Jerzy Bander
zdjęcia: 5

Jerzy Bander, urodzony w 1942 r.

Życie przecięte na pół

Filmowe wspomnienie Jerzego Bandera jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.

Czasami bywa tak, że człowiek późno dowiaduje się prawdy o swojej tożsamości i o swoim losie. Tak było w moim przypadku.

Moje życie na „aryjskich papierach” trwało aż czterdzieści pięć lat, bo tak chciała moja rodzina, która ocalała z Zagłady, czyli mój ojciec Ludwik Bander (1908–1991), jego brat, czyli mój stryj Wiktor Witold Bander (1906–1976) i żona brata, czyli stryjenka Janina Bander z domu Margulies (1906–1987).

Później okazało się, że ocalały też dwie kuzynki ojca mieszkające w Izraelu. Na straży tej rodzinnej tajemnicy stała druga żona ojca – Józefa Urszula Bander (1917–2010) z katolickiej rodziny Zakrzewskich, którą ojciec poślubił w grudniu 1945 r. w Tarnowie i którą aż do pamiętnego 1987 roku uważałem za moją matkę.

Urodziłem się w sierpniu 1942 r. w Samborze, niedużym mieście położonym w połowie drogi z Przemyśla do Lwowa. Przed drugą wojną Sambor liczył 30 tys. mieszkańców, połowę stanowili Polacy i po jednej czwartej Żydzi i Ukraińcy zwani wtedy Rusinami. W kwietniu 1945 r. większość Polaków repatriowała się do Polski.

W dzieciństwie najwięcej czasu spędzałem w domu przybranych dziadków – Józefy i Władysława Zakrzewskich w Tarnowie. W każdą niedzielę chodziłem z nimi do kościoła, nauczyłem się czytać w wieku sześciu lat na przedwojennych rocznikach „Rycerza Niepokalanej”, które to pismo uważano za antysemickie, ale dla mnie, sześciolatka, ważne były tylko literki i ilustracje.

Rodzice w tym czasie mieszkali w Bytomiu. Gdy skończyłem dziewięć lat, rodzice przywieźli mnie do Bytomia i poszedłem od razu do trzeciej klasy. Moje uczęszczanie do kościoła skończyło się, ponieważ ojciec był dyrektorem technikum i członkiem partii.

W 1960 r. ukończyłem Liceum im. Stefana Żeromskiego w Bytomiu i dostałem się na studia dzienne na Wydziale Elektrycznym i Automatyki Poli- techniki Śląskiej w Gliwicach.

Po dyplomie zacząłem pracować – najpierw dwa lata w Elektromontażu nr 2 w Katowicach, a w marcu 1967 r. wyjechałem z Bytomia do Kęt koło Bielska-Białej i zatrudniłem się w nowo wybudowanych zakładach ZAM-Kęty jako st. konstruktor, a następnie kierownik Pracowni Automatyki, która projektowała urządzenia dla branży hutniczej, m.in. dla budowanej wtedy Huty Katowice.

Rok kampanii antysemickiej 1968 spłynął po mnie jak po kaczce. Nikt w Kętach, a także ja sam, nie wiedział, że jestem Żydem, a jeszcze do tego ożeniłem się z katoliczką i wkrótce, w 1968 i 1969 przyszły na świat dzieci: Kasia i Adam.

Babcia, która – w przeciwieństwie do matki – była zakochana we wnukach, nalegała, byśmy wzięli ślub kościelny i ochrzcili dzieci. I tu pojawił się problem mojego aktu chrztu, którego oczywiście nikt nie mógł znaleźć, bo go po prostu nigdy nie było.

W końcu zaradna babcia namówiła matkę i swoją siostrę, by zaświadczyły, że otrzymałem chrzest w Samborze. Rodzina przestała żyć w grzechu, ponieważ wziąłem ślub kościelny i ochrzciłem dzieci.
W miarę regularnie chodziłem do kościoła, szczególnie często po 1980 r. i w stanie wojennym na „msze za ojczyznę”.

W lutym 1981 wróciłem z nart i wpadłem w sam środek strajku powszechnego całego ówczesnego województwa bielskiego. Spaliśmy w biurze na dmuchanych materacach, przykryci czym kto miał, bo było zimno. Nasza pracownia to były same „zaplute karły reakcji”
– mieliśmy „krechę” u personalnego, bo nikt nie chodził na pochody pierwszomajowe i nie należał do PZPR.

Moi katoliccy i żydowscy krewni umierali jeden po drugim – w 1971 dziadek, w 1975 babcia, jej siostra Stefa w 1979, a stryj (brat ojca) Wiktor Witold w 1976.

Kiedy w 1987 r. w październiku zmarła stryjenka dr Janina Bander, w czasie pogrzebu na cmentarzu Rakowickim w Krakowie podeszła do mnie starsza, elegancko ubrana pani i wręczyła mi kopertę mówiąc, że zmarła stryjenka, którą wszyscy czule wspominali jako „naszą Janeczkę”, chciała, bym to otrzymał.

Kiedy wieczorem otworzyłem kopertę, było tam 50 dolarów i kartka z imieniem, nazwiskiem, adresem i numerem telefonu tej pani oraz słowa: „Kiedy będzie pan w Warszawie, proszę mnie koniecznie odwiedzić, mam panu coś ważnego do przekazania”.

Po miesiącu byłem w Warszawie na delegacji, kupiłem kwiaty i udałem się pod wskazany adres na ulicy Narbutta 2. Pani Zuzanna Szydłowska przyjęła mnie kawą i opowiedziała, co następuje: „Pańska ciocia była moją znajomą jeszcze z Tarnowa, jeździła do mnie po śmierci Witka kilka razy w roku, zawsze na Jom Kipur chodziłyśmy razem do synagogi Nożyków na Twardą.

Tego roku po Kol Nidrej nagle się źle poczuła, ale nie chciała iść do szpitala tylko uparła się, żeby wracać do Krakowa, do Witusia”. Tu należy wyjaśnić, że Wituś leżał już 11 lat na Rakowicach, zmarł nagle w 1976 na zawał.

Pani Zuzanna opowiadała dalej: „Odwiozłam Janeczkę pociągiem do Krakowa, trzymała się ostatkiem sił. Kiedy weszłyśmy do jej mieszkania, straciła przytomność, wezwałam pogotowie, a dalej pan już wie”.

To akurat wiedziałem – bratanek żony był lekarzem w Krakowie, werdykt brzmiał krótko – to długo nie potrwa. Ale tego, co pani Zuzanna mówiła o synagodze, Jom Kipur, Kol Nidrej kompletnie nie rozumiałem i chyba miałem niezbyt mądry wyraz twarzy, bo usłyszałem: „Ach tak, to dlatego właśnie prosiłam, by pan przyjechał, a teraz nie bardzo wiem, jak to panu powiedzieć.

Ostatnim życzeniem Janeczki było, żeby się pan dowiedział, że wy wszyscy jesteście Żydami – ciocia Janka i jej mąż Wituś, pański ojciec i pan. By się pan dowiedział, że ta, która pana wychowała, nie jest pana matką, tylko drugą żoną pana ojca Ludwika.

Pańska prawdziwa matka, pierwsza żona ojca, była Żydówką, została zamordowana niedługo po tym, jak pana urodziła w więzieniu gestapo w Samborze.

Musiałam to panu powiedzieć, bo takie było życzenie Janeczki. Ona bardzo cierpiała, że nie mogła panu wyjawić prawdy, bo pana ojciec i jego druga żona chcieli, by miał pan szczęśliwe dzieciństwo, by pan nie cierpiał jak my wszyscy, którzy codziennie myślimy o naszych zamordowanych bliskich”.

Poczułem się jak ktoś uderzony w głowę. Zacząłem się rozglądać po pokoju, jakbym go miał za chwilę kupić. Ze ściany patrzył na mnie portret łysego mężczyzny. Twarz wydawała mi się znajoma, ale chciałem się upewnić. „Tak, to mój zmarły mąż Roman Szydłowski, teatrolog” – wyjaśniła pani Zuzanna.

„Roman przybrał nazwisko Szydłowski w czasie okupacji, naprawdę nazywał się Szancer, to byli właściciele tzw. Młynów Szancera w Tarnowie, a stryj Romana – Jan Marcin Szancer był znanym rysownikiem”.

Niedługo po wizycie u p. Szydłowskiej poznałem w Warszawie Stefana Boratyńskiego i jego żonę Ewę Rose-Boratyńską, którzy także byli znajomymi stryjenki, bo mieszkali przed wojną w Tarnowie. Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o mojej matce – jak miała na imię, skąd pochodziła, jak wyglądała.

Zdobycie tych informacji zajęło mi wiele lat. Ojciec, który niedługo po śmierci stryjenki zachorował na nowotwór, nie chciał mi niczego powiedzieć i miał mi za złe, że chciałem dowiedzieć się prawdy. Argumentował, że musi być lojalny wobec swojej drugiej żony, która mnie wychowała.

Faktycznie była dla mnie dobra, posyłała na lekcje francuskiego i gry na fortepianie, pilnowała ojca, by mi pomagał w matematyce w szkole i na studiach. Ojciec po studiach na Wydziale Matematyczno-Filozoficznym Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie był świetnym pedagogiem i bez jego pomocy i uporu matki pewnie nie zostałbym inżynierem.

Nawiązałem kontakt z działającym w Polsce Stowarzyszeniem Samborzan. Okazało się, że jeden z członków stowarzyszenia, nieżyjący już p. Ludwik Stypka z Krakowa, znał mojego ojca i ma zdjęcie mojej matki.

W sylwestrowy wieczór 2000 roku napisałem o tym wiersz (I). W czasie jednego z moich wyjazdów do Sambora pan Ludwik Stypka pojechał ze mną na ulicę Powtórnia (obecnie Pacajewa) i tam pokazał nieduży dom nr 42, w którym w ostatnich czterech miesiącach wojny ukrywał się mój ojciec.

Dom ten należał do rodziny Wachułków i mieszkały w nim trzy siostry. Najstarsza z sióstr, Maria Wachułka, była sekretarką w liceum żeńskim, w którym ojciec uczył matematyki.

Nawiązałem kontakt z jej bratankiem, p. Zygmuntem Wachułką zamieszkałym w Nowym Sączu, i dowiedziałem się od niego, że Maria, która zmarła w Nowym Sączu w 1961 r., uratowała nie tylko ojca, ale także mnie, ponieważ po likwidacji getta w Samborze w czerwcu 1943 r. wzięła mnie do siebie.

Niestety, po pewnym czasie sąsiedzi zażądali, by coś ze mną zrobiła, bo dziecko płacze. Wtedy p. Maria oddała mnie do sierocińca prowadzonego przez siostry Zakonu Rodziny Marii w Samborze. Tam mimo chorób i niedożywienia przetrwałem do przyjścia Sowietów w sierpniu 1944 r.

Niestety, moje starania o przyznanie pośmiertnie rodzinie Wachułków tytułu Sprawiedliwego wśród Narodów Świata spotkały się z odmową Instytutu Yad Vashem. Oświadczenie Zygmunta Wachułki uznano za niewystarczające. Do dzisiaj nie mogę się z tym pogodzić.

W tym samym sierocińcu była też, mająca wtedy osiem lat, Hania Henrietta Kretz mieszkająca po wojnie w Antwerpii. Hania jest członkiem naszego Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu”, a poznaliśmy się w 2001 roku w Drohobyczu.

Pojechaliśmy tam w trójkę – ja, Hania i nieżyjąca już nasza koleżanka Irena Działak, której matka, siostra i brat po wojnie zostali w Drohobyczu. Po długiej podróży pociągiem z Krakowa do Przemyśla, a dalej autobusem, usiedliśmy do kolacji i wtedy Hania zapytała mnie, jak się uratowałem.

Kiedy powiedziałem, że urodziłem się w więzieniu gestapo w Samborze, w sierpniu 1942 r. Hania rzuciła się na mnie, krzycząc:
„Ty jesteś mój dzidziuś!”. Nie wiedzieliśmy o co chodzi, Hania zalewała się łzami. W końcu uspokoiła się trochę i powiedziała, jak było.

W czasie akcji była sama w domu, więc zabrali tylko ją. W więzieniu znalazła się w celi z ok. dwudziestoma dorosłymi Żydówkami. Po jakimś czasie ktoś wrzucił do celi nagie niemowlę. Hania pamięta, że był to chłopczyk. Kobiety wytarły go czym popadło i zawinęły
w Hani płaszczyk.

Po południu Hanię wyprowadził z celi przekupiony przez jej ojca żydowski policjant. Mówiła, że tysiące razy zastanawiała się, czy ten chłopiec przeżył i teraz nareszcie jest tego pewna. Po prawie sześćdziesięciu latach ta żywa lalka, czyli ja, odnalazła się. Od tego czasu jesteśmy z Hanią jak brat i siostra.

Hani zawdzięczam także odnalezienie dwóch kuzynek mojego ojca mieszkających w Izraelu. Hania dała w internecie ogłoszenie, że poszukuję krewnych z Sambora – okazało się, że jedna z nich, Helena Flajszfarb z domu Nacht, mieszka w Kiriat Motzkin niedaleko Hajfy.

Moja pierwsza rozmowa telefoniczna z ciotką Heleną to był horror, nie mogliśmy nic powiedzieć, bo oboje płakaliśmy. Nawiązaliśmy kontakt listowny, a w 2003 roku, w grudniu, po raz pierwszy spotkaliśmy się w Izraelu.

Od Heli dostałem przechowane przez wojnę zdjęcia i sporo się dowie- działem. Hela i jej siostra Szlomit znały przed wojną moją matkę Rozalię, zwaną Alą, i często ją odwiedzały. Matka była wysoką brunetką. Ukończyła lwowskie konserwatorium w klasie fortepianu.

Przed wyjściem za mojego ojca matka, jej siostra Anna i ich brat Leon mieszkali w centrum Lwowa, w dużym mieszkaniu na placu Strzeleckim 12 (obecnie Bulwar Halickiego).

Byłem w tym domu i od mieszkającej tam p. Ryszardy Górnickiej dowiedziałem się, że w czasie akcji wyłapywania Żydów ojciec zeskoczył z ciężarówki wiozącej ich na rozstrzelanie i ukrył się właśnie w jej mieszkaniu pod łóżkiem. Pani Górnicka usiadła na tym łóżku, a pod jej nogami ułożył się ich duży pies wilczur.

Gdy ukraińscy żandarmi wpadli do mieszkania, pies groźnie zawarczał i obnażył kły. W ten sposób ojciec się uratował. Niestety, matka ojca, Salomea z domu Robinsohn, nie przeżyła wojny. Według relacji cioci Heli popełniła samobójstwo, zażywając truciznę w Samborze.

Podobno brat matki Leon Thun, urodzony 17 maja 1908 r. we Lwowie, przeżył wojnę, ale nigdzie nie natrafiłem na jego ślad.

Stryj Wiktor Witold Bander i jego żona dr Janina Bander z domu Margulies zostali w 1940 r. wywiezieni na Syberię. Po podpisaniu paktu Sikorski-Majski przewieziono ich do Kazachstanu, gdzie pracowali jako nauczyciele. W 1946 r. wrócili do Polski i zamieszkali w Krakowie.

Ojciec stryjenki Artur Margulies był przed wojną asesorem sądowym i miał kilka nieruchomości w Tarnowie, m.in. kamienicę z oficyną na rogu ulic Asnyka i Legionów, którą stryjenka sprzedała Caritasowi, a obecnie mieści się tam kuria diecezjalna.

Cała rodzina stryjenki zginęła w Zagładzie. Jej młodsza siostra, Maryla, spóźniona na akcję, popełniła samobójstwo, skacząc z okna. Duży portret Maryli wisi w moim mieszkaniu, napisałem też o niej wiersz (II).

Kilka lat szukałem dokumentów mojej rodziny. Myślałem, że rodzice wzięli przed wojną ślub w Samborze. Dopiero w 1999 r. znajoma ojca powiedziała mi, że to było we Lwowie. Wtedy w Archiwum Akt Zabużańskich odnaleziono akt ślubu rabinackiego moich rodziców z 15 marca 1936, na którym były nazwiska i adresy rodziców i dziadków.

I tak moja matka Rozalia z domu Thun, urodzona 12.12.1912, zamieszkała we Lwowie przy pl. Strzeleckim 12, była córką Józefa Leiba Thunka i Jetty z domu Toker. Ojciec Ludwik, a właściwie Ludwig Bander, ur. 24.09.1908 w Brodach, był synem Chaima Bandera i Salomei z domu Robinsohn.

Ślubu udzielił dr Jecheskiel Lewin, rabin Synagogi Postępowej we Lwowie. Jest to postać historyczna, życie i tragiczną śmierć rabina opisał jego syn Kurt Lewin w książce pt. „Przeżyłem”.

W czasie jednego z moich pobytów we Lwowie byłem w archiwum i tam dowiedziałem się, że mój dziadek Józef Leib Thun miał przed wojną dwa sklepy w tzw. Pasażu Hausmana pod nr. 6 i 9. Teraz ten pasaż nazywa się Kriva Lipa, bo rośnie tam krzywe nieduże drzewo.

Życie kreśli dziwne scenariusze – ja, który miałem resztę życia spędzić na „aryjskich papierach”, dzięki splotowi dziwnych zdarzeń i woli odkrycia prawdy wiem prawie wszystko o moich losach.

Tragikomiczne było, gdy druga żona ojca podawała urzędnikowi dane do sporządzenia aktu zgonu ojca, we wrześniu 1991 r. Zamiast Salomei Robinsohn wymyśliła Marię Rolską, z Chaima Bandera zrobiła Henryka Bandera. A na nagrobku kazała napisać Ludwik Maria Bander, by nikt nie wątpił w aryjskość ojca. Stary dozorca cmentarza w Bytomiu, który znał ojca, porozumiewawczo mrugał do mnie, a ja do niego.

Wchodziłem w moją żydowskość czytając książki, których na początku lat 90. ukazywało się coraz więcej. W 1992 r. zapisałem się do Stowarzyszenia Żydów Kombatantów i Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu”. Było nas wtedy na pierw-zym zjeździe Dzieci Holocaustu w Polsce ok. 80 osób, przeważająca większość pań, bo w czasie okupacji chłopcom było trudniej przeżyć.

Prowadziliśmy długie nocne rodaków rozmowy mocno zakrapiane alkoholem, gdyż wielu historii ocalonych nie dało się na trzeźwo opowiedzieć.

Następnego poranka nasz pierwszy przewodniczący Jakub (Kuba) Gutenbaum oglądał ze zgrozą nasze zmęczone buźki i wietrzył nas na tarasie „Śródborowianki”. Ciała nasze były mdłe, ale dusze złączone wspólnym losem ulatywały wysoko.

Byliśmy i jesteśmy jedną wielką rodziną. By jakoś odreagować, zacząłem pisać, najpierw wiersze, potem opowiadania. Zostały wydane w wydawnictwie IBiS w 2011 r.

Po moim pierwszym pobycie w Izraelu, w grudniu 2003, rozpocząłem starania o tzw. aliję, które się przeciągały. W końcu wyjechałem w grudniu 2005 jako turysta. Zamieszkaliśmy z moją drugą żoną Danutą Ochocką, po matce Frajdman, w Kiriat Motzkin, które jest przedmieściem Hajfy.

Alija – (hebr. wstąpienie) żydowska emigracja do Palestyny, po 1948 r. do państwa Izrael

Przez osiem miesięcy urzędnikizraelskiego Liszkat Ha Keszer odmawiał mi obywatelstwa. W końcu po wynajęciu adwokata sprawa szybko została załatwiona.

W lipcu 2006 dopadła nas druga wojna libańska, która trwała ponad miesiąc. Na północ Izraela, gdzie mieszkaliśmy, spadło w tym czasie ponad cztery tysiące rakiet Hezbollachu, byli zabici i ranni. W niektóre dni bywało po kilkanaście alarmów.

Ja od początku założyłem, że nic złego nas nie spotka, ale nigdy nie zapomnę przestrachu w oczach małych dzieci, których rodzice nie mogli wywieźć w bezpieczny rejon. Żona cały czas pracowała i w nagrodę po skończonej wojnie pojechaliśmy do Ejlatu, potem bywaliśmy tam co roku.

Oprócz ciotki Heli i jej męża poznaliśmy wielu Izraelczyków pochodzących z Polski. Należeliśmy do Stowarzyszenia PIAST w Hajfie, spotykaliśmy się na corocznych balach w Akko i jeździliśmy do żołnierzy polskiego kontyngentu IFOR na Wzgórzach Golan.

Zwiedziliśmy wszystkie historyczne miejsca Izraela. Szczególne wrażenie wywarła na nas Jerozolima z jej liczącą 3000 lat historią.

To, co różni Polskę i Izrael, to tamtejszy wysoki poziom opieki lekarskiej, masowej komunikacji, opieki nad ludźmi w podeszłym wieku.

W Izraelu nauczyłem się też patriotyzmu – tam czci się pamięć poległych w obronie ojczyzny i wszyscy są gotowi do obrony granic Izraela.

Raz w roku lecieliśmy do Polski. W końcu uznaliśmy, że czas wracać i w czerwcu 2009 r., po zlikwidowaniu izraelskiego mieszkania, wróciliśmy. Teraz mieszkamy z żoną w Sztutowie, nad morzem. Ja się śmieję, że jak Żyd ma pecha, to najpierw mieszka 17 km od Auschwitz-Birkenau, a potem pół kilometra od byłego obozu Stutthof.

KADISZ JATOM
(kadisz sierocy) – modlitwa dziękczynna odmawiana przez syna za zmarłych rodziców w obecności minjanu – tj. dziesięciu dorosłych mężczyzn – Żydów.

 

Mojej matce Rozalii z domu Thun
zamordowanej w Obozie Janowskim we Lwowie

 

W ostatni wieczór 2000 roku nie wyszedł z domu

Wszyscy wkoło hucznie świętowali koniec wieku

Tylko on samotnie odprawiał żałobę po matce,

Którą zamordowali Niemcy w 1942 roku

Ponieważ była Żydówką.

Normalnie żałoba po rodzicach trwa rok

Kadisz należy odmawiać przez jedenaście miesięcy

On musiał czekać całe pięćdziesiąt osiem lat!

Czekał cierpliwie i Pan go wysłuchał

Gdy miał czterdzieści pięć lat, obcy ludzie powiedzieli mu

Że jego matka zginęła niedługo po tym, gdy go urodziła.

Następnie jedenaście lat zajęło

Ustalenie jej imienia i nazwiska panieńskiego

Ojciec: Żyd, który cudem przeżył wojnę

Nie chciał mu niczego powiedzieć O swojej pierwszej żonie

Jak zginęła i jak on się uratował

Pomimo tego szukał – aż znalazł!

W lecie roku 2000 stary człowiek podał mu zdjęcie

Wykonane w 1937 roku

Pana matka to ta, która trzyma psa – powiedział

Na pożółkłej fotografii młoda kobieta w letniej sukience

Trzymała za obrożę dużego owczarka alzackiego

Miała długie włosy upięte w kok,

Uśmiechała się.

Ładna – pomyślał – zrobiło mu się żal,

Zrozumiał!

Teraz już tak będzie na wieki

Matka pozostanie młoda i piękna

Pies będzie zawsze taki sam

Nigdy się nie zestarzeją

I nigdy nie umrą!

Tylko mnie czeka starość i śmierć.

Mnie i moje dzieci

Ale nie matkę.

Ona będzie zawsze młoda!

Wtedy zaczął odmawiać KADISZ JATOM

JISGADAL WEJSKADASZ SZMEJ RABA

Żałował, że był sam

W jego miejscowości od dawna nie było dziesięciu Żydów

Wyjmował zdjęcie, patrzył

Czy matka jest ciągle młoda?

Czy jest przy niej pies?

Dziękował Najwyższemu Stwórcy

Ty kierowałeś moimi krokami, wyróżniałeś łaską

Inni Żydzi wciąż szukają swych bliskich

Ale nie ja – ja znalazłem!

 

Oświęcim 31.12.2000 r.

 

MARYLA

Tam gdzie mieszkam na ścianie duży portret wisi

Pytają mnie ludzie – kto na tym obrazie

A ja milczę jak grób, czarna noc się kładzie

Na mą duszę, gdy wspomnę o niej, o Maryli

A gdy głowę odwracam, by łez nie widziano

Czekam, aby wreszcie skończyła się chwila

Pamięci o siostrze mojej stryjenki z Tarnowa

Której tatuś – romantyk dał imię Maryla

Wysoka i wiotka z ciemnoblond włosami

Co splecione w dwa grube i ciężkie warkocze

Piękna niby dziewczęta z obrazów Grottgera

I te oczy niebieskie, czyż to nie urocze?

Spóźniona na akcję – nie wiemy dlaczego

Wleciała jak burza do swej kamienicy

Szukała, wołała – nie było nikogo

I dawno już ucichł głośny gwar ulicy

Myśl krótka; tam moi w wagonach, co zaraz wyruszą

W ostatnią podróż, ku bramie, za którą śmierć czeka

A ja tu sama zostać mam? Dlaczego?

Bez chociaż jednego bliskiego człowieka?

Hej, poczekajcie na mnie – i już leci

Prędzej, prędzej – po schodach na najwyższe piętro

Już tam jest, już okno otwiera na oścież

I niby ptak szybuje, do męża, do dzieci.

Ja wiem Najwyższy, że Prawo zabrania

Wyręczać Cię w decyzjach o śmierci lub życiu

Ty wszystko widzisz – popatrz więc na ciało Maryli, co teraz martwe leży na chodniku

Ono do ciebie Panie woła, w niemym krzyku!

 

Sztutowo, maj 2012

Fotografie i pamiątki
do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu