Maria Perlberger-Schmuel, urodzona w 1931 r.

To Żydzi, nie patrz w tamtą stronę

Mieszkaliśmy w Wieliczce… Wszystko było gotowe – szkolne przybory, teczka i fartuch uczniowski, nowy i sztywny. Ale pierwszego września wszystkie te rzeczy zostały nagle zapomniane. Wojna!

Słowo dziwne, groź­ne, ale jakby w szatański jakiś sposób – fascynujące. W domu wszyscy zajęci byli zaklejaniem szyb, ale mnie najbardziej interesowały latarki z przyćmio­nym szkiełkiem (można było zmieniać kolory na żółty, zielony i niebieski), słowem – cała zabawa!

Szłam ulicą z tatusiem – nagle usłyszeliśmy przytłu­mione detonacje, jakby ktoś otwierał, jedną po drugiej, butelki wody sodo­wej. To walka powietrzna. Kilka samolotów krąży i – nic. Tylko małe, białe dymki dookoła. Nagle jeden zrobił kozła i, podobny do upolowanego ptaka, zaczął świdrować w dół. Tylko jego ogon dymił i tak spadł, ciągnąc za sobą pióropusz czarnego dymu. Dwa inne odleciały w sielskim spokoju. Już w pierwszym dniu wojny samoloty niemieckie latały nad naszym miastem.

Nie wiem i nie pamiętam, jak się to wszystko dalej odbyło. Jakieś roz­mowy, narady, uciekać, uciekać i – nagle my też, jak i inni, znaleźliśmy się na drodze. Pierwszym etapem była chałupa chłopska. Było tam pełno takich jak my, uciekinierów. Czy byliśmy tam tydzień, czy tylko jeden dzień – nie wiem.

Mamusia postanowiła wrócić ze mną do miasta – mężczyźni (między nimi i tatuś) ruszyli w dalej. Drogi były pełne. Wozy, toboły, konie i tłumy, tłumy ludzi, którzy szli, parli każdy w odmiennym kierunku, byle tylko iść, uciekać. Nagle na niebie pojawił się samolot, zniżył lot i – po prostu zaczął bić w tę ludzką masę z karabinu maszynowego. Nie opodal żołnierz w brud­nym, pomiętym mundurze zaczął strzelać (ze zwykłego karabinu!) do samo­lotu. Ludzie zaczęli na niego krzyczeć, że wszystkich naraża, więc przestał. Mamusia wciągnęła mnie do rowu i tak leżałyśmy tam, skurczone. A samolot odleciał tak nagle, jak nagle się zjawił […].

Wróciłyśmy do naszego mieszkania. W tym czasie nowe władze wydały rozkaz, żeby oddać wszystkie radioaparaty, broń itp. (kara za nieoddanie tych rzeczy była groźna). Mamusia jednak postanowiła radia nie oddać. Schowała je (jakże naiwnie!) – za szafę. Termin oddania radia już był dawno upłynął.

Pewnego dnia ktoś zadzwonił. Byli to żołnierze niemieccy. – „Pani nie oddała radia” – powiedzieli po niemiecku. Bez słowa mamusia wyjęła radio zza szafy (w ich obecności!) i oddała je im. Nie krzyczeli, powiedzieli nawet
„dziękuję” i – poszli.

Naraz zrobiło się w domu jakoś tajemniczo. Nie wolno mi było wejść do sypialni, potem mamusia odesłała mnie do cioci. W końcu tajemnica się wydała. Tatuś wrócił z ucieczki, ale nie wolno było, żeby się ktokolwiek o tym dowiedział. Czasy były niepewne. Tatuś postanowił więc na razie opuścić miasto, gdzie wszyscy go znali, i zamieszkać u siostry w Krakowie. Mamusia wynajęła chłopską furmankę, tatusia przykryto słomą i tak przewieziono go do Krakowa.

Kilka dni później zapowiedziała mi mamusia, że i ja pojadę do Krakowa, do babci. I mnie też zawieziono furmanką; pociągami nie wolno już było Żydom jeździć. Mamusia wróciła do domu, a ja zostałam u babci, pierwszy raz sama, bez rodziców… […].

Po kilku tygodniach wróciłam do domu. Poszłam do naszej miejscowej szkoły. Ta część Polski nazywała się już wtedy Generalnym Gubernatorstwem, szkoły były pod kontrolą władz nie­mieckich. Było nas w klasie tylko dwie lub trzy Żydówki.

Pewnego dnia zapowiedziała nam nauczycielka, że odprowadzi nas (tj. Żydówki) osobiście do domów. Reszta klasy „pękała” z zazdrości: – „a to się te Żydówy dorobiły łaski pani nauczycielki!” Poszłyśmy do nas. Pani nauczycielka długo roz­mawiała z mamusią w salonie.

Po jej odejściu mamusia powiedziała, że szkoły zostaną prawdopodobnie zamknięte na przeciąg zimy, bo przecież jest wojna i nie ma dość opału. Właśnie tak samo było podczas pierwszej wojny, kiedy mamusia sama jeszcze była uczennicą. Przez następne dni przycho­dziły dziewczynki ze szkoły i podawały, czego się uczyły w owym dniu. „Jak to, one się uczą, kiedy szkoły są zamknięte?” I wtedy dopiero dowie­ działam się prawdy: szkoły nie zostały zamknięte, tylko Żydom nie wolno się więcej uczyć…[…].

Była u nas jeszcze wtedy służąca katoliczka – Józia. Ta Józia często za­bierała mnie do kościoła, a nawet kupiła mi różaniec i książeczkę do nabo­żeństwa. Ona to opowiedziała mi, że każdy chrześcijanin może ochrzcić każ­dego, kto tego bardzo pragnie. A że właśnie tego pragnęłam, przekonałam ją, żeby mnie ochrzciła w kościele. Pokropiła mnie więc wodą święconą i od teJ chwili uważałam się już za prawdziwą katoliczkę.

Pewnego razu natknęłam się na grupę dzieci, które, jak zwykle, zaczęły mnie przezywać „Żydówa, Żydówa!” Odpowiedziałam, że ja już nie Ży­dówa, bo się przechrzciłam, ale żeby nie powiedziały tego moim rodzicom. Od tej chwili nie miałam spokoju. Jedna z dziewczynek ciągle chodziła za mną i żądała, żebym jej dała lalki, książki, zabawki – „bo jak nie, to powiem twojej mamie, że już jesteś katoliczka!”

W tym czasie zarekwirowali nam Niemcy jeden pokój na kwaterę dla jakiegoś oficera. Okazało się, że to człowiek stosunkowo spokojny, prowa­dził długie rozmowy z tatusiem. Raz powiedział, że wszystkich Żydów wywiozą na Madagaskar. Potem przenieśli go gdzie indziej, a nam więcej ni­kogo nie przydzielili.

Dni, tygodnie i miesiące upływały. Chodziły słuchy, że Niemcy zrobią w Krakowie getto, w którym zamkną wszystkich Żydów. Do naszego miasta zjechało się w tym okresie dużo Żydów z Krakowa i okolicy, aby uniknąć zamknięcia w getcie. Wszyscy ci nowi przybysze starali się jako tako urzą­dzić i wszędzie było ich pełno.

I nagle – cała rodzina mamusi, dziadkowie, jej dwie siostry z rodzinami
– wszyscy zjechali się do nas. Oddaliśmy im większą część mieszkania, część naszych mebli przeniesiono na strych. Mieszkanie z obszernego stało się ciasne. Atmosfera zrobiła się zatruta. Nie były to otwarte niesnaski, ale jeden patrzył krzywo na drugiego.

Był już rok 1941. Niemcy wydali wówczas roz­kaz, że wszyscy Żydzi od lat 12 muszą nosić opaskę z gwiazdą Dawida. A że mnie ten rozkaz jeszcze nie tyczył – chodziłam sobie dalej swobodnie po mieście. Miałam wtedy tylko jedną troskę – żeby się w domu nie wydało, że chodzę do kościoła. Kiedyś tatuś zapytał: „Marysiu, a co to za historia z tym kościołem?”, ale na tym się skończyło.

Jednym z naszych sąsiadów był niejaki pan Grzywacz. Duża, biała tab­lica głosiła: „Mierniczy przysięgły Feliks Grzywacz”. Nie wiedziałam wte­ dy, co to znaczy „mierniczy przysięgły”, ale te słowa brzmiały ważnie i im­ponująco […]. Ni stąd, ni zowąd pan „mierniczy przysięgły” ogłosił się vol­ksdeutschem.

Ciągle kręcili się tam Niemcy, państwo Grzywaczowie urzą­dzali ciągle hałaśliwe przyjęcia, a w końcu zakwaterował się u nich jaki oficer. Ten nienawidził Żydów nie tylko w teorii i w myśl propagandy – gdy widział Żyda, po prostu „wychodził z siebie”, pienił się, krzyczał, wył i przeklinał. Przejście przez klatkę schodową stało się wówczas prawdziwym problemem. Trzeba było przekradać się cicho, badać teren i dopiero, kiedy udało się wyjść z bramy lub wdrapać się na schody bez spotkania z bestią, można było odetchnąć aż do następnego razu[…].

W tym okresie znalazłam prawdziwą przyjaciółkę. Była to Wanda Duszczyńska, której matka była znajomą moich rodziców. Wanda była war­szawianką, a w Wieliczce mieszkała z mamą i babcią, od niedawna. Ojciec jej był w Warszawie. Wanda mieszkała na Zadorach, w małym domku z ogrodem, który był doskonałym terenem zabaw. Kiedy nadeszła zima, Niemcy wydali rozkaz, że wszyscy Żydzi mają oddać wszystkie futra, jakie posiadają. My oddałyśmy tylko futrzane kołnierze, wszystkie inne futra od­ dane zostały na przechowanie do pani doktorowej K.

*
Nadeszła wiosna. Znowu bawiłyśmy się z Wandą w ogrodzie. Miałam wtedy około 9 lat, Wanda była o rok starsza. Interesowałyśmy się wtedy bar­dzo „dorosłymi” i zakazanymi sprawami, tj. – jak przychodzą dzieci na świat. Teorie, jakie wtedy zbudowałyśmy, były rzeczywiście oryginalne! W końcu nie rozwiązałyśmy zagadki. Temat się wyczerpał i – znudził.

Wró­ciłyśmy do lalek. Były to nie byle jakie lalki – wycięte z żurnali, o różnych fantastycznych i niemożliwych imionach – ale możliwości zabawy były też nieograniczone! Te wszystkie inne, „prawdziwe” lalki zostawały w domu, zapomniane … Jednak kiedy skończyłam lat 9 (były to moje ostatnie urodziny w domu), ucieszyłam się bardzo podarunkiem od rodziców. Była to lalka. Śliczna, „przedwojenna” lalka. Miała blond włosy, niebieską sukienkę, zamykała oczy i mówiła „mama”! Była tak piękna, że po prostu szkoda mi ją było wyjąć z pudełka. Nigdy też już więcej nie zdążyłam się nią bawić.

Wtedy też odkryłam świat książek.Towarzyszyłam Ani z Zielonego Wzgórza, byłam sprzedawana i ścigana razem z czarnymi niewolnikami z Chaty wuja Toma, i wędrowałam od Apeninów do Andów wraz z małym Włochem, bohaterem jednego z opowiadań z książki Serce.

Przyszło lato 1942 roku, a z nim wakacje. Pani Zapiórowa (moja nauczy­cielka) zdała mamusi sprawę z moich postępów w nauce, powiedziała nawet, że stoję na wyższym poziomie niż inne dzieci w moim wieku… (Nie powie­działa tego naturalnie w mojej obecności, ale już wtedy miałam bardzo sprawne uszy…).

Wtedy mniej więcej zaczęły krążyć pogłoski o szykującej się akcji przeciwko Żydom. Gdy pogłoski przybrały na sile, postanowiono zrobić skrytkę dla naszej rodziny (ze strony tatusia). Budynek sądowy należał do nas. Jedno jego skrzydło było od początku wojny puste. Mieszkała tam teraz jedna z sióstr tatusia z dziećmi, która przyjechała tu z Krakowa, aby uniknąć zamknięcia w getcie. Część jej mebli ustawiono w jednej z pustych sal budynku. Tę właśnie salę postanowiono teraz zamienić na skrytkę.

Wy­sokie drzwi miały być zasunięte z zewnątrz olbrzymim kredensem. Woźny sądowy, który mieszkał na dole, miał starać się o pożywienie dla wszystkich ukrytych. Zebraliśmy się tam wszyscy, zasunięto drzwi… Było to okropne. Zdawało się, że brak powietrza, że pokój jest przepełniony, chociaż wcale nie było nas tak dużo, tylko te zasunięte drzwi wzmogły uczucie ścisku i strachu, strachu dorosłych, który udzielił się i nam, dzieciom.

Wszyscy mówili, mówili, a ja słuchałam, nie rozumiejąc… Mówili coś o możliwości strzelania, podpalenia budynku – strach stanął mi w gardle i dławił… Mężczyźni zaczęli się ćwiczyć w skakaniu z okna, które wychodziło na sad owocowy– dawniej przychodziłam się tu bawić… Po kilku próbach skakania –doszli do wniosku, że w razie obstawienia budynku nie zda się to na nic. Tam, za oknem, słońce świeciło, pszczoły brzęczały, a tu ten strach, taki okropny…

Pod wieczór przyszedł woźny i powiedział, że musimy to miejsce na­tychmiast opuścić, w przeciwnym razie wyda nas Niemcom. Rozeszliśmy się wszyscy do domów. Mamusia chciała mnie jakoś zabezpieczyć, poszłyśmy do cioci N., jednej z sióstr tatusia. Tu panowała czarna rozpacz. Nie zważali na mnie i mówili to, czego uszy moje nie powinny były słyszeć, o przygoto­wanej truciźnie, o tym, że są gotowi jąz ażyć…

Syn tej cioci, Rysiek, miał już 20 lat, więc było możliwe, że go wezmą na roboty (czy już wtedy wiedzieli, jaki los czeka tych, których nie biorą na roboty?). Mamusia błagała go, aby mnie wziął z sobą, jako swoją córkę. (Dzieci tych pracujących dostawały na początku „karty życia”.) Nikt już wtedy nie myślał logicznie, bo Rysiek, jeżeli nawet mógł mieć dzieci, to w żadnym razie nie dziewięcioletnią córkę! Ale i ten plan wydał się niepewny, wróciłyśmy więc do domu.

Ulice wyglą­dały tak zwyczajnie, codziennie, pogoda była piękna, a tu u nas w piersiach uczucie niemocy, rozpaczy i – strachu. Odtąd zaczęto mówić, że lepiej będzie oddać mnie do Polaków „na przechowanie” (tak jak nasze futra?).

Wieliczka była miastem powiatowym. Na kilka dni przed „akcją” zje­chali się tu (wedlug rozkazu Niemców) wszyscy Żydzi z pobliskich miejsco­wości. Nie było chwili do stracenia. Postanowiono, że pójdę do pani Duszczyńskiej, a ona wywiezie mnie z Wieliczki do innego miasta[…].

Był ostatni dzień przed wyznaczoną akcją. Duże, rozlepione po całym mieście plakaty głosiły, że wszyscy Żydzi mają się stawić na punkcie zbor­nym o oznaczonej godzinie. Kto zostanie w mieszkaniu – będzie rozstrzela­ny. Kto przechowa Żyda – będzie rozstrzelany. Kto w jakikolwiek sposób pomoże Żydowi – będzie rozstrzelany.

Mamusia przygotowała dla całej rodziny małe woreczki na szyję, w które włożyła trochę pieniędzy. Jedna z cioć i jej córka miały aryjskie papiery. Przez cały czas wojny chodziły i jeź­dziły wszędzie swobodnie, teraz nagle postanowiły tych papierów nie wyko­rzystać. Wszyscy byli ogarnięci rozpaczą i rezygnacją. Szarzało już, kiedy nagle ktoś zadzwonił. Była to pani Duszczyńska […].

Niemcy wzmocnili patrole i obstawili centrum miasta. Tam skoncentrowali wszystkich Żydów z innych ulic. Moi rodzice postanowili jednak pozostać do końca w naszym mieszkaniu. Tatuś załamał się zupełnie i zaczął głośno szlochać. Już nic nie mówił, tylko płakał. Mamusia jeszcze przekonywała, błagała […].

Nie wiem, kiedy znalazłam się na schodach. Mamusia, przechylona przez poręcz, powtarzała:„No idź już, idź!” A ja odwróciłam się jeszcze i krzyknęłam (szeptem)– „Pa, mamo, uciekajcie!” – „Tak, tak, uciekniemy, no idź już, idź!” – I to było wszystko. Z domu wyszłam, nikt mnie nie zauważył. Ulice puste, nigdzie ani żywej duszy. I wtedy zaczęłam biec – nie wiedziałam, że zaczynam nową grę, grę w chowanego ze śmiercią […].

Postanowiono nie zwlekać i już nazajutrz z samego rana zawieźć mnie do Krakowa. Nie mogłam zasnąć. Dookoła cicho, ale od czasu do czasu słychać było pojedyncze strzały – jeden, drugi – i znowu cisza. Tylko psy szczekały, taki zwyczajny psi koncert. Co się tam dzieje? – myślałam, dla­ czego te strzały? Serce waliło mi jak młotem. W końcu zmęczenie przemogło i zasnęłam.

Wcześnie rano zbudziła mnie pani Duszczyńska. – „Moja matka zabierze cię do Krakowa. Przebierzemy cię za Wandę. Ona zostanie w domu, ale gdyby ktoś z sąsiadów was zobaczył, pomyśli, że to właśnie ona jedzie z babcią do Krakowa”. Byłyśmy prawie tego samego wzrostu, tylko moje warkocze były dłuższe, ale miałyśmy taki sam kasztanowaty kolor włosów. Przykrócono mi więc warkocze, ubrano w płaszczyk Wandy i jej kapelusik. (Dobrze, że zachodził na oczy i zasłaniał prawie pół twarzy!)

Trzeba się było spieszyć. Miałyśmy jechać pierwszym pociągiem do Krakowa. Babcia Wan­ dy wzięła mnie za rękę i ruszyłyśmy w drogę. Do stacji było daleko. Ulice były jeszcze prawie puste. Nagle, na drugiej ulicy, za rogiem, zobaczyłam masę ludzką, tłum tak gęsty, że prawie zdawał się nie poruszać. Było w tym coś niesamowitego, nie dochodził stamtąd żaden głos, a jednak, gdy przypatrzyłam się dokładniej, zobaczyłam, że się ten tłum porusza, idzie w jakimś kierunku.

Można było nawet rozróżnić ludzkie sylwetki, kobiety, dzieci, mężczyzn, ich tobołki i walizki… Nie zro­zumiałam , co to jest, więc zapytałam o to babcię Wandy. – „To Żydzi, nie patrz w tamtą stronę…”. A więc to Żydzi i nie wolno mi patrzeć w tamtym kierunku. Posłusznie odwróciłam wzrok i już więcej „tam” nie patrzyłam, chociaż ulice biegły równolegle…

Tymczasem zbliżałyśmy się do stacji, ruch był coraz większy, ludzie spieszyli ze wszystkich stron do pociągu, do pracy, był to przecież zwykły dzień tygodnia… „Ich” pędzono w kierunku dworca towarowego, ulice przybrały inny kierunek, więcej nic nie można było doj­rzeć. („Oni” – to byli od dzisiaj Żydzi, a „my” – no to my – Polacy, chrześ­cijanie…). Nie myślałam nawet, że i moi rodzice mogą tam być, między nimi – mamusia obiecała przecież, że oboje uciekną…

Babcia Wandy kupiła bilety, weszłyśmy do przedziału. Na szczęście nie było tam nikogo, kto by mnie znał. Pociąg ruszył. Przeżegnałam się znakiem krzyża. To, co w domu robiłam po kryjomu, stało się teraz koniecznością. Babcia Wandy popełniła błąd, pytając: „Umiesz się przeżegnać? Przeżegnaj się!” Dobrze, że tego nikt nie usłyszał […].

Pewnego dnia pani Duszczyńska powiedziała, że metryka jest już goto­wa i wkrótce przewiezie mnie do Warszawy. Metryka (taki niepozorny kawa­łek papieru) świadczyła, że Maria Teresa Nowakowska, urodzona w Pińsku z ojca Jana i matki Ludwiki z Gajewskich, została ochrzczona i zapisana w księgach parafialnych kościoła Najświętszej Marii Panny w Pińsku. Była to lekcja, którą musiałam umieć na pamięć i na „wyrywki”…

Na dzień przed wyjazdem pani Duszczyńska przyszła, jak zwykle, ale zaczęła tajemniczo szeptać z właścicielką mieszkania – ta zaś spojrzała na mnie z litością i poża­łowaniem. Później dowiedziałam się, że pani Duszczyńska jej powiedziała, że mamusia umarła. Zrobiła to, aby w jakiś sposób wytłumaczyć fakt, że nie wracam do domu, tylko jadę do Warszawy, do cioci.

Pociąg do Warszawy odchodził wieczorem. Pani Duszczyńska kazała mi siebie nazywać ciocią, bo „pani” może budzić podejrzenia. Jednakże słowo „ciocia” do kogoś, kto nią nie był, nie chciało mi przejść przez gardło, więc zwracałam się do niej,jak tylko mogłam, najmniej.

Zapadła noc. Na jakiejś stacji wpakowało się do pociągu pełno żołnierzy niemieckich. Zajęli wszyst­kie wolne miejsca w naszym przedziale. Byłam zmęczona, głowa opadała mi, oczy kleiły się. Pani Duszczyńska usadowiła mnie w kąciku, aż nagle jeden z żołnierzy powiedział, że przecież można mnie położyć na półce od walizek. „A jak się mówi mała dziewczynka po polsku?” – zapytał, powtó­rzyć jednak tego nie umiał – wyszło mu tylko „maja dzieszinka”. Potem zatroszczył się, że pewnie mi zimno, zdjął płaszcz żołnierski, otulił mnie nim i – „wywindował” na półkę.

Uśmiechnęłam się do niego, na znak podzięko­wania, oj, gdyby tylko wiedział, kim jestem! I tak zasnęłam. Pani Duszczyń­ska odetchnęła. Jej niebezpieczna pupilka spała owinięta niemieckim płasz­czem wojskowym – to oznaczało podróż bez przeszkód aż do końca. Rano pociąg zatrzymał się na Dworcu Głównym w Warszawie.

Pani Duszczyńska zaprowadziła mnie do pewnej rodziny na Pradze. Byli to znajomi naszej sąsiadki z Wieliczki, pani K. Teraz też dowiedziałam się, że odtąd pani K. będzie decydować o moich losach. Nie byłam z tego zado­wolona, byłam przywiązana do pani Duszczyńskiej, ale nie mogłam sobie wybierać opiekunek… Szybkie pożegnanie z panią Duszczyńską, która prze­cież musiała wracać i – znowu zostałam sama.

Tymczasem musiałam się przyzwyczaić do mojego nowego otoczenia. Rodzina składała się ze starej matki i dwóch córek, obie niezamężne (i nie­ młode). Z nich wszystkich o moim prawdziwym pochodzeniu wiedziała tyl­ko jedna z córek – panna Wacława (była ona przed laty koleżanką szkolną pani K.) […].

Mieszkanie było obszerne, umeblowane w bezpretensjonalnym stylu i – ku mojej radości – było tam nawet pianino! Od razu pierwszej nocy, jaką spędziłam w Warszawie, był nalot. Huki i wybuchy wstrząsały powietrzem, dom cały drżał w posadach, a ja trzęsłam się z zimna i ze strachu. Przy każ­ dym nowym wybuchu krzyczałam na głos: „Jezus, Maria!” (Myślałam, że w ten sposób wystawiam sobie świadectwo niezaprzeczalnej „polskości”…). Nareszcie uciszyło się i wróciliśmy wszyscy do mieszkania. Pierwszą uwa­gą, jaką usłyszałam od panny Wacławy, było: „Polskie dzieci tak nie krzyczą!” – powiedziane tonem ostrym, oskarżającym (bo przecież w jej oczach ja nie byłam polskim dzieckiem)[…].

Pewnego dnia powiedziałam pannie Wacławie, że dobrze, że przynaj­mniej pierwszego imienia nie trzeba mi było zmieniać, bo zawsze nazywałam się Marysia. Na to ona: „Naprawdę? Aja myślę, że nazywałaś się Sara. Albo może Rachela!” Od tej chwili zaczęła mnie drażnić przedrzeźnianiem mowy Żydów, którzy kaleczyli język polski: „Mamale, daj kobyle siana, a jak ko­byle nie zje siana, to ty zjedz siama!” Z początku „łykałam” te uwagi, później próbowałam się bronić, mówiąc, że u nas mówiono ładnie po polsku, nie po żydowsku i że nie znam nawet ani słowa w tym języku.

Nic nie pomogło. Przeciwnie, nie dawała wiary moim słowom i powtarzała „ataki” na różne sposoby. Tymczasem okazało się, że nie nauczyłam się jeszcze dość dobrze kłamać i o mały włos nie „wsypałam się”. Przyszła jakaś pani z wizytą. Przedstawiono mnie, oczywiście, jako Marysię Nowakowską.

„O, znałam Nowakowskich, może to twój ojciec? Ten, którego znałam, nazywał się Jan…”. Ja na to, prawie radośnie (pamięć mnie nie zawiodła – w metryce jest napisane – z ojca Jana…) – „Mój tatuś też się Jan nazywał!” Na to ta pani:
„Tak, ale tamten miał brata”. Na to już nie byłam przygotowana– nie umia­łam jeszcze „kombinować” na poczekaniu. Zamilkłam. Teraz wtrąciła się panna Wacława: „No, miałaś stryjka?” „Nie wiem” – odpowiedziałam pra­wie ze łzami. Po odejściu tej pani dostałam burę: ,,Nie wolno ci się wahać , musisz być pewna siebie, odpowiedzieć szybko, wszystko jedno co”

Po owych dniach zaczęłam przywiązywać dużą wagę do jedzenia (może z nudów?). Byłam po prostu głodna, co nigdy, nawet podczas wojny, nie zdarzyło mi się w domu. Był tam kanarek, zwykły, żółty kanarek. Między pręty jego klatki wsadzano mu co dzień kostkę cukru. I oto, gdy byłam sama w pokoju, ta kostka cukru zaczęła mnie nęcić. Wyjęłam ją ostrożnie, liznę­łam, nadgryzłam i wsunęłam z powrotem między pręty klatki.

Odtąd co dzień nadgryzałam biednemu kanarkowi jego cukier aż do dnia, kiedy panna Wacława powiedziała, że „jakoś ostatnio kanarkowi cukier topnieje w dziw­ny sposób”. Naturalnie nie ruszyłam więcej cukru.

Czekałam. Wiedziałam, że ktoś się zjawi i mnie stąd zabierze. Może będę razem z mamusią? Pewnego dnia zadzwoniono i – jeszcze nim otworzono – wiedziałam, że to chodzi o mnie. Weszła pani o miłym wyrazie twarzy, chcia­ła mówić z panną Wacławą. Po kilku chwilach zawołano mnie – „a więc to ta dziewczynka? Ona nie wygląda…” (Nie,„nie wyglądałam” – „nie wyglą­dać” znaczyło w owych czasach nie być podobnym do Żyda.) – „Nazywam się Irena Ch., mam córkę, która ci pomoże przy lekcjach. Na pewno ci się
u nas spodoba”.

Gdy znalazłyśmy się na ulicy, dałam mojej nowej opiekunce rękę i po raz pierwszy od wielu tygodni poczułam ufność do kogoś obcego. Przejechałyśmy tramwajem całą Warszawę z Pragi aż na Koło. Już sam wi­dok małych, jasnych, jednopiętrowych domów miał w sobie coś miłego – wojna, bombardowania – to chyba gdzieś zupełnie daleko…

Była to, wybu­dowana niedługo przed wojną, dzielnica oficerska, przeważnie bowiem posiadaczami tych domów byli oficerowie,jak też i mąż pani Ch., który jako major Armii Polskiej był teraz w niewoli niemieckiej. Zostałyśmy przyjęte przez Wandę, szesnastoletnią córkę pani Ch., i panią Zawadzką, jej matkę, staruszkę, którą odtąd będę nazywała w moim opowiadaniu „babcią”. Wan­da wyszukała dla mnie gruby tom „Płomyka” i tym zdobyła całkowicie moje serce.

Słońce jesienne jeszcze przygrzewało, siedziałam na schodach prowa­dzących do ogrodu i czytałam. Było mi dobrze. Nazajutrz przedstawiono mnie wszystkim sąsiadom. „,Im swobodniejsza będziesz, nie unikając ani nie bojąc się ludzi – tym mniej będą myśleć i podejrzewać” – powiedziała pani Ch.

W naszym domu były tylko dwa mieszkania. Na parterze mieszkałyśmy my, a na piętrze państwo Cz. z dwoma synami, z których jeden, Janusz, był w wieku Wandy, a drugi, Zdzich, o kilka lat od niej starszy. Ich ojciec, nazy­wany przez wszystkich „panem majorem”, miał sumiasty wąs, donośny głos, którym gromił swych, czasem niesfornych, synalków i – przytępiony słuch.

W domu obok mieszkała pani G. z córeczką, ośmioletnią Basią, która od razu zaprosiła mnie do zabawy. Mąż tej pani, oficer, też był w niewoli, jak też i mąż dalszej sąsiadki, pani Kamińskiej. Ta ostatnia często przychodziła do pani Ch. Nikt z tych sąsiadów nie pytał, skąd się tu wzięłam, ani nie badały, kim jestem. Szybko zaprzyjaźniłam się z Basią, byłyśmy ciągle razem.

Po kilku dniach mojego pobytu na Kole zjawiła się u nas jedna z dalszych sąsiadek. Zaatakowała panią Ch. słowami: „Pani trzyma żydowskie dziecko! A tak proszę nie przeczyć, dobrze się jej przypatrzyłam, przy zabawie robiła takie żydowskie ruchy rękami!” Pani Ch. nie straciła zimnej krwi: „Ależ, proszę pani, niech pani tego nie mówi, bo dzieci nie będą chciały się z nią bawić!” Tamta, zaskoczona taką odpowiedzią, zamilkła i – poszła[…].

Pani K. przesyłała regularnie przekazy pieniężne na moje utrzyma­ nie[…]. Tak przeszła zima. Śniegi stopniały, natura, niebaczna na burze, wy­woływane przez ludzi, budziła się do życia. Był kwiecień. Łagodne powiewy wiosennego wiatru przynosiły ze sobą radosną atmosferę wiosny i zbliżających się świąt Wielkiejnocy. Znów bawiłam się z Basią w ogrodzie.

Nagle po mieście gruchnęła wieść o Powstaniu w getcie żydowskim. Okoliczne ulice zostały zablokowane, tramwaj nie przejeżdżał już koło muru… Słychać było strzały, detonacje, nad gettem podniosły się pierwsze pióropusze czarnego, gęstego dymu. Prasa podziemna ogłosiła komunikaty potwierdzające, że Żydzi stawiają zbrojny opór. Były tam nawet wyrazy uznania dla tej garstki niedobitków, ale – wiadomo było, że walka ta jest beznadziejna.

Wychodzi­liśmy na dach, ale prócz dymu nic nie można było dojrzeć. Wieczorami niebo czerwieniło się olbrzymią łuną. Walki w getcie trwały parę tygodni (nielegalna prasa zdawała regularnie sprawę z sytuacji)– aż dym począł rzednąć, w końcu rozwiał się zupełnie. Walka była skończona. Nagle miastem za­ trząsł huk wybuchu. Niemcy wysadzili w powietrze synagogę na Tło­ mackiem, która wcale nie stała w obrębie getta. Tym przypieczętowali swoje „zwycięstwo”…

Pamiętam rozmowy i uwagi osób, które do nas przychodziły. Byli to przeważnie krewni pani Ch., rzadziej znajomi. Nawiązywały się dyskusje na aktualny wówczas temat żydowski. Ktoś powiedział, że „po wojnie trzeba będzie przebaczyć Hitlerowi wszystko złe, jakie zrobił Polakom, przeciwnie, należy mu się pomnik, bo uwolnił Polskę od plagi żydowskiej”. Pani Ch. była innego zdania, mówiła, że to, co zrobili Niemcy z Żydami, to barbarzyństwo, nieludzki występek.

„To był jedyny sposób rozwiązania problemu żydow­skiego – nikt inny nie byłby się na to zdobył, tu trzeba było silnej ręki! Hitler – to geniusz, może geniusz zła, ale geniusz!” – oto odpowiedzi, jakie otrzy­mywała. Ja słuchałam i nic nie mówiłam – dzieci nie biorą udziału w rozmo­wie dorosłych. Ale z tego, co słyszałam, wywnioskowałam, że jeżeli i ja będę tak mówić – odsunę od siebie wszelkie podejrzenie, jakie ktoś może mieć co do mojego pochodzenia.

Okazja zdarzyła się niebawem. Byłam u koleżanki. Bawiłyśmy się, gdy nagle nadeszła jej matka i zaczęła mówić o Żydach, o tym, jak Niemcy spalili getto, czy to nie straszne? Ponieważ z dziećmi na takie tematy nie mówiono, zrozumiałam, że w ten sposób chce ona wybadać, kim jestem. Obojętnym tonem odpowiedziałam: „Eee, oni się tak mnożą jak szczury, jeszcze ich i tak dosyć zostanie…”. Pomogło.

Kiedyś nadeszła sąsiadka, pani Kamińska. Była wzburzona – szeptem opowiadała coś pani Ch. Ta powtarzała: „Żeby dziewięcioletnie dziecko żyły sobie otwierało! To przechodzi ludzkie pojęcie”. Po kilku chwilach już wie­działam, o co chodzi. Między Kołem a Żoliborzem był młody lasek, sadzony tuż przed wojną. Dzieci chodziły się tam bawić i oto dzisiaj znalazły tam ma­łego, dziewięcioletniego chłopca żydowskiego, któremu udało się jakoś uciec z getta.

Dzieciom w to graj! Jaka wspaniała zabawa! Zaczęły drażnić i straszyć swą ofiarę Niemcami, przezywały chłopca – tej „przyjemności” były już przecież długo pozbawione! Mały Żydek próbował uciekać, ale koło zacieśniało się. Śmielsi rzucili pierwsze kamienie. Już nie uciekał. Usiadł, wyjął żyletkę i przeciął sobie żyły w przegubach rąk. Krew sączyła się po­ woli i wielkimi kroplami wsiąkała w piasek. Wtedy dopiero dzieci odstąpiły – rozbiegły się opowiedzieć „nowinę” w domu.

W tym czasie pani Ch. przyjęła sublokatorkę. Była to starsza pani, która prawie nie wychodziła z pokoju, nawet posiłki spożywała sama. Tym niemniej udało mi się ją zobaczyć. Uderzyła mnie jej brzydota. Duży nos, szerokie, w dół zagięte usta z wystającą dolną wargą nadawały jej podobień­stwo do żaby.

Dni upływały. Nasza sublokatorka przesiadywała przy oknie, koło którego przechodziłam, gdy szłam do ogrodu. Pewnego razu zaprosiła mnie do siebie do pokoju. Zapytała, czy chcę z nią zagrać w karty – próbo­wałam wykręcić się, ale w końcu zostałam. Nauczyła mnie grać w „wojnę” i w „sześćdziesiąt sześć”, a ja z kolei wtajemniczyłam ją w zasady „gry mor­skiej”. Odtąd należało to do programu dnia – „,partia” z naszą sublokatorką.

Raz, gdy weszłam, zauważyłam, że czyta książeczkę do nabożeństwa. Przy pierwszej okazji, jaka się nadarzyła, powiedziałam: „Ta nasza sublokator­ka to Żydówka!” Powiedziałam to widocznie tonem, który stwierdzał fakt, nie pytał, bo pani Ch. nie próbowała nawet przeczyć, zapytała tylko: „Skąd wiesz?” A ja na to: „Widziałam jej książeczkę do nabożeństwa – jest całkiem nowa, a takie babcie mają już te książeczki dobrze podniszczone”.

Ta pani miała syna, który ukrywał się z żoną gdzie indziej, czasem jednak przycho­dzili oboje ją odwiedzić, ale były to wizyty krótkie, niebezpieczne. Potem znów zostawała długie dni i tygodnie sama. Z biegiem czasu polubiłam ją, udało mi się nawet przyzwyczaić do jej brzydoty. Biedna, starała się zawsze przedłużyć nasze partie karciane, ale mnie ciągnęło na dwór, do zabawy.

Nadeszło lato i okres wakacji. We wrześniu miałam pójść do szkoły. Po­ jawił się teraz problem religijny, spowiedź i pierwsza komunia – to wszystko, żebym mogła potem uczestniczyć w rekolekcjach szkolnych. Opowiedzia­łam pani Ch. historię mojego chrztu. Uznała, że to wystarczy. Zaś co do spowiedzi i komunii postanowiono, że bezpieczniej będzie, gdy przyjmę te sak­ramenty w innej parafii.

Tu, na Kole, ksiądz znał wszystkich i także nauczał w szkole. Miałam przecież i ja zostać jego uczennicą. Spisałam grzechy na karteczce i pojechałam z panią Anną aż na plac Trzech Krzyży, do kościoła św. Aleksandra. Półmrok, cisza, palące się świece, kwiaty i zapach kadzidła… Ksiądz cierpliwie wysłuchał moich naiwnych, dziecinnych grzechów, w końcu przemówił mi do serca, abym nie smuciła Boga, grzesząc. Postano­wiłam, że po wojnie przekonam rodziców, aby i oni przyjęli wiarę katolicką. Przecież właśnie ta wiara nas ocaliła!

Pewnego dnia zastałam Wandę i panią Ch., gdy się między sobą nad czymś naradzały. Nagle Wanda zwróciła się do mnie i zapytała: „Marysiu, chcesz należeć do harcerstwa?” Serce zabiło mi z radości, nie mogłam prze­ mówić, przytaknęłam tylko skwapliwie. Harcerstwo! To trochę „prawdzi­wej” konspiracji, bo przecież było to harcerstwo tajne, nielegalne. I tak za­częły się dni nowe, pełne treści. Zbiórki harcerskie, coraz to gdzie indziej, aby nie budzić podejrzeń[…].

Na Koło przyjechał lunapark. Pani Ch. dała mi pieniądze na karuzelę. Roiło się tam od dzieci – stanęłam, jak inni, w kolejce, aby kupić bilet. Nagle jakiś człowiek wskazał na mnie palcem i powiedział głośno i dobitnie: „A to, proszę państwa, to jest mieszanina krwi semickiej!” – Wrócić do domu? To byłoby potwierdzeniem jego słów! Udać zdziwioną? Zacząć tłumaczyć się? Dopiero to obudzi prawdziwe podejrzenia! Postanowiłam udać, że nie rozu­miem, o czym mowa, że mnie to wcale nie dotyczy.

Muzyka grała. Karuzela kręciła się prędko, prędko. Ale on stał z boku i wskazując na mnie palcem, twierdził uparcie, że „to, proszę państwa, jest prawdziwa mieszanina krwi semickiej!” W końcu znudziło mu się i poszedł. Wróciłam do domu i opo­wiedziałam wszystko. – Dobrze, że powiedział, że to tylko „mieszanina”, a nie „czysta krew semicka” – powiedziała pani Ch. – ale może już lepiej nie chodź na karuzelę […].

Pamiętam dobrze te ostatnie, upalne dni lipca 1944 w Warszawie. Wszyscy wiedzieli, że lada dzień, lada godzina coś się rozstrzygnie. Od stro­ny Pragi widać było ciągnące w kierunku zachodnim szeregi żołnierzy niemieckich. Nie byli to już ci butni, pewni siebie Niemcy. Zakurzone, zmę­czone niedobitki tej, zdawałoby się, niezwyciężonej armii.

Na murach domów pojawiły się wielkie plakaty. Był to apel organizacji podziemnych do ludu Warszawy, że na miasto przyjdą jeszcze ciężkie dni, ale chwila wyzwo­lenia jest już bliska. Strzały dział frontowych słychać już było wyraźnie. Na Grochowie widziano już czołgi rosyjskie – opowiadały sobie warszawskie kumoszki.

W harcerstwie przeprowadzano próby alarmowych zbiórek, sprawdzano ekwipunek. Urywek z piosenki „Hej, chłopcy” – stał się aktualny: „ …bo kto wie, czy to jutro, pojutrze czy dziś przyjdzie rozkaz, że już, że już trzeba nam iść…”. Tłumy wyległy na ulice patrzeć na cofającą się armię niemiecką. „,Ale Szwaby uciekają!” – śmiali się ludzie. „,Żebyście do Berlina nie doszli, żebyście sczeźli po drodze!” – wołała jakaś kobieta. – „Tyłki wam jeszcze przegrzeją, wy cholery, antychrysty!” A „oni” szli, nie patrząc w bok. Nawet jeżeli nie rozumieli – wiedzieli chyba, jak ich żegnają.

W dniu pierwszego sierpnia w powietrzu czaiło się coś niezwykłego. Jeszcze przed południem zapowiedziała mi Wanda, że mam zanieść list do Iśki (też harcerki) na Chmielną, ale żebym się spieszyła i przed piątą była w domu. Nie wzięłam sobie jednak tego zbytnio do serca i, jak zwykle, grze­bałam się. Iśki w domu nie zastałam, na szczęście spotkałam ją na ulicy, wrę­czyłam list i, szczęśliwa, że spełniłam powierzone mi zadanie, wróciłam na przystanek tramwajowy.

Jakby na złość „jedynka” właśnie ruszała. Na następną czekałam bardzo długo, a gdy wreszcie przyszła, konduktor zapo­wiedział, że jedzie tylko do Młynarskiej. Uśmiechał się przy tym tajemniczo. Przejeżdżając przez plac Żelaznej Bramy, usłyszeliśmy pierwsze strzały. Tramwaj jechał, nie zatrzymując się na przystankach. Ludzi na ulicach było jeszcze dużo, ale spłoszeni strzałami, szukali schronienia w bramach domów. Wszyscy myśleli, że to jedna z tak częstych akcji ulicznych. Tramwaj, jak zapowiedział konduktor, dojechał do Młynarskiej.

Czekałam na inny, gdy wtem zza rogu zabrzmiały strzały.„To się już zaczęło” – powiedziała jakaś kobieta. „Mój poszedł już dziś rano” – dorzuciła druga. Zrozumiałam, że to Powstanie. Korzystając z tego, że byłam sama i nikt mnie nie pilnował, ru­ zyłam ulicą, aby zobaczyć, jak „to” wygląda. Uszłam zaledwie kilkanaście kroków, gdy wtem bzz… bzz… – tuż koło uszu przeleciała kulka, potem druga, potem cała seria. Wpadłam do jakiejś bramy. Ciemno. Ale okazało się, że tam pełno ludzi szukających schronienia. Wszyscy mówili o sytuacji… […]. Powstanie trwało już parę godzin[…].

Wieści z miasta były niedobre. Niemcy ściągnęli do Warszawy świeże siły, aby stłumić Powstanie. Teraz była to walka (jakże nierówna!) o każdy dom, podwórze, o skrawek ulicy.Powstańców Niemcy nazywali bandytami i jako takich traktowali. Nie było mowy o żadnych prawach czy względach dla jeńców – ci, którzy wpadali w ręce niemieckie, byli rozstrzeliwani.

Do­ chodziły nas słuchy o straszliwych „szafach” (pociski, które zdmuchiwały całe piętra)– ich zgrzyt przypominał zgrzyt przesuwanej szafy, stąd ta nazwa. Opowiadano, że gmach Banku Polskiego spalili razem z jego obrońcami…

Znów upłynął tydzień. Nagle ulice Koła zaroiły się od niemieckich żoł­nierzy. Na rogu stanęło auto. Achtung! Achtung! – rozległ się głos z megafo­nu. – „Uwaga! uwaga! Wszyscy mieszkańcy Koła mają natychmiast opuścić dzielnicę!” I znów ulice Koła wypełniły się ludźmi idącymi w nieznane… Tym razem jednak było nas już mniej – część nie wróciła z poprzedniego wysiedlenia […].

Nagle gruchnęła wieść, że Powstanie upadło. Generał Bór pertraktował z Niemcami i uzyskał obietnicę, że powstańcy będą traktowani jako regular­na armia i na tych prawach zostaną wzięci do niewoli. Pani Ch. wypytywała, gdzie mogła, którędy będą prowadzić powstańców. Chciała dowiedzieć się czegoś o Wandzie. Zabierała też i mnie ze sobą i tak chodziłyśmy po różnych szosach, pytając ludzi, czy nie wiedzą, którędy Niemcy prowadzą powstań­ców z Warszawy.

Deszcz siąpił.Chodziłyśmy tak co dzień, wracałyśmy na działkę zmoknięte zmęczone – bez skutku. Aż w końcu ktoś powiedział: „Prowadzą ich szosą, która wiedzie do Ożarowa!” Poszłyśmy od razu w tym kierunku. Już z daleka zobaczyłyśmy tłum na szosie. –Byli to powstańcy! Szli dumnie, biało–czerwone opaski na ramieniu – żołnierze podziemia! Powsta­nie upadło, ale duch zwyciężył.

Pilnowali ich nieliczni wehrmachtowcy_ Ci ostatni robili wrażenie zmęczonych i zniechęconych bardziej od jeńców, któ­rych mieli pilnować! Właśnie kolumna zatrzymała się. Wmieszałyśmy się w ich szeregi i pytałyśmy o Wandę łączniczkę. „A jaki pseudonim?” – to py­tanie zbijało nas z tropu. Nie mogłyśmy przecież wiedzieć, jaki był jej pow­stańczy pseudonim. Szukałyśmy tak przez długie godziny; oni szli, a my sta­łyśmy na środku szosy, wypatrując oczy. Pod wieczór wróciłyśmy na działkę.

Nazajutrz jednak znów wyszłyśmy na szosę. Tłumy powstańców posuwały się dalej. Aż nagle z szeregów usłyszałyśmy wołanie: „Marysia! Mama!” To Wanda! Zaczął się potok słów. „ Wandziu, ucieknij, ucieknij, oni przecież tak bardzo nie pilnują! Jesteśmy na działce u Cz.” Wanda wahała się. „Chciałam iść do niewoli, tak jak tatuś…”. ,,No tak, ale my cię tak bardzo potrzebujemy” – prosiła pani Ch. W końcu Wanda zgodziła się. Powiedziała, że ucieknie przed wieczorem. Wróciłyśmy na działkę. Teraz zaczęły się godziny pełne oczekiwania i napięcia. Czy aby uda się jej uciec? Nadeszła późnym wieczo­rem. Tej nocy nikt nie spał – siedzieliśmy wszyscy i słuchaliśmy opowiadań o Powstaniu.

Teraz wypadki potoczyły się szybko. Pani Ch. postanowiła pojechać z Wandą i z babcią do swej rodziny. Mnie jednak nie mogły z sobą zabrać. Postanowiono więc, że po drodze zatrzymamy się w Krakowie, pani Ch. pojedzie do Wieliczki i nawiąże nowy kontakt z panią K. (kontakt został przerwany od wybuchu Powstania). Przed wyjazdem obcięto mi warkocze, nie było przecież warunków, aby je pielęgnować.

Podróż była ciężka. Pociągi osobowe nie kursowały już regularnie – pierwszeństwo miały transporty wojsk niemieckich. Musiałyśmy się przesiadać niezliczoną ilość razy. Cza­sem odpychano nas od wagonów[…]. Dojechałyśmy do Krakowa. Pani Ch. pojechała od razu do Wieliczki, podczas gdy my czekałyśmy w poczekalni dworcowej, która była pełna podróżnych.

Po kilku godzinach pani Ch. wró­ciła. Pani K. obiecała, że nazajutrz przyjedzie do Krakowa, aby się mną zająć, tymczasem przesłała mi karteczkę z jakimś adresem. Tam właśnie miałam na nią czekać. Była już godzina policyjna, nie wolno więc było już wyjść na miasto. Pociąg pani Ch. miał odejść za godzinę – miałam więc czekać sama do rana tu, w poczekalni. Pragnęłam, aby zdarzyło się coś, co opóźni odjazd tego pociągu, ale właśnie ten zajechał punktualnie. Szybkie pożegnanie i już weszły do przedziału. Wanda stanęła w oknie. Łzy znowu zaczęły mnie dławić… „No, Marysiu, trzymaj się!”– były to ostatnie słowa Wandy i pociąg ruszył.

Zostałam sama w tłumie. Minuty, które przed ich odjazdem tak nie­ubłaganie leciały, teraz zaczęły się wlec. Cała długa noc przede mną. Zna­lazłam kąt, gdzie można było jako tako oprzeć głowę o ścianę i przedrzemać do rana. Zaciągnęłam tam mój mały plecak, owinęłam się płaszczem, ale sen nie nadchodził.

Nagle podszedł do mnie jakiś Ukrainiec w służbie niemiec­kiej. Okazało się, że mówi płynnie po polsku. Zaczął wypytywać, skąd, dokąd i do kogo jadę. Potem pytał, do jakiej szkoły chodziłam ostatnio, czego się uczyłam i ciągle kierował te pytania tak, że nie mogłam na nie jasno od­ powiedzieć. Wracał do poprzednich pytań, gdzie mieszkałam, gdzie moi rodzice, dlaczego jestem sama, do kogo jadę, gdzie się uczyłam i tak w kółko […].

Tak przesiedziałam do rana. Gdy zaczął się już normalny ruch uliczny, postanowiłam wyjść. O, znowu ten mój Ukrainiec! Już czułam,jak się zbliża, łapie mnie za ramię. Przeszedł. Dopiero wtedy zobaczyłam, że to zupełnie kto inny. Udałam się pod wskazany adres. Zadzwoniłam. Otworzyła kobieta, która zmierzyła mnie podejrzliwym wzrokiem od stóp do głów. „,Pani K. pro­si, aby mi pani pozwoliła tu na nią poczekać, ona pewnie niedługo przyje­dzie”– bąknęłam.

Wpuściła mnie do kuchni. Znów posypały się pytania. Aby ich uniknąć, zaczęłam opowiadać z entuzjazmem o Powstaniu. Godziny mi­jały, a pani K. nie przychodziła. W końcu jednak nadeszła. Wyszłyśmy na ulicę. Teraz posypał się na mnie potok gniewnych słów. „I co ja teraz z tobą zrobię? Czy pani Ch. nie mogła cię z sobą zabrać?! Jak nie znajdę dla ciebie miejsca – nie będzie rady. Pójdę i oddam cię na gestapo!” „Nie”, odpowie­ działam.

W końcu znalazła mi miejsce u pewnej rodziny. Tu nikt nie wie­dział, kim jestem, prócz córki pani domu, panny Franciszki. Ta ostatnia przy­pominała trochę pannę Wacławę. Jak tamta, była koleżanką pani K., jak tamta – niezamężna i jak tamta, prawiła podobne uwagi o Żydach.Musiałam po­magać w pracach domowych, a na dobitkę – dzielić łóżko z panną Francisz­ką. O nauce naturalnie nie było mowy.

Już po kilku tygodniach nadeszły dalsze instrukcje od pani K. Przesłała pewien adres na Podgórzu, żeby mnie tam zaprowadzić, bo „tam jest jej mamusia”. Nie cieszyłam się jeszcze, ale – wierzyłam w niemożliwe. Myś­lałam, że pani K. nie znalazła dla mnie innego miejsca, więc ryzykuje i odsyła mnie tam, gdzie ukrywa się mamusia … […].

Dotarłyśmy w końcu pod ozna­czony adres. I tu dopiero wzruszenie opanowało mnie całą. Milczałam, ale serce waliło mi jak młotem. Za chwilę zobaczę mamusię! Drzwi otworzyły się. Zostałyśmy wprowadzone do pokoju, gdzie przywitała nas starsza, dość miło wyglądająca pani. Panna Franciszka powiedziała, że przyprowadziła mnie na polecenie pani K. Mamusi nie było widać. Pociągnęłam pannę Franciszkę za rękaw i zapytałam szeptem: „A gdzie mamusia?” – „A, tak, powiedziano nam, że tutaj jest także jej mamusia” – zwróciła się panna Fran­ciszka do właścicielki mieszkania, ta zaprzeczyła, ale dodała: „Jak będziesz się modlić gorąco i szczerze – na pewno ją odnajdziesz”. Panna Franciszka odeszła.

Teraz dopiero rozejrzałam się po pokoju. Na wszystkich ścianach, na wszystkich stolikach – obrazy święte, krzyże i figurki. Bo pani Bereżyńska była bardzo pobożna. Była wdową i mieszkała z równie pobożną, jak i ona gosposią. I ja stałam się więc pobożniejsza niż kiedykolwiek. Przed spaniem gorliwie klękałam i modliłam się. Dotąd nikt szczególnie nie zwra­cał na to uwagi, a tu – wydawało się, że nigdy tej modlitwy nie dosyć. Mod­liłam się więc i czytałam żywoty świętych, wybrane specjalnie dla mnie przez panią Bereżyńską […].

Nagle pewnego dnia kazano nam bezzwłocznie zejść do schronu. Rosja­nie byli już pod Krakowem! Kilka wystrzałów armatnich i – cisza. Nagle huk detonacji zatrząsł powietrzem. I znowu cisza. Rosjanie zdobyli miasto. Wybuch ten – to wysadzone przez cofających się Niemców wszystkie mosty na Wiśle. W schronie wszyscy mówili i mówili. Nagle ktoś powiedział: „,No, teraz, jak Rosjanie już weszli, pewnie Żydzi wrócą…”. Na to jakaś paniusia cieniutkim głosem odpowiedziała: „Ach, prawda, całkiem zapomniałam, że znów tych pejsaczy zobaczymy…”.

Ale temat nie rozwinął się dalej, bo w tej­ że chwili wpadł do schronu… żołnierz niemiecki! Na chwilę powstał pop­łoch. Ale już zaraz okazało się, że przyszedł tu po prostu – szukać schronienia i ukrycia przed żołnierzami rosyjskimi. Trząsł się i bełkotał ze strachu. Ktoś, kto rozumiał po niemiecku, tłumaczył jego słowa. On był powołany na front przymusowo, on tej bezsensownej i okrutnej wojny nie chciał, on wiedział z góry, że Niemcy przegrają, słowem – był uosobieniem sprawiedliwości.

Błagał, żeby dać mu cywilne ubranie i żeby schować jego mundur i karabin, trząsł się przy tym cały jak osika. Ale nikt nie chciał ukryć niemieckiego żoł­nierza ani jego munduru i karabinu[…]. W końcu po prostu zmuszono go do opuszczenia schronu. Wyszedł. I od razu usłyszeliśmy pojedynczy strzał…

Wróciłyśmy do mieszkania i do modlitwy. Ulice pełne były żołnierzy rosyjskich, krzykliwych i niezgrabnych, w watowanych kubrakach. Pani K. na razie nie pokazywała się, komunikacja dla ludności cywilnej była jeszcze nie uregulowana. Przez Wisłę został przerzucony most pontonowy. Tłumy parły w obie strony.

Raz szłam z panią Bereżyńską, gdy nagle usłyszałam wołanie: „,Marysia, Marysia! Marysia Perlberger!” Zatrzymałam się. Był to mój kuzyn. Pani Bereżyńska zatrzymała się dalej, ostentacyjnie odwracając się plecami. Tym­ czasem Henek, ten kuzyn, pytał, gdzie jestem, u kogo mieszkam, ale, widząc, że nie chcę odpowiedzieć, podał mi swój adres, dodając, że jeszcze jeden kuzyn przeżył i mieszka z nim razem. Prosił, abym do nich przyszła. „Przyjdziesz, prawda?”– chciał się jeszcze upewnić. „Dobrze, przyjdę”– odpowie­ działam i poszłam dalej z panią Bereżyńską.

„Czego on chciał od ciebie?” – zapytała. Powiedziałam, że prosił, abym do niego przyszła. „Dobrze, idź, ale muszę cię ostrzec. Żydzi trują każde dziecko, które przeszło na wiarę katolicką. Wolą, żeby umarło, niż żeby się nawróciło. Takie dziecko poją herbatą, do której mieszają truciznę…”.

Kilka dni wahałam się. Iść, nie iść? W końcu pomyślałam, że może do­wiem się czegoś o rodzicach. To przeważyło. Postanowiłam pójść. Zadzwoni­łam. Drzwi otworzył mi Henek. „A, Marysia! Jak dobrze, żeś przyszła, chodź, wejdź!” Nie chciałam tak od razu wejść, więc stałam dalej w progu. A on za­czął pytać: „Marysiu, gdzie jesteś, kto się tobą cały czas opiekował? A u kogo twoja mamusia zostawiła biżuterię? A futra? No, chodź, wejdź, dam ci herba­ty…”. Gdy to usłyszałam, już mnie nie było. Henek, przechylony przez poręcz schodów, wołał za mną: „Dlaczego uciekasz, zostaw przynajmniej adres, gdzie mieszkasz?” Ale ja biegłam dalej. Nawet nie odwróciłam głowy.

„A więc to tak – myślałam – najpierw pytają, gdzie są klejnoty mojej mamusi, a potem chcą mnie otruć herbatą!” Pani Bereżyńska była z tego obrotu rzeczy bardzo zadowolona. Powiedziała tylko: „A widzisz, miałam rację. Żebyś tam więcej nie poszła. Módl się i zobaczysz, że ci będzie dobrze”.

Pewnego dnia zjawiła się pani K. Myślałam, że przyniesie jakąś wiado­ mość o rodzicach albo zabierze mnie z sobą do Wieliczki. Ale ona odpowie­działa niecierpliwie i szorstko, jak zwykle: „Twoi rodzice jeszcze nie wróci­li. A do Wieliczki nie mogę cię zabrać. Niemcy mogą lada chwila wrócić, więc lepiej, żeby nikt nie wiedział, że żyjesz! Teraz nie mogę się tobą zająć ani za ciebie płacić, więc oddam cię do schroniska dla dzieci tu, w Krakowie, a potem zobaczymy” […].

Pani K. zaprowadziła mnie do schroniska dla bezdomnych dzieci. Wprowadzono mnie na salę. Panował tam gwar i roz­gardiasz nie do opisania. Przy ścianach stały dwupiętrowe, nagie prycze sklecone z nieheblowanych desek. Wszędzie pełno dzieci – na podłodze, na pryczach, chłopcy i dziewczęta w różnym wieku. Byli oni wszyscy strasznie brudni i ubrani w dziwny sposób – rękawy za długie i buty za duże, czasem nawet niedopasowane. Wszyscy grali w noże i w karty. Nikt z dorosłych nie pilnował. Był to motłoch dziecięcy z najniższej warstwy społeczeństwa.

„O,jest jakaś nowa, pewnie Żydówka”. – „Ja nie Żydówka” – zaprzeczyłam.
„To szukaj miejsca po tej stronie”. Bo po drugiej stronie stały prycze dzieci
żydowskich. Były one niesamowicie chude i słabe. Nie ruszały się wcale z miejsca i tylko duże, czarne oczy świadczyły, że są to żywe istoty. Ale co mi tam dzieci żydowskie! Jakaś dziewczynka zgodziła się przyjąć mnie na swoją pryczę (każda prycza zajęta była przez dwoje, a czasem nawet troje dzieci). O pościeli nie było mowy. Każdy spał w ubraniu i przykrywał się płaszczem. Jeżeli go miał)[…].

Było mi źle. Ale o powrocie do Żydów nawet nie myślałam. Jeżeli rodzi­ce wrócą – odszukają mnie przez panią K. O innych Żydach myślałam ze wstrętem […].

Któregoś wieczoru weszła jakaś rodzina na nocleg. Byli w drodze z War­szawy do Łodzi i dziwnym przypadkiem „zaczepili” o Kraków. Tu skiero­wano ich na noc do tego schroniska – nazajutrz mieli się puścić w dalszą dro­gę. Zauważyli mnie, zadali kilka pytań i – zapytali, czy zgadzam się z nimi jechać. Wydawali mi się sympatyczni – zgodziłam się. W biurze schroniska nie robiono trudności – po prostu skreślono moje nazwisko z listy. I tak ru­ szyłam w drogę z moimi nowymi opiekunkami – do Łodzi.

Państwo Stoliń­scy (tak właśnie się nazywali) mieli małą, może dwuletnią córeczkę. Obieca­li, że będę ich starszą córką, że poślą mnie do szkoły, a później może nawet zaadoptują! Na dworze – marcowa pogoda – wiatr i śnieg z deszczem. Czu­łam, że mam gorączkę, kręciło mi się w głowie, uszy bolały. Na stacji czeka­liśmy długo, dziecko płakało z głodu, ja zaś czułam dziwne otępienie, spo­wodowane zapewne gorączką. W końcu zdobyliśmy miejsce w wagonie towarowym. Pociąg wlókł się i przystawał co chwila. Po dobie dojechaliśmy do Łodzi.

Państwo Stolińscy mieszkali tu przed wojną, ale mieszkanie ich zostało zajęte przez Niemców, a oni sami przesiedleni do Warszawy. Teraz wrócili, aby zamieszkać w swym dawnym mieszkaniu. Po kilku dniach uszy przestały mnie boleć, ale ogłuchłam. Zupełnie i kompletnie. Pani Stolińska nie wierzyła mi, myślała, że udaję, w końcu jednak uwierzyła. Żeby się ze mną porozumieć – zaczęła do mnie pisać. Ale o lekarzu nie było mowy.

Pan Stoliński wrócił na dawne, przedwojenne miejsce pracy, jako urzędnik instytucji państwowej. Tygodnie mijały i nagle – odzyskałam słuch. Ale byłam nadal słaba i zmęczona. Nocą sypiałam skurczona na dwóch fotelach zsu­niętych razem, które za każdym ruchem – rozsuwały się. Na dobitkę pan Sto­liński pisał na maszynie właśnie w tym pokoju, gdzie ja próbowałam zasnąć. Kości bolały, stukanie maszyny przeszkadzało.

Obietnice posłania mnie do szkoły – nie spełniały się. Kazano mi wycho­dzić z dzieckiem na spacer, wykonywać różne prace domowe. Pani Stolińska wciąż pytała, czy ja czasem nie Żydówka. Przeczyłam uparcie.

Postanowiłam wrócić do Warszawy. Pani Ch. chyba wróciła już na Koło, na pewno się mną ucieszy! A jeżeli jej tam nie ma – postaram się dostać do klasztoru Niepokalanek i zostanę tam pensjonarką. To rozwiąże wszystkie problemy. Nie namyślając się długo – spakowałam mój mały plecak i powiedziałam pa­ni Stolińskiej o moim postanowieniu. Wyraziła zdumienie, że chcę ich opuś­cić, ale – dała pieniądze na drogę. Po wielu tarapatach dojechałam do Warszawy. Przede mną – las ruin[…].

Wróciłam na Koło. Pani Kamińska zaczęła wypytywać, czy nie chcę wrócić do Żydów. Byłam zdumiona i zaskoczona tym, że ona wie, kim jes­tem, ale o powrocie do Żydów nie chciałam słyszeć! […]

Napisałam do pani K., dając jej znać o moich planach. Odpisała gniewnie: „ …co ci do głowy przychodzi, klasztor Niepokalanek, gdzie miesięczne utrzymanie kosztuje 1OOO złotych?! Robisz się samodzielna bez pozwolenia, a gdybyś siedziała, jak inne dzieci w Krakowie, to do tej pory chodziłabyś już do szkoły”.

Bo rok szkolny 45/46 już się zaczął, a miejsca w klasztorze nie było. Ale w końcu je dostałam! Wprawdzie nie do klasztoru Niepokala­nek, tylko do Urszulanek, lecz cel osiągnęłam! Podziękowałam pani Kamiń­skiej za gościnność i od razu ruszyłam w drogę. I nagle, wśród ruin Warsza­wy – spotkałam Wandę! Zdążyła zapisać mój nowy adres klasztorny i – roz­stałyśmy się (moja kolejka właśnie miała odjechać).

Dojechałam do Piasków. Dookoła puste pola, w dali widać kilka domów. Zapytałam o klasztor Urszulanek, ktoś pokazał mi drogę. Klasztor okazał się białym, dość ładnie wyglądającym z zewnątrz budynkiem, ogrodzonym do­okoła murem. Wprowadzono mnie do kancelarii siostry przełożonej. Była niska i okrąglutka, ta okrągłość właśnie nadawała jej pozory łagodności. Od­dałam jej wszystkie dokumenty.

Posłano mnie do kuchni, na obiad. Byłam głodna, od wczesnego rana nie miałam nic w ustach. Obiad, jaki dostałam, przypominał mi jedzenie, jakie było w Krakowie, w schronisku. Taki sam blaszany obity talerz i taka sama zawartość – trochę wodnistej, nie okra­szonej zupy, w której pływały skąpe liście kapuściane. Nadeszło kilka dziew­cząt ze szkoły. Podano im taki sam obiad. Jadły chciwie, widać było, że są wygłodzone.

Zakonnica zaprowadziła mnie do pokoju. Był malusieńki. Łóż­ka, biało zasłane, stały ciasno,jedno obok drugiego. Według ich liczby miało nas tu mieszkać cztery, ale już wieczorem okazało się, że się pomyliłam. Zadzwoniono. Myślałam, że to znak na wieczerzę, ale było to wołanie na wieczorną modlitwę, do kaplicy. Panował tu półmrok i w przeciwieństwie do kościoła – nie było w powietrzu zapachu kadzidła. Modlitwa była długa, mo­notonna, prowadziła ją półgłosem jedna z zakonnic. Wreszcie skończyła się i poszłyśmy do refektarza na kolację[…]. Podano dla odmiany krupnik, też bez okrasy. Pocieszałam się myślą, że może jutro, w niedzielę, jedzenie bę­dzie lepsze […].

Nadszedł grudzień. Wczesny w tym roku śnieg pokrył ziemię. Nie cie­szyłam się nim jak inne dzieci. Teraz śnieg ten był moim wrogiem. Wszystko, co miałam do ubrania – rozpadało się, a o dostaniu czegoś nowego nie było mowy. Na dobitkę, po drodze śnieg przyklejał się do drewniaków i tworzył już po kilku krokach grubą bryłę, którą trzeba było siłą odbijać. W ten sposób droga do i ze szkoły trwała dwa razy dłużej […].

Przydzielono mnie do pokoju starszych. Z podziwem obserwowałam co rano tę samą scenę. Siostra nas budziła, ale posłusznie wstawałam tylko ja. Te „starsze” chowały się do szafy, aby nie iść na mszę. Potem wracały spo­kojnie do łóżek. Gdy zakonnica prawiła im uwagi – odpowiadały bezczelnie i bez lęku. Kusiło mnie, aby je naśladować i chociaż raz wyspać się. Ale się bałam. A nuż pomyślą, że ja Żydówka? Wtedy mnie stąd wyrzucą i gdzie będę się dalej uczyć?

Święta Bożego Narodzenia zbliżały się. W szkole ogłoszono, że komitet dobroczynny zaprasza te dzieci, które nie mają domu rodzicielskiego, na skromną uroczystość wigilijną. Zapisałam się, mimo wstydu, i ja. Byłam przecież głodna i nie miałam domu. Uroczystość odbyła się po lekcjach. Rozdano nam paczuszki ze słodyczami. Nim wróciłam do klasztoru, nie zostało już nic z zawartości tej paczuszki.

Szłam powoli, nie spiesząc się. Ale tym razem oczekiwała mnie tu niespodzianka. Zawołano mnie do kancelarii i – zobaczyłam Wandę! Był z nią też jakiś pan, którego nie znałam. Okazało się, że to jej wujek. Przyjechali, aby mnie zabrać na święta! Siostra przełożo­na pozwoliła i ruszyliśmy w drogę.

Zajechaliśmy przed jakąś willę. Był to dom dla dzieci poległych żołnie­rzy i oficerów. Znaleźliśmy się w jasno oświetlonej sali. Dookoła pełno dzie­ci. Panował tu ruch przedświąteczny. Przedstawiono mnie pani kierownicz­ce, a ta z kolei przedstawiła mnie dzieciom,jako „gościa, który spędzi z nimi święta”.

Wanda i jej wujek odjechali, zostałam znów sama wśród obcych. Ale od razu się mną zajęto, ktoś przyniósł dodatkowe skrzydła anielskie, abym i ja mogła uczestniczyć w jasełkach. Zadzwoniono na wieczerzę wigilijną. Jedzenie było smaczne, obfite i nikt nie wyglądał tu na głodnego. Później wróciliśmy wszyscy do świetlicy. Siedzieliśmy dookoła drzewka. Śpiewano kolędy. Potem zaczęły się jasełka. Role były wesołe, śpiewane. Nie brakowało też chłopa i Żyda.

Chłop śpiewał:

Żydzie, Żydzie, Mesyjasz się rodzi,

Więc go tobie, więc go tobie

Powitać się godzi!

A Żyd na to:

A gdzie go jest,

A gdzie go jest,

Radbym widzieć tego.

Będziem kłaniać,

Będziem kłaniać,

Jeśli coś godnego!

I tak śpiewali na przemian, aż chłop zaczął walić Żyda kijem, a ten, śpie­wając „aj, waj, giewałt” – uciekł ze sceny, śmiesznie podskakując. Tak, śmieszna postać Żyda zdobiła zawsze takie przedstawienia[…].

Po jakimś czasie znalazłam się w internacie w okolicach Opola. Tam mieszkaliśmy w zamku z trzynastego wieku. Do szkoły dojeżdżaliśmy do Opola. Pewnego dnia, podczas obiadu, zapytała nagle pani kierowniczka głośno, bardzo głośno: „Marysiu, a co to za twoja ciocia Schenker?!” Wszystkie oczy zwróciły się ku mnie. Zaniemówiłam. Wzruszyłam ramio­nami. Tego nazwiska naprawdę nie pamiętałam. A pani kierowniczka dalej: „Wzywają cię do Krakowa, myślę, że powinnaś pojechać i wyjaśnić, co to takiego”.

Nazajutrz ruszyłam w drogę do Krakowa. Był dżdżysty dzień jesienny i tak samo było mi na duszy. W Krakowie, nie zwlekając, udałam się pod wskazany adres (aby prędzej z tym skończyć!) Zadzwoniłam i przekroczyłam próg. W mieszkaniu panował przedwyjazdo­wy nieporządek. Wszędzie walizki – części odzieży, obuwie, jakieś papiery, listy i fotografie. Starsza pani i kilka innych osób zajęte były pakowaniem. Stałam bez słowa.

Nagle oczy tej starszej pani padły na mnie. „Marysia!” – krzyknęła i objęła mnie serdecznie. – „Marysiu, a więc jednak przyjecha­łaś!” Na razie nie reagowałam. Była to nieznana mi zupełnie ciocia, siostra dziadka, a więc ktoś ze starszego pokolenia. Chciałam wpierw wybadać, czy mi ta nowa ciocia odpowiada, ale już po chwili lód stopniał.

Ciocia powie­ działa, że nie ma nic przeciw temu, że jestem katoliczką, że mogę dalej cho­dzić do kościoła. Naturalnie zapowiedziałam od razu, że przyjechałam tylko na jeden dzień i że chcę jak najprędzej wrócić do internatu. (Myślałam już o tym, jak po powrocie przekonam wszystkich, że była to pomyłka. Co ma nazwisko Schenker wspólnego ze mną – Marią Nowakowską!?)

Naraz do rozmowy wtrąciła się jedna z pań, które były w pokoju: „No dobrze, niech wraca. Ona widocznie nie chce wiedzieć o rodzinie, a w takim razie rodzina też nie będzie chciała o niej wiedzieć”. Słowo „rodzina” miało magiczną moc i ono przeważyło. Zostałam. Ale ciocia miała wyjechać już za dwa dni za granicę. Na razie więc postanowiła zostawić mnie tu, w Krakowie, aż przeprowadzi starania, aby sprowadzić mnie do siebie. Dowiedziałam się, jak mnie odnalazła. Wojnę przeżyła w Rosji. Ostatnio wróciła do Pol­ski i zaczęła szukać ocalałych członków rodziny. Mój adres otrzymała od pani K.

Ciocia odjechała. Znowu znalazłam się w domu dziecka. Tym razem był to dom dzieci żydowskich. Nieufnie, a nawet z pewną pogardą, patrzyłam na moje nowe otoczenie. Raziły mnie ciemne, kędzierzawe włosy, semicki wygląd tych dzieci. Tygodnie mijały, powoli przyzwyczaiłam się do nowych warunków, ale – nigdy nie wychodziłam na miasto z koleżankami, które wyglądały na Żydówki. Od czasu do czasu chodziłam jeszcze do kościoła i nagle odkryłam, że mnie już on tak bardzo nie pociąga.

Czekałam na wieści od cioci. Ale okazało się, że mam jeszcze inną rodzinę. Nieoczekiwanie nadszedł list od wujka z Belgii, który był bratem mojej mamusi. Nagle,rów­nie nieoczekiwanie, zjawił się ktoś z polecenia tego wujka i – nim zoriento­wałam się, o co chodzi – byłam już w drodze do Cieszyna. Przeprowadzono mnie przez most na czeską stronę. Tu czekał na mnie wujek. Byłam po drugiej stronie.

Maria Perlberger–Schmuel, urodzona w roku 1933 w Polsce, od roku 1947 mieszka w Izraelu. Swoje wspomnienia wojenne spisała bezpośrednio po wyjeździe z Polski w roku 1946. Wydrukowano je w Izraelu pt. W chowanego ze śmiercią i przedrukowano w Polsce(„Więź”, 1988, nr 7/8). Publikujemy je (za zgodą„Więzi”) – ze skrótami.

(Katarzyna Meloch)

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu