zdjęcia: 2

Jurek Yehuda Glass, urodzony w 1930 r.

Zanim Jurek został Yehudą

Tak się podpisuje: „Jurek Yehuda Glass”. W Polsce nie zdążył zostać Jerzym, bo był tutaj akurat tyle, ile trwa dojrzewanie człowieka do pełnoletności – osiemnaście lat. Dorosłe życie rozpoczął już w Izraelu – jako Yehuda.

Los nas zetknął, bo on upamiętnił swych krewnych, składając świadectwo w Yad Vashem, a ja szukałam tam o nich informacji, projektując film dokumentalny. Oprócz podpisu, adresu i daty, był tam także jego numer telefonu. Udało się nawiązać kontakt, ale formą naszego porozumiewania się były listy i e-maile, w których dzielił się ze mną swoją wiedzą o ludziach i minionych zdarzeniach. Niemniej od tamtych historii zaciekawiła mnie jego własna…

OJCZYZNA

Mam takie wrażenie (choć nie wiem tego na pewno), że Izrael nie jest ojczyzną pana Jurka, mimo że jest on od dawna jego obywatelem. Ojczyzną nie jest także Polska, skoro dobrowolnie wyjechał z niej w 1948 roku. Myślę, że ojczyzną tą jest polszczyzna.

Mimo że pan Jurek pisze po polsku z wahaniem i błędami, za które nieustannie przeprasza, to jednak używa tego języka z nadzwyczajną swobodą i poprawnością, jeśli zważyć, że nie mówi nim na co dzień od 61 lat! To jest język jego wspomnień z dzieciństwa, jego rozmów z rodzicami, jego lat szkolnych i całego dramatu, którego doświadczył – „po polsku” w znacznie większym stopniu niż „po żydowsku” – choć przecież jest to historia „dziecka Holokaustu”.

Relacje pana Jurka wymagały korekt. Usprawniałam, poprawiałam, a nade wszystko dokonywałam arbitralnego wyboru fragmentów, które tu poniżej przytaczam, a wszystko po to, aby – przedstawiając jego „polskie drogi” – w maksymalnym stopniu oddać mu głos, unikając pokusy konfabulacji. Oto czego dowiedziałam się o Jurku, zanim został on Yehudą…

DZIECIŃSTWO

Urodził się 19 maja 1930 roku w Warszawie. Jedyną bliską osobą, która występuje w jego wspomnieniach z dzieciństwa, jest ojciec, Mieczysław Glass. Matkę bowiem stracił, gdy miał 6 lat. Pomimo to opowieści o dzieciństwie Jurka brzmią sielankowo. Ojciec – lekarz chorób wewnętrznych ze szpitala Świętego Ducha w Warszawie – miał też prywatną praktykę w ich mieszkaniu na Marszałkowskiej 72 m. 18.

„W naszym mieszkaniu był nieduży pokój koło głównego wejścia, który służył jako poczekalnia dla pacjentów ojca. Było w nim kilka krzeseł oraz nieduży stolik, na którym leżały różne czasopisma. Oprócz tego był fortepian Stenway ciemnobrązowego koloru, na którym mój tatuś grał, gdy był w dobrym nastroju. Były to moje ulubione chwile.

Siedziałem zwykle na podłodze lub na małym taboreciku, słuchając muzyki. Zakochałem się wtedy w muzyce Szopena, którą bardzo często słyszałem. Muzyka Szopena miała na mnie jakiś magiczny wpływ, do takiego stopnia, że miałem łzy w oczach, słuchając jego nokturnów czy walców. Z czasem stał się on dla mnie symbolem romantycznej Polski”. (z listu 21)

W tym domu warszawskiej inteligencji żydowskiego pochodzenia mówiło się wyłącznie po polsku, a 6-letniego Jurka posłano do szkoły powszechnej Lorentza na Brackiej 18. „Miałem doskonały, tzw. aryjski, wygląd, jasne blond włosy, niebieskie oczy i mój polski był wtedy doskonały, bez żadnego wpływu żydowskiego. Oprócz tego nauczyłem się bardzo dokładnie katolickiego katechizmu, do tego stopnia, że znałem bez wyjątku wszystkie modlitwy i pacierze po polsku i po łacinie”.(z listu odręcznego nr III)

Pomimo to już w pierwszej klasie szkoły powszechnej Jurek odebrał pierwszą lekcję antysemityzmu: „Pamiętam, jak w 1936 r. wracałem do domu pobity przez kolegów i pełen różnych siniaków. Czasami nawet rozbijali nam szyby w oknach na Marszałkowskiej 72”. (z listu odręcznego nr III)

Zdjęcie zrobione zostało jesienią 1938 roku. Ten błękitnooki blondyn to wzbudzający antysemickie nastroje mały Jurek. „Miałem wtedy 8 lat, a mój ojciec 40. Co jest pewnego rodzaju ciekawostką – ważyłem wtedy 36 kg, co na ten wiek było zupełnie »niezłą wagą«. Po wojnie, w 1945 roku (czyli siedem lat później), ważyłem wszystkiego 21 kg… Mój tatuś postanowił zrobić dość dużo odbitek, aby rozdzielić dla różnych znajomych oraz bliskiej rodziny”. (z listu odręcznego nr V)

DOJRZEWANIE

Druga lekcja antysemityzmu miała trwać pięć lat. Jego ojciec, podczas oblężenia Warszawy przemianowany na lekarza wojskowego, wraz z rozpoczęciem okupacji hitlerowskiej powrócił do praktyki na ul. Marszałkowskiej 72. Zapisów dokonywało się pod numerem telefonu 8-48-01 aż do chwili, gdy 6 grudnia 1940 roku w „Gazecie Żydowskiej” ukazał się anons: „Glass Mieczysław, choroby wewnętrzne, przeprowadził się na ul. Grzybowską 9 m. 4, tel. 3-48-49”, co było eufemizmem znaczącym przeprowadzkę do getta.

Na Grzybowskiej 9 mieszkał Jurek ze swym ojcem półtora roku. Zapamiętał, że niedaleko tego domu była „wacha” – czyli brama getta, a w podwórzu była fabryka musztardy „czynna aż do początku akcji w getcie”. Teraz za całe mieszkanie musiał wystarczyć jeden niewielki pokój w połowie przedzielony szafami. Jedna z jego części służyła za gabinet lekarski, druga była sypialnią ich obu – ojca i syna.

Ojciec pracował m.in. jako „lekarz blokowy”, także podczas epidemii tyfusu. Jurka starał się izolować od piekielnego życia. „Nigdy nie pozwalał mi kręcić się po zatłoczonych ulicach – ze względu na obawę zarażenia się tyfusem, który stanowił, oprócz głodu, największe niebezpieczeństwo. Oprócz tego Niemcy zganiali do warszawskiego getta Żydów z różnych podwarszawskich miejscowości, tak że tłok na ulicach był po prostu nieludzki”. (z listu 13)

To, co Jurek zapamiętał z najbliższego otoczenia, to widok z okna.„W naszym jednopokojowym mieszkaniu istniały dwa okna wychodzące na ulicę. Właściwie jedno »normalne« okno, bo drugie było wyjściem na mały balkonik. Ogólny widok ulicy był szary i dość jednostajny.

W okresie epidemii tyfusu nie wolno było mieszkańcom domów, w których ktoś zachorował – opuścić domu pod żadnym pozorem. Na bramie zawieszano duże, żółtego koloru obwieszczenie z czarnym niemieckim napisem – »Achtung, Fleck- fieber eintritt streng verboten!«. Wisiało to w owym okresie na większości domów na Grzybowskiej, szczęśliwie oprócz numeru 9. Mieszkańcy zamkniętych domów spuszczali na dół sznurek przez okna, aby ktoś (naturalnie za duże pieniądze), przywiązał tam coś do zjedzenia. To widok, który utrwalił się w mojej pamięci”. (z listu 13)

I jeszcze inny:„Widziałem i to bardzo wiele razy ludzi Pinkierta, za pomocą ręcznie pchanych wózków zbierających trupy leżące na chodnikach i przykryte starymi gazetami”. (z listu 13)

Motel Pinkiert, zwany królem nieboszczyków, był przedsiębiorcą prowadzącym w getcie firmę pogrzebową „Wieczność” przy ulicy Grzybowskiej 2

Gdy nadszedł czas Zagłady, Jurek – 12-letnie dziecko – trzykrotnie (!) był na Umschlagplatzu. Najpierw napisał mi o tym w postscriptum jednego z pierwszych listów, jakby nie chciał się narzucać z dramatyzmem tego faktu. Długo trwało, zanim ośmieliłam się zapytać o szczegóły. „Muszę się szczerze przyznać – odpisał w liście 14 – że nie robię tego chętnie”.

Najpierw przesłał mi tekst wypracowania napisanego w roku 1945 do ściennej gazetki domu dziecka w Otwocku, gdzie jako sierota wylądował po wojnie. Miał tytuł: „Droga na Umschlag” i był szczegółowym opisem drogi, jaką przemierzyli, a kończył się tak: „Oczom naszym ukazuje się wnętrze placu. Olbrzymie hałdy węgla, koksu, jakieś walące się baraki, a w dali czerwienią się zło- wieszczo szeregi wagonów.

Na środku placu stoi kilku gestapowców w białych rękawiczkach i z trupią czaszką na kaszkiecie. Jest selekcja. Długi wąż ludzki posuwa się wolno w ich kierunku. Ręka bandyty wskazuje wolność lub śmierć. Dochodzimy.Trzymam się kurczowo ręki ojca. Ręka wskazuje grupę ludzi. Jeszcze nie wierzę, nie dowierzam. Widzę znajomych i krewnych wchodzących do wagonów, których na pewno już nigdy nie zobaczę”.(z listu 18)

W tej relacji Jurek nie zamieścił informacji, jakim cudem ocalał – tak jakby było mu wstyd, że przeżył. A stało się tak, bo był synem lekarza, osoby obdarzonej (do czasu) pewnymi przywilejami.
Ale za drugim razem ojca przy nim nie było. „Wiedziałem dokładnie, że jako dziecko nie mam absolutnie żadnej nadziei, aby się stamtąd wydostać.

I rzeczywiście, po wejściu na plac, gestapowiec robiący selekcję, wskazał mi natychmiast kierunek do wagonów. (…) Byłem niedużego wzrostu, tak że było mi bardzo trudno wdrapać się na wysoki stopień towarowego wagonu, który był tak przepełniony, że udało mi się wcisnąć tylko częściowo do środka. (…)

Jakiś Ukrainiec czy też Łotysz przechodził przez wszystkie wagony, aby zamykać drzwi przed wyjazdem. Gdy doszedł do mnie, zaczął mnie pchać do środka, bo nie mógł w żaden sposób zasunąć drzwi, ponieważ moja druga połowa stercząca na zewnątrz na to nie pozwalała. Dlatego też, bez wielkiej ceremonii, wyciągnął i zrzucił mnie siłą z wagonu na peron”. (z listu 18)

Za trzecim razem znów nie był sam. Był z nim tym razem nie tylko ojciec, ale i dziadek – Józef Glass (ojciec ojca), który przyszedł na Grzybowską, aby ich odwiedzić. „Nie wiem dokładnie, ile miał lat, ale chodził wspierając się na lasce i ogólny stan jego zdrowia był bardzo niedobry”.

W dalszej części e-maila, przysłanego mi – pamiętam – przez pana Jurka o godz. 12.02 było napisane: „Zaczęliśmy się posuwać w kierunku oficera gestapo, robiącego ostateczną selekcję. Ja szedłem po lewej stronie ojca, trzymając go za rękę, a dziadek po prawej.

Gdy w końcu doszliśmy do Niemca, zmierzył nas dziwnym wzrokiem i zapytał tatusia, kim my jesteśmy, na co dostał od razu odpowiedź. Na twarzy Niemca pojawił się jakiś sadystyczny uśmiech i oświadczył, że jest gotowy zwolnić ojca jako lekarza, ale niech wybiera, bo wolno mu tylko wziąć jedną osobę ze sobą. Albo mnie albo, dziadka.

Tu relacja się urwała. Komputer się zawiesił. Dopiero o 12.25, czyli dwadzieścia trzy minuty później, otrzymałam ciąg dalszy relacji: „Nie śmiałem nawet podnieść wzroku w górę, aby zobaczyć, co się właściwie dzieje, chociaż byłem zupełnie pewny, kogo mój ojciec wybierze. Gdy jednak w końcu podniosłem oczy, zobaczyłem od razu dwie rzeczy: dziadka idącego w dali ze swoją laską w stronę wagonów i jednocześnie twarz mojego ojca, śmiertelnie białą i zalaną łzami, trzymającego moją rękę silnie, prawie że kurczowo.

Całą okropność tej strasznej sytuacji zrozumiałem w pełni wiele lat później, ale jednak do dzisiejszego dnia jestem przekonany, że w ostatniej i decydującej chwili mój dziadek był tym, który zdecydował, zwalniając tym swojego syna od tej nieludzkiej decyzji, zrezygnować i posłać na śmierć swojego syna lub ojca…

Szliśmy powoli z powrotem na Grzybowską w zupełnym milczeniu i tylko po pewnym czasie zaczęliśmy obaj rozpaczliwie płakać. I stanęliśmy pośrodku prawie zupełnie pustej ulicy, przytuleni do siebie…”. (z listu 19)

Ale to jeszcze nie był koniec. Bo poza opisanymi trzema marszami, był „trzeci i pół”, nazwany przez niego „wyjątkowym i stanowczo niezwykłym wypadkiem”: „Szliśmy jak zwykle tą samą trasą, ale tym razem po kilku minutach marszu, już prawie na rogu ulicy Grzybowskiej i Ciepłej, Niemcy zatrzymali nas z jakiegoś niewiadomego powodu. Stałem więc, otoczony tłumem ludzi, naprzeciwko jakiejś bramy na Grzybowskiej, w której stało kilku niemieckich oficerów w szarozielonych mundurach, razem z wysokim oficerem SS w czarnym mundurze i z trupią czaszką na kaszkiecie.

(…) Po kilku chwilach stania i patrzenia w kierunku bramy, zauważyłem, że ten wysokiej rangi SS-man (miał dwa żołędzie na kołnierzu), uparcie patrzy w moim kierunku i wskazuje na mnie palcem. Z początku myślałem, że wydaje mi się i odwróciłem wzrok w innym kierunku, ale po chwili dziecięca ciekawość nie dała mi spokoju i ponownie spojrzałem w jego stronę.

Tym razem nie było żadnej wątpliwości i gdy ponownie wskazał na mnie palcem (…) podszedłem do niego, a on pchnął mnie siłą w przeciwny kąt bramy (gdzie nie stała reszta oficerów) i prawie szeptem powiedział: »Ich habe auch ein Kind« (»Ja też mam dziecko«), po czym wskazując ręką w kierunku odwrotnym krzyknął bardzo głośno: »Weg!«. Byłem przekonany, że za chwilę, gdy zacznę biec, zastrzeli mnie z tyłu i dlatego też jakimś nieludzkim wysiłkiem zmusiłem się, aby iść powoli. On jednak nie strzelił…”. (z listu 40)

Po tych relacjach trudno mi się było dziwić brzmieniu postscriptum z początków naszej korespondencji:„Wydaje mi się, że bardzo mało było takich cudów – jeżeli w ogóle…”.

Potem udało się Jurkowi wymknąć z getta z grupą robotników. „Posiadałem kartę potwierdzającą, że pracuję w szopie Shultza, gdzie byłem istotnie zatrudniony przy zapełnianiu i dźwiganiu skrzynek z mundurami”. (z listu 54)

Ale wrócił tam jeszcze raz – z bochenkiem czarnego chleba pokrajanego na małe kawałki i schowanego po kieszeniach, aby nakarmić ojca i namówić go do przejścia na aryjską stronę. „Rozmawialiśmy przez całą noc i starałem się go jakoś przekonać, aby opuścił getto wraz ze mną. Tatuś stanowczo nie zgodził się na to, gdyż twierdził, że większość jego praktyki była w Warszawie, więc obawiał się, że może zostać rozpoznany i oddany Niemcom (…)

Nazajutrz wczesnym ranem opuściłem ponownie getto. Widziałem Tatusia, który stał w oknie i przesyłał mi całusy z daleka. Było to po raz ostatni, gdy go widziałem. Został wywieziony do Treblinki wraz z dużą grupą innych lekarzy 9 września”. (z listu 54)

Osieroconemu Jurkowi nie została żadna pamiątka rodzinna. W getcie została też jedyna jego fotografia z ojcem, ta z 1938 roku.
Po aryjskiej stronie ukryła go i trójkę jego krewnych przyjaciółka rodziny, Aniela Nowak. Za schronienie służyła piwnica domu w alei Róż 7.

Przemknęli nocą. „Nelka miała u siebie jedyny klucz do pokoju w piwnicy, gdzie przez cały czas byliśmy zamknięci, oprócz czasu, w którym Nelka przynosiła nam coś do zjedzenia. (…) Do ścian było przymocowanych wiele różnego rodzaju rur, co może świadczyć o tym, że była tam jakiegoś rodzaju kotłownia”. (z listu 49)

Osobliwością był fakt, że dom ten, wybudowany tuż przed wojną przez bliskiego krewnego Jurka, bardzo zamożnego żydowskiego kupca, był teraz zamieszkany przez wysokiej rangi dygnitarzy hitlerowskich. Gdyby wiedzieli oni, zapracowani przy „ostatecznym rozwiązywaniu kwestii żydowskiej”, że pod tym samym dachem ukrywają się żydowscy uciekinierzy z getta!… „Kilka dni po naszym przybyciu był duży nalot rosyjski na Warszawę i gestapowcy z alei Róż lecieli na dół i dobijali się do naszej zamkniętej przez Nelkę piwnicy, aby schronić się od padających bomb”. (z listu 49)

To pewnie dlatego ukrywanie się w tym miejscu stało się w końcu niemożliwe i Nelka umieściła tę grupę, znów transportując ich pod osłoną nocy, u swych krewnych pod Warszawą. Po kolejnych trzech miesiącach i z tamtego schronienia trzeba było się ewakuować.

Opiekunką Jurka stała się wówczas pewna warszawska nauczycielka niemieckiego, która wyposażyła tego jasnowłosego i błękitnookiego żydowskiego chłopca w umiejętność posługiwania się językiem wroga. Miało mu to pomóc wówczas, gdy w tramwajowym wagonie
„nur für Deutsche” przewoził potem podziemne ulotki.

„Będąc po tzw. aryjskiej stronie Warszawy natknąłem się przypadkowo na byłego pacjenta ojca, który powiedział mi, że znajduje się u niego moja fotografia (…) Oddał mi ją. Włożyłem ją do koperty, którą z kolei włożyłem do małej książki (aby Niemcy nie mogli znaleźć) i od tego czasu to zdjęcie było zawsze ze mną”. (z listu odręcznego nr V)

EGZAMIN DOJRZAŁOŚCI

Nie musiał wstępować do podziemia – przymusowo w nim tkwił. A skoro tak, to były i zajęcia na gimnazjalnych tajnych kompletach i dziecięca konspiracja, choć formalnie nie przynależał do struktur podziemnych.

„Uczęszczałem na tajne komplety gimnazjalne w Warszawie, zorganizowane przez polskie podziemie i zajmowałem się – naturalnie jako katolik i członek podziemia roznoszeniem tajnych gazetek oraz różnych części broni. Nigdy o nic nie pytałem, stosownie do zasady, że jeżeli czegoś nie wiem, to nie mogę wydać”. (z listu odręcznego nr III)

Gdy angażował się w te działania, a potem szedł do Powstania Warszawskiego, nie miał już w Warszawie nikogo bliskiego. Zginęli lub umarli wszyscy członkowie jego licznej rodziny.

„Mój udział w Powstaniu był logiczną kontynuacją mojej skromnej działalności. Oprócz tego chciałem po prostu czymkolwiek odpłacić Niemcom za utratę rodziny i za to wszystko, co przeżyłem w warszawskim getcie, oprócz osobistego i gorącego uczucia do Warszawy, która była i pozostanie moim rodzinnym miastem”. (z listu odręcznego nr III)

„Miałem podczas Powstania przeszło 14 lat. W tym okresie brało udział w walkach wiele młodzieży i dzieci, zatrudnionych przeważnie jako łącznicy oraz w różnych zajęciach pomocniczych, stosownie do potrzeby. Otrzymałem opaskę AK i zrzutową bluzę wojskową, o kilka numerów za dużą, ale byłem z tego naturalnie bardzo dumny (…)

Na wszelki wypadek nikomu nie powiedziałem o moim żydowskim pochodzeniu i stałem się łącznikiem w różnych jednostkach Powstania – przechodząc kanałami otwarcie i po nocach – i tak prawie do końca walk, gdy zostałem zraniony (…) Utraciłem bardzo dużo krwi i do dzisiejszego dnia mam jeszcze w sobie około 30 odłamków”. (z listu odręcznego nr III)

„Leżałem na jakimś barłogu w piwnicy domu na ul. Czerniakowskiej 114 z wysoką gorączką. Wraz z nami w piwnicy znajdował się jakiś starszy pan, który był w normalnych czasach profesorem muzyki, a także doskonałym skrzypkiem. Nie pamiętam, niestety, jak on się nazywał, ale pamiętam doskonale, że tego dnia – parę dni przed ostatecznym upadkiem Powstania – wyjął swoje skrzypce i zaczął grać. I nagle usłyszałem nokturn Szopena i to po raz pierwszy w życiu – na skrzypcach… Miałem uczucie, że powróciłem z powrotem na Marszałkowską 72 i znów siedzę jako małe dziecko na podłodze, słuchając gry mojego ojca…”. (z listu 21)

„Na dwa dni przed kapitulacją Niemcy wpadli do tego domu i wygnali nas na ulicę. Zdążyłem jeszcze zdjąć z rękawa moją biało-czerwoną opaskę AK. Na ulicy prowadzili nas przed tankiem (jako ochrona przed atakiem powstańców) w kierunku obozu w Pruszkowie, skąd zostałem wywieziony do Częstochowy. Dopiero podczas oczekiwania na transport zwróciłem uwagę, że zapomniałem zabrać ze sobą książkę z fotografią. I znów zostałem bez pamiątki rodzinnej”. (z listu odręcznego nr V)

POLSKIE DROGI

Nigdzie nie miał domu, więc mógł go mieć wszędzie. Tułał się przez wiele miesięcy, o głodzie i w mrozie, bez ciepłego ubrania i bez butów, których nie mógł włożyć na ranne i spuchnięte nogi (owijał je szmatami i starymi gazetami, aby nie zamarzły). Gdy jednak zakończyła się wojna, wrócił do swej „rodzinnej”, jak ją dalej nazywał, Warszawy.

„W styczniu, po zakończeniu wojny, powróciłem natychmiast do Warszawy, a przede wszystkim na ulicę Czerniakowską, aby zobaczyć, czy coś ocalało z tego domu. Ale domu już nie było, tylko kilkumetrowej wysokości góra gruzów, pokryta grubą warstwą śniegu.

Kręciłem się wokół tej góry, sam nie wiedząc dlaczego, aż w końcu zwróciłem uwagę na jakąś czarną dziurę w środku gruzów. Do dzisiaj nie wiem dlaczego, zupełnie odruchowo włożyłem tam rękę, która natrafiła na jakiś twardy przedmiot. Wyciągnąłem rękę i nie wierzyłem w to, co widzę. Była w niej moja książka z fotografią w kopercie, bez żadnego widocznego śladu śniegu i deszczu! Jak nowa! Czy można w to uwierzyć? To był po prostu jakiś niezwykły cud!”. (z listu odręcznego nr V)

A potem – 15-latek – zgłosił się do Komitetu Żydowskiego i został skierowany, jako sierota, do domu dziecka w Otwocku. Przez trzy lata, dorastając do pełnoletności, doświadczał Jurek nowych czasów. I dość znalazło się powodów, aby nabawił się poczucia obcości.

Jedni chcieli w takich jak on widzieć Żyda, który instalował w Polsce komunizm, drudzy – pradawnego wroga katolicyzmu, trzeci zaś „wroga klasowego”, jako że walczył w AK. Ile musiało być tych nieprzyjaznych sygnałów, skoro dorósłszy zdecydował się Jurek, 18-letni raptem chłopak, wyjechać z Polski do Izraela?… Zważywszy na to wszystko, co mu się tutaj wcześniej przydarzyło, musiał chyba wziąć ze sobą niezły zapas goryczy…

I tak nie został Jerzym, lecz Yehudą. Dziś ma w swoim izraelskim domu tyle śladów swej polskiej przeszłości, ile udało mu się zachować: cudem odnalezione jego zdjęcie z ojcem z 1938 roku, wiszące w ramce na ścianie, komplet płyt z muzyką Szopena, o której mówi, że „posiada w sobie jakiś bezgraniczny smutek, melancholię i tęsknotę”, oraz popiół z Treblinki, który przywiózł przy okazji jednej z wizyt w Polsce i który „pomimo że może należeć do tysięcy innych ludzi tam zamordowanych, reprezentuje dla mnie także moją rodzinę”.

Parokrotnie wracał tutaj (ostatni raz w 1993 roku), tropiąc ślady swej przeszłości. A są głównie dwa. Pierwszym z nich jest dom jego dzieciństwa Marszałkowska 72. Kamienica przeżyła wojnę. Zawieszona dziś na niej tablica informuje, że jest „neogotycka o architekturze inspirowanej poszukiwaniami stylu narodowego zw. wiślano-bałtyckim”, a wzniesiona została w 1898 r., czyli roku urodzin ojca Jurka-Yehudy.

„Za każdym razem podczas moich wizyt w Polsce przychodziłem na Marszałkowską, aby popatrzeć na dom, w którym spędziłem pierwsze lata mojego dzieciństwa. Stawałem po drugiej stronie ulicy i patrzyłem na bramę domu, przez którą przeszedłem po raz ostatni wraz z Tatusiem późną jesienią 1940 roku w drodze do getta na Grzybowską.

Nie ma pani pojęcia, jak bardzo chciałem przejść ponownie przez tę bramę, wejść na trzecie piętro i zapukać do drzwi numeru 18, aby choć jeszcze raz zobaczyć to mieszkanie, w którym przeżyłem pierwszych 10 lat mojego życia. I opuszczałem ten dom z jakąś dziwną pustką w sercu, prawie tak samo jak przed wielu, wielu laty…”. (z listu 50)

Drugim miejscem, gdzie szukać można śladów Glassów, jest żydowski cmentarz przy ulicy Okopowej. Jest tam grób matki Romany, dziadka Stanisława (to ojciec ze strony mamy – nie ten, który o lasce uwolnił swego syna od dylematu na Umschlagplatzu) oraz symboliczny grób ojca – Mieczysława Glassa i dwójki krewnych: Piotrusia i Edyty Goldkrautów – z tekstem: „zamordowani przez hitlerowców w latach 1942–44”.

Gdy jakiś czas temu zapytałam Pana Jurka, czy wyrazi zgodę na wykorzystanie fragmentów swoich listów do stworzenia przeze mnie szkicu jego polskich losów, odpisał: „Nie jestem pewny, czy w dzisiejszych czasach znajdą się ludzie zainteresowani czytaniem tego typu opowieści. Już dzisiaj stosunek do Holocaustu zaczyna być bardzo podobny do – dajmy na to – naszego stosunku do inkwizycji hiszpańskiej i to uczucie znacznie się jeszcze wzmocni, gdy ostatniego z ocalonych nie będzie już na tym świecie”. (z listu nr 50)

Tekst ukazał się (w skróconej nieco wersji) w kwartalniku „Karta” 68/2011. Aleksandra Domańska
lipiec 2009

Fotografie i pamiątki
do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu