audio: 1

Róża, urodzona w 1937 r., Chana, urodzona w 1935 r.

Był ojcem i matką

Wspomnienie czyta Alina Świdowska

Był rok 1937. Rodzice mieli córkę, dwuletnią Chanę. Mama urodziła mnie (nazwano mnie Różą) i w tydzień po porodzie zmarła na zakażenie krwi. Zostałyśmy półsierotami. Tata najął nianię. Nazywałyśmy ją „ciocia Rózia”. Dbała o nas jak matka.

Przed wojną, jako małe dziecko, wielu rzeczy nie rozumiałam, na przykład nasikałam do garnka z obranymi ziemniakami (stał na podłodze); schowałam się pod łóżko, a ciocia Rózia myślała, że zginęłam – miała wielki kłopot, nim mnie znalazła. W święta stał stół pięknie zastawiony, wszyscy wyszli do kuchni, a ja weszłam do pokoju, pociągnęłam za obrus tak mocno, że kilka talerzy stojących blisko krawędzi spadło na podłogę. Innym razem wraz z kilkorgiem dzieci poszłam do sąsiada rzucać kamieniami w okno. Słowem– byłam dzieckiem psotnym.

Tata miał dwa zawody: szewc i brakarz leśny. Przed wojną miał tartak oraz piętrowy, murowany dom. Handlował lasami i kupował drzewa do swojego tartaku.

Najpierw weszli Rosjanie – pamiętam, jak ciocia Rózia trzymała mnie za rączkę, a Rosjanie rewidowali nasze mieszkanie. Jako dziecko nie mogłam zrozumieć, dlaczego obcy ludzie ruszają nasze rzeczy. Byłam wściekła, najchętniej bym ich stłukła.

Później weszli Niemcy i wiadomo, co było. Pewnego dnia ciocia Rózia niosła tobołki, szła z nami i głośno płakała. Nie rozumiałyśmy dlaczego. Okazało się, że odprowadzała nas do getta w miejscowości, w której mieszkaliśmy, w Święcianach na Wileńszczyźnie. Od tamtego czasu straciłyśmy z nią kontakt.

Cała rodzina, to znaczy tata, ja i siostra znaleźliśmy się getcie. W przydzielonym nam mieszkaniu było ciasno i duszno. Oprócz nas przebywało w nim wiele osób; wśród nich ludzie chorzy, leżący… Nie zdawałyśmy sobie sprawy z powagi sytuacji i grożącego nam niebezpieczeństwa. Tata zawsze wracał wieczorem, był naszą ostoją. Pewnego dnia wrócił mocno pobity i opuchnięty. Okazało się, że hitlerowcy zbili go za nieposłuszeństwo. Zlękłam się, zaczęłam płakać i chciałam uciekać. Tata wtedy wyszedł z domu i wrócił dopiero po kilku dniach.

W getcie mężczyźni przygotowywali się do walki zbrojnej. Podczas ćwiczeń jeden zranił drugiego w ramię. Zamknięto wówczas na posterunku w getcie około czterdziestu osób, wśród nich – tatę. Mieli być rozstrzelani świtem następnego dnia. Tata dostał się na rozmowę do naczelnika i na klęczkach błagał o życie. Mówił, że jeżeli Niemcy przegrają wojnę, a były symptomy, że tak się stanie, to zaświadczy, że naczelnik uchronił go od śmierci.

Nad ranem o godzinie czwartej, pobudka i w „szereg”. Nastąpiło liczenie, nie zgadzało się o jedną osobę, więc jeszcze raz – liczenie. Wszystkich – poza tatą – wyprowadzono na rozstrzał.

Po wojnie całe transporty ludzi z tamtych terenów ewakuowano na Ziemie Odzyskane, również schwytano i przewieziono do Olsztyna tego naczelnika (nazwiska nie pamiętam). Odbyła się rozprawa, Tata dotrzymał słowa, powiedział, że naczelnik darował mu życie. Na rozprawie było mnóstwo ludzi, krzyczeli, urągali, byli gotowi sami wykonać na nim wyrok. Sąd skazał go na karę śmierci, bo jeden głos w obronie to jak kropla w morzu.

Tata dowiedział się, że w niedługim czasie nastąpi wywózka Żydów do obozów zagłady. Zaczął intensywnie poszukiwać wśród znajomych miejsca ukrycia dla nas. Wcześniej zaprowadził mnie do pewnej rodziny pokazać, jak wyglądam, a mnie kazał śledzić drogę.

Nadszedł czas, kiedy powiedział – przejdź przez druty i pójdź do tych ludzi, u których byliśmy, czy pamiętasz? Tam szczekał pies. Byłam zdziwiona, bo nie tą drogą wówczas szliśmy. Przeszłam przez druty i szłam, jak mi się wydawało, bardzo wysoką łąką. W oddali widziałam dom z czerwonej cegły. W pewnym momencie usłyszałam, że ktoś krzyczy w moim kierunku i wtedy zobaczyłam strażnika z długim karabinem na plecach (do dziś go pamiętam). Wystraszyłam się bardzo, ale podeszłam bliżej, a on krzyczał jeszcze głośniej. Ukucnęłam w trawie, żeby się skryć, ale on dalej krzyczał. Bałam się biec, więc szłam powoli z powrotem do drutów.

Zobaczyłam tatusia i siostrę przy drutach. Tata był bardzo zdziwiony. – „Dlaczego wróciłaś?” – zapytał. Powiedziałam, że pan z karabinem krzyczał na mnie. Tata był zdenerwowany tak mocno, że kazał mi – powtórnie – iść. Płakałam, tłumaczyłam, że się boję, że nie pójdę, więc odpuścił. Poczułam się szczęśliwa. W tym samym dniu, późnym popołudniem, podszedł ze mną pod bramę, coś wetknął strażnikowi, lekko popchnął mnie, żebym szybciej wyszła i tak znalazłam się poza murami getta.

Idąc, byłam bardzo zaciekawiona: widziałam pijanych Niemców w mundurach, którzy szli z kobietami zataczającymi się od alkoholu, coś bełkotali i śmiali się; widziałam ludzi spieszących się w różnych kierunkach. Byłam dzieckiem bardzo ciekawym, rozglądałam się dokoła i i szłam na oślep, nie myśląc o drodze, Chyba prowadził mnie Bóg.

Nareszcie weszłam w małą uliczkę, mniej uczęszczaną. Zeszłam z chodnika na jezdnię. Przy chodniku był lód, który łamał się pod moimi bucikami. Bardzo mnie to bawiło. Przechodził człowiek, zapytał, gdzie idę. Nie odpowiedziałam. „Nie wchodź na lód, bo zachorujesz, jesteś bardzo zmoczona” – powiedział. Wreszcie zobaczyłam domki stojące rzędem i usłyszałam w jednym z nich szczekanie psa, więc weszłam i okazało się, że trafiłam pod właściwy adres. Pani wzięła moje ubranie do suszenia, a tata bardzo późnym wieczorem przyszedł, dowiedzieć się, czy bezpiecznie dotarłam na miejsce.

Małżeństwo, które mnie przygarnęło to Rosjanie, ludzie bezdzietni, państwo Tumanow. U nich ukrywałam się dosyć długo. Pani Tumanow powiesiła nad moim łóżeczkiem obrazek: anioł stróż przechodzący z dzieckiem przez kładkę nad rzeką. Do dzisiaj go pamiętam. Nauczyła mnie pacierza po rosyjsku.

Co pewien czas szukano ukrywających się Żydów, a pewnego razu bardzo skrupulatnie w naszym mieszkaniu i obejściu. Ukryto mnie w piecu do pieczenia chleba, jeszcze ciepłym. Do taty zaczęły napływać niepokojące wiadomości o poszukiwaniach Żydów, dlatego też dzieci pani Kuleszo zabrały mnie od państwa Tumanow.

Pani Kuleszo, tak żeśmy wszyscy ją nazywali, miała pięcioro żyjących dzieci, a najstarsza córka i mąż zmarli na tyfus we wczesnym okresie wojny. Mieszkali oni w zaścianku o nazwie Woksa, w kierunku na Zybaliszki, za Święcianami. Obecnie nie ma tam już żadnych domów.

Nie wiedziałam, gdzie jest mój tatuś i czy żyje, bo gdy przebywałam u Tumanowych, ludzie opowiadali, że widzieli Szuchmana, „leżał obwiązany szalikiem” gdzieś na łące. Inni, że jest w lesie, partyzantce. Pani Kuleszo, wiedząc o tym wszystkim, bardzo ostrożnie i nie od razu zaprowadziła mnie po drabinie na strych. Tam zobaczyłam człowieka, który siedział na łóżku. – „To twój tata” – powiedziała. Odpowiedziałam, że mój tata jest w lesie, w partyzantce. Rozpłakałam się i mocno przytuliłam się do opiekunki. Tacie łzy zakręciły się w oczach. Powoli jednak, z biegiem czasu, przyzwyczajałam się do nowej sytuacji i rozpoznawałam swojego tatę po pięknym uśmiechu i zębach, które częściowo pozostawili hitlerowcy.

U pani Kuleszo zaprzyjaźniłam się z dziećmi, pasłam świnie, krowy. Do dziś pamiętam śniadania: wszystkie dzieci gromadziły się przy stole ze swoimi łyżkami a na stole stała duża, drewniana micha z manną. I tak każdy wyjadał kaszę lub zupę.

Moja siostra Chana, jak wspominałam na wstępie, miała dwa latka, gdy zmarła nasza mama. Również wspominałam, że we troje znaleźliśmy się w getcie, tj. ja, siostra i tata. Po wyprowadzeniu mnie z getta, tata usilnie zaczął szukać kryjówki dla siostry. Ona jednak nie miała szczęścia. Trafiała gorzej niż ja i do złych ludzi. Mieszkała w piwnicach, gdzie biegały po niej szczury, była głodna i dokuczał jej mróz. Byli i tacy, którzy domagali się od taty więcej pieniędzy, strasząc go, że wydadzą siostrę hitlerowcom.

Nasz tata był bardzo zapobiegliwy; kiedy widział niebezpieczeństwo, zmieniał natychmiast miejsce pobytu siostry. Oczywiście nie sam, lecz przy pomocy znajomych. I tym razem zareagował szybko i zdecydowanie. Siostra trafiła do państwa Zielonków koło Święcian. Mieli oni czworo dzieci, mieszkali na uboczu, w środku lasu.

Siostra opowiadała, że pewnego dnia przeszukiwano dom i obejście. Na Wileńszczyźnie były modne duże piece do wypieku chleba, a górnej części pieca było obszerne legowisko (można było spać w kilka osób). Właśnie na tym legowisku leżało dużo szmat, różnych ubrań, a siostra była ukryta za tymi szmatami. Niemiec kazał gospodarzowi odgarnąć szmaty i tak się stało. Pan Zielonka zarzucił szmaty i ubrania na siostrę, pokazując, że nikogo nie ma.

W krótkim czasie po tym wydarzeniu tata zabrał siostrę do pani Kuleszo. W ten sposób pod koniec wojny znaleźliśmy się razem w jednym miejscu. Pragniemy podkreślić, że nasi opiekunowie: Tumanowy, Zielonki i Kuleszo to były rodziny o wyjątkowym sercu, dobroci, oddani i uczciwi.

Po zakończeniu wojny zamieszkaliśmy w Święcianach u Misiunów, bo nasz dom był spalony. Zachorowałam na gruźlicę. Tata wszelkimi siłami starał się mnie wyleczyć (często chodziliśmy prześwietlać płuca, żeby sprawdzić, jaki jest stan mojego zdrowia). Leczył tak: rano i wieczorem gorące mleko z masłem i miodem, rano dwa jajka surowe (piłam przez dziurkę w skorupce), po szkole trzy jajka surowe, wieczorem następne trzy jajka plus mleko z masłem i miodem. Po pewnym czasie kolejne prześwietlenie. Okazało się, że zmiany w płucach zniknęły. Zdrowa! Był to wielki sukces taty, który ciągle mnie pilnował, żebym się leczyła. Czasami dostawałam paskiem, bo oszukiwałam. Nienawidziłam picia jajek. Natomiast dzisiaj chętnie jadam jajecznicę.

W roku 1946 przyjechaliśmy transportem repatriacyjnym do Olsztyna, na tak zwane Ziemie Odzyskane. Uczęszczałyśmy do szkoły, byłyśmy ubrane i najedzone, natomiast tata miał w dalszym ciągu trudne życie. Musiał zabezpieczyć sobie i dzieciom byt. Mieszkaliśmy w jednym wynajętym pokoju. Tata pracował ciężko w budownictwie, a następnie zatrudnił się w Spółdzielni Ogrodniczej i jako ajent prowadził stragan warzywno-owocowy.

Jak już trochę zarobił, wyremontował bardzo prowizorycznie dwa pokoje z kuchnią w budynku lekko zniszczonym przez wojnę. Później otworzył w tym miejscu sklep z obuwiem. Jeździł do Warszawy i na własnych plecach przywoził różne obuwie w ogromnym worku. Handel szedł dobrze. Tata bardzo dbał, żebyśmy chodziły do szkoły, nie chorowały i nie głodowały. Kupował na rynku zabitą i wypatroszoną kurę, wkładał do garnka i gotował krupnik na żelaznym piecyku – nam to bardzo smakowało.

W latach 1949-1950 ludzie trochę ochłonęli z pożogi wojennej i zaczęli się dorabiać. Ówczesne władze nie tolerowały prywatnej inicjatywy. Tatę posądzono o handel obcą walutą, nawet znalazł się świadek. Dokonano dwukrotnej rewizji naszego mieszkania w obecności prokuratora i nic nie znaleziono. Ze względu jednak na świadka odsiedział ponad dwa lata w więzieniu w Iłowie i Olsztynie.

Zostałyśmy same. Miałyśmy wtedy trzynaście i piętnaście lat. Nikt się nami nie zajmował i znów byłyśmy bez taty. Jak to młode dziewczyny, przerwałyśmy szkołę. Część dobytku sklepowego nam ukradziono, a część sprzedawałyśmy na życie, aż wreszcie w czerwcu, na Boże Ciało 1952 roku tata wrócił z więzienia. I znów musiał zaczynać od początku.

Wojna go zahartowała, był twardy, nieugięty. Nie załamywał się, zawsze uśmiechnięty, zadowolony i uczynny dla innych ludzi. Ponieważ był z zawodu szewcem, więc otworzył warsztat szewski. Długo pracował w rzemiośle, a później wydzierżawił pomieszczenie dla czapnika.

W roku 1978 przeprowadził się do Gołdapi, do mojej siostry Chany (teraz Janiny), żeby się nią zaopiekować, ponieważ była tuz po rozwodzie. Miał emeryturę, zapisał się do klubu sportowego. Brał czynny udział w sporcie, dawał przykład młodzieży, że starszy człowiek, po osiemdziesiątce, może i potrafi być wysportowany.

Zmarł w roku 1982 na raka śródpiersia. Nie ożenił się do końca, zastępował nam ojca i matkę. Opiekował się nami, zapewnił byt i wykształcenie. Chciał bardzo żyć, zobaczyć, jak się urządzą wnuki, ale nie doczekał.Widziałyśmy w szpitalu, jak walczył z chorobą, jednak ona była silniejsza.

Z wdzięcznością dla Naszego Taty – córki

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu