na sobie taką niebieską jedwabną sukienkę w drobne białe paseczki. W parku, w stawie pływały łabędzie – sielanka!

Gdy wracaliśmy przez most, rozpętało się piekło. To był nalot na mosty. Byliśmy już po warszawskiej stronie, udało nam się zbiec po schodach nad Wisłę. Biegliśmy wzdłuż ciągnących się nad brzegiem rzeki różnych przystani wioślarskich. Wreszcie schroniliśmy się w jednej w nich. Przykucnęliśmy, wraz z kilkunastoma innymi osobami, na dnie łodzi treningowej, takiej z dziurawymi wiosłami, i z trwogą nadsłuchiwaliśmy szalejącej wokół nas nawałnicy. Złowieszczy warkot samolotów i wybuchy bomb otaczały nas zewsząd.

Wreszcie, nie wiem – po minutach? godzinach? Czas wydawał się nie mieć końca – alarm został odwołany, wyszliśmy na zewnątrz i cóż za widok ukazał się naszym oczom: most nie ucierpiał, natomiast przystanie przed i za tą, w której znaleźliśmy schronienie, zniknęły z powierzchni. Widać nie było nam sądzone! Pierwszy, ale nie ostatni to raz, cudowny przypadek, zrządzenie losu czy też ręka Opatrzności uratowała mi życie.

Zanim dotarłam do domu, były jeszcze 2 naloty, chowaliśmy się w bramach. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam, jak ludzie siusiają na chusteczki i przytykają je sobie do nosa. Miało to, w braku maski przeciwgazowej, chronić przed działaniem trujących gazów bojowych. Ogólnie panował lęk przed gazami, pamiętano z poprzedniej wojny straszne skutki tej broni.
Ostatecznie w czasie II Wojny Światowej gazów bojowych nie użyto.

Po tym dniu trudno było mi przekonać mamę, aby się zgodziła na dalsze spotkania ze Stefanem, zresztą sama rozumiałam, że w tak niebezpiecznych czasach rodzina powinna się trzymać razem. A groza narastała!

Teraz, kiedy próbuję odtworzyć tamte czasy i przeżycia, trudno mi sobie uprzytomnić, które wiadomości z przebiegu tej błyskawicznej wojny pochodzą z moich własnych wspomnień, a które z później przeczytanych, licznych publikacji na ten temat. Jedne nakładają się na drugie.

Na pewno dopiero po latach dowiedziałam się o zdumiewającej prowokacji niemieckiej w postaci ataku na niemiecką radiostację w Gliwicach dokonanej przez oddział złożony przez kilkunastu kryminalistów, którym nadano ironiczny kryptonim „Konserwy”. Działo się to o 8 wieczorem 31 sierpnia 1939 r. Nazajutrz rano świat obiegła wiadomość, że wojsko polskie zaatakowało Trzecią Rzeszę, co miało uzasadniać atak na Polskę.
Kilka godzin później, 1 września o godz. 4:45 rano padły strzały z pancernika Schleswig–Holstein skierowane na Westerplatte i to był prawdziwy początek wojny. Dla mnie ten początek – to bomby spadające w tym dniu na Warszawę.

We własnej mojej pamięci zapisała się doskonale radość i euforia, z jaką przyjęto komunikat o przystąpieniu do wojny naszych sojuszników Francji i Anglii, chyba 3 i 4 września. Była to jednak ostatnia dobra wiadomość, na próżno wyglądaliśmy oczekiwanej pomocy, wiele jeszcze się wydarzyło, zanim powstał „drugi front” na Zachodzie. Tymczasem Hitler realizował swe plany z zawrotną szybkością. Wojsko polskie walczy- ło dzielnie, ale panował chaos i przewaga nieprzyjaciela była miażdżąca.

A Warszawa broniła się wbrew wszystkiemu. Opuszczona przez Prezydenta i rząd 5 września, a dzień później przez Wodza Naczelnego i sztab. Wszyscy oni w pośpiechu uciekali przez Zaleszczyki do Rumunii i na Węgry. Ucieczka udała się także kilkudziesięciu tysiącom żołnierzy i ludności cywilnej.
Wtedy też 6 września pułkownik Umiastowski wydał przez radio słynny rozkaz, aby „wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni opuścili stolicę i udali się na wschód”. I liczni młodzi ludzie posłuchali go, wyruszyli na bezsensowną tułaczkę, zwiększając tumult na drogach, w poszukiwaniu polskich oddziałów, których nikomu nie udało się odnaleźć.

Jeden był człowiek niezłomny, on nigdzie nie uciekał, nie opuścił swojego miasta, dowodził jego obroną do ostatka – bohaterski wielokrotnie opisywany Prezydent Warszawy, Stefan Starzyński.Nikt, kto to przeżył, nie zapomni nigdy Jego udręczonego, zachrypniętego głosu, kiedy przemawiał do mieszkańców Warszawy, próbował dodać otuchy, przekazywał aktualne wiadomości, zachęcał do wytrwania. Póki funkcjonowała Rozgłośnia Radiowa wszyscy skupieni przy odbiornikach wyczekiwaliśmy z zapartym tchem na słowa tego niezwykłego człowieka.

W radio wciąż słychać było dziwaczne komunikaty „Uwaga, uwaga, nadchodzi, A–5, przeszedł” i podobne. Najczęściej z trwogą słuchaliśmy „Ogłaszam alarm lotniczy dla miasta Warszawy!” i z pewną ulgą „Odwołuję alarm lotniczy dla miasta Warszawy”.A te naloty, ogłaszane czy nie, były coraz częstsze i coraz groźniejsze. Groza narastała, a odporność ludzi malała.

W naszym domu przy ul. Jasnej nie było schronu ani żadnej piwnicy, w czasie nalotów schodziło się na sam dół klatki schodowej. Z windy strach było korzystać, aby w niej nie utkwić. Pewnego dnia tata zbuntował się:
– „Nie będę nigdzie schodził” – oświadczył i spokojnie położył się na swoim łóżku w sypialni. Ta sypialnia to był wielki narożny pokój, którego dwie ściany tworzyły duże weneckie okna. Rozpłakałam się i błagałam ojca, aby zszedł z nami na dół. Wreszcie ustąpił.

Kiedy wróciliśmy po odwołaniu nalotu do mieszkania, zastaliśmy wszystkie szyby stłuczone, a na poduszce, na której tak niedawno spoczywała głowa mojego ojca, leżał pokaźny odłamek pocisku.

Staraliśmy się włączyć w jakąś akcję, ale nie było jak. Tata wraz z innymi mężczyznami dyżurował na dachu, ja ze swoimi medycznymi ciągotami usiłowałam się zgłosić do służ- by sanitarnej, ale nic nie było zorganizowane. Było coraz straszniej i coraz głodniej. Raz zobaczyłam na ulicy zabitego konia. Pobiegłam do domu po nóż i wycięłam spory kawałek mięsa. Było tak twarde i łykowate, że z największym trudem udało nam się z mamą coś w niego upitrasić. No, ale jednak coś się zjadło.

Nadszedł dzień, kiedy straciliśmy dach nad głową. Bomba uderzyła w nasz dom. Nie został zburzony całkowicie, część nawet ocalała, ale nie nasze ostatnie, szóste piętro. Każde z nas miało przygotowaną niewielka walizeczkę z najniezbędniejszymi rzeczami. I z tymi walizeczkami szliśmy przez płonącą Warszawę, przekraczaliśmy zwłoki zabitych ludzi, wdrapywaliśmy się na zwały rumowisk. W tej chwili, opisując to, czuję fizycznie woń spalenizny, dym gryzący oczy, strach ściskający gardło.

Tak dotarliśmy na Wspólną 63, gdzie mieszkała inna kuzynka mojej mamy. Nie można powiedzieć, aby przyjęto nas tam chętnie. Fakt, dom był pełen ludzi, takich jak my ofiar nalotów, ale stał. Pani domu nawet organizowała jakieś posiłki. Wtedy już nie działały wodociągi. Mnie z bratem Romanem przydzielono obowiązek przynoszenia wody. Mieliśmy blaszaną wanienkę, którą trzymaliśmy z dwóch stron za uszy, w drugiej ręce każde z nas niosło wiadro. Kran znajdował się przed budynkiem Poczty Głównej na Nowogrodzkiej. Woda ciurkała cienkim strumyczkiem i zawsze tam była długa kolejka, rozpędzana od czasu do czasu spadającymi bombami. Roman miał wtedy zaledwie 10 lat. Baliśmy się, ale zawsze jakoś udawało się nam wodę przynieść Jako największą krzywdę odczuwałam to, że wolno mi było do mycia zużyć tylko jedną szklankę tej „mojej” wody…

Była tam córka gospodarzy, panna 20-letnia, w moich oczach staruszka. Ona łatwo wpadała w histerię, za każdym nowym nalotem krzyczała:
– „Ja tego dłużej nie wytrzymam” – To z nią nie można było wytrzymać! Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Naloty bombowe były tylko w dzień, przy czym ów wyjątkowo pogodny wrzesień sprzyjał naszym wrogom i ułatwiał im zadanie. W nocy można było jednak trochę odpocząć.

W drugiej połowie miesiąca Warszawa została otoczona ze wszystkich stron i rozpoczęło się ostrzeliwanie z dział. Bezpośredni ogień trwał dzień i noc bez przerwy, aż do kapitulacji. Nawet nie próbuję, nie potrafię opisać tego ustawicznego wszechogarniającego lęku. Już nie schodziliśmy do żadnego schronu, staraliśmy się tylko wciąż być blisko siebie, żeby razem, żeby, uchowaj Boże, nie zostać bez najbliższych, najukochańszych.

Wtedy wydawało się nam, że Warszawa przestała istnieć. Wokół widziało się tylko ruiny. Potem zresztą okazało się, że zniszczenia nie były aż tak wielkie. Prawdziwe zniweczenie Miasta nastąpiło po Powstaniu, ale to już inna historia.

28 września Niemcy wkroczyli do Warszawy, nie było po co zostawać tu dłużej. Wróciliśmy do Kalisza.

Przystanek w Kaliszu

Po kapitulacji Warszawy jeszcze gdzieniegdzie polskie oddziały rozpaczliwie próbowały stawiać opór, ale po kilku dniach faktyczne działania wojenne zakończyły się, nastał czas okupacji.

Po piekle, jakie przeżyliśmy w oblężonej Warszawie, Kalisz w październiku 1939 roku wydał nam się ostoją spokoju i pozornego przynajmniej bezpieczeństwa. Wróciliśmy do własnego mieszkania, do kochanej Stasi, do bliskich i przyjaciół. Wspólnie z Zosią chodziłyśmy na spacery po mieście, nikt nam tego nie bronił, nie było jeszcze żadnych opasek ani żółtych łat z gwiazdą Dawida. Aż pewnego dnia zatrzymał nas Niemiec. Stanął tak jakoś przodem do mnie i tyłem do Zosi i warknął: „Jude!”

Zosia uciekła, a mnie zaprowadził do bramy, gdzie stało już kilka dziewczyn w moim wieku. Wkrótce nadjechał samochód i zawieziono nas za miasto, struchlałe ze strachu. I co się okazało? W miejscowej szkole stacjonowało wojsko, a w sali gimnastycznej rozstawiono stoły, stały tam żydowskie dziewczyny i… szatkowały kapustę. Tamte zwolniono do domu, a my zajęłyśmy ich miejsce. Wokół kręcili się żołnierze i czatowali na głąby kapuściane pozostałe po szatkowaniu. Chętnie je chrupali i żartowali z nami. Po kilku godzinach kazali nam wracać do domu. Nikt nam nie zrobił żadnej krzywdy.

Ale co przeżyli moi rodzice, gdy zapłakana Zosia opowiedziała im o moim zatrzymaniu! Już próbowali szukać pomocy u znajomych pochodzenia niemieckiego, którzy prawdopodobnie podpisali Volkslistę. Na szczęście wróciłam, zanim uruchomiono poszukiwania mnie. Zostałam położona do łóżka, pojona herbatką i traktowana nie wiem, jak bohaterka czy ofiara? Czułam się fatalnie z tymi wszystkimi, niezasłużonymi względami.To było pierwsze ostrzeżenie, następne nadeszło wkrótce.

Mój ojciec, który należał do elity inteligencji żydowskiej w Kaliszu, został wraz z kilkoma innymi mężczyznami wezwany do magistratu.
Tam poddano ich upokarzającym czynnościom. Musieli robić przysiady i inne ćwiczenia gimnastyczne, myć podłogę szczoteczkami do zębów. Nie było żadnego bicia i czysto fizycznej przemocy, tylko wrzaskliwe rozkazy i groźby.

Było to jednak wystarczające ostrzeżenie. Tata wrócił blady, z zaciętym wyrazem twarzy i zdeterminowany podjął decyzję:

– „Wyjeżdżamy, nic tu po nas!”

– „Ty też nie powinieneś im ufać” – usiłował przekonać Władka Freunda – na próżno, niestety!

Władek, mąż cioci Irki, ojciec Zosi i Janeczki prowadził przed wojna rektyfikację spirytusu w Kaliszu i przed wybuchem wojny dostał polecenie od władz polskich, aby załadować maszyny do wagonów i ewakuować je, co też uczynił. Teraz Niemcy kazali mu odszukać te maszyny, rekonstruować i wznowić produkcję spirytusu. Przydzielono mu niemieckiego komisarza – treudhaendera, który wydawał mu się bardzo przyzwoitym człowiekiem i miał do mojego wuja dobry życzliwy stosunek. Władek otrzymał także bardzo dobry ausweiss. Spirytus, wiadomo, płyn łakomy i naiwny człowiek wierzył, że dzięki niemu uda mu się przetrwać wraz z rodziną. Proponował nawet mojemu ojcu, że może go zatrudnić w swojej fabryce i jakoś to będzie.

Mój tata jednak nie zamierzał zmieniać swojej decyzji, był mądry i umiał wyciągać wnioski z różnych, na razie może niezbyt groźnych, ale już złowieszczych sygnałów, jakie pojawiały się w pierwszych tygodniach niemieckiej okupacji.– „Nie ufaj zbytnio swojemu treudhaenderowi” – mówił do Władka Freunda – „on może i jest przyzwoity, ale nie on jeden decyduje i życie każdego Żyda jest w wielkim niebezpieczeństwie w kraju okupowanym przez nazistów.” Jakże prorocze były te gorzkie słowa!

Władek, podobnie jak wiele innych osób zapomniał, a może nawet nie bardzo wierzył w prawdziwość znanych faktów o prześladowaniach Żydów niemieckich po dojściu Hitlera do władzy. Wszak zniszczono tam kwiat inteligencji niemieckiej. Niemieccy Żydzi jeszcze mniej, niż ludzie ze środowiska moich rodziców odczuwali przynależność do narodu żydowskiego. Czuli się po prostu Niemcami. Tam nie było ortodoksyjnych miasteczek jak na polskich kresach. A jednak ludzie, którzy nawet w III pokoleniu mieli wśród przodków Żyda byli mordowani, osadzani w obozach, a w najlepszym razie zmuszani do opuszczenia kraju.

Sama pamiętam wiele rozmów na temat obozu przejściowego w Zbąszyniu dla Żydów wyrzuconych z Rzeszy Niemieckiej w roku chyba 1935? 36? Organizowano pomoc dla tych ludzi, moi rodzice brali w tym udział, a Stasio Pinczewski, mąż cioci Eli był bardzo zaangażowany w organizowanie całej akcji.

Władek Freund został przy swoim zdaniu, miał głębokie przekonanie, że jest on Niemcom bardzo potrzebny i że uda mu się przetrwać wraz z rodziną. Niestety, kilka miesięcy po naszym wyjeździe wszystkich kaliskich Żydów wywieziono do łódzkiego getta. Irena Freund umarła w Łodzi, osierocając swoje dwie córki Zosię i Janeczkę. Po jakimś czasie rozdzielono je od ojca, którego już potem nigdy nie widziały. Obie dziewczynki zostały wywiezione do obozu koncentracyjnego w 1943 roku.

Nie próbuję nawet opisać gehenny, jaką przeżywały. Kilka razy były przeganiane z jednego obozu do innego i tylko cudem udało im się być cały czas razem. Zosia, jako starsza próbowała trochę chronić młodszą siostrę. Ostatecznie w momencie oswobodzenia Gross-Rosen przez aliantów obie były skrajnie wyniszczone i ciężko chore, ale żyły. Zosia, niestety już po wyzwoleniu umarła, Janeczkę w bardzo ciężkim stanie umieszczono w szpitalu w Szwecji, gdzie po roku intensywnego leczenia szczęśliwie odzyskała zdrowie. Obecnie mieszka w Izraelu, ma dwóch synów i pięcioro wnuków.

Mój ojciec podzielał zdanie innych osób, będących w naszym położeniu, że będziemy bezpieczniejsi na naszych ziemiach wschodnich. Zostały one wprawdzie zagarnięte przez Związek Radziecki, a więc także znajdowały się pod okupacją, jednak nie faszystowską, a komunistyczną, co pozwalało mieć nadzieję, że tam nikt nie będzie nastawał na nasze życie.

W końcu listopada definitywnie opuściliśmy Kalisz, zostawiając rodzinny dom, wraz z całym dobytkiem i, co gorsza, bliskich i kochanych ludzi. Wielką pociechą była dla nas decyzja Stasi, która postanowiła nam towarzyszyć i dzielić nasz los na dobre i na złe.

Stasia była kochaną i kochającą gosposią, przyjaciółką rodziny, aż do swojej śmierci.

Początek tułaczki

Pojechaliśmy najpierw do Warszawy, aby tam zorientować się w możliwościach przedostania się przez granicę. Zwykła, najbardziej popularna trasa wiodła do Małkini, a dalej przeprawa przez Bug, będący rzeką graniczną. Droga ta nastręczała wiele niebezpieczeństw, w pierwszym etapie Niemcy często wyciągali Żydów z pociągu, a kiedy mimo wszystko udało się dotrzeć do Małkini, przeprawa przez Bug bywała ostrzeliwana zarówno przez Niemców, jak i przez Sowietów.

Brat mego taty, Janek znalazł się w Warszawie wcześniej i to on dowiedział się o innej możliwości. Grupa przewodników organizowała przerzucanie chętnych drogą niekonwencjonalną, bardziej na północ, gdzie Bug nie stanowił granicy, tylko płynął po stronie niemieckiej i przejeżdżało się furmanką po prostu przez most. Propozycja wydawała się sensowna i tata postanowił z niej skorzystać.

Początek drogi był na Pradze, gdzie w umówionym miejscu, w umówionym dniu, a właściwie nocy długo przed świtem czekały na nas furmanki. Trzeba było tam dojechać dorożką. W ostatniej chwili, gdy już wsiadaliśmy do dorożki podjechała Hanka, siostra Maniusi, żony Janka, aby nas powiadomić, że córeczka Janków, Sylwunia, zachorowała i oni przyjadą następnego dnia, a nas nie chcą zatrzymywać. Niestety, jak się później okazało, oni zmienili zdanie, postanowili zostać, ktoś im coś obiecał, jakąś opiekę. Kolejna fatalna decyzja, cała ta rodzina zginęła w getcie warszawskim.

Przez zieloną granicę

A my ze Stasią wyruszyliśmy w podróż w nieznane. Na dnie furmanki ułożyliśmy cztery worki z naszymi rzeczami i siedzieliśmy na nich jak najniżej, trzymając naturalnie swoje małe walizeczki z niezbędnymi rzeczami osobistymi. Staraliśmy się być niewidoczni, „ach jak dobrze by było mieć czapkę-niewidkę!” Stasia usadowiła się na koźle obok woźnicy z beztroskim uśmiechem na ustach i w zawadiackim kapelusiku na głowie. Stasia pochodziła z Ostrowa Wielkopolskiego, dawnego zaboru pruskiego i znała język niemiecki. Była to niemczyzna dość prymitywna, prostacka, w sam raz do przekomarzania się z niemieckimi żołnierzami, gdyby usiłowali zatrzymać nasz wóz.

W ten sposób jechaliśmy sobie niespiesznie wiejską furmanką, zaprzężoną w jednego konika, okrężnymi bocznymi drogami w mroźny, pogodny dzień zimowy. Bez żadnych przeszkód przejechaliśmy przez most nad Bugiem, który w tym miejscu płynął po stronie niemieckiej i nie stanowił granicy i dotarliśmy szczęśliwie do leśniczówki Laskowizna. Pulchna, rumiana, uśmiechnięta leśniczyna przyjęła nas bardzo życzliwie.

Dobrze pamiętam, że było to 3 grudnia 1939 roku, akurat wypadały urodziny mojego ojca, kończył 39 lat. Trzeba było ugotować obiad i okazało się, że jest szansa na prawdziwy, urodzinowy obiad. Gospodyni zaprowadziła nas do wielkiej stodoły, gdzie pod powałą wisiały ogromne połcie mięsa (widocznie było po świniobiciu). Stasia wybrała piękny kawałek schabu i przyrządziła królewską ucztę – naturalnie ulubiony przez wszystkich schab z szagówkami i kapustą znalazł uznanie również u zaproszonych domowników. Gospodarz wyciągnął nawet butelczynę bimbru i zapanowała wielce przyjazna atmosfera.

Poszliśmy spać w zupełnie dobrym, optymistycznym nastroju, czekając na przybycie następnego dnia drugiej furmanki, mającej przywieźć rodzinę Janka. Niestety! Spotkał nas zawód: furmanka przyjechała pusta. Oni, jak już wspomniałam, postanowili zostać, a nas od razu ogarnęły złe przeczucia, które miały się sprawdzić.

Już nic nie mogliśmy poradzić – pora była wyruszać dalej. Nie wiem, ile kosztowała ta nasza przeprawa, ale muszę przyznać, że zarówno leśniczy i jego żona, jak i przewodnicy, którzy nas odprowadzali do granicy, zachowali się bardzo rzetelnie. Szliśmy pieszo przez las, my z tymi swoimi małymi walizeczkami. Tak sobie teraz pomyślałam: dlaczego nie plecaki? Nie było wtedy zwyczajów plecakowych. Prowadziło nas 4 przewodników, a każdy z nich dźwigał worek z naszymi bagażami.

W tym lesie spotkała nas jedna przygoda: natknęliśmy się na samotnego niemieckiego żołnierza, którego zaintrygowała wystająca z kieszeni taty szyjka od butelki. Bardzo był zawiedziony, gdy zobaczył w butelce mleko i ze złości zabrał ojcu rękawiczki. Była to strata bolesna z powodu dużego mrozu, no, ale grzech narzekać – mogło się skończyć tragicznie.

Przejście granicy niemieckiej wyglądało wręcz operetkowo: przekupieni strażnicy przepuścili nas, salutując. Znaleźliśmy się na „ziemi niczyjej” i odtąd musieliśmy sobie radzić sami. Nasi przewodnicy zostawili nas razem z bagażami, bali się wszelkich kontaktów z sowietami jak diabeł święconej wody. Poradzili tylko, żeby poczekać do zmierzchu i potem przeprawić się przez drogę.

To bardzo niebezpieczne chwile, znajdujemy się na samej granicy, zagrożeni z obu stron. Jest 4 grudnia 1939 roku, zapada zmrok, mróz tężeje. Siedzimy na samym skraju lasu, czekając, aż się zupełnie ściemni, nasłuchujemy odgłosów pobliskiej drogi. Musimy się przedostać na drugą stronę tej drogi, tam już są Sowieci. Uprzedzono nas, aby nie szukać pomocy w zabudowaniach tuż za drogą, tam nikt nie odważy się nas przyjąć.

Mamy 4 worki bagażu i te małe osobiste walizeczki.Zaczynamy się orientować w rytmie przejeżdżających konnych patroli, musimy wykorzystać chwile przerwy. Noc jest na szczęście ciemna, bezksiężycowa. Jest nas pięcioro, Roman ma tylko 10 lat, ale jest dosyć silnym chłopcem. Przesuwamy się bezszelestnie jak najbliżej drogi i w odpowiednim momencie parami, trzymając w jednym ręku walizkę, a w drugim koniec worka, przebiegamy szczęśliwie przez drogę i taszczymy się dalej przez rzadki lasek na jakieś małe wzniesienie trochę gęściej zarośnięte.

Z oddali słychać szczekanie psów, to znaczy, że musi tam być wieś. Ojciec zostawia nas na tym pagórku, każe czekać, a sam idzie szukać owej wsi. Siedzimy na naszych workach, zasłaniając sobą ich biel, która, jak nam się wydaje, może być widoczna w ciemnościach. Boimy się poruszyć, aby nie spowodować hałasu i nie zwrócić na siebie uwagi. Wiemy, że żołnierze patrolujący granicę gdy zobaczą tak oczywistych zbiegów mogą nas zawrócić i wręcz oddać w ręce Niemców. Wciąż słyszymy patrole na drodze, głośne rozmowy w obcym języku, jakieś śmiechy.

Godziny wloką się niemiłosiernie, jest bardzo zimno, tulimy się do siebie, usiłując się jakoś zagrzać, ogarnia nas coraz większy strach i coraz większa obawa o tatę, dlaczego tak długo nie wraca? Czy go czasem nie złapali? I bezsilność, nic nie możemy zrobić, ani się dowiedzieć, ani pomóc.

Ale nie, na szczęście – jest, udało się, znalazł wioskę i ludzi, którzy obiecali dalszą pomoc. Ciągniemy się z naszym nieporęcznym bagażem przez jakieś zaorane pole czy kartoflisko, za każdym krokiem zapadając się w bruzdy. Ta droga wydaje się nie mieć końca. Wreszcie widać światełka w oknie chaty, do której prowadzi nas ojciec. Podziwiam, jak mu się to udało i jak trafił, zwłaszcza, jak zdołał wrócić i odnaleźć nas w tych ciemnościach.

Wchodzimy do rozkosznie ciepłej izby, już tam na nas czekają, dostajemy gorące mleko i po kawałku chleba, wygląda na to, że najtrudniejsze mamy za sobą. Najbardziej utkwiła mi w pamięci rumiana, tęga, młoda dziewczyna. Siedzi na niskim stołeczku, przed nią miednica z ciepłą wodą. Moczy nogi. Ona tu gra główną rolę, ona przeprawia się często przez granicę z przemytem. Właśnie wróciła z trasy. Cała wieś żyje z przemytu towarów i ludzi. Możemy tu przenocować, to znaczy przesiedzieć na ławie, ewentualnie położyć się na podłodze. W naszej psychice już zagnieździł się kompleks bezdomnych uciekinierów, ta ciepła izba pozwala nam się odprężyć, daje poczucie bezpieczeństwa.

Dalsza droga wiedzie pociągiem do Białegostoku. W pobliżu jest stacja kolejowa, ale znający sytuację miejscowi ludzie odradzają korzystanie z niej. Tak blisko granicy wciąż jest obawa, że możemy być zatrzymani jako „bieżeńcy” (uciekinierzy) i aresztowani, lub zawróceni do Niemców. To słowo „bieżeńcy” słyszymy po raz pierwszy, lecz odtąd będzie nam często towarzyszyć. Słuchamy rozsądnej rady, czekamy znów do zmroku i za dodatkową opłatą jesteśmy odwiezieni furmanką kilkanaście kilometrów dalej. Może się to wydać paradoksalne, wszak wciąż byliśmy blisko granicy, ale rzeczywiście, kiedy doczekaliśmy się przyjazdu pociągu, wsiedliśmy do niego bez większych kłopotów i pojechaliśmy do Białegostoku. Następny etap został pokonany.

W Białymstoku, na dworcu ruch, rejwach, hałas, pełno ludzi. Mróz zelżał – odwilż. Tak się jakoś złożyło, że nigdy po wojnie nie byłam w Białymstoku, który jest przecież dużym i podobno ładnym miastem. W mojej pamięci pozostał jako miasto prowincjonalne, brzydkie, brudne, pełne błota. Miasto zatłoczone takimi jak my uchodźcami, nie ma gdzie szpilki wetknąć.

Jednak pieniądz robi swoje, przyjęła nas jakaś jejmość i pozwoliła się umościć na zsuniętych krzesłach. Dobre i to jako chwilowe schronienie, no i ważne – w mieszkaniu jest telefon. Tata zadowolony, że udało się nas tam ulokować, natychmiast pojechał szukać jakiegoś miejsca, nie tak strasznie zatłoczonego, gdzie można by się choćby tymczasowo urządzić. Siedzimy w tym Białymstoku i czekamy na telefon, przewijają się różni ludzie.

Małoryta

Tak więc my w Białymstoku, stłoczeni na przeznaczonych nam krzesełkach, czekamy dalszych instrukcji, a tata jedzie pociągiem, myśląc o tym, w jaki sposób zorganizować na nowo życie swoje i rodziny. Traf chciał, że wdał się w pogawędkę z przypadkowo spotkaną młodą kobietą i opowiedział jej o naszej sytuacji. Ona ucieszyła się:

– „Najlepiej będzie” – powiada – „jeśli umieści pan rodzinę w saloniku, w domu moich rodziców, w Małorycie i wtedy rozejrzy się co dalej.”

– „Świetnie” – mówi tata – „to wysiadamy w Małorycie”.

– „Och nie, nie tak prędko, w Małorycie, to ja wsiadłam i jadę za interesami do Łucka, pojedziemy razem i potem wrócimy”. Tak też się i stało.

W Białymstoku po dwu dniach oczekiwania wzywają mamę do telefonu:

–„ Wsiadajcie do najbliższego pociągu jadącego na południe i wysiądźcie w Małorycie, będę na was czekał na stacji” – brzmi stanowczy, znajomy głos.

– „Jaka Małoryta? Co też mu przyszło do głowy?” – mama zadziwia się, ale posłusznie idziemy na dworzec.

Łatwiej powiedzieć, niż wykonać. Pociąg zatłoczony do niemożliwości, wszyscy się pchają, a my czujemy się bezradni z tymi naszymi workami. Mama przejmuje dowodzenie, przypomina sobie, że przecież zna język rosyjski jeszcze z czasów zaboru, któremu niegdyś podlegał Kalisz. Bierze Romana, starego konia, na ręce i podchodzi do żołnierza pilnującego ruchu, płacząc: – Pomogitie, ja s rebionkom!

Po ros.: Pomóżcie, ja z dzieckiem

I on ją wsadził do pociągu, a my ze Stasią przez okno wpychamy bagaże i jakoś wciskamy się do środka. Uff, jedziemy, droga niezbyt daleka, po mniej więcej 2 godzinach jest stacyjka malutka – Małoryta, a na peronie wita nas tatuś – znów jesteśmy razem, choć nie na długo.
Małoryta – to małe, kresowe miasteczko żydowskie, taki prawdziwy sztetl, jakie opisywał w swych powieściach I.B.Singer. Dla nas to prawdziwa egzotyka.

Środkiem ciągnie się rozjeżdżona, błotnista wiejska droga, a po obu jej stronach stoją nieduże, biedne domy, nieco dalej mały ryneczek z piekarnią, rzeźnikiem (koszernym naturalnie) i kilkoma kramami, ot i całe miasteczko. Czuję się tu obco, ale jednak przytulnie, życzliwie. Na ulicy pustawo, nikt bez potrzeby się nie pęta, bo to i zimno, i trochę niepewnie, nie wiadomo, jak ta nowa władza się zachowa. Ale władzy nie widać, widać mężczyzn w chałatach i myckach na głowach, kobiety okutane chustkami.

Dom naszych gospodarzy jest niewielki, ale schludny, czysty. Wychodek, rzecz prosta, na podwórku. „Salonik” zachwalany przez Dorę, znajomą ojca z pociągu, nie wygląda bardzo salonowo. Stoją w nim pod ścianą dwa drewniane, wiejskie łóżka, pośrodku stół, przy nim krzesła, mieści się jeszcze szafa i, o cudo – pękaty piec kaflowy. I cóż nam więcej potrzeba? To prawdziwy luksus.

W jednym łóżku śpię ze Stasią, w drugim mama z Romkiem. Dla taty już nie bardzo jest miejsce, ale i nie potrzeba, bo on wyrusza w następną drogę w nieznane, w poszukiwaniu pracy, mieszkania, jednym słowem jakiegoś urządzenia się. Jest bardzo zadowolony: będąc sam, nie ciągnąc za sobą w ogonie rodziny ma większą swobodę poruszania się i rozejrzenia w sytuacji, a my możemy spokojnie poczekać w zupełnie dobrych warunkach.

Miesiąc spędzony w Małorycie nie był czasem straconym. Poznaliśmy trochę obyczaje zupełnie nieznanego nam dotąd środowiska ortodoksyjnych Żydów. Stasia bardzo się przydała w charakterze szabesgoja. W czasie szabasu od piątku wieczór do wieczoru sobotniego nie wolno wszak wykonywać żadnej pracy, np. zapalenia światła, nawet gdy chodziło tylko o przekręcenie kontaktu elektrycznego.

Nie wolno było również podróżować, tak więc gdy młoda córka domu, Dora, która dużo jeździła w swoich tajemniczych interesach, wracała do domu, można z nią było porozmawiać po polsku. Starzy rodzice posługiwali się między sobą językiem jidysz, a z nami kiepską polszczyzną, przeplataną rusycyzmami.

W piątek rano było wielkie pieczenie chleba na cały tydzień. Był rozpalany piec chlebowy, do którego wsuwano na specjalnej łopacie pięknie uformowane bochny żytniego chleba. Po upieczeniu wszystkich bochenków chleba piec długo jeszcze zachowywał ciepło, co było wykorzystane do pieczenia czulentu.

Czulent – to przysmak specjalny, nigdy przedtem, ani potem czegoś podobnego nie jadłam. Do żeliwnego garnka wkładano tłuszcz, kawałki mięsa, a następnie pokrajaną cebulę i inne warzywa i kartofle oraz sypano fasolę, podlewano niewielką ilością wody. Taki garnek wsuwano do pieca po pieczeniu chleba i potrawa „dochodziła” do następnego dnia. W sobotę, kiedy nie wolno gotować, wystarczyło wydobyć garnek z czulentem z pieca i był gotowy świetny, bardzo pożywny i w dodatku, o bardzo apetycznym wyglądzie z zapieczoną na wierzchu chrupiącą, brunatną skórką obiad, na który również byliśmy zapraszani. Nie braliśmy natomiast udziału w piątkowej szabesowej kolacji przy zapalonych świecach, gdyż jako ludzie o laickim światopoglądzie nie nadawaliśmy się do uczestniczenia w posiłku o charakterze religijnym, któremu towarzyszyły odpowiednie modlitwy.

Na co dzień Stasia była dopuszczana do kuchni, tyle tylko, że gotując dla nas, musiała bardzo uważać, aby nie pomylić naczyń służących do potraw mięsnych z tymi do mlecznych. Zresztą gospodyni dyskretnie nad tym czuwała.

Nie wiem, skąd mama wytrzasnęła rosyjski elementarz, w każdym razie uczyła nas czytać i pisać. Trzeba było zacząć od poznawania liter, szybko jednak oboje z Romkiem opanowaliśmy te „bukwy” i galopem przelecieliśmy przez infantylne elementarzowe teksty. Był tam wierszyk o kotku, który dobrał się do konfitur i zrzucił słoik z półki, a kończył się ten wierszyk takim morałem: „a stydiśsia, prosto sram” (wstydź się, po prostu wstyd). Wciąż wybuchaliśmy śmiechem i wołaliśmy „krzywo sram”.

Po opanowaniu elementarza zabrałam się za „Wojnę i pokój”, była to jedyna rosyjska książka w tamtym domu. Nie mogę się pochwalić, że przebrnęłam przez wszystkie tomy, ale do powrotu taty przeczytałam sporo, ta lektura wciągnęła mnie, zresztą nie było nic innego do roboty, a zawsze lubiłam czytać.To była bardzo pożyteczna nauka, i bardzo mnie a także Romkowi pomogła, gdy potem zaczęliśmy chodzić do szkoły.

Równe – Kostopol

Nastał nowy, wojenny rok 1940. Ulokowaliśmy się w Równem, ojciec znalazł tam pracę, my zaczęliśmy chodzić do szkoły. Zima, wyjątkowo w owym roku surowa, miała się ku końcowi. Wydawało się, że znaleźliśmy jaką taką stabilizację. Zawartość słynnych worków, taszczonych z takim mozołem przez „zieloną granicę” tylko w niewielkim stopniu zaspokajała nasze potrzeby, niektóre zabrane rzeczy okazały się zupełnie nieprzydatne. Trzeba się było urządzać od nowa, nie pierwszy to, ale też i nie ostatni raz.

W niewielkim domku zajmowaliśmy pokój z werandą i kuchnię od strony ulicy, gospodarze mieszkali od podwórza. To było na przedmieściu Równego, jedna strona ulicy należała do miasta, druga, ta nasza, do gminy. Pewnej nocy usłyszeliśmy dziwne hałasy, krzyki, płacze, warkot samochodów. Nie zapalając światła, przylepiliśmy nosy do szyb i ze ściśniętym sercem patrzyliśmy, co się dzieje. A działy się rzeczy tragiczne – wywózka ludzi – takich jak my uchodźców bieżeńców. Wywożono bieżeńców z Równego, z miasta, my natomiast mieszkaliśmy
„na wsi”.

Kolejny cud, zrządzenie losu, niewyobrażalny przypadek! Ocaleliśmy. Rano wychodzimy jakby nigdy nic do naszych zajęć. Jak tu przestać myśleć o tamtych, nieznanych nam ludziach, co się z nimi stanie, czy przeżyją? Jaki los ich czeka? Ten los, który tylko o włos, o szerokość ulicy nie stał się naszym udziałem. Czyja ręka sprawiła, że zamieszkaliśmy po „właściwej” stronie ulicy?

Wkrótce po tych dramatycznych wydarzeniach wyszło zarządzenie o „paszportyzacji”. Wszyscy obywatele Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi są zobowiązani po przyjęcia radzieckich paszportów. Okropny problem, bo co będzie po wojnie? Czy jako obywatele radzieccy będziemy mogli wrócić do kraju? Ludzie się miotali, nie wiedząc co robić.
Rozsądek mojego ojca przesądził sprawę. Po prostu nie mamy innego wyjścia. Jeżeli odmówimy przyjęcia paszportów, niechybnie grozi nam wywózka. A po wojnie?

– Cóż, jaka by nie była Polska – mówił tata – niezależnie od ustroju, nie sposób, aby się nie upomniała o swoich obywateli, których przecież miliony znajdowały się na tych terenach. Przyszłość pokazała, że nie było to takie proste, ale przyszłość nikomu nie była znana.

Zgłosiliśmy się po te paszporty, cała walka szła o to, aby w rubryce narodowość wpisano „Poliak”, a nie „Jewrej” i to nam się udało.
W szczęśliwym Kraju Rad obywatele wcale nie są równi. Mają różne kategorie, oznaczone odpowiednimi paragrafami, wpisanymi do paszportów. My dostaliśmy §37, który głosił, że jego posiadaczom nie wolno zamieszkiwać w miastach wojewódzkich oraz bliżej niż 100 km od granicy. Paragraf ten dotyczył następujących grup ludności: złodzieje, prostytutki, bieżeńcy i drukarze. Zdecydowanie drukarze ratowali nasz honor.

Nie mogliśmy dłużej pozostać w Równem, przeprowadziliśmy się do niezbyt odległego Kostopola, z nadzieją, że tam zarzucimy kotwicę na dłużej, a Stasia naturalnie z nami. Kostopol był niewielkim miasteczkiem, znacznie jednak większym od Małoryty i zdecydowanie różniącym się od niej charakterem. Przeważała rdzenna ludność ukraińska i polska, było trochę Żydów, z dawna tam zasiedziałych oraz sporo takich jak my bieżeńców, wywodzących się głównie z polskiej inteligencji pochodzenia żydowskiego. Ci właśnie ludzie wprowadzili ożywienie intelektualne do sennej mieściny.

Mój ojciec został głównym buchalterem, bardzo szybko opanował zasady ruskiej księgowości, korzystając z przedwojennego doświadczenia, kiedy prowadził własną fabrykę. Oboje z Romanem chodziliśmy do ukraińskiej szkoły. Ja trafiłam do 10-tej, ostatniej klasy tamtejszej dziesięciolatki. Wówczas już zupełnie dobrze radziłam sobie z językiem rosyjskim, nie miałam natomiast pojęcia o ukraińskim, który był językiem wykładowym. Niby te języki słowiańskie podobne, ale jednak różne. Na szczęście nauczycielami byli w przeważającej liczbie Polacy, którzy sami nie bardzo władali ukraińskim, i jakoś to było.

Zdałam maturę, która tam się nazywała Atestat. Nie mam tego cennego dokumentu (pozostała mi kopia). Oryginał złożyłam później w Dziekanacie Medinstytutu w Stalino, gdzie miałam rozpocząć studia lekarskie, ale nie zdążyłam, bo Niemcy nam deptali po piętach. Ale o tym potem.

Życie w Kostopolu, chociaż nader skromne, było przyjemne. Szkoła, mimo tych zawirowań językowych nie przysparzała specjalnych trudności, życie codzienne toczyło się spokojnie. Z tego okresu pochodzi anegdotka. Kiedyś ojciec przysłał współpracownika po odważniki, które z jakiegoś powodu były w domu, i człowiek ten powiada do Stasi:– „Pan Frenkel kazał dać giry.”

– „Jakie giry?” – dziwi się Stasia – „na girach to on poszedł”.

Giry – to po ukraińsku odważniki, zaś z poznańska tak nazywa się nogi.

Mieliśmy sporo znajomych. Ja miałam już 17 lat i aż 2 adoratorów, o kilka lat ode mnie starszych. Obaj, niezależnie od siebie, na początku wojny wyruszyli z Warszawy na wschód na wezwanie płk. Umiastowskiego do młodych mężczyzn, zdolnych do noszenia broni. Mieli się zgłosić do Wojska Polskiego, ale żadnego wojska nie było i obaj wylądowali w Kostopolu i gdzieś tam pracowali. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy, mama zapraszała ich na niedzielne obiady. Czuli się dobrze i rodzinnie w naszym domu, sami rzuceni z dala od swoich najbliższych. Nasi rodzice potrafili stworzyć miłą atmosferę, a Stasia gotowała wyśmienicie i potrafiła wyczarować dobry obiad nawet przy niedostatkach w zaopatrzeniu.

Jurek Serwetnik pochodził z Kielc z rodziny lekarskiej i sam zamierzał zostać lekarzem. Był bardzo elokwentny, lubił naśladować przemówienie, wygłoszone przed samą wojną przez ministra Spraw Zagranicznych Becka. Jurek stawał wtedy w pozie bohaterskiej i cytował z patosem: „Musimy sobie zadać pytanie: O co właściwie chodzi? Czy o obronę interesów Gdańska, które nie są zagrożone? Czy też o to, żeby nas odepchnąć od Bałtyku? A my się od Bałtyku odepchnąć nie damy!” Ale, niestety, prawda okazała się inna i ta buta pana ministra nie miała pokrycia, podobnie jak Wodza Naczelnego, który głosił, że nie oddamy guzika od munduru.

Jurek w ogóle był obrotny i zaradny i świetnie umiał zadbać o swoje interesy. Kiedy wybuchła kolejna wojna, niemiecko-rosyjska, szybko się od nas odłączył. Rozsądnie uznał, że samotny młody mężczyzna łatwiej da sobie radę, nie obarczony rodziną, w dodatku cudzą.
Przeżył wojnę w Związku Radzieckim, tam się ożenił z prześliczną Rosjanką, błękitnooką blondynką. Po wojnie wrócili do Polski, on skończył we Wrocławiu rozpoczęte w Sojuzie studia lekarskie, urodził im się syn – Stasio.

Wkrótce jednak wyemigrowali do Izraela. To jego rosyjska żona Lidia, nie mająca żadnych żydowskich korzeni, nalegała na wyjazd. Ona, wychowana w komunizmie, dobrze wiedziała, na co się w Polsce zanosi i wolała znaleźć się jak najdalej, zwłaszcza, że z Polską nic jej nie łączyło. Ich syn Stasio dostał w Izraelu nowe imię – Joram, drugi syn, urodzony już w Tel- Aviwie ma na imię Alan, a wszyscy razem nazywają się nie Serwetnikowie, tylko Sivroni. Zaadaptowali się znakomicie.

Nikt inny z moich krewnych lub znajomych nie uważał za potrzebne dokonywać zmiany nazwiska czy też imienia, nawet jeżeli miało polskie i trudne dla cudzoziemca brzmienie, jak np., mój wuj Stanisław Pinczewski albo Witek Sierpiński, który naprawdę przed wojną nazywał się Margules, nie wrócił do swego rodowego nazwiska, gdy wyemigrował do Izraela, a zachował nazwisko Sierpiński, które przybrał w czasie okupacji dla ratowania życia.

Jurek Serwetnik vel Georg Sivroni został ostatecznie psychiatrą i w tej specjalności jego elokwencja oddaje mu nieocenione usługi. Jeszcze teraz, będąc na emeryturze, pan po osiemdziesiątce, trochę pracuje. Czasami telefonuje do mnie i ucinamy sobie długie pogawędki.

Drugi bywalec naszych niedzielnych obiadów, Zbyszek Breiter był zupełnie inny. Poważny, skupiony, a jednocześnie ciepły i serdeczny, miło było z nim porozmawiać kameralnie o sprawach codziennych, ale także ogólnych, kulturalnych. Przywiązał się prawdziwie do naszej rodziny, być może już wtedy darzył mnie jakimś głębszym uczuciem. Starał się być pomocny w potrzebie.

Nowa wojna – nowa ucieczka

22 czerwca 1941 – nagła napaść Hitlera i jego ekspansja na wschód zastała wszystkich nieprzygotowanych, zarówno Armię Czerwoną, jak i zwykłych obywateli. Od pierwszej chwili chciałam czuć się przydatna, zgłosiłam się do pomocy do miejscowego szpitala (wciąż te moje medyczne ciągoty).

I cóż kazano robić mnie 17-letniej? Ano, to, co było potrzebą chwili. Nie, nie chodziło o opatrywanie rannych, jeszcze takich nie było. Chodziło o kobiety. Ciężarne kobiety, czując zagrożenie wojenne uznały, że czasy nie sprzyjają rodzeniu dzieci i jeżeli to tylko było możliwe poddawały się aborcji, a lekarze rozumieli sytuację i starali się pomóc. Okazało się, że tych kobiet jest wiele i odbywało się po kilka zabiegów dziennie. A ja? Ja asystowałam przy tych zabiegach, musiałam trzymać łyżki ginekologiczne. Po pierwszym dniu tej pracy, wstrząśnięta tym, na co patrzyłam, jeszcze się nie poddałam, ale po drugim dniu, kiedy mama się zorientowała, o co chodzi, stanowczo mi zabroniła dalszej pracy w szpitalu.

Zresztą i tak widać było, jak szybko posuwa się ofensywa niemiecka. Nie po to uciekliśmy z rodzinnego domu, aby dać się przyłapać na obcej Ukrainie. Nasza ewakuacja stała się konieczna i bardzo pilna.
Rzęsistymi łzami oblaliśmy rozstanie ze Stasią. Ona postanowiła wrócić do Ostrowa, gdzie miała przecież rodzinę i tam przetrwać wojnę. Uznała słusznie, że dla niej pchanie się w głąb Związku Radzieckiego jest absolutnie pozbawione sensu, i miała świętą rację.

Tymczasem wojna zbliżała się milowymi krokami, narastało ogromne zamieszanie, zaczęło się poszukiwanie transportu. Ojciec, nie wiadomo skąd, zdobył konia z wozem, zostawiliśmy znowu nagromadzony z trudem jaki taki dobytek, załadowaliśmy nasze osobiste walizeczki, trochę tobołów i wyruszyliśmy na wschód. Nasza rodzina znów składała się z 5 osób. Ubyła Stasia, lecz przyłączył się Zbyszek, co oczywiście było bardzo krzepiące.

Zrządzenie losu, które uczyniło nas szczęśliwymi posiadaczami konia, nie obdarzyło nas niestety umiejętnościami powożenia. Nikt z nas, mieszczuchów, nie miał pojęcia o obchodzeniu się z tym upartym zwierzęciem. Po prostu nie chciał nas słuchać, i już. Nie pomagały prośby i groźby ani użycie bata, ani ciągnienie za uzdę.

Tymczasem droga stawała się coraz bardziej zatłoczona samochodami, wozami konnymi i tłumem pieszych. W dodatku nad głowami zaczęły się złowieszczo pojawiać samoloty. Powtórka z jakże niedawnej przeszłości.Przejeżdżająca obok nas z łoskotem ciężarówka ostatecznie spłoszyła naszą szkapinę akurat w momencie, gdy ja z nią walczyłam siedząc na koźle.

Z szoferki wychylił głowę uśmiechnięty oficer i zawołał:

– „Ej, diewuszka, broś etu łoszadź, sadiś k nam” (Rzuć tego konia, dziewczyno, siadaj z nami)

– „Ja nie mogu, u mienia siemja” (Nie mogę, jestem z rodziną)

– „Niczewo, pożałujstia s siemioj „(To nic, zapraszamy z rodziną)

Jak spod ziemi wyrósł wieśniak i zaproponował, że zaopiekuje się koniem i wozem. Tylko cmoknął, a koń poszedł za nim posłusznie – poczuł pana.

Z wielką ulgą przerzuciliśmy nasze pakunki do krytej plandeką skrzyni ciężarówki i sami usadowiliśmy się wśród ładunku złożonego z tajemniczych skrzynek. Mnie zaprosili do szoferki, nie mogłam odmówić. Dwaj młodzi lejtnanci opowiedzieli mi swoja historię. Byli braćmi, kształcili się w dwóch różnych wojskowych uczelniach, jeden miał być czołgistą, drugi lotnikiem. Każdy z nich dostał jakieś wojskowe zadanie w związku z nagłym wybuchem wojny i zupełnie przypadkowo się spotkali. Byli bardzo uradowani z tego spotkania i opowiadali mi to chaotycznie, brawurowo pokonując trudną zatłoczoną drogę i mijając miasteczka.

W każdym mieście był postój przed sklepem drogeryjnym. Moi wybawcy wychodzili z tych sklepów coraz weselsi, a z ich oddechów unosiła się dziwna, mieszana woń. Oni popijali wodę kolońską, która wyrabiana na spirytusie zastępowała im trudną do zdobycia wódkę.Rozumiałam, że musieli jakoś uczcić swoje cudowne spotkanie, ale powietrze w szoferce stało się nie do wytrzymania, a chłopcy trochę natarczywi.

Tymczasem zapadła noc, zatrzymaliśmy się gdzieś na poboczu. Utrudzeni i, co tu dużo mówić, spici lejtnanci szczęśliwie posnęli, a ja przemknęłam się do skrzyni ciężarówki. Przytuliliśmy się wszyscy do siebie, grzejąc się nawzajem w tę czerwcową, ale chłodną noc i jakoś doczekaliśmy ranka. Rano w wielkiej zgodzie zjedliśmy wspólnie śniadanie, towarzysze otworzyli puszkę „swinaja tuszonka” (mielonka wieprzowa), mama wyciągnęła chleb, popiliśmy wodą i pojechaliśmy dalej.

Wkrótce musieliśmy się rozstać, panowie oficerowie mieli swoje zadania do wykonania, my zaś zmierzaliśmy dalej na wschód. I tak dzięki ich pomocy pokonaliśmy duży kawał drogi, ten najbardziej niebezpieczny, najbliższy frontu.

Zatarły mi się w pamięci szczegóły dalszej podróży, wiem jednak, że ostatecznie jakimś cudem dostaliśmy się do pociągu, prawdziwego, osobowego pociągu z przedziałami. To nie był transport wiozący tłumy uciekinierów. Mój tata zawsze unikał tłumów, był zaradny w pojedynkę, w dużych skupiskach ludzkich gubił się, nie umiał się przepychać łokciami, nikt z nas tego nie potrafił, również Zbyszek, mimo, że on przecież był młody.

Ten pociąg dowiózł nas do Stalino, tak nazywała się wówczas stolica Donbasu, dawniej był to Donieck i tę nazwę obecnie przywrócono miastu. Prawie wszystkie ważniejsze miasta obdarzono nazwiskami „wielkich wodzów Rewolucji” z Leninem i Stalinem na czele. Nawet nasze Katowice po wojnie przemianowano na Stalinogród – na szczęście na krótko.

Donbas

Węglowe Zagłębie Donieckie, w otoczeniu żyznych ziem ukraińskich było krainą dostatnią w porównaniu z innymi Republikami Radzieckimi. Linia frontu została daleko za nami. Zakołatała nadzieja, że uda nam się tu znaleźć jakieś miejsce na ziemi.

Wszystko zdawało się wskazywać na to, że tak się stanie. Na peronie same miłe niespodzianki, świat jak z bajki, czysto, kwiatki w skrzynkach, służba kolejowa, a może to była milicja w schludnych mundurach i – czy pamięć nie płata mi figla? – ale tak, pamiętam, w białych rękawiczkach. W dodatku spotkaliśmy znajomych rodziców pp. Zajffów z Kalisza, którzy przyjechali tym samym pociągiem.

Funkcjonariusze witają nas, jak dawno oczekiwanych gości, domyślają się oczywiście, kim jesteśmy, są grzeczni, prowadzą nas do poczekalni dworcowej, wydzielają nam za pomocą ławek kącik i każą czekać, a oni pomyślą, gdzie nas ulokować. Więc czekamy, my ze Zbyszkiem i Zajffowie. Nadzieja, przeplatana trwogą, bo przecież nie wiadomo, co z nami zrobią, mogą dać schronienie, a równie dobrze wsadzić do więzienia.

Tak oto, znaleźliśmy się na nowym zakręcie naszych losów, wydawało się, że wszystko teraz zależy od życzliwości tutejszych władz i naszej zaradności, byliśmy ogólnie dobrej myśli, czekamy w poczekalni dworcowej na dalsze decyzje i nic nie zwiastuje nieoczekiwanej, groźnej komplikacji.

Ojciec nie wytrzymuje tego czekania, on lubi brać sprawy w swoje ręce. – „No, Ceśka” – mówi – „daj moje dokumenty, pojadę do miasta się rozejrzeć, wy tu na mnie czekajcie, a ty, Zbyszku, opiekuj się nimi i nie pozwól nigdzie jechać aż wrócę.” Przez całą drogę mama miała wszystkie nasze dokumenty i pieniądze w woreczku na piersiach. Teraz, bardzo niechętnie, wyciągnęła taty paszport i książeczkę wojskową, a on to beztrosko wsunął do tylnej kieszeni spodni. Było wszak lato, nie nosił żadnej marynarki. Odmeldował się u władz, pozwolili mu się oddalić, wsiadł w autobus i pojechał do centrum.

Nadspodziewanie szybko wrócił, blady, jak ściana – okradli go! W tym autobusie ktoś mu wyciągnął portfel z dokumentami. Pieniędzy tam było bardzo niewiele. Stało się prawdziwe nieszczęście. W tym policyjnym kraju, w dodatku w czasie wojny, cudzoziemiec i to taki, którego wygląd na pierwszy rzut oka różnił go od miejscowych, taki człowiek jest nikim, gorzej, jest postacią skrajnie podejrzaną. Każde dziecko może go pokazać palcem i wołać „szpion”. W tej chwili pomyślałam sobie, że prawdziwy szpieg z pewnością miałby znakomite dokumenty. No, ale to tak na marginesie, w tamtym czasie brak dokumentów był prawdziwą katastrofą.

Na razie pozwoliliśmy sprawom iść swoim biegiem, nasi tymczasowi opiekunowie zaproponowali zakwaterowanie w pobliskim „sowchozie” na czas potrzebny, abyśmy sami znaleźli sobie pracę i mieszkanie. Wzruszająca troska, byliśmy pierwszymi uchodźcami na tym terenie, ci którzy pojawili się później już nie budzili takiego współczucia.

Zawieźli nas wszystkich do sowchozu, którego nazwa wyleciała mi z pamięci i tu spotkaliśmy się także z życzliwym przyjęciem. W sowchozowym baraku dostaliśmy do swojej dyspozycji dużą, pustą izbę, mogliśmy przynieść sobie świeżą słomę i urządzić legowiska przykryte kocami. My ze Zbyszkiem zajęliśmy jedną dłuższą ścianę, na krótszej umieścili się Zaiffowie, a naprzeciw nas jeszcze jedna obca rodzina. Przyszedł do nas przewodniczący sowchozu i oznajmił, że możemy korzystać z sowchozowej stołówki, gdzie dostaniemy bezpłatnie 3 posiłki dziennie. Nie mamy obowiązku pracy, jednak, jeżeli zechcemy pomagać w żniwach, będzie to mile widziane.

Bardzo chcieliśmy odwdzięczyć się pracą za okazaną nam dobroć, ale było to możliwe w ograniczonym zakresie, musieliśmy się zająć urządzaniem naszej przyszłości. Pierwsze i najważniejsze to sprawa dokumentów taty. On od rana jeździł do miasta, odwiedzał różne urzędy, a ja cichaczem za nim, żeby go śledzić, a w razie aresztowania wiedzieć, gdzie go szukać. Miałam nadzieję, że ja wyposażona w swoje papiery, mogę się na coś przydać.

Będąc w Stalino odnalazłam tamtejszy Medinstitut i złożyłam w dziekanacie moją maturę. Rok akademicki miał się rozpocząć w październiku, tymczasem wszystkich studentów i kandydatów na studentów kierowano na wieś do pomocy w żniwach. Tak się szczęśliwie złożyło, że mogłam dołączyć do grupy skierowanej do naszego sowchozu i mieszkać z rodziną.

Wszyscy mężczyźni wyruszali od rana do miasta. Pan Zajffe i Zbyszek w poszukiwaniu pracy, ojciec czynił starania o odzyskanie utraconych dokumentów. Wieczory spędzaliśmy razem. Obecność Zbyszka bardzo dodawała mi otuchy, a w nocy tak się jakoś złożyło, że moje miejsce na naszym barłogu było obok niego. Leżeliśmy przytuleni do siebie. Rozmawialiśmy szeptem, on mi opowiadał o Paryżu, gdzie studiował architekturę, o operach, które oglądał, nawet po cichutku nucił niektóre arie. Zbyszek miał duszę artysty. To było takie odległe od przeżywanej rzeczywistości, takie urocze i tak zupełnie niewinne.

Rodziła się między nami prawdziwa, serdeczna więź, może nawet niewypowiedziane, głębsze uczucie. Żadne z moich rodziców nie dostrzegało niestosowności w tej naszej bliskości, dopiero Zajffowie zwrócili na to uwagę i zrobił się raban. Znienawidziłam ich za to i nie pozwoliłam na żadną interwencję, ale nastrój się zepsuł.

Nadszedł dzień, w którym ojciec w swojej wędrówce po urzędach dotarł do najwyższych władz partyjnych i wrócił, dzierżąc w ręku zalepioną kopertę, z którą miał się zgłosić na miejscowy posterunek milicji. Nikt nie spał tej nocy. Co zawiera ta koperta? Czy może rozkaz aresztowania? wywiezienia? – nie sposób było odpędzić najgorszych myśli, ale nie mieliśmy odwagi jej otworzyć.

Rano, ze ściśniętym sercem czekaliśmy wszyscy przed komisariatem. Po kilkunastu minutach ujrzeliśmy ukochanego tatusia z gębą uśmiechniętą od ucha do ucha. Tamten wysoki partyjny dostojnik po prostu mu uwierzył i kazał wydać nowe dokumenty. Co za ulga, nabraliśmy przekonania, że los znów nam sprzyja i możemy optymistycznie patrzeć w przyszłość. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że zupełnie bliska przyszłość szykuje nam za sprawą Hitlera nowe niebezpieczeństwa i wszelka stabilizacja jest bardzo odległa.

Tymczasem wciąż mieszkamy i w miarę swoich możliwości pracujemy w sowchozie. Ja jestem związana z grupa studentek, moich przyszłych koleżanek pod wodzą sympatycznego asystenta z Medinstytutu. Praca rozpoczyna się wczesnym rankiem, a kończy o zmroku, dzień letni jest długi, a praca ciężka. Uzbrojone w wielkie grabie, zgarniamy skoszone zboże, wiążemy snopki i ustawiamy stogi. Posuwany się rzędami po wielkim sowchozowym polu. Zupełnie nie zaprawiona do takiej pracy omdlewam z wysiłku, mam odciski na rękach, ale staram się, bardzo się staram. Jakaś przedziwna ambicja zmusza mnie do wysiłku, aby nie zostać w tyle, aby nasza grupa równała w szeregu z innymi.

One, moje koleżanki, są odporniejsze, dla nich taka praca to nie nowina, nie mogę, nie chcę okazać się gorsza. Nadchodzi oczekiwana przerwa obiadowa, przyjeżdża kuchnia polowa, wielką chochlą nalewają zawiesistą pożywną zupę. Jemy chętnie, z apetytem, ale szybko, aby więcej czasu pozostało na odpoczynek. Walimy się w najbliższy stóg i natychmiast zasypiamy. Och, oby tak pospać chociaż z godzinkę, ale nie, już rozlega się głos naszego opiekuna:– „Ej, wy, orły s kurinym poliotom, podymajties!”. I tak mijał dzień za dniem.I tak mijał dzień za dniem.

po ros.: Ej wy orły lećcie jak kury

Mama i Romek także pracowali, wykonywali lżejsze prace w gospodarstwie sowchozowym. Mama nauczyła się wielu czynności, o których nigdy nie miała pojęcia, co dużo później, już w Turkmenii bardzo jej się przydało, gdy musiała się zająć własnym malutkim gospodarstwem przydomowym.

Albert Zajffe był inżynierem elektrykiem, on pierwszy dostał skierowanie do pracy gdzieś na prowincję. Pożegnałam ich bez żalu. Spotkaliśmy się po latach w Izraelu.

Zbyszek świadomie zwlekał z podejmowaniem decyzji o dalszym urządzeniu się. Chciał doczekać końca sprawy z dokumentami ojca, nie chciał tracić kontaktu z nami, a nade wszystko wciąż myślał o wojsku, udział w walce uważając za swój obowiązek młodego mężczyzny. Wcale to nie było takie oczywiste, nic nie można się było dowiedzieć o Polskiej Armii, a Armia Czerwona wcale nie kwapiła się do przyjęcia obcokrajowca w swoje szeregi. W końcu jednak znalazł pracę i został zmuszony do wyjazdu, i to w takim pośpiechu, że nie mógł doczekać mojego powrotu z pracy, aby się pożegnać. Czekał na niego samochód. Zostawił smutny liścik, obiecał utrzymywać kontakt, i podał swój przypuszczalny adres.

Wojna toczyła się w zawrotnym tempie. Ledwie zdążyliśmy się zadomowić w przydzielonym ojcu nowym miejscu pracy i zamieszkania, wkrótce stało się jasne, że dalsza ewakuacja jest nieuchronna. Zdążyłam jednak nawiązać korespondencję ze Zbyszkiem i, choć trudno w to uwierzyć i sama dziś nie wiem jakim cudem, ale nasze listy dochodziły, mimo całej naszej wędrówki i jego różnych zmian miejsca pobytu. Już, gdy byliśmy w Turkmenii, dowiedziałam się, że wreszcie dostał się do Polskiej Armii Kościuszkowskiej, uformowanej przez generała Berlinga w Sielcach nad rzeką Oką i brał udział w kampaniach na froncie wschodnim.

Wprawdzie bardzo rzadko, listy jednak docierały. Były pisane na kartkach papieru zeszytowego, misternie złożone w trójkąt, co skutecznie zastępowało kopertę.Ostatni list był radosny „otóż już jestem na naszych dawnych ziemiach, oddycham polskim powietrzem, wierzę, że nie daleki jest dzień, kiedy to wszystko się skończy, wtedy na pewno się spotkamy. Jutro oczekujemy wielkiej bitwy”.

To był naprawdę ostatni list, nie nadeszła żadna odpowiedź na moje liczne zapytania kierowane pod znany mi adres poczty polowej. Chociaż nie dostałam oficjalnego potwierdzenia nie mogłam mieć nadziei, że Zbyszek żyje. Gdyby udało mu się mimo wszystko przeżyć, na pewno by próbował odnaleźć nas po wojnie w Kaliszu. Nie wiem dlaczego, ale nie miałam nawet adresu jego rodziców, z którymi mogłabym go wspólnie opłakiwać. Może zresztą i oni nie przeżyli wojny.

Kierunek – Azja

Armia Czerwona wciąż się cofała, ofensywa niemiecka postępowała nieubłaganie, Hitler znów deptał nam po piętach. Czas naglił, nawet nie zdążyłam odebrać mojej matury z dziekanatu Medinstytutu. w Stalino. Była już jesień 1941 roku, późna jesień, prawie zima, mroźna, nieprzychylna wszelkim wędrówkom takich jak my wygnańców. Nie mieliśmy jednak wyboru.Tym razem bez odrobiny żalu zostawiliśmy nasze najnowsze miejsce zamieszkania, do którego nie zdążyliśmy się przywiązać, choć już zdołaliśmy obrosnąć w podstawowe, niezbędne do życia przedmioty. To zdumiewające, jak szybko człowiek potrafi stworzyć wokół siebie namiastkę domu nawet w najtrudniejszych warunkach.

Nabraliśmy doświadczenia, już nie taszczyliśmy worków, tylko naprawdę ważne, niezbędne rzeczy, ciepłą odzież, podstawową żywność i niewiele ponad to. Chcieliśmy oddalić się jak najbardziej, tak daleko jak tylko to możliwe, aby jakoś się ustabilizować, doczekać końca wojny, przestać się czuć jak ścigana zwierzyna. Na szczęście nie wiedzieliśmy, ile przeszkód piętrzy się przed nami, ile trzeba nam odwagi i hartu, aby je pokonać.

Nie pamiętam, jak dotarliśmy do tego pociągu. Był to pociąg towarowy, na odkrytych platformach były załadowane maszyny, ewakuowano jakąś dużą fabrykę. Wcale nie było nam wolno się tam znajdować, ale ukryliśmy się wśród tego żelastwa, skuliliśmy, opatuliliśmy kocami i byliśmy radzi, że jedziemy na wschód. Dokąd? Nie wiadomo, ale to w gruncie rzeczy obojętne, byle dalej i byle na wschód. Musiał to być jakiś ładunek priorytetowy, bo pociąg jechał szparko i nie zatrzymywał się zbyt często.

Zimno było przenikliwe, dodatkowo zwiększone przez otaczające nas żelastwo, nie można było niczego dotknąć, bez narażenia się na dotkliwy ból skóry, przymarzającej do lodowatej powierzchni. Głód doskwierał coraz bardziej, ale wciąż posuwaliśmy się do przodu. I, co ważne, udało nam się oderwać od przewalającej się drogami masy uchodźców. Naczelna zasada mojego ojca – byle nie w tłumie. Ta niechęć, ten strach przed ciżbą ludzką pozostał mi do dziś. Nawet jeżeli jest to tłum nastawiony pokojowo, jak to było przy manifestacjach Solidarności, albo przy spotkaniach z Papieżem, zawsze budzi we mnie lęk.

Pokonywaliśmy drogę od Stalino do Stalingradu i była to droga długa, choć mniej więcej o połowę krótsza niż poprzednia z Kostopola do Stalino. Nie potrafię sobie przypomnieć, jak nam się to udało. Znaleźliśmy się w Stalingradzie, który wówczas w końcu 1941 roku, był miastem spokojnym. Jeszcze wiele miesięcy upłynęło do lipca 1942 roku, kiedy to rozpoczęła się największa bitwa, która miała odwrócić cały przebieg tej wojny.

Tymczasem odpoczywaliśmy. Jadąc tramwajem, mama wdała się w pogawędkę z konduktorką i ona zaofiarowała nam pokój w swoim mieszkaniu. To był prawdziwy azyl, miła gospodyni, czysty, ciepły dom, wspaniałe ryby, świeżo wyłowione z Wołgi: łososie, bieługi i inne o przecudownym smaku. – „Zostańcie u mnie” – mówiła miła konduktorka – „mój mąż na wojnie, miejsca starczy dla wszystkich. Razem będzie raźniej”. Ale nie daliśmy się skusić, my wiedzieliśmy swoje, to tylko przystanek w naszej podróży. Ogrzaliśmy się, odmyliśmy i rozważaliśmy plan dalszej marszruty, posługując się mapą, naradami z miejscowymi ludźmi i rozeznaniem w terenie.

Zapadła decyzja: popłyniemy Wołgą do Astrachania, a stamtąd spróbujemy przeprawić się przez morze Kaspijskie do Krasnowodzka.
Żegluga po Wołdze funkcjonowała, lecz nabycie biletów na statek okazało się całkowicie niemożliwe. Mogliśmy jedynie skorzystać z miejsc na barce, którą ciągnął statek i która była przeznaczona dla takich rozbitków jak my. Trudno, dobre i to. Po raz pierwszy, ale nie ostatni w tej naszej wędrówce zapoznaliśmy się z „rozkoszami” podróżowania pod pokładem.

Na długich piętrowych narach ludzie leżeli pokotem wśród zaduchu spoconych ciał i kłótni o każdy kawałek miejsca. Znaleźliśmy się w gromadzie ludzkiej, czego dotąd jakoś udawało się uniknąć. Na szczęście ta podróż nie trwała zbyt długo, może dwie albo trzy doby. Raz dziennie dawano miskę zupy i można było wytrzymać. Chociaż na zewnątrz było zimno, wolałam to od duchoty na dole i dużo czasu spędzałam na pokładzie, podziwiając ogrom tej wielkiej rzeki, której zamglonych brzegów najczęściej nie można było dostrzec.

Raz udało mi się wieczorem przemknąć na statek, który nas ciągnął i pomyślałam, że śnię: zobaczyłam ładnie ubranych ludzi, siedzących przy stolikach i obsługiwanych przez eleganckich kelnerów. Panie w wieczorowych sukniach, grała orkiestra, kilka par tańczyło. Skąd się wzięło to towarzystwo w tych przecież trudnych wojennych czasach? Nie mam pojęcia. W każdym razie ja stanowczo nie pasowałam do tego otoczenia w swoich brudnych ciuchach i z wynędzniałym wyglądem. Tak jak cichaczem się tu dostałam, tak też czym prędzej niezauważenie wróciłam tam, gdzie było moje miejsce, u boku własnej rodziny.

Wylądowaliśmy w Astrachaniu, pokonaliśmy wielki szmat drogi, przed nami był następny etap. Wiedzieliśmy, że będzie trudny, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo. Trzeba było jakoś odpocząć, trochę się doprowadzić do porządku, więc mama korzystając z doświadczenia ze Stalingradu zagadnęła konduktorkę w tramwaju i ta zgodziła się udzielić nam kilkudniowego schronienia. Całe szczęście, że mogliśmy skorzystać z tego azylu, bo czaił się na nas nowy cios: ojciec już na tej barce czuł się fatalnie chociaż się nie przyznawał, teraz okazało się, że jest chory, ma wysoką gorączkę. Teraz myślę, że była to choroba psychosomatyczna, że tak na niego wpłynęło przebywanie w znienawidzonym tłoku, w dodatku złożonym z prymitywnych agresywnych ludzi.

Do tego czas naglił, zima nadciągała i nie było wiadomo, jak długo potrwa żegluga na Morzu Kaspijskim. Chcieliśmy dostać się na statek zmierzający na południe do Krasnowodska (obecnie Turkmenbasz) i osiedlić się gdzieś w Turkmenii.

Ale… Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. Sytuacja w porcie przedstawiała się nader minorowo: w ogóle nie było żadnych statków w żadnym kierunku, był natomiast spory, wciąż powiększający się tłum chętnych do podróży pasażerów i ich bagaży. Żadnej informacji, nikt nic nie wiedział, trzeba czekać. Nie było wyjścia, musieliśmy opuścić przytulny kącik u naszej tramwajarki i przyłączyć się do ludzi koczujących na plaży. Jeżeli jakiś statek w ogóle podstawią, będzie on z całą pewnością ostatni. Było już naprawdę zimno, czekaliśmy skuleni z naszymi tobołkami, starając się być jak najbliżej oczekiwanej „posadki”.

Naprawdę nie mogę sobie uprzytomnić, jak długo trwało to oczekiwanie, kilka godzin, kilkanaście? A może kilka dni? Wreszcie, w środku nocy zamieszanie, ktoś coś dostrzegł – nadpływa. Wszyscy naturalnie się rzucili, wielkie przepychanie, tata chory, mama straciła zupełnie głowę, w jednej chwili wydoroślałam, przejęłam dowodzenie i oni mnie słuchali. Właściwie to byłam już dorosła, miałam 18 lat i „świadectwo dojrzałości”, ale nigdy dotychczas nie podejmowałam samodzielnych decyzji.

Pierwszy sukces to, że w ogóle udało nam się tam dostać, nikt nawet nie zapytał, dokąd nas zawiozą. Cały tłum runął pod pokład, nie było, rzecz oczywista, żadnych kajut, a na pokładzie przejmujący chłód. Ja jednak po kilku dniach na Wołdze bałam się o ojca i wiedziona jakąś intuicją zostawiłam swoją rodzinę w jakimś trochę zaciszniejszym miejscu, kazałam czekać i postanowiłam czegoś poszukać. Namacałam w ciemnościach schody i powoli, po cichutku wspinałam się na górę, na podeście namacałam drzwi, nacisnęłam klamkę, weszłam, poczułam, że jestem w jakimś pomieszczeniu. Namacałam kontakt, zapaliłam światło i zrozumiałam, gdzie się znalazłam – to był „krasnyj ugołog” tak nazywano coś w rodzaju świetlicy, tu zapewne dla załogi. Niewielki pokoik, pod trzema ścianami ustawione miękkie kanapy, a między nimi stół, na ścianach portrety Lenina i Stalina, gazetka ścienna. Nie ma okien.

Czym prędzej zgasiłam światło i poszłam sprowadzić swoich. Rozsiedliśmy się na tych kanapach, nasze bagaże teraz nie były duże, upchaliśmy je pod siedzeniami, zgasiliśmy światło siedzimy po cichu, jak mysz pod miotłą i czekamy, co będzie. Usłyszeliśmy stuk maszyn, lekkie kołysanie, nasz statek ruszył w swój rejs. Nie minęło wiele czasu, kiedy drzwi się otworzyły, zabłysło światło i ujrzeliśmy młodego oficera, którego wielce zadziwiła nasza obecność. Coś jednak było takiego w naszym wyglądzie, co nas różniło od ludzi radzieckich, spotykaliśmy się z taką reakcją już nieraz poprzednio, on pomyślał, że jesteśmy tu przez kogoś umieszczeni, przez kogoś protegowani.

Zachował się bardzo grzecznie, a my też nader grzecznie i wymijająco. Poszedł, ale po kilku minutach wrócił i znów bardzo grzecznie zapytał, czy my się zgodzimy, aby tu przyprowadził kobietę z dwójką dzieci. Gościnnie przyjęliśmy nowych współtowarzyszy podróży. Oczywiście na tym się nie skończyło, wkrótce cały ten mały pokoik był ponad wszelką miarę szczelnie wypełniony kobietami i dziećmi. Aż trudno uwierzyć, że tyle osób może się zmieścić na tak małej powierzchni, wszyscy ściśnięci, dzieci na stole, pod stołem. No nic, płyniemy, nawiązują się rozmowy na razie jeszcze przyjazne. Każdy ma trochę chleba, jakąś konserwę, przetrwamy – przecież ten rejs nie potrwa długo – pocieszamy się.

Minął dzień, następna noc, rano wychodzę na pokład rozprostować kości i oto przed moimi oczami roztacza się niesamowity widok. Jak okiem sięgnąć morze skute lodem, pofałdowana powierzchnia lśni w promieniach jaskrawego słońca, tylko wokół naszego stateczku utrzymuje się dzięki pracy maszyn niewielki pasek wody. W niedużej odległości ugrzęzły kutry rybackie, a rybacy podeszli po lodzie do naszego statku, widać spodziewając się pomocy.

Stoję jak zaczarowana, wygląda to i pięknie, i groźnie, obok mnie coraz więcej ludzi, wpadają w panikę. Z głośników rozlega się głos kapitana, nawołuje do spokoju, zapewnia, że wkrótce na pewno uda się nawiązać kontakt z lądem i sprowadzić lodołamacz, który nas uwolni.
Atmosfera zagęszcza się, nasz los jest bardzo niepewny, a rozmowy coraz mniej przyjacielskie. Kobiety patrzą wilkiem na mojego ojca, ich mężowie walczą na froncie, a tu mężczyzna zajmuje miejsce, nic ich nie obchodzi, że jest chory.

Próbuję ratować sytuację, pytam, czy uważają, że ja jako kobieta mam prawo tu przebywać. Tak, przyznają mi to prawo. Wobec tego ja wychodzę i proszę: zostawcie w spokoju mojego ojca. Spróbuję się czegoś dowiedzieć i będę was o wszystkim informować. I tak zostało. Jakoś je ugłaskałam, dni mijały, a lodołamacza jak nie było, tak nie ma.

Nie ma mowy o żadnym myciu, brud, wszy, jakby spadały z sufitu, gdzieś się podział przytulny czyściutki krasnyj ugołok, wszystko się lepi od brudu. To prawdziwy cud, że przy tak ogromnym skupisku ludzi, u nas, a przede wszystkim tam pod pokładem, przy takim zawszeniu nie wybuchła epidemia tyfusu. Pochłonęłaby z pewnością wiele ofiar. Wiele osób przebywa na pokładzie, nie wiem, czy wolą tu marznąć, czy też tam na dole zabrakło dla nich miejsca.

Moje akcje niespodziewanie wzrosły, gdy się okazało, że najbardziej agresywna, gruba baba jest chora na zapalenie płuc i trzeba jej koniecznie postawić bańki. Nigdy tego nie robiłam, ale nieraz widziałam i wiem, że bańkę trzeba podgrzać przy pomocy płonącego spirytusu i szybko przystawić do pleców delikwenta. Ktoś wytrzasnął trzy bańki, nie ma żadnego spirytusu, jest trochę nafty w prymusie. Posługując się kopcącym kapciuchem umoczonym w nafcie, umieszczam trzy bańki na potężnych plecach mojej pacjentki i powtarzam tę operację wielokrotnie. Wszystko w tej ciasnocie, zaduchu i brudzie. Wszystkie obecne baby śledzą każdy mój ruch, ale udało się, obie, i pacjentka i pielęgniarka, przeżyły, nie było pożaru ani nawet oparzeń, a co najdziwniejsze – pomogło – chora ozdrowiała.

Najbardziej doskwiera głód, nikt już nie ma chleba, skończyły się siemieczki, czyli pestki dyni, mamy trochę kaszy, ale jak ją ugotować? Nie mamy nawet garnka, mamy tylko wysoką, o bardzo małej średnicy metalową bańkę do mleka. Zrzekłam się swojego miejsca, więc ciągle krążę po statku i dobrze wiem, gdzie jest kuchnia, w której się gotuje dla załogi. Tam, gdy się ma trochę szczęścia, można postawić z boku swój garnuszek. Cała sztuka polega na tym, żeby to swoje naczynie stopniowo przesuwać do środka, gdzie jest szansa, że będzie się gotować no i pilnować, żeby ktoś nie zajął twojego, z trudem wywalczonego miejsca. Biorąc pod uwagę dodatkowe utrudnienie, jakie stwarza kształt mojej bańki, bez żadnej przesady powiem, że moja kasza gotowała się dwa dni.

Poznałam dobrze wszystkie zakamarki naszego niewielkiego stateczku i odkryłam wspaniałe dla siebie miejsce. Był to korytarzyk, którego ściana z jednej strony przylegała do maszynowni i była ciepła, wprost gorąca, można było wspaniale się ogrzać, nie zważając na przeciągi.
Na drugim boku korytarza były drzwi do kajut marynarzy, tam też mieścił się malutki punkt sanitarny. Była tam jedna lekarka, i to ona dała mi pole do popisu, zarządzając bańki u naszej współtowarzyszki podróży. A cóż innego mogła zrobić, skoro nie miała prawie wcale leków? W każdym razie, dzięki tym bańkom zawarłam znajomość z lekarką i pozwalała mi czasami przebywać w swoim maleńkim ambulatorium pod pretekstem pomocy. Czasami istotnie powierzała mi założenie opatrunku.

To były jednak tylko krótkie momenty oddechu w czystym i ciepłym pomieszczeniu, większość czasu spędzałam, podpierając ciepłą ścianę w tym korytarzyku. Przebywanie tam wcale nie było dozwolone dla pasażerów, ale przechodzący marynarze przyzwyczaili się do mojego widoku i nie przepędzali mnie stamtąd, a czasami zagadywali żartem.
Tak poznałam Wołodię. Młodziutki marynarz, blondynek, o pospolitym, wybitnie słowiańskim wyglądzie w mig się zorientował, że jestem inna, żadna ze mnie russkaja diewoczka (rosyjska dziewczyna), pochodzę z jakiegoś innego, niedostępnego dla niego świata, który go pociągał i zaciekawiał.

Chciał się czegoś ode mnie dowiedzieć, a nade wszystko bardzo chciał nauczyć się… języka niemieckiego. Za tę naukę proponował mi bardzo sowite wynagrodzenie. Mogłam przebywać w jego kajucie w godzinach, kiedy mieszkający z nim kolega pełnił wachtę, a nawet czasami mogłam zdrzemnąć się na jego koi. Była to doprawdy propozycja nie do odrzucenia, jedyny szkopuł w tym, że ja wcale nie znałam niemieckiego, poza kilkoma podstawowymi słówkami. Niestety, nie zachowałam się zbyt rzetelnie w stosunku do Wołodi, nabyta ode mnie znajomość języka Goethego nie na wiele by mu się przydała, ale i tak nie było już zbyt dużo czasu na te lekcje, bo oto nadpłynął upragniony i oczekiwany liedokoł (lodołamacz).

Zapanowała radość, wszyscy wylegli na pokład obserwować, jak nas będą uwalniać. Nie trwało to wcale długo, zostaliśmy oswobodzeni i już płynęliśmy o własnych siłach po wodach Morza Kaspijskiego.
Zatrzeszczało w głośnikach i słyszymy dobrze już znany donośny głos kapitana. Dziękuje naszym wybawcom, dziękuje pasażerom za cierpliwość i subordynację we wspólnie przeżytych bardzo ciężkich dniach i przekazuje dobrą nowinę, że już za dwa dni znajdziemy się w porcie… w Guriew. No, nie jest to taka dobra nowina, nie tam chcieliśmy się znaleźć, nie marzymy o zimnej północy, my chcemy do bardziej przyjaznego południowego klimatu. Na nic jednak nie mamy wpływu, los zadecyduje i – zadecydował.

Po dwóch dniach, zgodnie z zapowiedzią, zbliżamy się do celu, a tu niespodzianka! Reda w Guriew zamarzła, port nie może nas przyjąć. Radość przedwczesna, bo oto kapitan postanawia zawrócić do Astrachania. Zgroza, po 2 tygodniach udręki wracać do punktu wyjścia! Łut szczęścia jednak nam towarzyszy, radio podało, że reda w Astrachaniu także już jest pod lodem. Płyniemy więc do Krasnowodska, tak jak od początku chcieliśmy, jak planowaliśmy, i to ma się ziścić. Bingo!

Nagle wszystko stało się łatwiejsze do zniesienia, jakby cały ten głód, brud, smród, niewyobrażalna ciasnota już przestały nas dotyczyć, jeszcze tylko 2 dni, to przecież fraszka. Nawet tata zaczął zdrowieć, jakby wydobywał się z głębokiej studni. Skoro to przetrwaliśmy, dalej na pewno damy sobie radę.

Moja pamięć płata mi różne figle. Czasem wszystko widzę tak wyraźnie, jakby to było wczoraj, jakby film z mojego życia przewijał się przed oczami. Inne zaś fragmenty zatarły się całkowicie. I nie pomaga wysiłek przywołania minionych faktów, żadne zamykanie oczu, stukanie w czoło młoteczkiem „do odświeżania pamięci”. Nie pamiętam i już.
Tak właśnie się stało, gdy wreszcie zeszliśmy na ląd w Krasnowodsku. Nie pamiętam portu ani miasta, ani w jaki sposób udało nam się oderwać od tych wszystkich ludzi, którzy przybyli z nami. A zwłaszcza nie pamiętam, w jaki sposób i przy czyjej pomocy udało się nam pozbyć całego brudu i wszy, prześladujących nas przez całą tę koszmarną podróż morską, ani też jak dostaliśmy się do czystego, osobowego pociągu zmierzającego do Aszchabadu.

Wiem tylko, że już w tym pociągu zatraciliśmy wygląd bezdomnych włóczęgów, staliśmy się zwyczajnymi, może tylko trochę wychudzonymi ludźmi. Ojciec całkowicie odzyskał wigor i snuł plany na przyszłość, mama troszczyła się o to, by nas jakoś nakarmić i podnieść na duchu, Romek, przecież jeszcze dziecko, był bardzo dzielny, nikt przez cały czas nie usłyszał od niego słowa skargi. Ja, cóż, byłam najlepszej myśli i cieszyłam się, że w trudnych chwilach udało mi się zapanować nad sytuacją i wesprzeć rodziców w momentach załamania. Teraz znów zdałam wszystko w ręce mojego najdroższego, najmądrzejszego i zaradnego ojca. W takich nastrojach zbliżaliśmy się do Aszchabadu, aby tam rozpocząć nowy rozdział naszego życia.

Turkmenia – Aszchabad

Po koszmarnym błąkaniu się po wciąż zamarzającym Morzu Kaspijskim i, wreszcie, po cywilizowanej podróży pociągiem z Krasnowodska, wysiedliśmy na stacji w Aszchabadzie. Znaleźliśmy się jakby w zupełnie innym świecie i innym czasie. Czy naprawdę zaledwie kilka dni temu mróz skuwał wszystko dookoła, nawet morze? Czy może nieprawdą są te ciepłe promienie słońca rozjaśniające szerokie ulice i normalne domy nowoczesnego miasta?

Chodzimy jak zaczarowani, oglądając zwyczajne życie, ludzi, którzy nigdzie się nie spieszą, napotykamy bazary, na których egzotycznie wyglądający kupcy, głośno nawołując, handlują egzotycznymi owocami: arbuzami, melonami i innymi nam nieznanymi. A my w tym wszystkim, jak przybysze z innej planety, na razie wcale nie wiemy, jak się zabrać do organizowania swego życia znów na nowo i od początku.

Nagle, wśród tego całego zgiełku słyszymy polską mowę i widzimy Polaków. Nie jakieś pojedyncze osoby, całe grupy Polaków. Są to przeważnie młodzi mężczyźni, ale także i starsi, widać również kobiety i dzieci. Próbujemy nawiązać z nimi kontakt, ale spotykamy się z niechęcią. Dowiadujemy się, że to Anders wyprowadza swoją armię do Iranu, a stamtąd mają dotrzeć do Europy. Zaświtała niespodziewana nadzieja, może nas zabiorą, przecież jesteśmy Polakami, polskimi patriotami, rodzice jeszcze młodzi, ja już dorosła, Roman już nie małe dziecko, a wszyscy zaprawieni w znoszeniu trudów. Na pewno moglibyśmy się przydać, w jakiś sposób wziąć udział w walce, a nie tylko wciąż uciekać. Dotarliśmy do dowództwa, ale nic z tego, my, Żydzi, nie pasowaliśmy do tego grona.

Teraz myślę, że w swym osądzie tamtej sytuacji byłam trochę niesprawiedliwa, trochę opętana wyczuleniem na antysemityzm, czemu zresztą trudno się dziwić w ogóle, a w tamtych czasach w szczególności. Już później z lektur dowiedziałam się, że to wszystko było znacznie bardziej skomplikowane, niż myślałam, że żołnierze, czy potencjalni żołnierze musieli się dzielić swoimi skąpymi przydziałami żywności, tak zwanymi „pajkami”, z tą garstką cywilów, których ciągnęli ze sobą, że potrzebne były zabiegi formalne, na które nie było czasu. A my, przypadkowi przybysze, stanowilibyśmy dodatkowy balast.

Moje jednak rozgoryczenie brało się również z tego, że było nas, tych dodatkowych osób, tak niewiele, tylko nasza, mała czteroosobowa rodzina, zagubiona w obcym wielkim kraju. Wydawało nam się, że skoro już wydarzył się tak nadzwyczajny przypadek, że znaleźliśmy się w tym wyjątkowym miejscu i wyjątkowym czasie, to cud, to los, po prostu palec Boży i oni powinni nas przygarnąć, dać nam szansę.

Cóż, trudno, musieliśmy sobie, jak zawsze, sami radzić dalej. Ojciec zgłosił się do jakiegoś urzędu, prosząc o skierowanie do pracy. Był już wykwalifikowanym, doświadczonym buchalterem, takich specjalistów potrzebowano, nie do tego jednak stopnia, aby nas, bieżeńców zatrzymać w Aszchabadzie, lub w pobliżu. Dostaliśmy skierowanie do Taszauskoj obłasti.

Znów czekała nas długa podróż. Trzeba się było przeprawić z samego południa Republiki Turkmeńskiej, z Aszchabadu na samą jej północ, poprzez pustynię Kara-Kum. Dużo później, kiedy leciałam samolotem nad tą pustynią, zrozumiałam, skąd bierze ona swoją nazwę: Kara – czarny, Kum – piasek. Czarne Piaski. Rzeczywiście z lotu ptaka widać było bardzo wyraźnie wielkie czarne plamy pośród bezkresnych żółtych pustynnych połaci. Domieszka soli i innych minerałów w glebie dawała to szczególne zabarwienie, jakiego nie ma żadna inna pustynia na świecie.

Na razie jednak nie było mowy o podróży samolotem, taki przywilej nam nie przysługiwał, ja uzyskałam na to zgodę, kiedy już byłam wyróżniającą się studentką medycyny i leciałam do rodziny na wakacje, ale o tym potem.

Jak więc pokonać tę wielką pustynię? Nie zabraliśmy się z karawaną wielbłądów, nie wiem nawet, czy była taka możliwość, wysłano nas drogą wodną, wielką rzeką Amu-Darią. Znowu wielka woda i znowu, naturalnie, barka, nie jakiś wygodny, uroczy stateczek, o nie! Niezbyt radosna perspektywa, ale nie dano nam wyboru.

Podróż Amu-Darią trwała 2 tygodnie, ale nie było tak źle, ta barka była oczywiście bardzo prymitywna, ale była przystosowana do przewozu ludzi. Mieliśmy prycze z siennikami, wokół ludzie, ale nie taka ciasnota, jak w naszych poprzednich wojażach podobnym transportem. Dostawaliśmy swój przydział kartkowego chleba i nawet raz dziennie miskę zupy z kotła. Najważniejsze, że byliśmy całkowicie legalnymi pasażerami, zaopatrzonymi w odpowiednie dokumenty i skierowanie do pracy. Nie musieliśmy się niczego ani nikogo bać, tylko uzbroić się w cierpliwość. Najgorsza chyba była monotonia, bezmiar wody tej ogromnej rzeki, jeżeli nawet widać było brzeg, to całkowicie pozbawiony roślinności, wiadomo – pustynia.

Wszystko ma swój kres, tak i my wreszcie wyszliśmy na brzeg w wojewódzkim mieście Taszauzie. Tata zgłosił się ze swoim skierowaniem do odpowiedniego urzędu. Tu okazało się, że nieszczęsny 37 paragraf, którym naznaczono nasze paszporty w Równem, działa nawet w tej odległej krainie w Azji Środkowej. Nie mogliśmy mieszkać w mieście wojewódzkim, nasza podróż jeszcze nie dobiegła końca, musieliśmy dotrzeć do Kalininska, gdzie tata będzie głównym księgowym gławbuchom w tamtejszej MTS – maszino-traktornoj stancji.

MTS – po ros.: Państwowy Ośrodek Maszynowy

Ostatni etap podróży był całkiem egzotyczny. Była to „arba” – bardzo popularny pojazd w całej Azji Środkowej. Jest to nieduży wóz, o wyglądzie drewnianej, trochę głębszej skrzyni, do której przytroczono dwa wielkie drewniane koła, wystające znacznie powyżej górnej krawędzi wozu. Zaprzęga się do niego najczęściej osiołka, później przekonaliśmy się, że taki zaprzęg stanowi codzienny element krajobrazu. Nam jednak przypadł w udziale zaszczyt nie lada, naszą arbę ciągnął najprawdziwszy wielbłąd i to był nasz pierwszy w życiu kontakt z tym niesłychanie dostojnym i majestatycznym zwierzęciem.
Takim to sposobem niezbyt dużą odległość ok. 20 km pokonywaliśmy żmudnie, ale skutecznie i już byliśmy „w domu.

Gdybym chciała podsumować środki lokomocji, jakimi przyszło nam się posługiwać w tych naszych peregrynacjach, to nie można by się uskarżać na brak różnorodności: Były tam chłopskie furmanki z koniem, wędrówki piesze na niektórych etapach, pociąg zatłoczony ponad miarę, wojskowy samochód ciężarowy z dwoma sympatycznymi lejtnantami, otwarte platformy pociągu towarowego wiozącego maszyny, barka na Wołdze przytroczona do statku pasażerskiego, statek-widmo na zamarzającym Morzu Kaspijskim, samodzielna barka na Amu-Darii, wreszcie wielbłąd zaprzężony do arby. Uff!

Przez cały ten czas podtrzymywała nas na duchu nadzieja, że kiedyś, w nieokreślonej przyszłości odbędziemy tę drogę w odwrotnym kierunku i będzie to powrót do ojczyzny. Mieliśmy wielkie szczęście, że marzenie to miało się ziścić i wtedy podróżowaliśmy jeszcze inaczej, był to mianowicie eszalon złożony z bydlęcych wagonów, tzw. tiepluszek.

Kalinińsk

Dobrnęliśmy do miejsca, które miało się stać naszym azylem na najbliższy, nie wiadomo jak długi czas. Rozglądaliśmy się z wielką ciekawością po tej krainie dziwnej, obcej, egzotycznej, do niczego znanego nam niepodobnej, ale spokojnej. Nie można było wyczuć ani zagrożenia, ani wrogości, napawało to nadzieją, że wreszcie, tak daleko od teatru wojny mamy szansę na przeżycie.

Kalinińsk to była niewielka osada, położona wśród pustynnych, płaskich przestrzeni, porośniętych miejscami suchymi krzewami, o kłujących gałęziach. Nazywano je „koliuczką” i używano na opał. Codzienny widok stanowiły osiołki, objuczone ciasno związanymi pękami koliuczki, zwisającymi po obu stronach grzbietu tego niepozornego, ale silnego i pracowitego zwierzęcia.

Byłoby wielkim błędem mniemać, że otaczały nas tylko ugory. Dzięki odwiecznej pomysłowości ludzkiej istniał tam wspaniały system nawadniania, stworzony przed wiekami, konserwowany i wykorzystywany według dawnych reguł. Była to sieć kanałów zwanych „arykami”, która, jak krwiobieg, począwszy od największych kanałów poprzez coraz mniejsze i zupełnie malutkie kanaliki dostarczała wodę z Amu-Darii do pól uprawnych.

Zdziwiłam się wielce, kiedy przed dwoma laty w czasie wakacji, spędzanych w Tunezji, wybrałam się na wycieczkę na Saharę, i tam zawieziono nas do wielkiej oazy Tozeur z wielohektarowym ogrodem botanicznym i zoologicznym. Ogromnie bujna roślinność tej oazy zawdzięczała swe istnienie zasilaniem w wodę z 200 źródeł poprzez prastary system nawadniania kanałami. Nasz przewodnik był zdumiony, kiedy go zapytałam, czy te kanały nie nazywają się przypadkiem aryki? Tak – mówi – istotnie noszą taką nazwę. Nihil novi sub sole (Nic nowego pod słońcem).

Mamy więc duże połacie ziemi zamienionej w pola uprawne. I cóż tam uprawiają? Głównie bawełnę: jak okiem sięgnąć, ogromne kołchozowe pola bawełny, niskie krzewy w okresie dojrzewania pysznią się białymi kłaczkami waty i wyglądają z daleka, jakby były pokryte czapami śniegu, niczym kosodrzewina w Tatrach.

Są także zboża, króluje wśród nich dżugara. Wysokie i grube łodygi zwieńczone są kiścią, przypominającą nieco kukurydzę, a zawierającą grono drobnych, okrągłych, całkiem białych ziaren. Mąka uzyskana z tego ziarna była nieprzyjemnie biała jak gips i właściwie nadawała się na paszę dla zwierząt. Jednak w tamtych, wojennych, głodnawych czasach była podstawą wyżywienia miejscowej ludności. Zresztą podejrzewam, że podobnie było również i przed wojną. Nieco szlachetniejszy był „masz”, tworzący zielone ziarna, spożywane w postaci gotowanej, bardzo smacznej kaszy. Jednak naszej okolicy masz był rzadkością.

Niebagatelną rolę odgrywały warzywa, wciąż podziwialiśmy, jak to się dzieje, że ziemia tak przesycona solą (biała sól widoczna była na powierzchni) rodzi takie słodkie marchewki i cebule. Do uprawiania ziemi potrzebne są maszyny, zwłaszcza, że chodzi przecież o duże pola kołchozowe. I tu dochodzimy wreszcie do sedna sprawy, czyli do uzasadnienia naszej tam obecności.

Na obrzeżu miasteczka mieściła się MTS maszino-traktornaja stancja ze swoim zdezelowanym, ale jednak jakoś funkcjonującym parkiem maszynowym oraz całym zapleczem. (W powojennych polskich PGR-ach istniały podobne instytucje zwane POM – Państwowy Ośrodek Maszynowy).
Zespół obiektów, składających się na MTS, stanowił odrębną całość: takie jeszcze mniejsze miasteczko w małym miasteczku. W centralnym punkcie mieścił się budyneczek administracyjny, i tu właśnie mój ojciec objął ważną funkcję głównego księgowego. Gławnyj buchgałter z natury swych obowiązków i uprawnień był rzeczywiście osobą mającą duże znaczenie w całym przedsiębiorstwie, co wiązało się również z niektórymi przywilejami.

Najważniejsza sprawa – to mieszkanie. Były tam podłużne baraki podzielone na 4 lub 5 samodzielnych mieszkań, dziś można by to nazwać segmentami, bardziej jednak chyba pasuje stare określenie „czworaki”. Do naszego mieszkania, podobnie, jak do pozostałych, wchodziło się po kilku schodkach do sionki, a z niej do małej kuchni, dalej był pokój z czterema łóżkami, stołem i kilkoma zydlami.

Wodę przynosiło się ze studni, w rogu kuchni ustawiliśmy miednicę i akcesoria do mycia. Nie było dużego problemu z kobiecą higieną intymną, ponieważ obie z mamą od czasu wyjazdu z Kostopola przestałyśmy miesiączkować. U mnie te sprawy uregulowały się dopiero po powrocie do Polski, u mamy już nie.

Żaden pałac nie mógłby być wspanialszy od tego własnego lokum po tym, co przeżyliśmy, zanim, jakimś cudem, udało nam się dotrzeć do tej spokojnej przystani. Z tyłu, równolegle do baraków mieszkalnych, stał rząd komórek, przeznaczonych do trzymania przychówku. Każda rodzina miała prawo do jednego, a czasami nawet dwóch takich pomieszczeń gospodarskich.

Gospodarstwo

Zaczęło się po raz kolejny urządzanie życia od nowa. Poza niewielką ilością osobistej odzieży nie mieliśmy nic. Jak to się mówi „ani stołka, ani kołka”. Niespodziewana pomoc nadeszła z MTS-owskiego magazynu. Udało się stamtąd wyfasować niektóre niezbędne do życia rzeczy, np. kołdry. Były to kołdry przeznaczone dla traktorzystów, ciężkie, jak licho, wypchane watą i pokryte czarnym materiałem w ogromne czerwone kwiaty. Mniejsza o wyjątkową brzydotę, spełniały swoje zadanie, były ciepłe i dobrze nam służyły do tego stopnia, że zabraliśmy je, wracając do kraju. Bardzo przydały się w podróży, ale potem, po powrocie, wstydliwie, pod osłoną nocy, wyrzuciliśmy je na śmietnik wraz z innym dobrem, które przytaszczyliśmy w przekonaniu, że wieziemy niezwykle potrzebne skarby.

Przekonaliśmy się, że podobnie, jak we wszystkich poprzednich miejscach pobytu, także i tu, w tak prawdziwie ubogim kraju, człowiek szybko obrasta w rzeczy. Rosjanie mają na to świetne powiedzenie „czełowiek żiwiot, da i nażiwajetsja”.

po ros.: Człowiek żyje i się tym życiem nasyca.

Bardzo szybko włączyliśmy się w nurt i wymogi tamtejszego życia, którego pierwszą zasadą było prowadzenie gospodarstwa, jeżeli można zastosować tę szumną nazwę do naszych nieudolnych starań na tym polu.
Najpierw było kilka kur, jedna z nich zwłaszcza odznaczała się pięknym upierzeniem i bardzo dostojnie kroczyła po podwóreczku. Nazywaliśmy ją „Jaśnie Pani”, a Rosjanki pękały ze śmiechu i przygadywały „Wot Poliaczki, smotritie, u nich daże kurica i to Pani”

po ros.: Popatrzcie na tych Polaczków, u nich nawet kura jest Pani

Z czasem nasze gospodarstwo wzbogaciło się o kozę Basię i dwoje koźląt o imionach Kajtek i Bartek. To nadawanie imion naszym zwierzętom stwarzało nam poczucie większej rodziny, natomiast u naszych sąsiadów wzbudzało wybuchy śmiechu. Najśmieszniej było jednak, gdy trzeba było wydoić kozę. Nikt z nas nie miał pojęcia, jak się do tego zabrać, podglądaliśmy sąsiadów. Do dojenia krowy siada się z boku i krowa cierpliwie stoi. Z kozą jest inaczej, należy usiąść z tyłu i chwycić jej dwa wymiona, podczas gdy koza wyczuwając niewprawne ręce wierzga nogami i zdarza się, że wsadza nogę do garnka z mlekiem, które wtedy już nie nadaje się do picia. Jedynie prosiak, kiedy już takowego posiadaliśmy, mógł mieć z niego pociechę

Chodziliśmy więc do tego dojenia razem z Romanem, on trzymał z przodu kozę za rogi, a ja ją atakowałam od tyłu. Wyglądało to śmiesznie, ale mnie wcale nie było do śmiechu. Nie znosiłam tej roboty. Już wolałam dbać o dostarczenie pokarmu dla prosiaka, którego moja mamusia postanowiła hodować, wykorzystując tę drugą komórkę jako chlewik.

Nasza świnka miała na imię Kasia i póki jeszcze była mała, nie potrzebowała treściwej paszy. Raniutko, przed wyjściem do pracy wyruszałam na łąki z workiem i zbierałam roślinę, której nazwy nie znam, ale która odznaczała się jędrnymi, soczystymi łodygami i liśćmi, które Kasia zjadała z wielkim apetytem. Po południu natomiast udawałam się z dwoma wiadrami do odległej o 2 kilometry przetwórni owoców. Przetwarzano tam arbuzy i soczyste, pachnące melony, pozostałe zaś z produkcji skórki i gniazda nasienne można było bezpłatnie zabierać.

Ta sfermentowana, wrednie cuchnąca masa chybotała się niebezpiecznie w wiadrach, które ostrożnie niosłam na koromysłach, bacząc, aby się nie polać i, co gorsza, nie utracić cennego ładunku. Za to przyglądałam się z przyjemnością, jak, wśród radosnego pochrząkiwania, Kasia zanurzała swój ryj w koryto. Cały oddzielny rozdział to czyszczenie chlewiku, robiła to mama i zawsze było czysto i świnka też była czysta. Oczywiście to nasze gospodarstwo rozwijało się stopniowo i świnka pojawiła się, kiedy już byliśmy zadomowieni i obrośliśmy w piórka.

„Celina Mojsiejewna” – zwracały się do mojej mamy rosyjskie sąsiadki w Kalininsku. Bo też mój dziadek, którego nigdy nie znałam, ojciec mamy, nosił dumne imię Mojżesz (Mojsiej po rosyjsku ) i takie „imia otczestwo” figurowało w mamy dokumentach. Dopiero gdy wróciliśmy po tej całej tułaczce do kraju, nagle to imię okazało się jakieś wstydliwe i już w mamy nowym dowodzie osobistym w rubryce imię ojca figurowało: Michał.

„A więc Celina Mojsiejewna” – mówi nasza, miła skądinąd sąsiadka Liuba – „u was bieło nie bieło, lisz by wodu widieło”. A zdarzyło się to wtedy, gdy moja mamusia wywiesiła na sznurkach swoje pranie. Bo też jakim cudem miała być biała ta bielizna, skoro nie było żadnego mydła i do prania używało się „zołu”” czyli popiołu drzewnego, wygarniętego z pieca i umieszczonego w płóciennym woreczku.

po ros.: Białe czy nie białe, ważne że wodę widziało

A jednak one, te dzielne, gospodarne, ruskie kobiety potrafiły tymi niezwykle prymitywnymi środkami nadać prawdziwą biel wypranej przez siebie bieliźnie. Podobnie było ze wszystkimi gospodarskimi zajęciami, one to miały we krwi, wdrożone od dzieciństwa do ciężkiego życia, podczas gdy moja mama, dama, przyzwyczajona do miejskich wygód musiała się wszystkiego uczyć z mozołem. Ale radziła sobie, nie tracąc klasy, i w gruncie rzeczy była nie tylko lubiana, ale i szanowana.

Każdy pracownik MTS – u miał prawo do uprawy kawałka pola, nazywało się to siem sotych czyli siedem setnych hektara. Najłatwiejsza w uprawie była dżugara i to ona rosła na naszym poletku. Nie wymagała wielu starań, jedynym, ale bardzo żywotnym problemem była woda. Prastary system irygacyjny działał, doprowadzając wodę coraz mniejszymi arykami, nigdy jednak nie było wiadomo, kiedy puszczą wodę do kanału prowadzącego do naszych małych poletek. Pierwszeństwo miały zawsze pola kołchozowe.

Najczęściej działo się to w nocy. Nagle budził nas gwar – wiadomo – woda. Wszyscy biegli z łopatami, trzeba było czym prędzej chwytać łopatę i pędzić do walki, komuś zasypać ziemią dopływ do jego pola i otworzyć ujście do naszego. Nie było ustalonej żadnej kolejności, nikt nie pilnował porządku. Był to problem nie lada, w którym zazwyczaj przegrywaliśmy. Żadne z nas, a już najmniej mój ojciec, nie nadawało się do walki na łopaty. Tak więc nasze poletko najczęściej dostawało wodę na samym końcu, o ile naturalnie nagle się nie skończyła. No, ale jednak ta dżugara jakoś tam rosła i dostarczała nam swego ziarna. Mełło się je potem na najprawdziwszych żarnach.

Ciężka to była i niezwykle ogłupiająca praca. W niewielkim pomieszczeniu dostępnym dla wszystkich mieszkańców osiedla na stojaku, na odpowiedniej wysokości były umieszczone jeden na drugim dwa wielkie kamienne kręgi, pośrodku górnego znajdował się otwór, do którego stopniowo po garstce wsypywało się ziarno. Pod sufitem zawieszony był drąg, którego dolny koniec należało włożyć do wgłębienia, znajdującego się na obwodzie tego górnego kręgu. Teraz już tylko schwycić w garść drąg, okrężnym ruchem obracać górny krąg i siłą tarcia miażdżyć ziarno na mąkę, która wysypywała się spomiędzy kamieni i była starannie zmiatana do misy za pomocą specjalnej miotełki.

To była moja robota, na szczęście wykonywana tylko do nagłych, bieżących potrzeb, bo zasadniczo już gotową mąkę można było kupić na bazarze. Tak oto mieszkanie na wsi miało swoje niezaprzeczalnie dobre strony, zwyczajnie chroniło nas od głodu. Podstawą pożywienia był chleb, sprzedawano go z wozu, który przyjeżdżał o nigdy nie określonej godzinie i bardzo trzeba było go wyglądać.

Przydział na kartki wynosił po 400 gram dziennie na osobę, to znaczy na naszą rodzinę aż 1,6 kg i można by pomyśleć: strasznie dużo, kto by zjadł tyle chleba? Ten chleb był czarny, gliniasty, ciężki od zawartości wody, wstrętny w smaku, a jakże upragniony! Trzeba było bardzo nad sobą panować, aby nie uszczknąć kawałka po drodze od wozu do domu. Ja, podła, nieraz wydłubywałam dziurę, myśląc chytrze, że mama tego nie zauważy. Ona to naturalnie widziała, ale nigdy nic nie mówiła.

Miejscowe kobiety, Turkmenki, uzupełniały niedostatek chleba plackami „lepioszkami”, najczęściej z dżugary. Do wypieku służył specjalny piec, ustawiony przed wejściem do domu. Miał on wygląd ściętego stożka, ulepionego z gliny, o wysokości około 80 cm. Wewnątrz rozpalano ogień, a gospodyni, siedząc w kucki, przygotowywała okrągłe lepioszki.

Kiedy piec był dobrze rozgrzany, rozgarniała żar, pozostały po wypalonym drewnie i zręcznym ruchem ręki uzbrojonej w rękawicę rzucała gotowe placki, przylepiając je do wewnętrznych ścian pieca. Niemałą sztuką było wyjęcie gotowych placków tak, żeby były dostatecznie wypieczone, a nie zdążyły spaść na dno wypełnione żarem. Również przed naszym barakiem stał taki piec i czasami próbowaliśmy go wykorzystać do pieczenia lepioszek.

Raczej jednak gotowało się kaszę z dżugary, niedobrą, lepiąca się w ustach, a jednak sycącą. O wiele smaczniejsza była kasza masz, jej zielone ziarna pękały w czasie gotowania, podobnie do prażonej kukurydzy i cała potrawa była apetyczna i pyszna, zwłaszcza, jeżeli czasami było coś do okrasy. To na co dziś patrzymy z niechęcią, a nawet z obrzydzeniem, tzn. tłuszcz i cukier stanowiły przedmiot pożądania, jako niedoścignione poprwiacze smaku oraz dostarczyciele kalorii i energii.

Dziś, kiedy starannie okrawamy każdy kawałek tłuszczu na plasterku szynki, kiedy gotuję rosół wcześniej, aby nazajutrz, po ostygnięciu, łatwiej usunąć oka tłuszczu, kiedy prawie nikt nie słodzi herbaty i cukier używa się tylko czasami w kuchni, myślę z rozrzewnieniem, i aż ślinka mi leci na wspomnienie pewnego dnia, kiedy tata gdzieś zdobył trochę oleju. Pierwszorzędny przysmak stanowił kawałek chleba maczany w talerzyku zawierającym trochę surowego oleju, z drobno pokrojoną cebulą.

Nasze gospodarstwo zasilało nas trochę, ale nie za bardzo, mleko kozie – naturalnie było bardzo przydatne, chociaż nie było go zbyt wiele. Jajek mieliśmy bardzo mało, bo Jaśnie Pani, jak to dziedziczka, leniwa, znosiła ich niewiele, a jeszcze potrafiła robić to w niewłaściwych miejscach. Pozostałe 3 kurki były jeszcze za młode i nie niosły się. Prosiaczek na razie wymagał tylko starań, a kiedy nadszedł czas świniobicia, mnie przy tym nie było, byłam już na studiach w Aszchabadzie. Miałam szczęście, wszystkim bowiem było bardzo przykro – przywiązaliśmy się do naszej Kasi.

Wysuszona stepowa trawa wystarczała jakoś do wypasu owiec i kóz. Codziennie rano przechodził pastuch z kołchozowym stadem i, za niewielką opłatą, po drodze zabierał prywatne kozy, także naszą Basię z koźlętami. Wieczorem dzwoneczki obwieszczały powrót przychówku i trzeba się było zabierać do dojenia. Aby maluchy nie dobrały się do mleka, Basia miała uszyty specjalny biustonosz, zmyślnie zawiązany na grzbiecie.

Wypasano owce, a więc baranina była w zakresie możliwości, a już szczytem marzeń był „kurdiuk”. Nigdy nie widziałam w Polsce u naszych baranów takiego woreczka, zwisającego pod ogonem a zawierającego łatwo topliwy miękki tłuszcz, pozbawiony zupełnie wszelkiego przykrego zapachu.

Rzadkie to były okazje, kiedy udało się zdobyć kawałek barana i wtedy od wielkiego święta mama przyrządzała „płow”. W innych częściach Azji nazywano to danie „pilaw” i z taką nazwą dziś czasami spotykam się w przepisach kulinarnych. Ale my gotowali- śmy płow.

Żeliwny kociołek, o kształcie odwróconego stożka był wpuszczany do dobrze rozgrzanego pieca do pieczenia lepioszek. Na dno wrzucało się pokrajany tłuszcz, najlepiej z kurdiuka – sporo, sporo, potem kawałki mięsa; na tym etapie jeszcze można było mieszać drewnianą łyżką, następnie układało się na przemian kilka warstw pokrajanej cebuli i marchwi, wreszcie po lekkim podduszeniu zasypywało się ryżem i dolewało bardzo niewiele wody, sól do smaku. Cała potrawa pichciła się dość długo, roztaczając rozkoszne wonie. Ryż przesiąknięty smakiem baraniny i warzyw był sypki i aromatyczny.

Wszystko to wysypywało się na dużą miskę, wówczas mięso znajdowało się na wierzchu i łatwo było się nim sprawiedliwie podzielić. Biesiadnicy uzbrojeni w łyżki zasiadali do tej niebiańskiej uczty wokół miski.
Nie tylko mięso, ale również ryż był w naszych okolicach trudny do zdobycia, tak że naprawdę niewiele razy udało nam się uraczyć tym wyśmienitym regionalnym daniem.

Czasami zdarzało się mi się zaproszenie na taką ucztę w domu turkmeńskim i wtedy trzeba się było dostosować do miejscowej etykiety. Wokół misy zasiadali w kucki wyłącznie mężczyźni, ja, chociaż kobieta, jako ważny gość byłam dopuszczana do tego grona. Miejscowe kobiety czekały z boku, usługiwały i podejrzewam, że zjadały tylko to, co pozostało.

Do każdego z biesiadników podchodziła dziewczyna podsuwając miseczkę, a z dzbanka, który trzymała w drugiej ręce polewała ręce wodą. Po takim higienicznym przygotowaniu przystępowano do konsumpcji. Dwoma palcami prawej ręki bardzo zręcznie formowali kulki potrawy i pałaszowali z wielkim apetytem, nie zdarzało się nikomu uronić choćby ziarenka ryżu. Znawcy twierdzili, że posługiwanie się jakąkolwiek łyżką niszczy smak potrawy, mnie jednak zaproponowano łyżkę, co przyjęłam z ulgą.

Jeżeli dom był zamożny, po jedzeniu palono fajkę z długim cybuchem nabitym tytoniem, droga do ustnika prowadziła przez pojemnik z wodą. Fajka ta przechodziła kolejno z rąk do rąk, a właściwie z ust do ust, na szczęście mnie, jako młodą kobietę bez urazy zwolniono od palenia tej fajki pokoju. Kiedy, z racji mojej pracy, bywałam w aułach, nierzadko zdarzało mi się widzieć starą kobietę, która ubrana w tradycyjny strój siedziała w kucki przed chatą i pykała taką wodną fajkę.

Owce dostarczały nie tylko mięso, ale także wełnę, jednak aby mieć z niej jakąś korzyść trzeba było zdobyć całkiem nową umiejętność – przędzenia. Brało się kłak surowej wełny, należało ją rękami poszarpać, aby stała się bardziej puszysta i pozbyła się zanieczyszczeń i w takim stanie nadawała się do przędzenia. Nie miałam tak luksusowego urządzenia, jakim jest kołowrotek, posługiwałam się wrzecionem. W lewej ręce trzymałam kłak wełny, a prawą wprawiałam wrzeciono w ruch. Wrzeciono się kręciło, a ja starałam się kciukami i palcami wskazującymi obu rąk wyciągać nić, która skręcała się i nawijała się na wrzeciono. Nie były te moje nici bardzo równe, czasami się zapętlały, ale mimo wszystko można z nich potem było zrobić na grubych drutach jakiś szal, albo nawet sweter.

Niedawno, kiedy było zimno w mieszkaniu, wyciągnęłam wspaniałą, wielką, piękną chustę z naturalnej owczej wełny, przywiezioną z Turkmenii. Niestety nie mogę się pochwalić, że sama ją wykonałam, została nabyta od mistrzyni tej sztuki i trzyma się świetnie a grzeje tak wspaniale, jak żadna z modnych obecnie tkanin.

Na miejscowym bazarze mało co można było kupić: trochę bardzo cennego ryżu, inną kaszę-masz i plebejską dżugarę. Za to w czasie sezonu owocowego było na co popatrzeć, przyjeżdżali chłopi z okolicznych kiszłaków i przywozili całe arby wyładowane arbuzami, kawonami i melonami. Wszystko to było układane w piękne piramidy, obok których siedzieli w kucki właściciele i cierpliwie czekali na klientów.

Gdy nadchodził kupujący, rozpoczynał się cały teatr. Trzeba było bowiem prawdziwego znawcy, aby ocenić jakość owocu skrytego za zieloną lub żółtą grubą skórą. I zaczynało się stukanie, wąchanie, ściskanie, z nasłuchiwaniem czy trzeszczy, jak trzeba. A na koniec targowanie. Kto by pominął cały ten ceremoniał, byłby całkowicie lekceważony jako dyletant.
Kiedy wreszcie przyniosło się do domu tę wielką kulę i rozkroiło ją – radość dla oczu, nosa i języka. Zwłaszcza kawony, które tam nazywano dyniami, odznaczały się cudownym aromatem i smakiem, sok z ich białego lub częściej różowego miąższu kapał po rękach, a słodycz napełniała rozkoszą podniebienie, uzupełniając z nawiązką brak cukru.

Kawony można było także suszyć. Po usunięciu skóry i gniazda nasiennego krajało się na grube plastry i układało na papierze na dachu komórki, gdzie była najlepsza ekspozycja do słońca. Po wysuszeniu stanowiły wąskie, lepkie, brązowawe paski, które można było przechowywać. W zimie zastępowały z powodzeniem słodycze i były wielkim smakołykiem.

Praca

Ojciec już poprzednio w Kostopolu opanował system rosyjskiej buchalterii i świetnie sobie radził jako gławbuch (główny księgowy) MTS, był tam otoczony szacunkiem, podziwem i wielkim autorytetem. Z życzliwym uśmiechem patrzano, jak kiepsko sobie radzi w innych praktycznych dziedzinach życia, jak choćby zmaganie się z osiołkiem, kiedy trzeba było coś przywieźć, na przykład koliuczkę na opał. Osioł, wiadomo, zwierzę uparte i byle kogo nie słucha, a pogania się go przy pomocy specyficznego pochrząkiwaniu, wydając takie dźwięki: yhmm, yhmm, oraz wywierając ucisk na jeden z kręgów szyjnych przy pomocy krótkiego, ale dość grubego kijka.

Jeszcze śmieszniej było, kiedy tata był zmuszony jechać na ośle, bo akurat musiał załatwić jakieś sprawy w terenie, a innego transportu nie było. Siedział na tym niskim przecież wierzchowcu a jego długie nogi wlokły się po ziemi. Wszystkie te niedogodności znosił z humorem i za to także go lubiano.

Z racji swojej funkcji ojciec odbywał podróże służbowe nie tylko na osiołku w sprawach kołchozowych, ale również do obłast`i czyli do władz wojewódzkich w Taszauzie. Wtedy jeździł samochodem, co było dość dużym wydarzeniem. Nie raz się zdarzało, że przywoził jakiegoś gościa i w naszym skromnym, malutkim mieszkanku zawsze znalazło się miejsce, po prostu ścieśnialiśmy się po dwoje w jednym łóżku, wspominając dawne czasy, kiedy w naszym kaliskim, 4 – pokojowym mieszkaniu nie sposób było przenocować gościa, bo nie było pokoju gościnnego i było rzeczą oczywistą, że gość spał w hotelu.

Na samym początku tatuś postanowił zatrudnić mnie w swoim biurze. Funkcja moja nosiła dźwięczną nazwę szczetowod, co oznacza najniższej rangi rachmistrza. Nie odnosiłam jednak sukcesów w tej pracy, prawdę powiedziawszy, szczerze jej nie lubiłam. Podliczanie długich kolumn liczb przy pomocy drewnianych liczydeł (szczoty) musiałam wykonywać po kilka razy, bo wciąż mi się nie zgadzało. Nie nadawałam się do tego zawodu, musiałam wymyślić coś innego.

Wciąż nie opuszczała mnie myśl o medycynie. Na razie postanowiłam zapisać się na 6-miesięczny kurs pielęgniarski, prowadzony przez uroczego starego doktora Iwana Iwanowicza w miejscowym szpitalu. Był to kurs organizowany przez Stowarzyszenie Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca i obejmował, oprócz przedmiotów czysto medycznych, również takie, jak organizacja służby sanitarnej Czerwonej Armii i obrona przeciwgazowa. Mam przed sobą zaświadczenie o ukończeniu tego kursu. Ze wszystkich 11 przedmiotów uzyskałam ocenę celującą (otliczno) i uzyskałam tytuł medicinskoj siestry zapasa (pielęgniarki rezerwy) z prawem pracy w zakładach wojskowo-leczniczych w czasie wojny.

Byłam tam wyróżniającą się słuchaczką, szczególnie ze względu na znajomość łaciny, której uczyłam się w kaliskim gimnazjum. Szkoły w całym Związku Radzieckim nie prowadziły nauki łaciny, uważając to za jeden z wielu przeżytków burżuazyjnych. Co prawda, nie ma się czym chwalić, gdyż wymagania w tym zakresie od przyszłych pielęgniarek były doprawdy minimalne. Również później, gdy byłam już studentką medycyny, miałam okazję zabłysnąć swoją łacińską erudycją.

Jednocześnie z nauką na tym kursie zmieniłam pracę, rozstałam się z nielubianą buchalterią i zatrudniłam się w stacji przeciwmalarycznej jako chinizator. Malaria była w tamtych okolicach chorobą endemiczną i cała ludność była objęta opieką naszej stancji. Kierowała nią bardzo sympatyczna i kulturalna lekarka w średnim wieku Maria Pawłowna, wspierana przez dość grubiańską pielęgniarkę, która w apodyktyczny sposób traktowała resztę personelu. Personel ten składał się z chinizatorów i insenizatorów. Insenizatorzy, trzej mężczyźni, Turkmeni wyposażeni w odpowiedni, choć bardzo prymitywny sprzęt, opryskiwali środkami przeciw komarom, roznosicielom malarii, tereny, gdzie się one wylęgały. Chinizatorzy natomiast realizowali leczenie i profilaktykę zarejestrowanych pacjentów.

Stosowano chininę lub arechinę. Leki te podawało się w przepisanych odstępach czasu, np. 3 dni z rzędu, a potem 5 dni przerwy. Nie można było dowierzać pacjentom, przeważnie ludziom bardzo prymitywnym, że będą sumiennie zażywać zalecone leki, a więc chinizator odwiedzał swoich podopiecznych w odpowiednich dniach i podawał lek do ust, pilnując, aby został połknięty.

Mój teren był rozległy i obejmował kilka wiosek „kiszłaków”, czasami zwanych także aułami. Miałam więc okazję zobaczyć życie na prawdziwej prowincji. A było to życie nader biedne. Ludzie mieszkali najczęściej w lepiankach z klepiskiem zamiast podłogi, a czasem w namiotach, wyłożonych derkami. Na środku znajdowało się palenisko, a nad nim otwór w dachu dla uchodzącego dymu. Wewnątrz było ciemno i smrodliwie, kłębiły się dzieci, po kątach kulili się starcy. Należało rozpoznać właściwą osobę, zgodnie z posiadanym rejestrem.

Początkowo przyjmowano mnie z niechęcią, ale z czasem, na skutek okresowo ponawianych wizyt udawało mi się pozyskać zaufanie, a niekiedy nawet proponowano poczęstunek. Zdarzało się to wtedy, gdy akurat gospodyni w swoim piecu chlebowym piekła lepioszki. Wśród najbiedniejszych to one były podstawą wyżywienia rodziny. Mało kogo było stać na szlachetniejszą mąkę, przeważnie były to placki z dżugary. Świeżo po upieczeniu, jeszcze gorące były nawet całkiem smaczne. Dla poprawy smaku i wyglądu niekiedy dodawano do ciasta cebulę albo utartą marchew, która nadawała lepioszce kolor, przełamując tę nieapetyczną gipsową biel, charakterystyczną dla dżugary. Mimo tych starań, kiedy były zimne, placki te stawały się w smaku dość paskudne.

I tak wędrowałam dzień w dzień do tych kiszłaków i rozdawałam chininę czy też arechinę. Chodziłam pieszo, czasem ktoś mnie podwiózł arbą, zaprzężoną w osiołka. Ludzie na tak głębokiej prowincji zachowali swoją tożsamość i prawdziwy tradycyjny ubiór. Mężczyźni przez cały rok nosili wielkie czarne baranie czapy, chroniące ich w zimie przed chłodem, a latem przed piekącymi promieniami słońca Czasami można było zobaczyć również na męskiej głowie tiubitejkę – taką niedużą czapeczkę, przylegającą do głowy okrągłym pasem, nad którym formował się szpiczasty stożek, skrojony z trójkątów. Cała czapeczka była czarna, pokryta kolorowym haftem, kiedyś pewnie ręcznym, za moich czasów już maszynowym.

Mam taką tiubitejkę, przywiozłam sobie na pamiątkę. Podobne nakrycie głowy występuje również w innych krajach azjatyckich, a także w Afryce. Noszone przez religijnych Żydów kipy (mycki) są zupełnie inne, płasko przylegają na czubku głowy. Kobiety nosiły szerokie szarawary i luźne bluzki. Na głowach miały usztywnione, wysokie czapki, z narzuconymi na nie barwnymi chustami, z których spadały na czoło liczne sznurki z nawleczonymi koralikami, bądź też z drobnymi monetami z wybitą w środku dziurką.

Rozmowy były trudne, zwłaszcza przy moim skromnym zasobie słów, ale też i ludzie nie byli zbyt gadatliwi i jakoś się dogadywaliśmy. Starałam się rzetelnie wykonywać moją pracę chinizatora, mając świadomość, że jest ona pożyteczna i przyczynia się do zwalczania malarii. Dopiero potem się dowiedziałam, że jak wiele innych przedsięwzięć w Kraju Rad, samo założenie było mądre i słuszne, ale wykonanie szwankowało i różne moje ówczesne koleżanki nie traktowały tej pracy serio, często ograniczając się do pisania sprawozdań.

Działalność stacji przeciwmalarycznej nie była jedyną akcją profilaktyczną na tym terenie. Rozdawano także jakiś tajemniczy bakteriofag, który miał zapobiegać chorobom zakaźnym. Nie wiem, czy miało to sens, w każdym razie mama bardzo tego pilnowała i każdemu z nas podawała to lekarstwo łyżką do ust. Fakt jest taki, że nie chorowaliśmy. Nie byłam zbyt długo chinizatorem. Po ukończeniu kursu pielęgniarskiego awansowałam i zostałam pielęgniarką w Domu Dziecka.

Był to biedny sowiecki Dietdom i ja, świeżo upieczona, i co tu dużo mówić, niedouczona pielęgniarka stanowiłam jedyną opiekę medyczną tych dzieci i personelu. Na szczęście w czasie mojej kadencji nikt poważnie nie chorował, a poza tym miałam oparcie w Iwanie Iwanowiczu, starym doktorze ze szpitala, który zawsze chętnie mi służył radą i pomocą.
Starałam się, jak mogłam, usiłowałam dbać o higienę, zaglądałam do garnków w kuchni, ale zdawałam sobie sprawę, że i tak mnie oszukiwano, a właściwie nie mnie, tylko te biedne dzieci, którym dostawała się tylko część i tak bardzo skromnych przydziałów żywności.

Bardzo szybko miałam się przekonać o tym dosadnie. A było to tak. Pewnego dnia wezwał mnie Dyrektor Domu i zaproponował, abym oprócz swoich obowiązków podjęła się również księgowości, bo właśnie buchaltera, chociaż był ułomny, powołano do wojska.– „U was otiec buchgałtier – pomożet „ – powiada dyrektor.

Po ros.: Wasz ojciec jest księgowym, pomoże.

Po naradzie w domu zgodziłam się, tata powiedział, że tam księgowość jest bardzo prosta i wspólnie damy sobie radę, a każdy dodatkowy zarobek się przyda. Wkrótce potem zaczęła się inwentaryzacja magazynu. Przychodzę ja do domu, a tu mama wita mnie zadziwiona i opowiada:„Był tu jakiś człowiek z twojego Diet domu i przyniósł ten woreczek”. Był to płócienny woreczek o podłużnym kształcie, zawierający niekształtne kawałki ciemnego cukru, porąbane z głowy cukru. Cukru nikt z nas od lat nie widział, nie widziały go też naturalnie dzieci z Dietdomu. Łapówka!

No i tak się zakończyła moja praca księgowej, nie mogłam kryć ich złodziejstw i w dodatku brać w nich udział. Dzieci były miłe i bardzo nieszczęśliwe, bardzo trudno było im pomóc i tylko ze względu na nie, nie porzuciłam również swojej pracy pielęgniarskiej, ale było mi bardzo trudno wytrzymać, nie miałam już tam zupełnie życia, otoczona wrogością kierownictwa. Do głowy mi nie przyszło, żeby zrobić na nich donos, ale oni jednak pewnie mieli swoje obawy. Zresztą i tak zbliżał się nowy etap mojego życia – wyjazd na studia medyczne do Aszchabadu.

Mój młodszy brat Roman także miał swoje kłopoty. Chodził do szkoły ubrany w resztki dawnych polskich ubrań i w czasie upalnego lata nosił krótkie spodenki.To nie znalazło akceptacji u jego kolegów, wołali za nim: Romaszka, Romaszka, korotkije sztany! Nie było rady, mama musiała mu sprawić luźne, byle jakie, długie portki, odpowiednie do tamtejszych obyczajów.po ros.: Wasz ojciec jest księgowym, pomoże

Takie drobne przygaduszki pod adresem każdego z członków naszej rodziny, wynikające z naszej inności, nie kryły w sobie żadnej złośliwości, ani niechęci. Nasi sąsiedzi, współpracownicy i nawet przypadkowi znajomi przyjęli nas do swego środowiska, zaakceptowali, nie wykazywali wrogości. Ot, po prostu, znaleźliśmy się tam, znosimy te same trudy i niedogodności życia, braki wojenne, podpatrujemy i staramy się naśladować ich sposoby walki o przetrwanie. Nie byliśmy dyskryminowani ani jako Polacy, ani jako Żydzi. Być może wynikało to z wielonarodowości tamtego społeczeństwa.

Turkmeni w swoim kraju byli jakby zepchnięci na margines, nie zajmowali ważnych stanowisk, byli słabo wykształceni, przeważnie żyli w swoich kiszłakach, zachowując pradawne tradycje. Bardzo często słabo, albo wcale nie znali rosyjskiego, który był językiem urzędowym. Większość osób, wśród których przebywaliśmy, to byli Rosjanie. Nie wiem, jakie losy przygnały ich, czy może ich przodków do tej odległej krainy, oni stanowili tamtejszą elitę. Trafiali się obywatele innych azjatyckich republik: Tatarzy, Uzbecy, Azerowie i inni, ludzie mieszali się w jednym wielkim tyglu.

Oni wszyscy byli ciekawi opowieści o naszym dawnym życiu w niedostępnym dla nich zachodnim kraju. Czasami wzruszająca była ich naiwność. Kiedyś jedna nasza młoda sąsiadka zobaczyła u mnie starą gazetę z fotografią jakiejś gwiazdy filmowej i bardzo prosiła, abym dała jej tę gazetę. Gdy zapytałam po co, odpowiedziała z zażenowaniem: „eto iz za priczoski”. Spodobało jej się uczesanie tej gwiazdy i chciała spróbować je naśladować. Dużą popularność zawdzięczałam mojemu, przypadkowo zabranemu, przyborowi do manicure’u. Gdy tylko miałam czas zajmowałam się paznokciami miejscowych elegantek.
Wkrótce miało się okazać, jak pozorny i kruchy jest ten prowincjonalny spokój.

Po ros.: Ze względu na fryzurę

Opał i „Opały”

Opał był artykułem pierwszej potrzeby, trzeba było gotować na kuchni i ogrzewać dom w chłodniejszej porze roku. Najczęściej i na co dzień używało się koliuczkę. Dla jej zdobycia tata wypożyczał osiołka i uzbrojony w sierp wyprawiał się na koliuczkowe żniwa, ścinał kłujące gałęzie, wiązał je sznurem w paczki i umieszczał na bokach osła. Nie było to łatwe dla mieszczuchu, jakim był mój ojciec, ale najtrudniej było zmusić to uparte zwierzę do ruszenia z miejsca i przewiezienia cennego ładunku do domowego składziku.

Te drobne gałązki służyły głównie na rozpałkę, bo spalały się nadzwyczaj szybko. Co innego kiziaki – one zastępowały węgiel, bo paliły się powoli i dostarczały dużo ciepła. A kiziaki to już była nasza babska robota. Zbierało się nawóz, najlepiej krowi, ale krów było jak na lekarstwo, a więc jaki się trafił, potem w wiadrze dolewając po trochu wodę rozrabiało się gęstą masę, a następnie formowało się w rękach, tak, tak, okrągłe lepioszki i energicznym ruchem rzucało się je rzędami na ścianę komórki, aby się przylepiły i grzecznie wysychały na słońcu. Zupełnie suche, łatwo odpadały od ściany, tworząc coś na kształt brykietów. Można je było przechowywać i w czasie palenia nie wydzielały żadnego przykrego zapachu.po ros.

Znakomitym opałem były suche krzaczki bawełny, ale to wymaga obszerniejszego komentarza. Kołchozowe pola bawełniane zajmowały ogromne przestrzenie. Bawełna rośnie na niskich krzaczkach obsypanych okrągłymi owocami, trochę przypominającymi kasztany w łupinach Gdy już jest dojrzała, te kokony pękają, a z ich wnętrza wyzierają białe puszki podobne do waty. Całe wielkie obszary wyglądają wówczas bardzo malowniczo, jakby pokryte czapami śniegu.

W czasie zbiorów kobiety, opasane fartuchami, ręcznie wyciągają te kłaczki bawełny ładują je do swych przepastnych fartuchów – kieszeni i rzędami przesuwają się wzdłuż pola. Swoją drogą ciekawa jestem, czy nadal to się tak odbywa, czy też wymyślono jakieś maszyny. W każdym razie w „moich” czasach było tak i po zakończeniu tych żmudnych zbiorów pozostawało sporo niedojrzałych kokonów, które nie pękły. Nazywano je kuraki. W ich wnętrzu także znajduje się bawełna, którą można fabrycznie pozyskać. Stanowi ona wówczas drugi gatunek – wtoroj sort.

Otóż wolno było powyrywać i zabrać sobie na opał te suche bawełniane badyle, jednak po uprzednim zebraniu kuraków i ułożeniu ich w stosy na miedzy. Kurakami zajmowały się dzieci, a w naszym wypadku Roman i ja. Potem już ojciec wyrywał krzaczki, wiązał w pęczki i zanosił do domu. Opisuję tę procedurę tak dokładnie, bo łączy się z tym wydarzenie, które omal nie zakończyło się dramatem.

Pewnego dnia tata nie wrócił po pracy do domu. Nikt nie wiedział, co się stało, dopiero pewien chłopiec powiedział, że widział jak Stiepana Rafaiłowicza prowadzili jacyś dwaj ludzie. Całą trójką pobiegliśmy do miejscowych władz, ale nic nie wskóraliśmy. Nikt nic nie widział, nic nie wiedział, nie pomogły żadne łzy ani błagania o jakąkolwiek informację. Nie ma – kamień w wodę.

Szaleliśmy z niepokoju i rozpaczy. Na szczęście, niezbyt długo – 4 dni, ale każdy dzień dłużył się nie do wytrzymania. Wreszcie wrócił, blady, roztrzęsiony, nie chciał z nikim, nawet z mamą rozmawiać, Nie mogliśmy się dowiedzieć, co się właściwie stało. Jakby nigdy nic, wrócił do pracy, tam przyjęto go z rezerwą o nic nie pytając i stopniowo cała sprawa przyschła. Wtedy dopiero nam opowiedział.

Aresztowano go pod zarzutem sabotażu. Ktoś zauważył, że niesiony przez niego opał nie był dokładnie oczyszczony z kuraków – kilka zostało na gałązkach. Może to teraz brzmi śmiesznie, ale było naprawdę groźne. Trzeba przyznać, że po raz kolejny Opatrzność czuwała nad naszą rodziną. Przyjechał z obłasti jakiś oficer na kontrolę miejscowego posterunku i zapytał: „Kogo tam macie?” Opowiedzieli mu, obejrzał sobie tego „dywersanta”, wyśmiał nadgorliwość i kazał go odesłać do domu, po uprzednim podpisaniu oświadczenia, że nikomu niczego nie opowie.

Cała ta historia, przypomniała nam w jakim kraju żyjemy i jak wielkie zagrożenie wisiało nad nami. W tym policyjnym stalinowskim kraju nie było wszak ludzi niewinnych, każdy był narażony na wszelkie szykany, wywózkę do łagru na Syberię pod byle pretekstem, albo wręcz bez żadnego powodu. Na szczęście można i tam było spotkać, nawet wśród przedstawicieli władzy, ludzi przyzwoitych i nie pozbawionych zdrowego rozsądku.
I z tego typu człowiekiem mój ojciec zetknął się po raz drugi, poprzednio szczęście dopisało mu w Donbasie. To, co nas spotkało, to były tylko „opały”, a nie nieodwracalne nieszczęście.

Do końca pobytu w Kalininsku nikt z nas nie puścił pary na temat całej tej sprawy, a także nikt o nic nie pytał. Ludzie dobrze wiedzieli, że w takich wypadkach obowiązuje milczenie. Z czasem domysły przycichły i życie wróciło do dawnego trybu.

Rodacy

Życie sprawia nam czasem również miłe niespodzianki. Okazało się, że w tej „zabitej deskami dziurze, gdzie diabeł mówi dobranoc” nie byliśmy jedynymi Polakami. Pewnego dnia zapukał do naszych drzwi najrdzenniejszy Polak, prosty, niewykształcony, przemiły i serdeczny p. Michał, który był palaczem w miejscowej bani (łaźni). Zupełnie nie pamiętam, jakie losy samego jak palec, czterdziestolatka, rzuciły w tamto odległe miejsce. Chyba miało to coś wspólnego z jakąś ucieczką, ale nie mówiło się wiele na ten temat – ostrożność nie zawadzi. Był częstym gościem w naszym domu, ciesząc się rodzinną atmosferą i moi rodzice zadbali oto, aby nie przeoczył odpowiedniej chwili, kiedy nadeszła możliwość powrotu do kraju.

Prawdziwym jednak ewenementem było pojawienie się 2 młodych mężczyzn; Szymon Szwarc był mężem Sary, a Felek jej młodszym bratem. Samą Sarę zgubili gdzieś po drodze w czasie tej okrutnej ucieczki. I jak tu nie wierzyć w cuda ? Odnaleźli ją! Po kilku miesiącach Sara dotarła do malutkiego Kalinińska.

Bardzo zaprzyjaźniłam się z Felkiem Barabaszem, był w moim wieku, też po maturze. Zaraz na początku wojny stracił rękę, ale nauczył się bardzo sprawnie radzić sobie swoją jedyną prawą ręką. Potrafił nawet wyciągnąć na łańcuchu wiadro wody z głębokiej studni. Mieliśmy wiele wspólnych zainteresowań, przede wszystkim oboje chcieliśmy zostać lekarzami. Felek twierdził, że są takie specjalności w medycynie, w których jego kalectwo nie będzie przeszkadzać.

W odległej Azji Środkowej, z dala od frontu, sytuacja była na tyle ustabilizowana, że można było spróbować dostać się na studia. I tu nagle pojawiła się niespodziewana przeszkoda. Jak Związek Radziecki długi i szeroki każda wyższa uczelnia żądała oryginału matury, nie bacząc na wszelkie przeszkody związane z trwającą wojną. Moja matura utkwiła w Medinstytucie w Stalino, kiedy musieliśmy się w pośpiechu ewakuować. Nie grało roli, że mam poświadczoną kopię, że nie ma możliwości odzyskania oryginału z terenu znajdującego się obecnie pod okupacją niemiecką. Musi być matura w oryginale i koniec, kropka.

Okazało się, że Felek jest w podobnej sytuacji, jego matura w ogóle zaginęła w zawierusze wojennej. Cóż było robić, nie pozostawało nic innego, jak zdawać ponownie. Była, o dziwo, w Kalininsku szkoła – dziesięciolatka i tam oboje zdawaliśmy maturę, jako eksterni. Naturalnie poziom tej szkoły nie był zbyt wysoki, ale jednak trzeba się było solidnie pouczyć, żeby zapracować na dobre stopnie. Otliczników, tzn. mających same oceny celujące, przyjmowano na studia bez egzaminu.

Uczyliśmy się razem w naszym domu wieczorami, po pracy i szło nam nie najgorzej, gdyby nie jeden szkopuł. Ważnym przedmiotem była filozofia marksistowsko-leninowska oraz historia WKP (b); dla przypomnienia, jak kto nie pamięta tych zamierzchłych czasów, nazwa tej biblii komunistycz- nej brzmiała historia Wsiechsojuznoj Komunisticzeskoj Partii (bolszewikow). To były okropnie trudne i zupełnie nam obce przedmioty, pokrętność tej filozofii nijak do nas nie przemawiała. Nieszczęsnym uczniom radzieckich szkół wkładano do głów tę wiedzę przez wszystkie lata szkolne, my musieliśmy się tego po prostu wykuć na pamięć. Dobrze jeszcze, że nie wymagano znajomości języka turkmeńskiego, wystarczył rosyjski.

Oboje z Felkiem zdaliśmy, dostaliśmy te bardzo dobre oceny, porobiliśmy kopie i powysyłaliśmy do różnych Medinstytutów w różnych miastach, zapewniając, że jesteśmy w posiadaniu oryginału tego cennego dokumentu i dostarczymy na żądanie. Ja pierwsza dostałam odpowiedź z Aszchabadu, wkrótce potem zaproszono nas oboje do Charkowa. Felka pociągał ten Charków, że to już w Europie, ja zdecydowałam się na Aszchabad, nie chciałam tak bardzo oddalać się od rodziny.

I tak nasze drogi się rozeszły, straciłam kolejnego przyjaciela, nawet korespondencja jakoś szybko się urwała. Mam nadzieję, że jego losy potoczyły się pomyślnie, na pewno został dobrym lekarzem, miał powołanie do tego zawodu. Mam też nadzieję, że wrócił do kraju, ale może się tam ożenił i utknął na Ukrainie, kto to wie?

Ciężko mi było zostawić rodziców, zwalając na barki mamy liczne przeze mnie wykonywane prace gospodarskie. Ale oni popierali moje zamiary, a w międzyczasie Romek podrósł, zmężniał i można było liczyć na jego pomoc.
Tak oto rozpoczął się nowy etap, rozpoczęłam życie studenckie.

Aszchabad Medinstytut

Na podstawie zaświadczenia z Medinstytutu mogłam wykupić bilet na samolot. Była to moja pierwsza w życiu podróż lotnicza, nie miałam pojęcia, jak powinien wyglądać samolot pasażerski.„Kukurużnik”, jaki kursował na tej trasie, miał wygląd tramwaju z dwoma twardymi ławkami po bokach, huśtało nim, jak się patrzy, ale cała podróż nad pustynią Kara-Kum trwała chyba zaledwie dwie godziny i w dodatku leciał dostatecznie nisko, aby można było obejrzeć z góry tę przedziwną pustynię z jej wielkimi czarnymi połaciami.

Znowu znalazłam się w Aszchabadzie, ale już nie jako zagubiona uciekinierka, a pełnoprawna studentka, w dodatku osoba oswojona z realiami życia na Turkmeńskiej prowincji. Dostałam skierowanie do Akademika, który tam nazywano „obszczeżitie”. Tam, w jednym pokoju, żyły w zgodzie i harmonii przedstawicielki 4 różnych narodowości. W tej małej skali ujawnia się przemieszanie narodowościowe występujące w Turkmenii, na pewno częściowo związane z wojną, ale sądzę, że w dużym stopniu było to również wynikiem migracji ludności, różnymi zsyłkami stalinowskimi. Kto to wie?

Moje koleżanki przyjęły mnie bardzo życzliwie i stosunki między nami były bardzo dobre, nie przeszkadzała im moja odrębność, przeciwnie zaciekawiała je i może trochę nawet imponowała. Nie bardzo wiem, na czym ta inność polegała, wszak z moich dawnych, polskich ubiorów niewiele pozostało, a jednak wyglądałam inaczej. Może chodziło o drobne dodatki, o sposób noszenia się, o zachowanie, w ogóle o styl, no i ten polski akcent. Zauważano mnie natychmiast w każdym towarzystwie i wyróżniano raczej pozytywnie, uważano mnie niejako za osobę „światową”.

Powoli organizowałam swoje życie, po raz pierwszy daleko od rodziny. Kontakt, nawet listowny, był trudny i rzadki, musiałam sobie radzić sama. Nie mogłam liczyć na pomoc finansową rodziców, zarobki ojca ledwie wystarczały na własne potrzeby. Czasami jednak dostawałam paczki żywnościowe z domu, trochę ryżu, kaszy – masz, a raz po świniobiciu, szkoda gadać, wytopiony smalec, kiełbasę, niewyobrażalne luksusy. Mogłam się wtedy zrewanżować moim współlokatorkom, bo one stale dostawały paczki od swoich zadomowionych rodzin i czasami mnie częstowały.

Miałam niewielkie stypendium, które wystarczało na opłacenie obszczeżitia i dojazdów. Studia były całkowicie bezpłatne, również skrypty, z których korzystaliśmy z braku podręczników, wypożyczało się bezpłatnie z biblioteki na dłuższy termin.

W naszym akademiku funkcjonowała stołówka: rano wydawano rzadką zupkę i spory kawałek chleba. To był chleb, że tak powiem, nadprogramowy poza zwykłym 400 gramowym przydziałem na kartki. Drugi raz zupa była wieczorem, gotowana często na „głowiźnie” tłusta i bez smaku. Prawie nigdy nie było mnie wówczas w domu, ale koleżanki brały tę moją porcję do pokoju i potem odgrzewałam ją sobie na podwórku w garnuszku ustawionym na 2 cegłach, podkładając jakieś patyczki.

Nasze obszczeżitie mieściło się dość daleko od centrum miasta, to też nie opłacało mi się wracać w ciągu dnia do domu. Chodziłam bardzo sumiennie na wykłady i wszystkie zajęcia. Podobało mi się to, nawet bardzo, szczerze mówiąc byłam szczęśliwa, że mogę się uczyć. Mimo nieco prowincjonalnego charakteru mojej uczelni, poziom nauczania wcale nie był niski. Wielu profesorów pochodziło z centralnej Rosji lub z Ukrainy, ewakuowani z powodu wojny i oni, z dużym zaangażowaniem, starali się przekazać swoją wiedzę studentom.

Jeden przedmiot niezmiennie sprawiał mi trudności, była to chemia. Nie miałam szczęścia do nauczycieli chemii, w szkole w Kostopolu był to człowiek beznadziejny, podobnie było i później. To się ciągnęło później za mną przez całe życie, nie mogłam się tej chemii nauczyć, a przecież na medycynie wciąż była potrzebna.

Co się tyczy studentów, była to szczególna mieszanina. Chłopców, ogólnie rzecz biorąc, nie było, walczyli na froncie. Jednak na naszym roku studiowało kilku Turkmenów. Widocznie w trosce o narodową kadrę medyczną wyreklamowano ich z wojska. Po za nimi same dziewczyny, a te pochodziły z różnych stron Związku Radzieckiego i prawie nie było wśród nich Turkmenek, obyczajowość wciąż miała wiele do powiedzenia: miejsce kobiet było w domu.

Ze względu na tak wielką różnorodność narodowościową studentek, nie było pewności, co do ich biegłej znajomości języka rosyjskiego, który, rzecz prosta, był obowiązujący. Wprowadzono więc na pierwszym roku półroczny kurs rosyjskiego, poprzedzony sprawdzianem.I tu niespodzianka – ja, jedyna cudzoziemka w naszej grupie, zostałam zwolniona z zajęć z języka rosyjskiego. Napisałam bez żadnego błędu dyktando, a na pytania z literatury odpowiedziałam śpiewająco, bo pytano mnie akurat z Dostojewskiego, którego czytałam w Kaliszu po polsku. Trochę było gadania na temat mojego obcego akcentu, ale komisja doszła do rozsądnego wniosku, że tego nie uda mi się pozbyć. Mój akcent tak bardzo rzucał się w oczy, a właściwie w uszy, że gdy tylko otworzyłam usta, każdy rozmówca niezmiennie powtarzał wy nawiernoje Poliaczka.

Po ros.: Pani jest z pewnością Polką

Zwolniona byłam także z lekcji łaciny, moja szkolna znajomość łaciny znacznie przekraczała wymagania, jakie stawiano studentom medycyny, aby mogli posługiwać się jako tako terminologią anatomiczną i w ogóle medyczną. One, biedaczki, musiały zaczynać od alfabetu, jak ja kiedyś w Małorycie uczyłam się cyrylicy. Jak już wspominałam, w radzieckich szkołach nie uczono łaciny, a języki obce także były w pogardzie.
Takim to sposobem sukcesy językowe pozwoliły mi zabłysnąć od razu na początku studiów, stałam się popularna i miałam trochę więcej wolnego czasu niż inni.

Czas był mi bardzo potrzebny ze względów zarobkowych oraz towarzyskich. Przydały mi się moje, niezbyt wprawdzie wielkie, ale udokumentowane kwalifikacje pielęgniarskie, dzięki nim mogłam pełnić dyżury w szpitalu. Najczęściej były to dyżury nocne na oddziale wewnętrznym. Nie były bardzo ciężkie, w nocy na ogół było spokojnie, mogłam się trochę pouczyć, a czasami nawet zdrzemnąć, koleżanki, prawdziwe pielęgniarki, pomagały mi, a jednocześnie ta praca dawała mi otrzaskanie z życiem szpitalnym.

Najbardziej jednak atrakcyjna była praca całkiem inna, można powiedzieć pedagogiczna. Udzielałam otóż korepetycji pewnemu chłopcu ze szkoły podstawowej. Chłopiec był miły i grzeczny, niestety nie grzeszył lotnością umysłu i kulał po prostu ze wszystkich przedmiotów. Robiłam co mogłam, aby go podciągnąć i nawet odnosiłam pewne sukcesy, a wynagrodzenie było niecodzienne.

Matka mojego ucznia była kierowniczką sklepu z pieczywem, oddawałam jej moją kartkę na chleb i, kiedy przychodziłam na lekcję, dostawałam, zamiast przeznaczonego dla zwykłych śmiertelników czarnego „gniota”, cudowny, puszysty, lekko słodkawy biały chleb, czy bułkę; wspaniały, niezapomniany smak, dotąd go czuję na języku, gdy o tym piszę. Do tego gospodyni podawała mi szklankę osłodzonej herbaty. Zjadałam na miejscu cały mój 400 gramowy przydział chleba, popijałam herbatką i z wielkim zadowoleniem zabierałam się do wbijania różnych mądrości do opornej na wiedzę głowy Alioszy. Wszyscy byli zadowoleni.

Nie można więc mówić o głodzie, faktem jest jednak, że nigdy nie było się naprawdę sytym. Wśród wszystkich braków w zaopatrzeniu w żywność występowało niesamowite zjawisko: na ulicy sprzedawano lody, najprawdziwsze, świetne, śmietankowe, z czekoladową polewą, lody na patyku. Przez cały rok, latem i zimą można było, przy odrobinie szczęścia, spotkać sprzedawcę z wielkim drewnianym pudłem, z którego za niewielką opłatą, wydobywał ten słodki, zimny przysmak, będący wspaniałym dostarczycielem kalorii Nie muszę wspominać, że jednocześnie ani mleka, ani masła, już nie mówiąc o żadnej śmietanie, czy serze absolutnie nie można było kupić nie tylko w sklepie, ale nawet na czarnym rynku.

W czasie, gdy znalazłam się w Aszchabadzie istniał już ZPP – Związek Patriotów Polskich. Powstał w 1943 roku, a na jego czele stała Wanda Wasilewska, postać bardzo kontrowersyjna ze względu na manifestacyjne zaangażowanie proradzieckie i bliskie stosunki ze Stalinem, nawet bardzo bliskie i podobno osobiste. Bardzo źle mówiono po wojnie o Wasilewskiej, ja jednak nie mogę podchodzić do tej postaci obiektywnie i historycznie, zawsze będę dla niej odczuwać wdzięczność za stworzenie ZPP, co pomogło w kontaktach między Polakami, a po wojnie umożliwiło powrót do ojczyzny.

W Aszchabadzie, podobnie, jak w innych dużych miastach, istniał oddział ZPP i tam skupiało się życie towarzyskie Polaków, nie tylko miejscowej Polonii, ale także osób mieszkających w sąsiednich miastach. Można tam było przeczytać polskie pisma: tygodnik „Nowe Widnokręgi” i gazetę codzienną „Wolna Polska”. Oczywiście były to pisma reżimowe, ale propagowały powstanie przyszłej Polski, jako państwa demokratycznego bez dyskryminacji rasowej, narodowej i wyznaniowej. To trafiało do mojej, może naiwnej, mentalności, daleka byłam od wszelkich gier politycznych, natomiast było mi niezmiernie miło zobaczyć polskie słowo w druku.

Ważną postacią, poznaną w klubie ZPP, był krakowski adwokat Benjamin Meyer. Dżentelmen ten mieszkał stale w pobliskim mieście Mary, ale często bywał w Aszchabadzie i zawsze szukał mojego towarzystwa. Był to pan o trudnym do określenia wieku, średniego wzrostu, lekko łysiejący, z niedużym, starannie przystrzyżonym wąsikiem, zawsze nieskazitelnie ubrany i wyróżniający się wytwornym zachowaniem prawdziwego Krakauera. Zawsze przywoził atrakcyjne prezenty żywnościowe, np. prawdziwe masło krowie, nie żaden podły olej. Masło to, aby nie traciło świeżości było topione i przywożone w butelce.

Pan Meyer darzył mnie wielką atencją i nawet zamierzał pojechać ze mną do Kalinińska, aby poprosić rodziców o moją rękę. Był pewien, że potrafi zdobyć bilet na samolot. Jakoś udało mi się wyperswadować mu ten pomysł i żeby złagodzić przykrość odmowy zaproponowałam na razie odwiedziny w naszym obszczeżitiu. Zapowiedź tej wizyty wprawiła moje współlokatorki w wielkie podniecenie, widziały już kiedyś przez okno mojego adoratora, jak mnie odprowadzał szarmancko do domu po spotkaniu w klubie.
– „Czymże ty go poczęstujesz?” – martwiły się.
– „Jak to czym? Dostałam przecież z domu masz, ugotuję kaszę, dodam tego masła, co to on przywiózł i będzie uczta jak się patrzy!”

Nie były przekonane – taki elegancki człowiek, a ja z kaszą! Nadszedł wielki dzień, pan Meyer przybył z jakimś darem, pocałował w rączki wszystkie damy, czym zdobył natychmiast i nieodwracalnie ich serca, poczęstunek udał się znakomicie, rozmowa toczyła się wartko, a kiedy poszedł, komentarzom nie było końca.To było nie do pojęcia, jak ja mogłam odrzucić kogoś tak wspaniałego.

Dni i miesiące w „słonecznym Turkmenistanie” upływały szybko i pracowicie. Ukończyłam z dobrym wynikiem I rok studiów, spędziłam wakacje z rodziną w Kalininsku.

Nadszedł długo oczekiwany, radosny dzień – koniec wojny.I właściwie nic w naszym życiu się nie zmieniło, rodzice nadal mieszkali i pracowali w Kalininsku, ja kontynuowałam naukę już na drugim roku, codzienne życie nie uległo żadnej zmianie. Zupełnie nie wiedzieliśmy, jak ułoży się nasza przyszłość, ale z nadzieją wyczekiwaliśmy pomyślnych wieści.
Doczekaliśmy się! Wyszła ustawa „o opcji i repatriacji” Mam głębokie przekonanie, że ustawę tę zawdzięczamy staraniom Związku Patriotów Polskich i osobiście Wandzie Wasilewskiej.

Opcja – to znaczy należało dokonać wyboru, czy chcesz wracać do Polski, czy wolisz zostać w „szczęśliwym Kraju Rad”. Podobno byli tacy, którzy woleli zostać, ale ja nikogo takiego nie znałam. Przepustką do wyjazdu były nasze sowieckie paszporty, w których figurowało miejsce urodzenia Kalisz – Polska. Trzeba było udowodnić, że przed 1939 rokiem mieszkało się w Polsce. Potwierdziła się mądrość mojego ojca, który zdecydował, że powinniśmy przyjąć sowieckie paszporty. To nas uchroniło przed przymusową wywózką i stworzyło możliwość przetrwania. Miał rację mówiąc, że po wojnie Polska musi się upomnieć o swoich obywateli.

Dziś jednak, kiedy wiem, jak wielu Polaków pozostało w Kazachstanie, gdzie żyją już ich kolejne pokolenia, rozumiem, że prawda, głoszona przez mojego ojca nie do końca się sprawdziła. Wśród licznych Polaków, mieszkających dotychczas w Kazachstanie, tylko pojedynczym rodzinom udało się powrócić i odnaleźć swoje miejsce w ojczyźnie.

Zawsze staram się, chociaż niewielkim wkładem finansowym, wspierać organizowane przez Polską Akcję Humanitarną z niezastąpioną Janiną Ochojską na czele, przyjazdy Polaków z Kazachstanu na Święta Bożego Narodzenia. Wstydzę się, że, zasłaniając się małym mieszkaniem, nie zaprosiłam nikogo do swego domu. Powinnam ten błąd naprawić.

Jakoś tak na początku 1946 roku zaczęły się przygotowania do repatriacji, należało załatwić różne formalności. Cała sprawa była dosyć głośna, wiele osób nam zazdrościło możliwości wyjazdu. Miałam starszego kolegę, rosyjskiego Żyda o imieniu Aron, nie pamiętam jego nazwiska, chociaż byliśmy dosyć zaprzyjaźnieni. Aron zwrócił się do mnie z konkretną propozycją małżeńską. Sądził, że jako mój prawowity małżonek, będzie mógł razem z nami wyjechać.

– „Przecież młody mężczyzna zawsze się przyda w podróży” – tłumaczył mi – „a reszta już będzie zależeć od ciebie. Zechcesz, zostaniemy prawdziwym małżeństwem, a jeżeli nie – weźmiemy rozwód”. Nie należę do osób asertywnych, jak teraz się modnie mówi, trudno mi odmawiać przysługi przyjaciołom, tego jednak nie mogłam zrobić. Bałam się, że jego nie wypuszczą i mnie także przy okazji zatrzymają, jako żonę radzieckiego obywatela.

Nawiasem mówiąc, Aron dał sobie radę, jego przemożna chęć opuszczenia radzieckiego „raju” zwyciężyła. Spotkałam go we Lwowie, gdzie nasz eszalon stał razem z innymi podobnymi pociągami na bocznym torze. Aron jechał do Bessarabii – zawsze to już Europa! A jak mu się to udało, nie mam pojęcia, nie było czasu na dłuższą pogawędkę. Świat jest doprawdy mały.

Zależało mi na tym, abym po powrocie do Polski mogła się wykazać ukończonym drugim rokiem studiów. Moi profesorowie w Medinstytucie wykazali wiele zrozumienia i dobrej woli. Większość przedmiotów udało mi się zaliczyć długo przed terminem. Niektórzy wykładowcy potraktowali mnie bardzo ulgowo, tak było np. z fizyką. Zostałam zaproszona do domu profesora i cały egzamin sprowadził się do pogawędki na temat stosunków na polskich uniwersytetach. Nie miałam w tym względzie osobistych wspomnień, wszak przed wojną byłam zaledwie uczennicą gimnazjum, ale i tak rozmowa była miła, poznałam rodzinę pana profesora i wyszłam z bardzo dobrą oceną wpisaną do indeksu.

Trwały gorączkowe przygotowania, moi rodzice z Romanem zlikwidowali wszystkie sprawy w Kalininsku, przyjechali do Aszchabadu i tu wspólnie czekaliśmy na upragnioną godzinę „zero”. Przez wszystkie lata wojny oczekiwaliśmy w utęsknieniem tego wielkiego dnia powrotu do domu. Opuszczaliśmy Związek Radziecki bez żalu, żywiąc jednak sentyment do
„słonecznej Turkmenii”, która udzieliła nam schronienia i do ludzi, z którymi zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. Polubiłam Aszchabad, który był ładnym miastem z elementami architektury środkowo-wschodniej Azji i bardzo zasmuciła mnie wiadomość o wielkim trzęsieniu ziemi, które nawiedziło to miasto w 2 lata po naszym wyjeździe w 1948 r.

Żyliśmy w Turkmenii w trudnych czasach wojennych, w kraju o okrutnym reżimie stalinowskim. Dominowała Rosja, język rosyjski był obowiązujący, wszystkie stanowiska zajmowali Rosjanie, a nieliczni urzędnicy turkmeńscy byli całkowicie zrusyfikowani… Ale Stalin i Moskwa były daleko, wojna także toczyła się daleko i odczuwało się ją głównie tylko z powodu coraz większych niedostatków..

Mimo wszystko jednak nie wyczuwało się napięcia, ani szczególnego strachu. Miałam okazję obserwować życie zarówno w stolicy Republiki – Aszchabadzie, jak i na bardzo głębokiej prowincji na obrzeżach pustyni Kara-Kum. Prawda, przeżyliśmy tam, w Kalininsku groźne dni, kiedy aresztowano mojego ojca z powodu idiotycznego oskarżenia o sabotaż w związku z „aferą z kurakami”, ale była to jedyna znana mi sprawa i cudownym trafem zakończyła się szczęśliwie.

Wszystkie te rozważania przyszły mi do głowy w związku ze wstrząsającym tekstem Wojciecha Jagielskiego, zamieszczonym w Gazecie Wyborczej z dnia 4 stycznia 2003 roku. Nie miałam pojęcia o tym, że w tym, znanym mi, odległym prowincjonalnym kraju Azji Środkowej powstał ustrój najbardziej totalitarny, jaki sobie można wyobrazić.

Powrót – jedziemy do domu

Koniec kwietnia 1946 roku. Nadeszła wreszcie tak długo oczekiwana chwila. Aż trudno było uwierzyć, że to, o czym marzyliśmy przez te wszystkie lata, na co czekaliśmy, nie tracąc nadziei, oto staje się faktem. Do ostatniego momentu wsiadania do pociągu nie czuliśmy się naprawdę pewni. A nuż wydarzy się coś nieprzewidzianego? Przecież mogą nas nagle zawrócić pod byle jakim pretekstem, albo i bez żadnego uzasadnienia! Ale nie, nie stało się nic takiego, jedziemy!

Podstawiono dla repatriantów długie eszalony. Każdy pociąg składał się z wielu wagonów towarowych, przystosowanych do przewożenia ludzi. Nazywano je tiepluszkami z tej racji, że były wyposażone w piecyki „kozy”. Były tam także długie piętrowe prycze do spania pokotem oraz dziura w podłodze do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Na szczęście z tego urządzenia korzystało się tylko w wyjątkowo naglących przypadkach, pociąg bowiem zatrzymywał się dostatecznie często, aby te sprawy załatwiać na zewnątrz.

W każdym wagonie mieściło się około 30, zupełnie sobie obcych ludzi. Byli to naturalnie Polacy lub polscy Żydzi; nie pamiętam jakoś nikogo z tego grona, wiem tylko, że atmosfera nie była zbyt przyjazna. Stara prawda, najgorzej w tłumie, wciąż spory, a to o miejsce przy piecu, a to przy oknie, a to, że dziecko płacze, albo coś jeszcze innego. Ale nic to! Wszystkie te niedogodności łagodziła wspaniała świadomość, że jedziemy
„do domu”.

Podróż była długa, wieziono nas okrężnymi drogami. Często pociąg zatrzymywał się nagle w polu i nigdy nie było wiadomo, kiedy ruszy. Wszyscy wtedy wylegali ze swymi garnuszkami i prymusami i zaczynało się gotowanie, czasami na prymusie zasilanym naftą, czasami na dwóch cegłach, jeżeli akurat w pobliżu można było znaleźć jakieś patyki. Nierzadko zdarzało się, że pociąg nagle ruszał i trzeba było w wielkim pośpiechu wsiadać z niedogotowaną kaszą.

Te postoje zawsze były na jakimś pustkowiu, natomiast prawie nigdy nie zatrzymywaliśmy się na stacjach kolejowych, mijaliśmy je w przyspieszonym tempie. Raz zdarzyła mi się paskudna przygoda. Było to już pewnie po 2 tygodniach podróży, kiedy zapasy żywności były na wyczerpaniu. Staliśmy, jak zwykle, w polu, ale z daleka widać było wieś, zrodziła się wielka pokusa: może uda się kupić kartofle? Podeszłam do maszynisty na wywiad. On nie miał pojęcia, jak długi to będzie postój, ale zapewnił mnie, że nie mniej niż godzinkę lub dwie.

Złapałam od mamy woreczek, trochę pieniędzy i pobiegałam w kierunku wsi. Było dalej, niż mi się wydawało, nagle usłyszałam gwizd i zobaczyłam, jak mój eszalon rusza i oddala się. Nie miałam żadnych szans go dogonić, poszłam więc mimo wszystko do wsi i udało mi się rzeczywiście kupić trochę kartofli. Wróciłam z moją zdobyczą na tory kolejowe czekać na następny eszalon. Przejechały dwa i żaden nie stanął, zbliżała się noc, byłam zrozpaczona i zdesperowana, kiedy usłyszałam nadjeżdżający pociąg, stanęłam na środku torów, wymachując rękami. Poskutkowało – zatrzymał się i wrzeszczy na mnie:„ Szto ty dieuszka s uma zijszła?”

Po ros.: Coś ty dziewczyno oszalała?

O, myślę sobie, chwała Bogu, zabrał mnie i w dodatku mówi po ukraińsku, jesteśmy już na Ukrainie! Jechałam tym parowozem 2 dni, ale nie martwiłam się tak bardzo. Wiedziałam, że wszystkie, liczne transporty z repatriantami jadą w jednym kierunku i tą samą trasą i, że muszę w końcu odnaleźć swoich. Wreszcie zatrzymaliśmy się na bocznych torach jakiejś dużej stacji wśród kilku, a może kilkunastu innych eszalonów podobnych do naszego, jak krople wody. Biegałam, jak szalona od wagonu do wagonu, rozglądałam się uważnie, aż nagle serce mi podskoczyło – zobaczyłam Romka. On też kręcił się w pobliżu w nadziei, że mnie spotka.
Kartofle dzielnie doniosłam, ale obiecałam mamie nigdy nie ponawiać takich wyczynów. Było już zresztą niedaleko.

Następny postój we Lwowie, znów wieloma rzędami stoją liczne pociągi. Ludzie wylegają na perony, nastrój niebywałego ożywienia, ekstazy, zupełnie obcy ludzie rzucają się sobie w ramiona, czujemy się już prawie u siebie. Dowiedzieliśmy się, że wszystkie transporty są kierowane na tak zwane Ziemie Odzyskane, w naszym wypadku do Wrocławia. Obiecywano tam wszelakie dobra poniemieckie: dobrze utrzymane gospodarstwa rolne, lub też w pełni urządzone mieszkania w mieście i duże możliwości pracy.
Ale mój ojciec i my wszyscy nie chcieliśmy takich darowizn, my chcieliśmy, starym zwyczajem, jak najprędzej oderwać się od współtowarzyszy podróży, a naszym celem nie był żaden Wrocław, tylko Kalisz.

Teraz, na polskich terenach, nasz pociąg już nie stawał w polu, zatrzymywał się na stacjach kolejowych.Tak dojechaliśmy do Łodzi, skąd mieliśmy już samodzielnie dotrzeć do Kalisza.Z wielką ulgą opuściliśmy pociąg, który zmierzał do Wrocławia i wagon, który w czasie tej podróży stał się, mimo wszystko, naszym tymczasowym domem.

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu