audio: 1

Maria Leszczyńska Ejzen, urodzona w 1933 r.

Nikt nie wrócił…

Wspomnienie czyta Dorota Liliental

Zdążyłam jeszcze przez sześć lat być szczęśliwą w moim rodzinnym miasteczku Koninie, gdzie mieszkał cały ród Leszczyńskich (właścicieli wiatraków, a potem młynów i olejarni) i Ejzenów – ludzi bez majątku, którzy sami dochodzili do wszystkiego: lekarzy, prawników, historyków, a nawet aktorów (w Wiedniu).

Mój Ojciec Majer Juda Ejzen był adwokatem. Pamiętam dużo sprzed wojny: śmierć mego dziadka Ejzena, jego ortodoksyjny pogrzeb, ślub pod chuppą ciotki Miry Leszczyńskiej, pamiętam mieszkania moich krewnych, uroczystości rodzinne, choć nie byliśmy nabożni, szabaty u babci Rózi, „czarodziejski grający nocnik” w jej mieszkaniu. Tak, szczęśliwe sześć la!

W 1939 r. mój Ojciec, legionista, został powołany do wojska. Ja z Mamusią i rodziną Leszczyńskich ruszyliśmy do Poddębic do majątku prababci, a potem do Warszawy, bo wierzyliśmy , że tam nie dojdą Niemcy. Pamiętam dramatyczną wędrówkę konnym wozem przez Polskę, bombar­dowanie, oblężenie Warszawy, pierwszą krew i trupy. Po kapitulacji odnalazł nas Ojciec i po krótkim pobycie w Koninie, już zajętym przez Niemców, powróciliśmy do Warszawy. W Koninie straciliśmy wszystko, powrót tam był niemożliwy.

W listopadzie 1940 r. przenieśliśmy się do warszawskiego getta. Mój Ojciec, o wyglądzie pięknego semity, nie nadawał się na „aryjską” stronę, w Warszawie zresztą nie znaliśmy nikogo, nasi krewni wszyscy szli do getta.

Zamieszkaliśmy w dużym, wielo­pokojowym mieszkaniu na ulicy Nowolipki tuż przy murze. Ojciec zaczął gdzieś w getcie pracować jako robotnik w młynie(?). Wszyscy byli na jego utrzymaniu: babcia Rózia Leszczyńska, Mira z mężem Mietkiem Klei­nerem, krewne Bryszówny, wujek Ickowicz, Hanka Nasielska z rodzicami. Jedliśmy wspólnie i coraz mniej.

Ja byłam początkowo zadowolona z getta, chodziłam do freblówki, do ogródka, gdzie opłacało się wejście. Byłam tam na przedstawieniu „Dobry Doktor Ojboli” (wielkie przeżycie). Mamusia uczyła mnie czytać i pisać (bezskutecznie). Nastał głód i zachorowałam na tyfus. Babcia Rózia siedziała przy mnie i opowiadała mi różne zdarzenia z życia rodziny, bajki – wszystko tak dobrze pamiętam! Potem dostałam gangreny rąk i nóg i znowu było źle. Do dziś widzę babcię, jak drze prześcieradło, moczy w wrzątku i okręca mi palce… to było jedyne lekarstwo.

W tym czasie trzeba było przenieść się z Nowolipek, bo to było za duże mieszkanie i za dużo ludzi: trudno się było ukryć… Ja z Mamusią, Tatą i babcią Rózią poszliśmy do bloku Toebbensa na Leszno. Inni tam, gdzie mogli. Więcej już nikogo z nich nie zobaczyłam żywych. Rozpłynęli się w powietrzu, odeszli bez śladu.

A na Lesznie odeszła też babcia Rózia. Była w skrytce na parterze, bo już z powodu choroby serca nie chodziła, a my chowałyśmy się (dopóki Mamusia nie miała numerka od Toebbensa) w innej skrytce – piwnicy. Raz wróciliśmy po „blokadzie”, a szafa skrytki babci była nienaruszona, kołdra tylko odrzucona, a babci nie było. Tatuś powiedział: „poszła do nieba”. Bardzo płakałyśmy.

Leszno to ciągłe alarmy: „blokada” – trzeba się chować, bieg do schronu, godziny bez ruchu w oczekiwaniu na odejście z domu Niemców, lęk potworny o Ojca, czy przeżył.

Raz Niemcy wpadli na podwórze domu, a my z Mamusią nie zdążyłyśmy zejść do schronu i razem ze sporą grupą zostaliśmy na podwórzu zapędzeni w kąt przez Niemców. Oddali do nas salwę, ale ani Mamusia, ani ja nie zostałyśmy ranne, kule nie trafiły, padłyśmy pod trupami innych i przeżyłyśmy .

Drugi raz Niemcy wygarnęli nas ze schronu, i ja „zaplątałam ” się w grupę prowadzoną na Umschlagplatz. Nie wiem, jak to się stało, ale znalazłam się sama na piętrze na Umschlagplatzu. Stałam w gównie po kostki, a nagle usłyszałam: „Marychna!”. To był mój Tatuś Najdroższy! Wyniósł mnie pod paltem z tyłu na plecach, trzymałam się go pod pachami, byłam taka mała i chuda, że nic nie było widać. Przekupił wszystkich. Czasem w nocy słyszę wołanie „Marychna!” i biegnę, ale nikogo nie ma.

Gdy wróciliśmy na Leszno, czekała nas jeszcze jedna tragedia. Przyszła wiadomość, że babcia Kalcia, matka mego taty, i jego siostra Mańka Lipszyc, popełniły samobójstwo w getcie w Ostrowcu, gdy stwierdziły, że wymordowali wszystkich z rodziny Ejzenów. Mój Ojciec bardzo płakał. Pierwszy i ostatni raz widziałam go płaczącego.

Wówczas dał mi truciznę (fiolkę z czymś), bo ukrywałam się już gdzie indziej, mianowicie w schronie pod antykwariatem w tym samym domu z jednym chłopcem Mietkiem. Tam były straszne nietoperze, i ja bardzo źle to znosiłam. Potem znów byłam chora na ucho, a potem zapadła decyzja, że trzeba, abym z Mamusią przeszła na „aryjską stronę”. To było parę dni przed powstaniem, Ojciec musiał to wiedzieć, bo bardzo nalegał.

Przez przekupioną „wachę” przeszłam na „aryjską stronę”. Miałam ze sobą torebeczkę od braci Jabłkowskich, a w niej laleczkę z getta, glinianą, bez nóg – jedyne co mam stamtąd do dziś.

Po krótkim pobycie na ulicy Kruczej przeniosłyśmy się do mieszkania na ulicy Pańskiej. Oprócz Mamusi i mnie było tam sześciu Żydów z Radomia, wśród nich zegarmistrz, który miał bardzo dużo zegarów.

Upadło powstanie w getcie, rozwiały się dymy nad gettem, karuzela kręciła się dalej. W nocy przyszedł do nas Ojciec. Przeszedł z getta kanałami, uwalany w kale, nie mówił w ogóle przez długie dni. Po wyjściu z kanału napadli ich (tę grupę z getta) szmalcownicy i doszło do walki.

W mieszkaniu na Pańskiej mężczyźni odbijali jakieś gazetki, często ktoś po to przychodził, dzwonił w umówiony sposób. Przychodziła też żona jednego z Żydów z Radomia, która ukrywała się w rodzinie lekarskiej w Błoniu. Przychodziła z Leszkiem, rzekomo AK-owcem, synem tych państwa.

16 maja 1944 r. zostałam wywieziona przez przedstawicielkę praw­dopodobnie „Żegoty” do szpitala w Pruszkowie do doktora Felicjana Kaczanowskiego, bo znów zachorowałam na tzw. „kurzą” ślepotę. 17 maja, Leszek w asyście gestapowców zadzwonił do naszego mieszkania na ulicy Pańskiej. Moja mamusia myła włosy w kuchni i była boso i w szlaf­roku na gołym ciele. Doszła cicho do drzwi i mimo umówionego dzwonka spojrzała przez wizjer – pod drzwiami stał karabin maszynowy i Niemcy. Cofnęła się do Ojca i on kazał jej drugimi kuchennymi schodami zejść piętro niżej i powiedzieć, że jest służącą u „tych Żydów”. Tak zrobiła. Moja Mamusia była dorodną blondynką o „aryjskim” wyglądzie.

Przyjęto ją do mieszkania, po jakimś czasie wszedł tam ktoś i powiedział, że jeden z Żydów wypchnął Niemca i wyskoczył za nim oknem z czwartego piętra. Moja Mamusia wówczas wstała i zeszła na dół. To był mój Ojciec. Podeszła do pilnującego go granatowego policjanta Stokowskiego i powie­działa, żeby ją też zabrał. Policjant na to: „Pani oszalała” i pchnął ją za śmietnik. Gdy zdjęto posterunki i zabrano wszystkich, zaprowadził mamusię do swego domu. Jak szedł z nią – bosą, w szlafroku, a on w mundurze, nie wiem. Dał jej ubranie i pieniądze, a Mamusia napisała pokwitowanie i podpisała: „Magdalena Leszczyńska z Konina”.

Mamusia przyjechała do mnie do Pruszkowa, i od tego czasu aż do Powstania Warszawskiego żebrałyśmy w okolicznych wsiach. Szczególnie w okolicy Zielonki i Marek. Gdy wybuchło powstanie, za mądrą radą Mamusi przedostałyśmy się do Warszawy, stamtąd, tak jak wszyscy, do obozu w Pruszkowie i na wieś do chłopów. Wyzwolili nas Rosjanie, jeden z żołnierzy dał Mamusi niemiecki szynel, w którym wróciłyśmy do Konina. Wróciłyśmy, żeby czekać, bo przecież wrócą… Nikt nie wrócił.

Nastąpił bardzo dramatyczny okres w moim życiu, który ukształtował na zawsze mój charakter: moją nadwrażliwość, dumę ponad rozsądek, nieufność do ludzi. Otóż ja, jedyna Żydówka w szkole, padłam ofiarą okrutnego antysemityzmu. Nikt nie chciał ze mną siedzieć, siedziałam w ławce sama, wyzywano mnie od Żydówy, nie miałam przyjaciół…

Byłam inna, to fakt, mała, czarna, poważna, bez wspomnień wczesnej młodości, nie umiałam pływać, ani jeździć na rowerze, nie miałam dziadków, wujków, chrzestnej, wszystkich tych atrybutów normalności, czytałam inne książki, nawet wyrzucili mnie ze Związku Harcerstwa Polskiego, bo nie mogłam „przysięgać”. Chłopcu, który ze mną sympatyzował, złamali nos, bo ujął się za …,Żydówą”.

Wówczas postanowiłam uciec z domu do Palestyny. Moja Mamusia miała zupełnie inne doświadczenia: przyjaciele sprzed wojny, służba, pracownicy młyna przyjęli ją nadzwyczaj serdecznie, przynosili przechowane rzeczy (np. majster Bunikowski z młyna skrzynię sreber ukrytych przez babcię Rózię), fotografie, nawet obrazy i serwety. Ktoś przyniósł wycięty z ram nożem przez Niemców portret mojej prababki Markowskiej, starej Żydówki w peruce. Podniósł ze śmietnika i przechował przez całą okupację w tzw. Kraju Warty
– „Warthegau” – niepojęte!

Jednego dnia zamiast do szkoły poszłam na dworzec i pojechałam do Łodzi, bo słyszałam, że tam rabin zbiera sieroty żydowskie na wyjazd. Błądziłam długo, a potem powiedziałam mu, że jestem sierotą. Mamusia mnie tam odnalazła i zabrała. Złożyła potem papiery do Izraela, ale bez rezultatów. Później napisałam pamiętnik z getta, ale nie pomogło to – nie ulżyło memu sercu.

Zdałam maturę w Koninie, ale, tak jak sobie przyrzekłam, pojechałam na studia do Warszawy, aby nie zostać z „tymi z Konina”, choć miałam tam już przyjaciół. Tu skończyłam prawo, urodziłam córkę i doczekałam się wnuczki.
W 1978 r. straciłam moją ukochaną Matkę.

Chcę jeszcze wspomnieć o dwóch zdarzeniach. Moja Matka była na procesie tego policjanta Stokowskiego, oskarżonego po wojnie o kolaborację. Weszła na salę i chciała go pocałować w rękę. Sąd przerwał proces i go uniewinnił. On już nie żyje.

Drugie zdarzenie to tragiczny rok 1968 – wart osobnego opowiadania. Pewnego wieczoru dzwoni telefon. To mój kolega Kazik z Konina: „Marycha, czy nic nie potrzebujesz?” To pytanie ogrzało mi serce.

Warszawa, listopad 1992 r.

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu