Irena Bołdok (2) ▶️
relacje spisane:

Irena (Agata) Bołdok z d. Likierman, urodzona w 1932 r. (2)

Budziły mnie w nocy

[Publikujemy dwa wspomnienia Ireny Bołdok. Drugie można przeczytać wybierając „Irena Bołdok (1)” w zakładce „wyszukaj wspomnienie”]

Filmowe wspomnienie Ireny Bołdok jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.

W czasie wojny, po ucieczce z warszawskiego getta, kiedy matka mnie przeprowadziła dziurą w murze na aryjską stronę, pojechałyśmy do Międzyrzeca Podlaskiego, gdzie mieszkała siostra mojego ojca.

Moja matka zostawiła mnie u ciotki i pojechała ratować ojca do Warszawy. Matka została złapana, wywieziona i ślad po niej zaginął. Później okazało się, że była na robotach na terenie Niemiec. Po wojnie wróciła ciężko chora i wkrótce umarła.

Katarzyna Meloch
Opowiadałaś o tym przed laty. Teraz przypomnij, w jakim momencie znalazłaś się pod opieką zakonnic, w jakim okresie i gdzie… no i jak ci było u zakonnic?

Przeżyłam drugi raz getto w Międzyrzecu Podlaskim z rodziną Sabiny Kozes, przeżyłam z nimi wywóz do Treblinki. Wyprowadził mnie ledwo żywą z zatłoczonego wagonu polski kolejarz… Potem, po tych perypetiach (trochę mi się myli chronologia), znalazłam się u pani Cydzikowej. Pani Cydzikowa, zdaje się, była znajomą mojej matki. Myśmy się u niej schroniły, wtedy jeszcze moja matka ze mną była. Najpierw ukryłyśmy się w stodole i chłop nas widłami wygnał, a potem – u niej w domu. I tam mnie matka zostawiła, u niej właśnie, jadąc do Warszawy po ojca.

Ja byłam u niej parę dni, ale ona stwierdziła, że nie może narażać siebie i swoich dwóch synów, i zaprowadziła mnie do sióstr opatrzności bożej (Lubelska 69 w Międzyrzecu). U tych sióstr byłam jakiś czas. Byłam bardzo zabiedzona, miałam żółtaczkę po wygnaniu ze stodoły. Byłam żółta jak cytryna i chuda bardzo, zwracałam na siebie uwagę, to prawda. Ale jakiś czas u tych zakonnic byłam, do momentu, kiedy przyszła komisja złożona z jednego Niemca i jeszcze jakichś osób. I powiedzieli, że wszystkie żydowskie dzieci mają być oddane albo coś należy z nimi zrobić, żeby ich na Lubelskiej nie było.

No i wtedy siostra przełożona zdecydowała, że ja mam z tego sierocińca odejść. Ale dokąd – nie sprecyzowała. Po prostu zakonnice ubrały mnie w paletko i powiedziały, że mam sobie iść. Więc poszłam do pani Cydzikowej. Ona na mój widok zdębiała i powiedziała, że mam wracać do zakonnic, bo przecież ona się mną zajmować nie może. Tak trwało ze dwa dni, ja chodziłam od jednych do drugich, a spałam pod kościołem, na schodkach.

Później znalazła mnie straż i zapytali: dziewczynko, a gdzie twoja mamusia? Powiedziałam, że mamusia poszła do sklepu. Odpowiadałam tak niejeden raz. Ale po jakimś dziesiątym chyba razie zabrali mnie na posterunek.

Potem byłam u innych zakonnic (z tego samego zakonu) w domu starców. Mieszkałam pod łóżkiem, aż mnie wypatrzyła jakaś kobieta i zagroziła, że doniesie. No i wtedy burmistrz, Volksdeutch, przekazał mnie ponownie tym pierwszym zakonnicom. Ale dokładnie jak to było, nie wiem. Zabrały mnie z powrotem do sierocińca. Wtedy uznawałam wszystko za rzecz naturalną: dzieje się to, co się dzieje, i nie mam na to wpływu. Byłam niespełna dziesięcioletnią dziewczynką.

Natomiast po latach myślę, że nie powinno się tak małej dziewczynki wystawiać za drzwi. Chociaż czasy były ciężkie i za ukrywanie żydowskiego dziecka siostrom i zakonowi groziłoby niebezpieczeństwo, to nie było tak zupełnie w porządku, żeby mi powiedzieć, że mam sobie pójść. Teraz się dużo mówi o pomocy zakonnic i to wszystko prawda. Niektóre zakony i zakonnice włożyły wiele pracy i dużo serca w ratowanie żydowskich dzieci. Należy się im za to podziękowanie. Niemniej zdarzały się i takie, które nie zachowywały się tak wspaniałomyślnie.

A jeszcze… jak ja byłam u zakonnic, to były wśród nich i takie, które potrafiły mnie budzić w nocy i mówić coś do mnie po żydowsku, żeby uzyskać ode mnie jakieś niezaprzeczalne potwierdzenie tego, że jestem Żydówką. Co prawda ja nie znałam żydowskiego. Kręciłam, że moja mama Żydówka, a ojciec nie–Żyd, albo odwrotnie. Ze strachu dziecko zawsze usiłowało coś powiedzieć, co by w jego pojęciu było dobre dla bezpieczeństwa. No i one takie były…

Nie wiem, na czym im zależało, że usiłowały ode mnie coś wydobyć… Pewnie się same wychowały gdzieś na wsiach i w małych miasteczkach, znały Żydów i usiłowały ode mnie w nocy te zeznania wydobyć. Później, po latach, po wojnie, byłam jeszcze u innych zakonnic, znów tak jakby w sierocińcu. Jak byłam posłuszna, to było dobrze, a jak tylko byłam niegrzeczna, to byłam natychmiast „parszywa Żydówa”. Mówiły, że to „żydowska krew” się odezwała.

Zakon nie był wolny od niebezpieczeństwa, samo bycie zakonnicą czy księdzem nie chroniło. Ale nie słyszałam, żeby zakonnice rozstrzelali czy karali…

One ratowały żydowskie dzieci. Leę Balint w Brwinowie schowały kiedyś do dużego kosza z jajami, ona była malutka, Niemiec chciał wziąć te jajka i zakonnica umierała ze strachu, ale jakoś mu wyperswadowała zabranie tego koszyka. Nas – dzieci żydowskie – w Turkowicach siostry służebniczki chroniły na różne sposoby. A co w Międzyrzecu?

Jedną z gorszych rzeczy było pranie, w strumieniu, ubranek rozstrzelanych, zamordowanych żydowskich dzieci, ubranek z dziurą na piersiach. Starsze dzieci prały te ubranka w strumieniu i ja z naiwności jeszcze pytałam, dlaczego one wszystkie mają dziury w tym samym miejscu. I te ubranka… Ktoś wpadł na szatański pomysł, żeby je dać do sierocińca.

Myśmy też w Turkowicach dostali ubrania z Majdanka, siostra Irena (Antonina Manaszczuk) przywiozła je z Lublina… Ja miałam sukienkę uszytą z dwóch par spodni z Majdanka.

…w tym miejscu, gdzie kula trafiła, trzeba było łaty naszyć. I ja się uczyłam szyć na tych łatach. I powiedz, czy człowiek może po tym wszystkim nie być egoistą? Albo czy nie może mieć takiego stosunku do życia, że co jest w ogóle warte to czy owo, jeśli się przeżyło takie rzeczy…

Ja po wojnie nie miałam żadnej zdolności do żywienia uczuć. Ja po prostu chciałam mieć spokój.

Ja pamiętam swoje ówczesne uczucia, że ludzie przychodzą i odchodzą, kiedy wszyscy wokół zaczęli ginąć.

…i nawet nie wiadomo, gdzie ani jak. Ja w ogóle nie cierpiałam z powodu ich znikania, dopiero po latach… Ale gdybyśmy cierpiały, to byśmy nie przeżyły, bo byłby to za duży balast. Myśmy musiały dbać o ocalenie, a to była ciężka praca.

Później już jako młoda kobieta uciekałam… od ewentualnej rodziny, od kogoś, kto chciał mi stworzyć normalny dom, jakąś przystań. Ja od tego uciekałam, ja całe życie uciekałam.

Rozmawiała Katarzyna Meloch

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu