zdjęcia: 5

Edward Mersyk (Malinowski), urodzony w 1939 r.

Skrzypce i medycyna

Nazywam się Edward Mersyk (Malinowski). Urodziłem się w Warszawie, na ulicy Wielkiej. Ulica ta obecnie nie istnieje. Można ją znaleźć na starych planach Warszawy. Była w zasadzie przedłużeniem ulicy Poznańskiej i w jej miejscu stoi Pałac Kultury.

Urodziłem się na 4 miesiące przed wybuchem wojny, 14 maja 1939 roku. „Świetnie” sobie wybrałem miejsce i czas na urodzenie. Moi Rodzice (Stefania i Marek Mersyk) mieszkali na ulicy Nowolipie 13. Znalazłem ich dokładny adres z numerem telefonu i zawodem w książce telefonicznej Warszawy z 1939 roku. Książkę tę można znaleźć na stronach internetowych Library of Congress (Biblioteki Kongresu U.S.A.).

Oboje moi rodzice byli adwokatami i ukończyli prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Jak mówiła mi Matka, Ojciec prowadził już kancelarię, Matka robiła jeszcze aplikanturę u adwokata Kaliskiego. Był to podobno bardzo znany adwokat w przedwojennej Warszawie.

Ojciec mój urodził się w Kowlu w 1903 roku. Z tego co wiem, Jego rodzice i jeden brat żyli w Warszawie w czasie wybuchu wojny. Jeden z braci wyemigrował do Stanów Zjednoczonych jeszcze w końcu lat dwudziestych.

Rodzice byli na dorobku, ale praktyka ojca rozwijała się bardzo dobrze. Słyszałem, że był człowiekiem bardzo mądrym i zapobiegliwym, zwłaszcza jeśli chodzi o rodzinę, ale o tym później. Poza tym miał hobby – studiował i znał świetnie esperanto.

Matka Stefania urodziła się w Warszawie. Jej rodzice pochodzili z Kielc. Dziadek był księgowym. Babka Estera była osobą bardzo nowoczesną i – jakby się dzisiaj powiedziało – feministką. Bardzo dbała o wykształcenie córek. Posłała obie, moją mamę i jej siostrę Janinę do prywatnej szkoły w Warszawie. Była bardzo zasymilowana z kulturą polską, równocześnie prowadząc dom „żydowski” i chciała, żeby podobnie było z jej córkami. Podobno często prowadziła je na koncerty i wystawy.

Babki nie znałem, zmarła na serce w stosunkowo młodym wieku, prawdopodobnie 1936 roku. Mam jej jedno zdjęcie razem z ciotką. Dziadek Jakub też był podobno człowiekiem nowoczesnym, ale również bardzo religijnym. Ale o nim później.

Obie, moja matka i ciotka, otrzymały doskonałe wykształcenie w języku polskim, o czym może chociażby świadczyć fakt, że obie skończyły prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Ich panieńskie nazwisko było Frendzel.

Teraz trochę o Ciotce. Dlaczego o niej wspominam? Otóż w późniejszy latach życia miałem w zasadzie dwie matki i nasze losy stały się nierozerwalne. Ciotka była niezwykle piękną kobietą. Proszę spojrzeć na zdjęcie. Elegancka, pełna szyku i kobiecości. Moja Mama była osobą bardziej intelektualną.

Ciotka wyszła za mąż chyba na początku lat trzydziestych i miała jedną córkę, Krystynę, urodzoną w 1933 roku. Mężem ciotki był Mieczysław (Mojżesz) Kohn. Historia rodziny Kohnów jest też bardzo ciekawa. Ich dziadek, który mieszkał gdzieś na terenie Gubernii Warszawskiej pojechał robić „interesy” w Rosji, wrócił z Baku, podobno tuż po zakończeniu I wojny Światowej, przywożąc z sobą woreczek brylantów.

Miał on trzech synów i dwie córki, ale podobno głowę do interesów miał tylko mój wujek, Mieczysław. Młodszy brat umiał wydawać pieniądze między Ziemiańską w Warszawie a Patrią w Krynicy. Dziś nazwałoby się go playboyem. Pobrał się jednak wkrótce z córką niemieckich Żydów, właścicieli przędzalni wełny w Bielsku. Ona też podobno była znaną „pięknością” w Warszawie i już wtedy jeździła po mieście białym kabrioletem Stayera.

Wracając do wujka. Inwestował on głównie w cukrownie i był, zdaje się, jednym z głównych producentów cukru w przedwojennej Polsce. W połowie lat trzydziestych postanowił wybudować kamienicę w Warszawie, z mieszkaniami, między innymi, dla rodziny. I tak został wybudowany budynek na Marszałkowskiej 56 wraz z kinem, znanym przed wojną jako Imperial. Budowę ukończono, zdaje się, w roku 1937. Z domem tym wiążą się również moje losy.

Był to w tym czasie jeden z najnowocześniejszych, luksusowych budynków w Warszawie. O tym, tzw. domu Kohnów, można przeczytać na stronie architektury starej Warszawy. Ich mieszkanie, specjalnie wyposażone, było na czwartym piętrze. Z tego, co wiem, to ten sam architekt zaprojektował również dom na Marszałkowskiej 18 i tzw. dom Wedla na rogu Puławskiej i Madalińskiego.

My, to znaczy moi rodzice i ja, w tym domu przed wojną nie mieszkaliśmy. Jak wspomniałem, w domu, w starej oficynie, wybudowano kino, podobno z najnowocześniejszymi aparatami projekcyjnymi. Mój wujek nie był zainteresowany prowadzeniem tego kina i oddał je w administrację panu o nazwisku Serek. Dlaczego o tym piszę? Obie, moja matka i ciotka wiedziały, że pan ten całe zarobione pieniądze wysyłał na wykształcenie muzyczne swego syna w Paryżu. Czy ktoś słyszał o skrzypku nazywającym się Serek? Przypuszczam, że nie. Ale czy nazwisko Szeryng coś Państwu mówi? Henryk Szeryng, jeden z najbardziej znanych i najlepszych skrzypków, to był ten jego syn. Nie będę opisywał drogi życiowej Szerynga. Jest o nim bardzo dużo w internecie i ta historia jest niezwykła.

Wracając do Kohnów i domu mojej ciotki na Marszałkowskiej. Mój wujek był wielkim patriotą polskim i radnym miasta Warszawy. Wiadomość tę można potwierdzić w książce telefonicznej z 1939 roku (strona 214). Był również powiązany z organizacjami żydowskimi. Jego matka była osobą bardzo religijną. Moja ciotka mówiła, że na schodach przed ich mieszkaniem prawie zawsze byli jacyś rabini, czekając na datki od niej.

Wujek bardzo dbał o rozwój Polski i nie chciał żadnych pieniędzy lokować za granicą. Zawsze podobno powtarzał, że jego pieniądze są potrzebne krajowi. Ja sam znalazłem, nie wiem jakim cudem, przechowaną przez ciotkę książeczkę oszczędnościową, nadgryzioną przez szczury lub myszy, gdzie widać jego wkłady na konto banku cukrowniczego i tylko jeden duży wypis w pierwszych dniach września 1939 roku.

Moja matka, która była dopiero na początku kariery zawodowej, też postanowiła zainwestować i wraz z Ciotką oraz starszą siostrą mojego wujka założyły Warszawski Przemysł Pończoszniczy na ulicy Ryzewskiej w Warszawie (strona 418 książki telefonicznej z 1939 roku). Sprowadziły najlepsze maszyny z Niemiec (!), majstrów i produkowały podobno najlepsze pończochy, tzw. „gazówki”. Dla wyjaśnienia młodszym czytelnikom – nylonów jeszcze nie było. Ulicy tej dzisiaj nie ma. Była na dolnym Mokotowie. Ostatnim razem, gdy tam zaglądałem, były tam jakieś garaże. Fabryka ta była całkowicie zniszczona w czasie Powstania Warszawskiego, ale maszyny podobno Niemcy jeszcze uprzednio wywieźli do Żyrardowa.

Wracając do „powiązań” niemieckich. Omen nomen do opiekowania się moją kuzynką, Krystyną, Kohnowie sprowadzili zawodową niańkę z Niemiec i przy niej moja ciotka nauczyła się perfekt po niemiecku.
Rodzice utrzymywali bardzo bliski kontakt z nimi i jedyne zdjęcie mojego ojca, które posiadam, pokazuje jego, Krysię i ciotkę, która w tym czasie obchodziła żałobę po swojej matce (mojej babce). Przypuszczam, że zdjęcie pochodzi z roku 1936. Żadnego innego zdjęcia czy pamiątki po ojcu nie mam.

Wybuchła wojna. Moi rodzice postanowili zostać w Warszawie, w swoim mieszkaniu, w którym mieszkali od 1936 roku, na Nowolipiu 13 m. 5. Ciotka i jej rodzina postanowiła uciekać z resztą rodziny na wschód i wylądowała we Lwowie. Tam „oswobodziła” ich Armia Czerwona. Potem przez jakiś czas byli w Lidzie, a potem chcieli uciekać w kierunku Kowna i zdaje się, że dopiero po wybuchu wojny rosyjsko niemieckiej wrócili do Warszawy.

Ciotka, zdaje się, krótko pracowała w jakiejś bibliotece we Lwowie. Wujek ciężko chorował na gruźlicę i cukrzycę. Reszta ich rodziny wylądowała na Syberii. Młodszemu bratu, temu, co się lubił bawić i miał żonę Żydówkę z Bielska, NKWD zabrało córkę, której już później nigdy nie odnaleźli. Jedna z sióstr zmarła na Syberii. Dwaj bracia wylądowali później w Armii Andersa i wreszcie przez Palestynę, Chiny, zakończyli emigrację po wojnie w Australii.

Wracając do spraw w Polsce. Ciotka, moja kuzynka i wujek wrócili do Warszawy. Ich mieszkanie było już zajęte i zamieszkali początkowo u nas, na Nowolipiu. Adres ten widnieje na późniejszych dokumentach z getta. Mój ojciec poważnie chorował, chyba na początku roku 1940 i był operowany w klinice „Omega”, w Al. Jerozolimskich. Był to perforowany wyrostek robaczkowy, przynajmniej tak mi mama opowiadała, ale jakoś się z tego wygrzebał, bez większych kłopotów.

Po utworzeniu Getta nasze mieszkanie znalazło się w centrum tej enklawy. Moja mama i ojciec zaczęli pracować w „szopach”, zdaje się, że u tzw. szczotkarzy. Ciotka z wujkiem u Ochmana. Mamy do dzisiaj dokumenty z tego okresu. Jakim cudem ciotka je przechowała przez te wszystkie lata – nie mam pojęcia. Przeczytałem w jakichś materiałach historycznych, że z około 100 pracowników u Ochmana-Leszczyńskiego nikt się nie uratował. Okazuje się, że jest to niedokładna wiadomość – ciotka przeżyła.

Początkowo, z tego co wiem, zarządca fabryki pończoch o nazwisku Piątkowski przesyłał jakieś pieniądze (fabryka przez jakiś czas pracowała). Również właściciel jednego za sklepów na ul. Marszałkowskiej 56, p. Wiśniewski płacił komorne. Po krótkim czasie to się skończyło.

Wujek zmarł jeszcze przed likwidacją Getta i został pochowany na cmentarzu żydowskim. Zginęła również teściowa mojej ciotki –znaleziono ją zastrzeloną na schodach. Stało się to w czasie, kiedy ciotka pracowała w szopie. Bojąc się o całość rodziny, siostry postanowiły się rozdzielić i ciotka z córką zamieszkały w innym mieszkaniu. Rodzice mego ojca i jego młodszy brat, który – jak to się wtedy mówiło – był ułomny, również zmarli w nieznanych dla mnie okolicznościach w Getcie. Nie pamiętam, czy mieszkali w naszym mieszkaniu – mieszkało w nim wielu ludzi, w tym mój dziadek (ojciec matki – Jakub Frendzel).

W czasie jednej z obław, już pod koniec Getta, uciekliśmy z dziadkiem podczas „selekcji” na strych. Dziadek zajmował się mną w czasie, kiedy Rodzice pracowali w szopie. Pamiętam tę scenę, jak dzisiaj. Mój dziadek się modlił, miał założony szal modlitewny. Przez jakieś otwory w dachu świeciło słońce. W pewnym momencie wpadli Niemcy. Jeden był w skórzanym palcie, cywil. Drugi, żołnierz, był w hełmie z karabinem. W mojej pamięci był to tzw. blacharz. Nosił na szyi, na łańcuchu, tabliczkę blaszaną z napisem. Później się dowiedziałem, że była to odznaka żandarmerii polowej.

Zaczął on bić kolbą tego karabinu mojego dziadka i wygonili nas ze strychu. Następne, co pamiętam to że siedziałem koło dziadka w miejscu, gdzie było pełno ludzi i w pewnym momencie ktoś mnie wyszarpnął od niego i więcej go nie widziałem. Dalej pamiętam, że leżałem w czymś w rodzaju małego szpitalika, gdzie przyszedł po mnie mój ojciec i stamtąd mnie wyprowadził. Później, z opowiadań mojej matki dowiedziałem się, że zabrano nas na Umschlagplatz. Moi rodzice, którzy w tym czasie pracowali w „szopie”, jakoś się dowiedzieli, że nas zabrano w czasie „akcji”. Mój ojciec poleciał, chcąc nas stamtąd wydostać.

Większość policjantów żydowskich w Getcie to byli przedwojenni adwokaci. Jednym z ważniejszych w tej organizacji był bardzo znany adwokat p. N. Ojciec go trochę znał sprzed wojny i zauważył go koło Umschlagplatzu. Najpierw go prosił, a potem przekupił, żeby nas stamtąd wyciągnął. Udało mu się to ze mną. Mojego dziadka, powiedział, że za żadne pieniądze nie wyprowadzi i dziadek pojechał do Treblinki. Wiem również, że moja ciotka i kuzynka w czasie innych akcji były aż dwa razy na Umschlagplatzu i w podobny sposób się stamtąd wydostały.

Moi rodzice rozumieli, że w Getcie nie przeżyjemy. Nie wiem, w jaki sposób, ale mój ojciec znalazł dla nas kryjówkę w aryjskiej części Warszawy. Było to mieszkanie na ul. Grójeckiej 104. Z tego co wiem, dom ten został częściowo zniszczony w czasie walk we wrześniu 1939 roku. W tym czasie był to, zdaje się, ostatni dom na Grójeckiej, w stronę Okęcia.

Dogadał się z właścicielami mieszkania pp. S. Pamiętam ich nazwisko, ale nie wiem, czy ktoś z tej rodziny żyje i nie chciałbym, żeby musieli do tamtych dni wracać. Obiecał zapłacić im za wyremontowanie mieszkania, tylko, żeby pozwolili nam zamieszkać. Powiedział, że mamy „dobry” wygląd. Oni jednak oznajmili, że ojciec nie może tam zostać – nie miał „dobrego” wyglądu. Tylko częściowo pamiętam moją wywózkę z Getta. Podobno najpierw zapakowano mnie w plecak, po odpowiedniej dawce luminalu. Pamiętam, że się obudziłem na furmance, pod skrzynkami, w których – byłem pewien – była marmolada buraczana. Byłem bardzo głodny i zastanawiałem się, jak się do tego dostać. Przez szpary w deskach widziałem jakieś ulice.

Potem pamiętam już pokój w domu na ul. Grójeckiej. Okno wychodziło na ul. Opaczewską. Pamiętam doskonale, że gdy tylko drzwi do tego pokoju się otwierały, to ojciec natychmiast odwracał głowę, żeby nie było widać jego twarzy. Jak wspomniałem, pp. S. nie zgadzali się, żeby ojciec tam mieszkał. Ojciec zresztą i tak chciał wstąpić do partyzantki. Po paru dniach przyszło dwóch mężczyzn i powiedzieli, że zaprowadzą go do partyzantów. Ojciec z nimi poszedł. I to był ostatni raz, jak Go widzieliśmy.

Jeden z nich przyszedł jeszcze raz 2 lub 3 dni później i powiedział, że w lesie jest zimno i ojciec prosi, żeby im dać jego palto.Tego samego dnia, krótko po jego wyjściu Matka zaczęła potwornie rozpaczać. Właścicielka mieszkania powiedziała, że to byli szmalcownicy, którzy zaprowadzili ojca prosto na Gestapo, na Szucha. I to koniec historii mojego ojca.

Mniej więcej w tym samym czasie moja ciotka i kuzynka również uciekły z Getta. Przez parę dni ukrywały się w piwnicy domu na Marszałkowskiej – pomógł im dozorca, p. Pietrzak, który również przechował ich album rodzinny i stąd mamy te przedwojenne zdjęcia.

Tam jednak nie można było zostać i później schroniły się gdzieś w okolicach Teatru Polskiego, u dawnej krawcowej. Tam jednak był problem. Mąż tej krawcowej wrócił pewnego wieczoru pijany i zaczął krzyczeć na cały dom „u mnie są Żydzi”, no i musiały uciekać. Ciotka poszła do pani, która prała dla ich domu przed wojną i ta dała im klucze do jej mieszkania na Targówku. Tam jednak przyszedł granatowy policjant, ciotka powiedziała mi nawet jego nazwisko – S. Po wypiciu paru wódek zaczął je szantażować i chciał się przespać z ładną „Żydóweczką”. Jak nie, to wyda je Niemcom. Ciotka jakoś się wykręciła, że jest bardzo zmęczona, co było prawdą, parę dni w zasadzie włóczyły się po ulicach i namówiła go, żeby przeszedł następnego dnia. Natychmiast po jego wyjściu uciekły.

Gdzie były przez następne parę dni, nie wiem, ale jakoś się odnalazły z moją mamą, która przyprowadziła je na Grójecką. Właścicielka, p.R.nie chciała słyszeć, żeby z nami zostały, a zwłaszcza moja kuzynka – też znowu „zły” wygląd. Wtedy moja mama powiedziała jej: „My tej wojny nie przeżyjemy. Ja straciłam męża i jest mi wszystko jedno. Jeśli pani nie zgodzi się na ich przechowanie, to ja sama pójdę do Niemców i powiem, że pani przetrzymuje Żydów”.

No i zostały w naszym mieszkaniu. Moja kuzynka ani razu z tego mieszkania do czasu Powstania Warszawskiego nie wyszła. Ja spędzałem większość czasu przy oknie, patrząc na ul Opaczewską. Pamiętam, że wtedy jeździły tam tramwaje. Pamiętam noc, kiedy rosyjskie samoloty bombardowały Warszawę. W zasadzie nawet się nie bałem. Byłem bardziej zainteresowany tzw. żyrandolami (oświetlające rakiety zrzucane przez samoloty). Naprzeciwko było coś, co obecnie nazywałoby się pałacem ślubów, często zajeżdżały tam karety z młodymi parami.

Moja matka z ciotką musiały zacząć jakoś zarabiać. Zaczęły kupować ciastka w cukierniach w Warszawie i rozwoziły je na sprzedaż do miejscowości na linii EKD – głównie do Grodziska i Milanówka. Czasami mnie zabierały ze sobą. Miałem „dobry” polski wygląd. Problem był tylko taki, że na widok Niemców chowałem się pod ławki. Do tego miałem trudności z zapamiętaniem naszego nazwiska w danym tygodniu. Wiedziałem tylko, że „Edek”, a dalej, jak się mnie pytali – „nie pamiętam” odpowiadałem. Byłem Malinowskim, Fabiszewskim i miałem jeszcze jakieś inne nazwiska na fałszywych papierach. Malinowski powtarzał się najczęściej.

Pewnego razu moja mama wróciła z miasta bardzo zrozpaczona. Na ulicy zaczął ją ktoś gonić. Był to człowiek o nazwisku Błażejewski, który znał ją sprzed wojny i wiedział, że jest Żydówką. Dopadł ją w końcu w jakiejś bramie i powiedział: „ja wiem, że jesteś Żydówką” i zabrał jej palto. Szczególnie chciał się dowiedzieć, gdzie jest ciotka, wiedział bowiem, że przed wojną była bogata. Przez pewien okres matka moja bała się wyjść na miasto. W końcu jednak musiała. Po paru dniach znowu ktoś ją zaczepił na ulicy. To był inny człowiek. Zaczęła uciekać. Dogonił ją i zapytał, dlaczego ucieka. On jest w organizacji pomocy Żydom i chce Jej pomóc. Dał Jej kurczaka i trochę pieniędzy. Nie mam pojęcia, czy to był ktoś z Żegoty czy innej organizacji. Zdaje się, że spotkała się z nim jeszcze parę razy.

Pewnego razu obie, mama i ciotka, zauważyły, że „u Wolskich” złapali i wywożą Żydów. Było to niedaleko od nas, na ulicy Grójeckiej (po przekątnej od naszego mieszkania). Nie wykluczone, że widziały złapanie Ringelbluma.

Emanuel Ringelblum, twórca tajnego archiwum getta warszawskiego, ukrywał się na ul. Grójeckiej 81 i tam został aresztowany 7 marca 1944r. Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, s. 210. Ośrodek Karta. Warszawa 2008.

Pamiętam, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie. Widziałem, że po południu ludzie zaczęli się jakoś inaczej zachowywać na ulicy – głównie gdzieś podbiegali. Mama i ciotka były w mieszkaniu, ale wkrótce potem wszyscy zaczęli biec do piwnicy. Nie pamiętam, jak długo tam byliśmy, ale na pewno co najmniej jedną noc. Początkowo byłem bardzo zadowolony. W tym czasie często byłem głodny, a wybuch powstania zastał nas z nie sprzedanym transportem ciastek, a szczególnie moich wymarzonych wafli z jakimś strasznym (wtedy wydawało mi się – cudownym) nadzieniem.

W piwnicy byli chyba wszyscy mieszkańcy domu. W pewnym momencie wybuchła panika – „idą Niemcy” – i ludzie zaczęli uciekać. Większość w jedną stronę. Nasza czwórka, chyba dlatego, że byliśmy „inni”, w drugą. Dobiegliśmy do jakiegoś ślepego korytarza. W tym czasie słyszeliśmy jakieś huki, krzyki i wybuchy. Po jakimś czasie wszystko to ucichło. Wszyscy ci mieszkańcy zostali na miejscu zabici.

Myśmy przez jakąś dziurę w ścianie wydostali się na tył domu i do ogródków działkowych, które tam się znajdowały. Leżeliśmy tam w niedużej odległości od domu, 30–50 metrów, wśród krzaków malin. Pamiętam, że spędziliśmy tam co najmniej jedną noc. Chyba następnego ranka natknął się na nas żołnierz niemiecki. Dzisiaj wydaje mi się, że był z Luftwaffe, mundur był bardziej szaro-niebieski. Zaczął rozmawiać z ciotką i powiedział, że nam pomoże. I rzeczywiście, wrócił po chwili z chlebem i kawą i zapowiedział, że wróci wieczorem jeszcze raz z jedzeniem i spróbuje nas stamtąd wyprowadzić.

Niestety, krótko po nim znalazł nas inny żołnierz. Wtedy myśleliśmy, że to Ukrainiec. Teraz wiemy, że był to gestapowiec z RONA, która wtedy działała na Ochocie. Czytelnicy mogą sobie o nich przeczytać w wielu źródłach historycznych czy też na Wikipedii. Krótko: była to jedna z najbardziej kryminalnych i krwiożerczych etnicznych organizacji paramilitarnych w wojsku niemieckim. Są oni odpowiedzialni za rzeź Ochoty.

Ten żołnierz zaczął na nas natychmiast wrzeszczeć i poganiał nas granatem (nie miał karabinu) w kierunku ściany domu od strony ulicy Opaczewskiej. Tam zobaczyliśmy całą grupę tych żołnierzy, a pod murem przy stoliku siedział chyba ich dowódca. Znając całą grozę sytuacji, byłem jednak zafascynowany, że na stoliku stoi patefon. Jakoś wiedziałem, że z niego można usłyszeć muzykę, którą już wtedy bardzo lubiłem. Ten oficer rzucił jedno spojrzenie na moją kuzynkę – „Jude” – i kazał nas postawić pod mur. Moja ciotka i matka zaczęły krzyczeć, że nie jesteśmy Żydami, że znamy pacierze, który zaczęliśmy odmawiać (byliśmy na to przygotowani).

Wtedy nastąpiło coś zupełnie niespodziewanego. W bliskiej odległości od tych RONO-wców, dalej w kierunku ul. Opaczewskiej, grała w piłkę grupa żołnierzy niemieckich. Byli to prawdopodobnie ci sami, do których należał ten, co nas uprzednio znalazł. Przerwali grę i zaczęli coś krzyczeć. Potem ciotka nam przetłumaczyła, że powiedzieli „dość zabijania” i że mają nas puścić. RONA chyba nie chciała się Niemcom narażać i zamiast pod ścianę zaprowadzili nas na drugą stronę Grójeckiej, na Zieleniak.

Nie wiem, czy Niemcy wiedzieli, że byliśmy Żydami, czy po prostu nie chcieli pozwolić na dalsze zabijanie kobiet i dzieci. Zieleniak też się zapisał w historii. Zginęło tam w tym czasie, zdaje się, około 1000 mieszkańców Warszawy, też głównie zamordowanych przez RONA. Pamiętam, że gdy tam weszliśmy, chciało mi się potwornie pić i ktoś mi podał jakąś śmierdzącą wodę w puszce po konserwach. Moja kuzynka zemdlała, a potem, po odzyskaniu przytomności była bardzo przerażona, że obetną jej palec, na którym miała bardzo mały pierścionek, którego nie mogła zdjąć. A ci ronowcy rzeczywiście tak postępowali. Pamiętam nawet, w której części tego Zieleniaka się znaleźliśmy – na skos od bramy.

Następne co pamiętam, to marsz kolumną z tego Zieleniaka, chyba w stronę dworca Warszawa Zachodnia. Jest takie często pokazywane zdjęcie, na którym widać te kolumny maszerujące ul. Opaczewską.
Pamiętam również, że byłem zły na moją matkę. W czasie całego tego wydarzenia miałem na sobie paletko, które szczególnie zaczęło mi dokuczać w czasie tego marszu (było bardzo gorąco) i bardzo chciałem je wyrzucić, ale oczywiście mama mi nie pozwoliła.

Potem byliśmy w obozie przejściowym w Pruszkowie, z którego uciekliśmy. Następnie Grodzisk. Jakieś mieszkanie przy rynku, na piętrze. Z tego mieszkania pamiętam najbardziej, że całą noc na łóżku biegały po nas szczury. Potem jakaś wioska pod Grodziskiem. Tam byliśmy tylko parę dni – nie chcieli trzymać Żydów.

W końcu wylądowaliśmy w Żyrardowie. Wiem, że tam mieszkaliśmy w oddzielnych mieszkaniach. Znowu zadecydował o tym fakt, że matki myślały, że może nam w ten sposób będzie łatwiej przeżyć. Myśmy mieszkali w mieszkaniu prawie naprzeciwko koszar wojskowych. Spędzałem większość czasu patrząc przez okno i często widziałem maszerujące kolumny Niemieckie. Chodzili głównie trójkami i śpiewali „Heili, heilo”. Miałem mieszane uczucia, z jednej strony bardzo się ich bałem, ale z drugiej– jako mały chłopiec, byłem zafascynowany ich marszem i śpiewem.

Ciotka z córką mieszkały blisko kościoła u starszej pani. Ona nie wiedziała, że są Żydówkami. Chociaż sama im powiedziała, że sąsiedzi mówią, że przechowuje Żydów. „Ja powiedziałam im, że to nie możliwe, przecież nazywa się Krajewska”.

Życie było bardzo trudne i wiem, że kilkakrotnie chodziliśmy po pomoc do RGO (Rada Główna Opiekuńcza). Dodatkowo ciotka zaczęła handlować przędzą kradzioną przez robotników z niemieckich przędzalni w Żyrardowie. Sprzedawała ją głównie na linii kolejowej w kierunku Częstochowy. Jej córka, Krysia, odmawiała pozostawania w domu. Po tym, co przeżyła nie chciała się rozstawać z matką. Pewnego razu w pociągu była obława niemiecka. Z wagonu wyprowadził ich żołnierz niemiecki i odezwał się do nich czystą polszczyzną – był ze Śląska. „Czy pani zwariowała? Przewozi pani kradzione towary i to z córką, która ma taki wygląd?” Po czym je wypuścił. Jeździły nadal, nie było innej rady, czasami z moją matką.

Pewnego zimnego poranka, będąc na ulicy zauważyłem, że z bocznych ulic, z dwóch stron wjechały czołg i ciężarówką. Byli to Rosjanie. Czołgista wysiadł z czołgu i podszedł do naszej grupy dzieci. Zauważył, że nie miałem rękawiczek i byłem bardzo zmarznięty i włożył mi obie ręce w jedną z ich rękawic. I to był koniec wojny dla nas. Moja kuzynka Krysia poleciała od razu na główny plac przed kościołem, gdzie podobno leżały trupy niemieckie. Miała nadzieję, jak powiedziała, że może jeszcze jakiś żyje, to chce go sama zabić. Pamiętam również, że tego samego dnia „zdobyliśmy” bochenek chleba i po raz pierwszy jadłem biały chleb.

Co dalej? Moja mama i ciotka wróciły do Warszawy dwa dni po wyzwoleniu (19 stycznia). Doszły częściowo piechotą, jadąc na zmianę ciężarówkami wojskowymi. Mnie pozostawiono w Żyrardowie aż wreszcie moja mama powróciła po mnie i sam znalazłem się w Warszawie dwa dni później. W jakiś sposób dostaliśmy się na ulicę Marszałkowską i o dziwo, dom pod numerem 56 ocalał, jak również dalsze domy po tej stronie ulicy w kierunku Wilczej. Dom pod numerem 54, ze znaną przed wojną apteką Bukowskiego (proszki od bólu głowy „z kogutkiem”), był całkowicie zniszczony.

Mama i ciotka poszły do mieszkania rodzinnego na 4 piętrze, które w tym czasie było okradane z przedwojennych jeszcze mebli ciotki. Udało im się w jakiś sposób przegonić złodzieja, ale w tym mieszkaniu nie sposób było zamieszkać i wprowadziliśmy się do mieszkania na niższym piętrze. Trudno to nawet nazwać mieszka- niem. Było to raczej koczowanie, nie było wody, nie było światła, nie było ogrzewania i szyb w oknach.

Na szczęście w tym samym czasie wrócił dozorca domu, pan Pietrzak i zainstalował nam piecyk „kozę” i próbował wstawić coś w rodzaju okien lub dykty w oknach. Była to praca w zasadzie syzyfowa – saperzy w tym czasie rozwalali wybuchami szkielety zniszczonych domów i od tego szyby na nowo wylatywały z okien. Ulicy Marszałkowskiej w zasadzie nie było, tylko ścieżka na stosach gruzu. Na rogu ulicy Skorupki leżał przewrócony tramwaj, gdzie ktoś później założył, na szczęście, mały sklepik. Na podwórku naszego domu leżała amunicja, parę karabinów i hełmy.

Mama z ciotką wybrały się na Pragę, aby zdobyć trochę jedzenia i pieniądze. Przeszły przez zamarzniętą Wisłę na piechotę i rzeczywiście, zarejestrowały nas w jakiejś żydowskiej organizacji, że żyjemy i dostały trochę pieniędzy.

Po jakimś krótkim czasie zaczęto otwierać pierwsze szkoły. Ze mną nie wiedziały, co zrobić. Same zaczęły pracować w Ministerstwie Aprowizacji, które wtedy otworzyło się na ul. Chocimskiej, przy pl. Unii Lubelskiej. Kuzynka poszła do gimnazjum, zdaje się Słowackiego, no a ja miałem pięć lat i ponieważ nie miano mnie z kim zostawić, posłano mnie do szkoły. Było to ówcześnie o 2 lata za wcześnie. Szkoła zaczynała się w 7 roku życia. No i tak już zostało, ze przez cały czas nauki w szkole, aż do czasów uniwersyteckich, byłem najmłodszy w klasie (2 lata młodszy).

Pierwsza moja szkoła była w al. Ujazdowskich, między Piękną i Wilczą. Nie, nie było autobusów szkolnych i oczywiście w najcięższe dni zimy szło się na piechotę, po gruzach. Początkowo trzy klasy były w jednym pokoju. Po prostu każdy rząd ławek stanowił klasę, np. pierwszą, drugą lub trzecią.

Całe zajęcia prowadził zazwyczaj jeden nauczyciel. Z tych pierwszych lat pamiętam najbardziej, że nauczycielem był jakiś zdemobilizowany oficer, który miał metody nie najbardziej pedagogiczne. Mianowicie, gdy ktoś się nie najlepiej zachowywał, to pytał się, czy kiedyś słyszał szum morza, po czym zdejmował szeroki wojskowy pasek, brał głowę delikwenta, otaczał ją tym paskiem i szorował zawzięcie, co dawało odpowiedni efekt w uszach ucznia. Następnie szkołę (nr 40) przeniesiono na ulicę Hożą i ta była świetna – miała doskonałe do zjeżdżania poręcze na klatce schodowej.Pierwsze dwa lata jakoś przezimowałem.

Życie, tak jak zapewne dla wszystkich, było bardzo ciężkie. Do naszego domu, ze względu na kino, wprowadziły się oddziały Filmu Polskiego i zaczęto nas wyrzucać z mieszkania do mieszkania. Ciotka pojechała do ówczesnego dyrektora Filmu Polskiego, Aleksandra Forda i wybłagała pozwolenie na pozostanie w tym domu, na 6 piętrze.

Pamiętam, że parę razy chodziłem z mamą i ciotką na Pragę, głównie mostem pontonowym i wysokowodnym. Dojście do mostu było bardzo ciężkie, głównie błoto i każdy musiał przynieść cegłę, żeby w to błoto włożyć i jakoś ułatwić dojście.

Bodajże w 1946 zostałem wysłany na specjalne letnie kolonie zorganizowane, zdaje się przez JOINT. Były tam głównie sieroty i półsieroty, które przeżyły Holocaust. Ja byłem jednym z młodszych chłopców. Wiem, że wielu nastolatków później wyemigrowało do Izraela i sporo zginęło w pierwszej wojnie arabsko izraelskiej.

Wracając do szkoły. Nikt tam na mnie specjalnie nie zwracał uwagi. Dopiero pod koniec drugiej klasy zauważono, że nie umiem czytać i pisać. Wezwano mamę do szkoły, że coś chyba ze mną nie jest w porządku, no i po paru „rozmowach” musiałem wziąć się do roboty i dla odmiany zacząłem dużo czytać. Poza tym wyrobiłem swoje własne teorie na temat polskiej gramatyki i ortografii. Pamiętam, na przykład, że kiedyś napisałem „kura” przez o kreskowane. Gdy mnie zapytano dlaczego, to odpowiedziałem, że dlatego, że „wymienia się na kogut”. Dzisiaj to uznano by to pewnie, że wykazuję tzw. social sensitivity, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziano.

W tym samym czasie zaczęła się moja „kariera” skrzypcowa. Jak już wspomniałem, zawsze mnie ciągnęło do muzyki i trochę słuchu miałem. Zacząłem chodzić do szkoły muzycznej im. Chopina i zacząłem się uczyć gry na skrzypcach. Większość dawnych znajomych tak mnie pamięta – „to ten, co chodził ze skrzypcami”.

Teraz w dużym skrócie. Mieszkanie na Marszałkowskiej miało swoje zalety, ale również duże wady. W domu tym otworzono pierwsze kino w lewobrzeżnej Warszawie (poza Tęczą na Żoliborzu). Już nie „Imperial”, jak przed wojną, ale poprawnie „Polonia”. Działy się tam dantejskie sceny i wielokrotnie nie mogliśmy się przepchać przez tłumy, żeby dostać się do mieszkania. Zaletą było to, że znałem wszystkich bileterów i często spędzałem całe dnie w kinie, zamiast w szkole. Pamiętam, pierwszy film „Sekretarz rajkomu” widziałem chyba ponad 150 razy. Drugi „Zoja Kosmodemiańska” już tylko 50.

Pamiętam, że żywnościowo również było kiepsko, pensje mojej mamy i ciotki z ledwością wystarczały na życie, a szczególnie z ciepłą odzieżą było trudno i często marzłem. Parę razy na szczęście dostaliśmy paczki z UNRA. Raz mama dostała również „kożuszek” z odrzutów armii amerykańskiej i po różnych przeróbkach nosiłem go chyba aż do matury.

Demobilizowana na zachodzie Europy amerykańska armia przekazywała ludności zbędne składniki wyposażenia żołnierzy. Handlowano nimi na polskich targowiskach i mówiono, że są to rzeczy z „demobilu”.

Do szkoły muzycznej musiałem później jeździć aż na Inżynierską, na Pragę, co szczególnie zimą, w starych, zatłoczonych i zimnych tramwajach warszawskich nie było rzeczą najprzyjemniejsza. Wracałem do domu zazwyczaj późno i nie miałem już za dużo ochoty na normalną naukę, a w tym czasie chodziłem już do prawdziwej szkoły na Noakowskiego, w budynku gimnazjum Staszica.

Szkołę tę później przemianowano na TPD nr 2 i przeniesiono do nowego budynku na Nowowiejskiej, podobno wybudowanego przez Czechów i dlatego nazwano ją im. Gottwalda. Szkoła ta już wtedy uchodziła za bardzo dobrą i miała bardzo „zróżnicowaną” klientelę. Część uczniów była z dzielnicy szkoły, tak jak ja. W mojej klasie był np. Krzysiek Kowalewski (aktor) czy Janek Jagielski (margiel) – już wtedy „dusza człowiek”, ale było też trochę dzieci prominentów, np. Stefan Zambrowski, zresztą bardzo przyzwoity i skromny chłopak (zmarł w Izraelu w młodym wieku). Zdaje się, że chodził on do naszej szkoły, żeby uniknąć szkoły na Parkowej, która słynęła właśnie z dzieci prominentów.

Byli również w naszej klasie uczniowie z zupełnie innej grupy – np. był Jungraft, którego ojciec został zamordowany w procesie pułkowników. Z paroma kolegami z klasy utrzymuję do dzisiaj bliski kontakt, np. były ambasador na Węgrzech – Maciek Koźmiński z żoną, Michał Antopolski, który mieszka w sąsiednim stanie, Ohio. Mieliśmy również w klasie kolegę, który w mojej opinii był najzdolniejszym człowiekiem, jakiego spotkałem w życiu, Andrzej Zabłudowski. Jego ojciec był wielką „fiszą” w różnych wydawnictwach krótko po wojnie. Mieli piękne mieszkanie w al. Róż, koło Cyrankiewicza, ale potem wyleciał za odchylenie trockistowskie (?). Andrzej skończył filozofię, a potem m.in. był profesorem na największych uniwersytetach amerykańskich, ale jego życie skończyło się bardzo tragicznie.

Wracając do mnie. Byłem uczniem dość średnim. Aha, po wojnie wyglądałem jak dziecko z Biafry – nie taki czarny, tylko chudy. Posłano mnie na specjalne kolonie dożywiające i to się im udało i do dzisiaj jestem dość dobrej wagi i szczególnie gimnastyki i przysposobienia wojskowego nie lubiłem. Kiedyś, chyba jako jedyny w historii szkoły miałem poprawkę z przysposobienia wojskowego w rzucie palantówką (czyli granatem).

Co mnie wielokrotnie ratowało, to gra na skrzypcach – znałem wszystkie pieśni masowe i na akademiach grałem kantatę o Stalinie lub inne melodie „na linii”. Mama bardzo chciała, żebym był drugim Hubermanem albo przynajmniej inżynierem łączności (to było „hot” w tamtych czasach). Oczywiście studiowanie marksizmu leninizmu lub ekonomii w Moskwie to było coś, ale na szczęście na to się nie zanosiło. A propos, był u nas taki w klasie, którego nazwiska nie wspomnę, pasierb jakiegoś mniej ważnego ministra, który właśnie wylądował na ekonomii w Moskwie, a teraz jest, zdaje się, najbardziej wziętym astrologiem w Polsce (taka sama utopia i bajka?). Maturę zdałem, o dziwo, dość dobrze. Już wtedy się okazało, że jak przysiądę i chcę, to mogę coś zrobić.

W tym czasie byłem również w średniej szkole muzycznej im. Chopina na Szpitalnej, której jeszcze w tym czasie nie skończyłem. Dostałem się na muzykologię na UW. Studiowałem tam przez 2 lata. Najbardziej odpowiadał mi tam fakt, że mieli oni już wtedy dość duże archiwum nagrań i mieliśmy specjalne karty wejść na próby generalne w Filharmonii, ale to teoretyzowanie muzyki nie bardzo mi odpowiadało.

Kuzynka moja była już studentką na medycynie. Straciła ona dużo lat szkoły w czasie okupacji i jak wspomniałem, uczyła się przez jakiś czas u Słowackiego, ale niestety tuż po wojnie też nie było tam najprzyjemniej i ładne parę razy usłyszała uwagi na temat swojego żydostwa nie tylko od koleżanek, ale również od nauczycieli przeniosła się więc do innej szkoły. Moja Mama też postanowiła zostać przy „polskim” nazwisku – Malinowski. Oczywiście dochodziło do tego ukrywanie swojego „kapitalistycznego” pochodzenia. (Fabryka pończoch na szczęście była zniszczona).

Zaczęła mi coraz bardziej odpowiadać medycyna i po 2 latach muzykologii zdałem na medycynę i nareszcie byłem w mojej grupie wiekowej. No i nastąpił, jak się wtedy mówiło – „przełom w bulwie”. Bardzo to lubiłem, studiowałem i byłem jednym z najlepszych studentów na roku. Pracowałem w kółkach naukowych, siedziałem ochotniczo na dyżurach w szpitalu i nawet udało mi się wyjechać, jako przewodniczącemu kółek naukowych, na letnie stypendium do Strasburga.

W tym samym czasie skończyłem średnią szkołę muzyczną i nawet zdawałem do konserwatorium, ale była wtedy kwestia wyboru, medycyna albo zawodowy skrzypek. Miałem na szczęście trochę wewnętrznej samokrytyki i wiedziałem, że solowej kariery skrzypcowej nie zrobię, a granie np. w operze, chociaż wtedy dużo bardziej intratne niż praca lekarza w tamtym czasie, mi nie odpowiadało. Została medycyna.

Na czwartym roku poznałem moją przyszłą żonę, Jolantę – nie Żydówkę. Do dziś powtarzam Jej, że jest typowym przykładem polskiego antysemityzmu – wyszła za mnie, żeby mi dokuczać. Jakoś to do Niej nie dociera. Pobraliśmy się zaraz po studiach i później urodziła się córeczka, Zuzanna. Ja dostałem stypendium doktoranckie w Warszawie. Żona bardzo chciała się specjalizować w dermatologii, ale to nie wchodziło w rachubę – nie mieliśmy „pleców”. Na oddział kliniczny w Warszawie ówczesna pani kierowniczka przyjmowała głównie dobrze wyglądających chłopców lub dzieci prominentów (np. córkę jednego z wice premierów, która była na naszym roku).

Pracując w jednej z klinik w Akademii Medycznej często dyżurowałem z adiunktem, której mąż był szefem dermatologii na Wołowskiej (wówczas szpital MSW). Kiedyś zapytałem go, czy jest jakakolwiek możliwość dostania pracy dla żony na tym oddziale – „nie wchodzi w rachubę”. Im się powodziło w tym czasie doskonale, piękne mieszkanie na Mokotowie, 2 samochody z puli premiera itd. Czytałem ostatnio wspomnienia ich córki, jak bardzo byli „prześladowani” w tamtych czasach!

Byliśmy zapisani do lekarskiej spółdzielni mieszkaniowej i dostaliśmy w końcu M-3 na Londyńskiej. Żona pracowała jako lekarz przemysłowy, głównie w paru zakładach na Pradze. Ja dorabiałem dyżurami w szpitalu i ucząc w szkole pielęgniarskiej. No w końcu rok 1968. Doszliśmy do wniosku, że głównie ze względu na córkę, musimy wyemigrować. Ja oczywiście od razu wyleciałem z pracy. Żona jeszcze jakiś czas pracowała. W pałacu Mostowskich namawiano Ją, żeby się ze mną rozwiodła. Wyjeżdżając zostawiła całą rodzinę Polsce.

W Wiedniu, w Agencji Żydowskiej pytano nas, dlaczego nie chcemy jechać do Izraela. Moją żonę, która ma bardziej żydowski wygląd niż ja, też o to pytano. Jestem z niej bardzo dumny, dała bowiem żydowską odpowiedź: – „Pani tak wierzy w tą amerykańską rzeczywistość?” – „Ja nie, ale mój mąż – tak”. Potem już typowe, 6 miesięcy w Rzymie.

Nie mieliśmy żadnej rodziny w Stanach i czekaliśmy na sponsora. Powiedziałem, że chcę polecieć gdziekolwiek, byle nie do Nowego Jorku – dla wszystkich Żydów z Polski Stany zaczynały i kończyły się w Nowym Jorku – miałem już tego dosyć. Aha, nie wspomniałem, że w 1947 roku prawie, że wyjechaliśmy do Stanów. Moja mama odnalazła brata ojca, który wyjechał do Stanów w latach 20-ych i mieszkał w New Jersey. Nie ma pojęcia, jak znalazła jego adres. Pamiętam, że przysłał dwie paczki żywnościowe i później zaproszenie do Stanów. Dostaliśmy paszport, który do dzisiaj mam.

W tym samym czasie ciotka znalazła 2 braci męża w Australii, którzy również przysłali affidavit i dostała paszport. Nie wiem dokładnie, dlaczego, ale przypuszczam z rozmów, jakie słyszałem, że po tym, co przeszły, nie chciały się rozdzielić i nie miały siły na dalszą wędrówkę, dziękując Bogu, że to wszystko przeżyły.

W końcu przylecieliśmy do Detroit. Tu okazało się, że muszę nostryfikować dyplom, zanim zacznę jakąkolwiek pracę. Angielskiego praktycznie nie znałem. Przez parę miesięcy w bardzo ciężkich i często niebezpiecznych warunkach uczyłem się. Żyliśmy z bardzo ograniczonej opieki społecznej, ale przynajmniej nam pomagano. Córeczka nasza była bardzo mała, matka już wtedy schorowana. Na szczęście udało mi się zdać wszystkie egzaminy za pierwszym podejściem i zostałem rezydentem w tutejszym żydowskim szpitalu – straszny – „wycisk”, ale pierwsza pensja w dolarach. Czułem się jak Rockefeller.

Jeszcze jedno. Przed emigracja do Stanów podpisałem papierek, że zgłoszę się do komisji wojskowej i zostanę ewentualnie wysłany do Wietnamu. Nie miałem z tym żadnego problemu. Wyliczyłem sobie, że moja pensja w wojsku będzie większa, a nawet jak zginę, to moja rodzina dostanie obywatelstwo i emeryturę po mnie.

Nie chcę już zanudzać różnymi „kwiatkami” z tej emigracji – tylko parę śmiesznych ciekawostek. Jedna dotyczy tego wojska. Zgłaszając się do tutejszej komisji wojskowej powiedziałem oczywiście, że miałem przeszkolenie wojskowe na Akademii Medycznej. Kazano mi pokazać dokumenty transferu z polskiej armii do Stanów. Zajęło im dość dużo czasu, żeby zrozumieć, że Pakt Warszawski, to trochę co innego niż NATO.

Drugi kwiatek. W czasie rozmów w ambasadzie amerykańskiej w Rzymie moja Żona oznajmiła, że nie była w związkach zawodowych. Konsul powiedział, że to niemożliwe, ponieważ wszyscy inni twierdzą, że każdy musiał należeć. Ja rzeczywiście należałem, ale żona – nie. Postanowiliśmy, że zaoszczędzimy parę groszy, a w razie czego wyjazd do FWP dostaniemy na moje członkostwo, tak że była podejrzana za niewinność.

W Wietnamie nie wylądowałem, wojna niedługo się skończyła. Podpisaliśmy również dokument, że moja córka (lat niecałe 4) nie trudniła się stręczycielstwem i nie będzie się starała siłą obalić prezydentury w Stanach (!) Po paru latach również moja żona zdała wszystkie egzaminy, stale zajmując się domem i dzieckiem. Chciała znowu pójść na dermatologię, ale nasi już amerykańscy znajomi mówili, żeby sobie to wybiła z głowy – na cały stan Michigan jest tylko parę miejsc, na które zgłasza się kilkuset amerykańskich absolwentów.

Mimo wszystko dostała się i to na wydział „trochę” lepszy niż MSW lub nawet Akademia Medyczna w Warszawie. A propos: była kierowniczka tej kliniki będąc później w Stanach (konferencje) opowiadała, jak to była prześladowana (!) przez reżim w Polsce. Żona ukończyła szkolenie ze specjalnym wyróżnieniem dla najlepszego rezydenta, a później dostała również najlepszego
„visiting faculty teacher”.

Oboje pracowaliśmy bardzo ciężko i tych okolicznościach rosła nasza córka. Dawała sobie nienajgorzej radę w szkołach. Była doskonałą uczennicą. Nigdy nie chodziła do szkół prywatnych, ale jej to nie zaszkodziło i skończyła tzw. high school ze wszystkimi honorami. Dostała potwierdzenie przyjęcia do najbardziej znanych uniwersytetów amerykańskich, włączając Harvard, Yale, Duke, Dortmuth itd.

Wybrała jednak University of Michigan, który ofiarowywał wtedy specjalne 6 letnie studia college plus szkolę medyczną w 6 lat (zamiast normalnych 8) dla małej grupy specjalnie utalentowanych studentów. Z Harvardu dzwonili do niej parokrotnie chcąc ją namówić na wstąpienie na ten uniwersytet. Chodziło zdaje się o to, że tam nie liczą się stopnie czy test – nikt z marnymi rezultatami nawet nie się stara o przyjęcie. Oni szukają kogoś, kto się czymś wyróżnia. Musiała napisać esej na temat, kto miał największy wpływ na nią w jej życiu. Nigdy tego nie widzieliśmy. Wiemy tylko, że życie i losy rodziców były motywem jej pracy. Wybrała Michigan, ponieważ mogła tam jeszcze dodatkowo studiować przedmioty poza szkołą medyczną. I tak np. spędziła lato we Florencji studiując historię sztuki.

W tym czasie rodzina zaczęła się starzeć i powoli wymierać. Moja matka zmarła w 1986 roku. Do końca nie doczekała się odpowiedzi z Rady Adwokackiej w sprawie jej emerytury.

Do Polski oczywiście odmawiano mojej żonie wizy. Ostatnim razem konsul PRL w Chicago (pan A.) powiedział, że nie dostanie wizy, bo „myśmy” zamordowali Allende w Chile! W końcu wpuścili córkę, gdy miała 13 lat. Trudno im udowodnić, że była elementem kontrrewolucyjnym przed emigracją z Polski, jak również, że poprowadzi czynną opozycję w Polsce w jej wieku. Pod koniec lat 80-ych nareszcie również my mogliśmy przyjeżdżać do Polski, niestety głównie na pogrzeby członków rodziny żony.

Moja ciotka i kuzynka również tutaj zmarły. Ja z żoną pracujemy w praktyce prywatnej, ja jako kardiolog, ale ostatnio „zwalniamy” – już nie ten wiek. Od paru lat, za namową żony, zacząłem na nowo grać na skrzypcach. Biorę nawet lekcje u polskiego skrzypka z tutejszej filharmonii. Początkowo było bardzo trudno, ale ostatnio zacząłem sobie jakoś radzić i daje mi to dużo zadowolenia. Teraz to wygląda zupełnie inaczej i zapewnia relaks w tym, często zwariowanym, życiu lekarza w Stanach.

Dlaczego w końcu zdecydowałem się coś napisać na ten temat tego „ciekawego” życia? Do niedawna do głowy mi to nie przyszło, nawet uważałem, że jest tego już za dużo. W ogóle mam bardzo ambiwalentny stosunek do całego tego problemu związanego z Holocaustem w obecnych organizacjach i mediach, szczególnie w Stanach. Jak typowy Żyd waham się. Nie lubię się udzielać w żadnych organizacjach – przeszło mi to w dawnym PRL i niestety widzę tutaj dużo nie uzasadnionych „przekrzywień”.

Uważam, że wielu ludzi urządziło sobie zupełnie dobre życie z Holocaustu – wystarczy tylko spojrzeć na zarząd Claims Conference. Znam ludzi, którzy dostają od nich odszkodowanie, nie będąc nawet nigdy pod okupacją niemiecką. Znam również ludzi, którzy przeżyli np. łódzkie getto i dostają od nich malutkie grosiki – organizacja ta ciągle „siedzi” na prawie miliardzie dolarów.

Ja nie dostałem od nich grosza i tych krwawych pieniędzy nie chcę, a jeżeli nawet mam je dostać, to powinna to być moja decyzja, komu ja chcę je ofiarować i kiedy. Ja tych amerykańskich żydowskich adwokatów nigdy nie upoważniłem do reprezentowania mnie. Żadne pieniądze nie odwrócą losów mojej rodziny i amerykańscy Żydzi, którzy za bardzo się tym nie przejmowali w czasie wojny, nie są w stanie tego zrozumieć.

Na jednym z tutejszych zebrań taki specjalista od Holocaustu powiedział, że „ci, co to przeżyli, mają prawo mówić, co chcą”. No to mówię „politycznie nie w porządku”. Denerwują mnie ci, których ja nazywam tutejszymi „zawodowymi ofiarami Holocaustu”, którzy za dobre pieniądze płaczliwie powtarzają te same przemówienia. Dla mnie jest to zupełnie orwellowskie (przypomina Folwark Zwierzęcy) – zaczynają być gorsze i lepsze ofiary Holocaustu.

Coraz więcej Polaków spotkanych na mojej drodze życia oznajmia, że oni albo ich rodziny przechowywały Żydów w czasie wojny. Czasami wydaje mi się, że gdyby tak było, to w zasadzie żaden Żyd w Polsce nie powinien był zginąć. No, ale dosyć tego. Nawet moja rodzina twierdzi, że na stare lata zrobiłem się zgryźliwy i cyniczny. Chyba mają rację.

Dlaczego jednak to napisałem. W czasie ostatniego pobytu w Warszawie, po raz pierwszy z żoną i jej siostrami, postanowiłem pokazać im budynek na Grójeckiej 104. Budynek ten wydaje się odnowiony i wygląda ładnie w jasnych kolorach. W czasie, gdy stałem od strony Opaczewskiej, zawołały mnie, żebym coś zobaczył na głównej ścianie tego domu (od ulicy Grójeckie). Otóż jest tam teraz tablica. Później się dowiedziałem w gminie Ochota, że wbudowano ją w roku 2008. Tablica upamiętnia wydarzenia z sierpnia 1944 i mówi, że wszyscy mieszkańcy tego bloku zostali zamordowani w piwnicy i ogródkach działkowych przez zbrodniarzy z RONA i dotarło do mnie wtedy, że tylko nasza czwórka to przeżyła i ja jestem ostatnim z żyjących! Bardzo, ale to bardzo, mnie to poruszyło i nie mogę sobie nawet do dziś tego wszystkiego wytłumaczyć.

Drugi powód. Córka nasza wyszła za mąż dość późno. Jest ona jedną z najlepszych specjalistów od chorób siatkówki w Stanach. W czasie egzaminu specjalistycznego osiągnęła najwyższy wynik w kraju i została najmłodszym egzaminatorem w tzw. board w jej specjalności. Nie piszę tego, żeby się chwalić, ale wewnętrznie bardzo się cieszymy, że ta nasza naprawdę ciężka emigracja na coś się zdała.

W 2007 roku córka zafundowała nam wycieczkę do Izraela i w drodze oznajmiła, że jest w ciąży. W 2008 roku urodził się wnuczek. Oczywiście w oczach babci i dziadka jest naj, naj! I córka z własnej inicjatywy dała mu imię… MAREK.
Niemcom się chyba nie udało zamordować mojego ojca.

Fotografie i pamiątki
do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu