audio: 1
zdjęcia: 2

Lea Balint, urodzona w 1938 r.

Życiorys

Wspomnienie czyta Weronika Nockowska

Moje życie rozpoczęło się, gdy miałam dwanaście lat, w dniu, kiedy statek wypełniony po brzegi tłumem uratowanych z Zagłady wyrzucił z siebie ładunek ludzki na wybrzeże w Hajfie.

Przyjął nas silny i ostry deszcz, ale zaraz przestał padać, zza chmur ukazało się słońce, które swoim ciepłem natychmiast wysuszyło kałuże wody.

Ojciec, zwracając się do mnie, powiedział krótko: „To powitanie jest symboliczne. Słońce ojczyzny wysuszyło nam łzy. Tu będzie początek naszego życia. Od dziś mówisz tylko po hebrajsku. Już więcej nie będziemy mówić w języku cmentarza”.

Było to w listopadzie 1950 roku. Mój ojciec był czterdziestoośmioletnim wdowcem, człowiekiem uratowanym z obozu koncentracyjnego Auschwitz i z obozów przymusowej pracy. Ja byłam wtedy dwunastoletnią dziewczynką, jedynaczką rodziców utrzymujących żydowską tradycję religijną, dziewczynką uratowaną z getta, wychowaną w klasztorze katolickim, a pod koniec wojny w komunistycznym domu sierot. Do dwunastego roku życia poznałam zasady dwóch religii i jednej ideologii.

Pozostawiliśmy za sobą groby rodziców ojca, trzech jego braci z żonami i potomstwem, groby brata i sześciu sióstr mojej matki wraz z małżonkami, dziećmi, dziadkami, wujkami i dalszymi członkami rodziny. Ponieważ nie znaliśmy miejsca ich pochówku – jeśli takie w ogóle istniało – mój ojciec zdecydował, że cała Polska jest jednym wielkim cmentarzem naszej rodziny. Mojej mamy nie zaliczał do zmarłych, ponieważ w 1950 roku w dalszym ciągu miał nadzieję, że ujrzy ją jeszcze pośród żywych.

Żelazna kurtyna, która zapadła w stosunkach polsko-izraelskich, odcięła również nas – dzieci uratowane z Zagłady – od przeszłości pełnej ciężkich wspomnień, strachu samotności i osierocenia. Wspomnienia te pozostały w nas, głęboko pochowane i każde z dzieci nadawało im inną nazwę w swoim własnym języku: czarna skrzynka, ciężki kamień, paczka owinięta tysiącami bandaży, rana krwawiąca w ukryciu, pięść w sercu… Owinęliśmy się ciszą i czekaliśmy. Wykrzyczenie bólu pozostawiliśmy uratowanym z Zagłady dorosłym. Nieraz można było ich krzyk usłyszeć w nocy.

My, dzieci, uznaliśmy, że mamy szczęście, udało nam się bowiem ujść z życiem z koszmaru. Większość uniknęła obozów koncentracyjnych i obozów pracy. Do nas dzieci Zagłady – została wyciągnięta pomocna, ludzka dłoń ratujących rodzin lub klasztoru katolickiego. Ta dłoń z narażeniem życia i oddaniem doprowadziła nas do zwycięstwa nad nazistowskim potworem.

Nie śmieliśmy wymówić słowa skargi, bo naszego cierpienia nie można było porównać do tego, co przeszli ci, którym w wieku dojrzałym zostało odebrane ludzkie oblicze. Czy mogliśmy się równać z tymi, którym nie tylko zginęły całe rodziny, a sami pozostali bez dachu nad głową, z urazem psychicznym i chorzy fizycznie… Dorośli ocaleńcy po zakończeniu wojny musieli zmagać się z niejasną przyszłością w Polsce, Izraelu i w zamorskich krajach. Wszędzie tam na nowo zbudować rodziny i pozostać przy zdrowych zmysłach.

Różnica między nami a dorosłymi, którzy ocaleli, nie polegała na wymiarze cierpienia, jakie każde z nas doznało, lecz na stopniu umiejętności zrozumienia tego cierpienia.

Nie mogliśmy pojąć, dlaczego zostaliśmy wyrzuceni z domów, odłączeni od rodziców i oddani w obce ręce, nie zawsze gotowe do głaskania. Nie rozumieliśmy, dlaczego mamy się ukrywać w piwnicy, podczas gdy inne dzieci bawią się na świeżym powietrzu. Nie mogliśmy pojąć, dlaczego słowo „Żyd” jest obraźliwym przezwiskiem i czemu jest kierowane przeciwko nam. Po wojnie nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego obcy nam ludzie każą nam do siebie mówić „mamo i tato”.

Nie rozumieliśmy, z jakiego powodu niektóre dzieci znajdują swoje matki, a nas nikt nie poszukuje. Nie mogliśmy pojąć, dlaczego takie dzieci jak my, które do siódmego roku życia przeszły przez dziesiątki rąk, domy sierot i różne miejsca ukrycia, zamieszkania, dlaczego właśnie my zostaliśmy skazani na emigrację do zamorskich krajów.

Byliśmy dziećmi pociągów. W niejasnych wspomnieniach widzieliśmy szyny kolejowe, mroczne dworce i nasze twarze z ciemnymi oczami, starannie zasłaniane. Wybraliśmy milczenie, bo było ono dla nas lekarstwem, odgradzało od przeszłości i pozwalało odczuwać dziecięcą radość życia. Dzięki temu można było żyć dalej, rozwijać się, uczyć, założyć rodziny i wychować własne potomstwo.

Nasze milczenie pozostawiło dorosłym prawo do żałoby i opowiadania o swym ciężkim losie. Dopiero kiedy większość z nich odnowiła swoje życie, postarzała się i pogodziła ze stratami, dopiero wtedy zaczęły się odzywać głosy młodych. Ja również należałam do tych, którzy postanowili milczeć.

Tuż po zakończeniu wojny mój ojciec wykonał kilka nieudolnych prób opowiedzenia tego, co przeżył w Auschwitz. Ze wszystkich jego opowiadań zapamiętałam tylko jedno. Pewnego dnia ojciec znalazł niedopałek papierosa tuż koło swojego baraku w obozie. Schylił się, aby go podnieść. Nagle czarny but oficerski przygniótł bezlitośnie do ziemi dłoń wyciągniętą w stronę wymarzonego niedopałka. Ojciec podniósł głowę do góry i napotkał niebieskie oczy i uśmiech młodzieńca.

„Jude, zachciało ci się popalić?” – zapytał tamten miłym głosem. Włożył rękę do kieszeni i wyciągnął z niej papierosa. Zapalił go z przyjemnością, zaciągnął się głęboko dwa razy i podał papierosa mojemu ojcu. Ojciec wyciągnął rękę w stronę papierosa. Młody Niemiec przyjrzał się wyciągniętej ręce, odwrócił swoją dłoń i żarzącym się papierosem zaczął przypalać ojcu skórę. „Jude, pal, pal, bo jutro sam zmienisz się dym” – powiedział młody nazista, a na jego twarzy rysował się uśmiech zadowolenia.„Przyzwyczajaj się, Jude, do zapachu palonego mięsa. Przyzwyczajaj”.

Ta historia utkwiła mi w pamięci. Jedno zdanie ojciec powtarzał do końca swoich dni: życie w obozie było piekłem, ale najgorsze było nieustanne zmaganie się z poniżeniem i pozbawianiem więźnia poczucia ludzkiej godności. Miałam siedem lat i trudno mi było znieść opowiadania o poniżaniu ojca. O matce, jej urodzie i wyjątkowej osobowości słyszałam tylko z ust jej przyjaciół, którzy pozostali przy życiu.

Zbliżałam się do tematu Zagłady powoli, ostrożnie i z wahaniem. Dzieciństwo spędziłam w jednej z najpiękniejszych dzielnic Hajfy, w domu ciotki, siostry mojej mamy. Zgodnie z wolą ojca w domu nie mówiliśmy po polsku, a ja, żeby być jak najszybciej zaakceptowana przez dzieci nowego kraju, musiałam wyróżniać się w dwóch dziedzinach:poznać doskonale hebrajski i wybijać się na zajęciach sportowych.

Ku bezgranicznej radości mojego ojca, mając trzynaście lat zaczęłam uczęszczać do hebrajskiej szkoły „realnej” w Hajfie. Oto jego mała córeczka, uratowana z Zagłady, przestraszona i zamknięta w sobie dziewczynka, dostała się do jednej z najlepszych szkół w państwie.
Po ukończeniu liceum, rozpoczęłam naukę w seminarium nauczycielskim. Kiedy zmobilizowano mnie do wojska, byłam tak dumna ze swojego munduru, że nosiłam go nawet w sobotę czy podczas dni wolnych od służby.

Po odbyciu służby wojskowej wyjechałam z Hajfy i rozpoczęłam naukę na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie. Tam poznałam swojego przyszłego męża, również uratowanego z Zagłady. Pochodził on z Jugosławii.Gdy przyszły na świat nasze dzieci, odczekałam, aż dorosną, i wróciłam do nauki, rozpoczęłam drugi stopień studiów. Ich przedmiotem była wyłącznie historia syjonizmu. Nie zastanawiałam się, dlaczego unikam kursów związanych z historią Zagłady. Postanowiłam zakończyć studia pracą, która miała nosić tytuł Konflikt izraelsko-arabski od początku XX wieku do powstania państwa Izrael.

I wtedy pojawiła się propozycja uczestniczenia w wycieczce do Polski, co całkowicie pokrzyżowało moje plany na przyszłość. Ojciec liczył sobie wówczas osiemdziesiąt dwa lata. Był to rok 1984. W tym roku zorganizowała się pierwsza grupa wykładowców i studentów humanistyki na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie, która postanowiła udać się do Polski w poszukiwaniu swoich korzeni. To była jedna z pierwszych delegacji, która została oficjalnie zaproszona przez polskie władze. Składała się z naukowców i studentów, którzy pragnęli odwiedzić Polskę, dostać się do niej przez wąską szczelinę graniczną, dopiero niedawno otwartą na Zachód. Większość profesorów w tej grupie pochodziła z Polski.

Kiedy powiadomiono mnie o projektowanym wyjeździe, poczułam się tak, jakbym znalazła się nagle w innym świecie. Początkowo targały mną sprzeczne uczucia, gdy myślałam o ewentualnym przyłączeniu się do grupy. Odżył obraz ojca obejmującego ciepłymi dłońmi moją twarz w pociągu, który jechał do włoskiego portu, i jego ciche słowa: „Nigdy więcej, nigdy już nie wrócisz do doliny śmierci”. Te słowa budziły we mnie głęboko ukryte wspomnienia o kraju, który już wiele lat wcześniej wymazałam z pamięci.

Po dwóch nieprzespanych nocach poczułam nieposkromioną chęć pojechania tam. Rozpoczęłam gorączkowe przygotowania do podróży, a przede wszystkim starania o polską wizę. Strach przed rezygnacją z odwiedzenia Polski napędzał mnie do działania. Natychmiast zapłaciłam za bilet lotniczy i wzięłam urlop z pracy. Wysłałam list do klasztoru, w którym mnie przechowywano i powiadomiłam zakonnice o mojej zbliżającej się wizycie.

Świadomość, że wracam do miejsca, które poruszy we mnie dawny ból, spędzała mi sen z oczu. Leżałam w łóżku i słuchałam bicia mojego serca. Od czasu do czasu zakradałam się do pokoju dzieci, aby sprawdzić, czy są na swoim miejscu. Miałam wrażenie, że grunt usuwa mi się spod nóg i musiałam sprawdzić, czy wokół mnie w dalszym ciągu istnieje świat pewności i spokoju.

W 1984 roku, w słotny dzień marca, stanęłam po raz drugi na polskiej ziemi. Grupa, z którą jechałam, podtrzymywała mnie na duchu. Drobna cząstka izraelskiej ojczyzny, którą stanowili uczestnicy wyprawy, dodawała mi odwagi i siły, aby powrócić do trzech przystani mojego dzieciństwa. Do miasta, w którym się urodziłam, klasztoru, w którym mnie ukrywano podczas wojny i do żydowskiego Domu Sierot koło Łodzi, w którym tuż po wojnie spędziłam pięć lat.

Nieprzypadkowo wybrałam drugą przystań jako początek moich podróży po Polsce, uznałam bowiem, że klasztor będzie stanowił barometr mojej możliwości powrotu do przeszłości. Jeśli będę w stanie wrócić do czasów, kiedy życie zostało mi ofiarowane w prezencie, będzie to oznaczać, że podołam wizytom w innych przystaniach mojego dzieciństwa.

Wyjazd do klasztoru w Brwinowie zmusił mnie do rezygnacji z wizyty w Żydowskim Instytucie Historycznym, zaplanowanej przez moją grupę. Tym samym sprawił, że jeden z rozdziałów mojego życia pozostał dla mnie zakryty przez siedem następnych lat. Dokumentacja dotycząca wczesnych lat mojego dzieciństwa spoczywała w magazynach archiwalnych Instytutu i czekała jeszcze kilka lat na odkrycie.

Zadzwoniłam do taksówkarza, poleconego mi przez znajomą w Izraelu, i poprosiłam go, aby mnie zawiózł do mojej drugiej przystani. Bardzo szybko się okazało, że wybór Julka jako towarzysza podróży do przeszłości był niezwykle udany. Julek był żonaty z Żydówką, uratowaną z getta warszawskiego. Był to potężny mężczyzna z niesamowitym poczuciem humoru. Na swój rubaszny sposób natychmiast pomógł mi stanąć na twardym gruncie rzeczywistości.

– Jeśli nie przestaniesz się wzruszać, ubiorę cię w habit zakonny i pozostawię w klasztorze – powiedział mrugając okiem, a jego gromki śmiech odbijał się o szyby taksówki, która z trudem toczyła się po drodze prowadzącej do Brwinowa. Jak mało brakowało, aby twoje słowa okazały się prawdziwe – pomyślałam. Kto może wiedzieć, ile uratowanych żydowskich dziewcząt, którym poginęły całe rodziny, pozostało w klasztorach i z czasem przyjęło święcenia zakonne. Mogłam być jedną z nich – rozmyślałam dalej.

Otworzyłam okno taksówki, aby oglądać mijane widoki. Ostry mróz szczy- pał w policzki, zimno przedostawało się do nozdrzy, ale oczekiwana wizyta nie dawała mi tego odczuć. Wracałam do Brwinowa po czterdziestu latach nieobecności. Z zakurzonych szuflad pamięci pojawiły się obrazy. Przed moimi oczyma stanął klasztor – niby zamek pełen mrocznych korytarzy, otoczony murem z wielką żelazną bramą. Mur i brama chroniły nas przed złem grożącym z zewnętrznego świata.

Klasztor stał na środku wielkiego podwórza, a po jego prawej stronie znajdował się warsztat stolarski, w którym pracował dziwny człowiek o smutnych oczach. Wpychał mi od czasu do czasu cukierka do kieszeni fartuszka, kiedy nikt nie widział. Miałam zwyczaj pilnować tego skarbu aż do nadejścia wieczoru. W nocy nadsłuchując oddechów innych śpiących dzieci, zaspokajałam głód powolnym i cichym ssaniem cukierka. Były to krótkie chwile prawdziwego szczęścia.

Na tyłach klasztoru znajdowała się wielka, oszklona weranda, która odcinała się od ciężkich zabudowań klasztoru. Przez jej okna z łatwością docierało światło do wewnątrz i na ciężkich, szarych ścianach budynku tworzyło jasną plamę, namalowaną niby ręką artysty. Przez okna werandy podglądałam otaczający nas żywy i kolorowy świat, pełen zwierzęcych głosów, tak różny od wilgotnej piwnicy, w której spędzałam długie dni. Naprzeciw oszklonej werandy rozpościerał się owocowy sad.

Każdego dnia przebrana za chłopca, w czapce z daszkiem zasłaniającym mi twarz i ogoloną głowę, przechodziłam między drzewami owocowymi, aby skrócić sobie drogę do szkoły. W kącie sadu, w siatce płotu stanowiącym ogrodzenie klasztoru, znajdowała się dziura. Byłam szczupła, dlatego z łatwością przedostawałam się tamtędy na drugą stronę i stawałam tuż przed budynkiem szkoły.

Pierwsze piętro budynku było zajęte przez niemieckie dowództwo, pełne żołnierzy Wehrmachtu w eleganckich mundurach. Mówili po żołniersku, ostrym głosem, wydobywającym się z ust jak szabla przecinająca powietrze. Klasy szkolne znajdowały się na drugim piętrze. Aby dotrzeć do pierwszej klasy, do której uczęszczałam, musiałam przejść przez piętro niemieckiego dowództwa, a stamtąd z bijącym sercem, w biegu i strachu wskakiwałam do mojej klasy.

Wtedy niezupełnie rozumiałam, czego mam się obawiać. Zakonnice wytłumaczyły mi, że niemieccy żołnierze nie lubią ciemnych włosów. Aby nie denerwować Niemców, ogoliły mi głowę i odziały w chłopięce ubranie. Wiele dni nauki straciłam, aby nie denerwować Niemców. Czasami, kiedy jasnowłose dzieci szły do szkoły, mnie posyłano do piwnicy, z której nie wolno mi było wyjść bez pozwolenia zakonnicy odpowiedzialnej za małe dzieci. Nigdy nie zapytałam, dlaczego powinnam obawiać się Niemców bardziej niż inne dzieci. Zakonnice nauczyły nas nie zadawać pytań, a w klasztorze panował żelazny rygor.

Dotarliśmy do szarego, uśpionego miasteczka. Kątem oka ujrzałam przy dworcu kolejowym biały szyld, a na nim czarnymi literami wypisaną nazwę
– Brwinów. Bez wahania wskazałam Julkowi drogę do centrum miasteczka, a stamtąd skierowałam go w stronę wąskiej dróżki, po obu stronach otoczonej gołymi brzozami. Skrzypiąc i zgrzytając hamulcami taksówka zatrzymała się koło dwupiętrowego budynku w musztardowym kolorze.

Pojawiły się cztery zakonnice odziane w czarne habity z białymi, wykrochmalonymi kołnierzami i ruszyły w naszym kierunku, machając rękoma na powitanie. Dwie z nich – prawdopodobnie matka przełożona i jej zastępczyni – objęły mnie i pocałowały w policzki. Stałam zmieszana i zawstydzona jak mała dziewczynka. Nigdy w życiu nie myślałam, że wolno mi będzie pocałować zakonnice w policzki. Kiedy swego czasu prosiłyśmy je o wybaczenie naszych grzechów, wtedy wolno nam było pocałować zakonnicę w rękę.

W pamięci utkwił mi duży, ciężki budynek wśród owocowych drzew, otoczony wysokim płotem z żelazną, pałacową bramą. Tymczasem furtka, przez którą teraz przechodziłam, była mała, nędzna i nie sięgała mi do ramion. Zakonnice były niskie. Czyżby matka przełożona była niższa ode mnie o głowę? Jak to możliwe?

Z magazynu pamięci wyłoniły się odległe obrazy chwili rozłąki… rok 1945. Mała dziewczynka stoi na palcach, aby pocałować krzyż zawieszony na szyi matki przełożonej. – Niech cię Pan Bóg ma w swojej opiece. Oby ci w drodze towarzyszył uśmiech naszego Pana, Jezusa Chrystusa. Nie zapominaj o nas – po tych słowach zakonnica szybko zawraca i znika za bramą klasztoru. Maa dziewczynka podaje rączkę kobiecie, która dopiero niedawno pojawiła się w jej życiu i obie udają się w nieznane.

Brama klasztoru otworzyła się ponownie po czterdziestu latach. Młodsza zakonnica pokiwała ręką w moją stronę i zaprosiła mnie do wnętrza klasztoru, ale nogi poniosły mnie w stronę stolarni, na podwórze gospodarstwa. Oczyma szukałam psiej budy, która swego czasu znajdowała się w środku podwórka, tak jakbym spodziewała się usłyszeć wesołe szczekanie mojego ulubionego psa, przyjaciela z czasów wojny.

Zakonnice nie potrafiły wskazać miejsca, w którym kiedyś znajdowała się psia buda, ale chętnie przystały na moja drugą prośbę i zaprowadziły mnie na miejsce dawnej stolarni. – Żyd, którego uratowałyśmy, pozostał z nami po wojnie aż do dnia śmierci w latach pięćdziesiątych – powiedziała starsza zakonnica. Nie zdawała sobie sprawy, do jakiego stopnia poruszyło mnie to wspomnienie.

Udałam się z zakonnicami do klasztoru i poprosiłam je, aby zaprowadziły mnie do piwnicy, w której spędziłam wiele dni mojego dzieciństwa.
Zapamiętałam wilgotne pomieszczenie pod podłogą klasztoru. Schodząc po betonowych, wąskich schodach, opowiadałam zakonnicom o strachu, który mnie ogarniał w owych dniach, kiedy leżałam na stosie cuchnących kartofli i obawiałam się, że sufit spadnie i żywcem mnie pogrzebie. Z dawnego przyzwyczajenia pchnęłam palcami wąskie, drewniane drzwi. Spodziewałam się zobaczyć znowu zaciemnioną komorę, stosy ziemniaków na podłodze, a na nich rozbiegane i piszczące ze złości szczury, którym naruszono spokój.

Ostre światło padające z małego okienka naprzeciw wejścia oślepiło mnie na chwilę. Po obu stronach ścian stały drewniane półki, na nich słoiki z dżemem i z kiszonymi grzybami, poustawiane równiutko, jeden obok drugiego. Tuż pod oknem stały dwie beczki, pełne kiszonych ogórków i kapusty, ich zapach rozchodził się po całej piwnicy. Między nimi sterczał mały wzgórek świeżych i poprzebieranych kartofli, „potomków” tamtych – nadgniłych i brudnych, które wtedy stanowiły materac dla mojego skurczonego strachem ciała.

Przebłyski pamięci podcięły mi kolana… Słyszę odgłosy burzy, grzmoty, i w ciemności przytulam się do dziewczynki, która leży koło mnie. Uspokajający głos zakonnicy przebija ciemność, ale jej słowa wywołują we mnie jeszcze większy strach: Pan Bóg złości się na niedobrych ludzi i słychać jego gromki głos. Pan Bóg karze grzeszników.

I znów przesuwa się obraz… Spoglądam przez okno dziecięcego pokoju i obserwuję chmury. Niebo jest bardzo czerwone. Wielka głowa chmury siejąca lęk wokół siebie, otoczona ciężkimi lokami dymów pluje purpurowym ogniem. Ma spuchnięte policzki, żarzące się oczy, a ze ściany dymu zieje czerwonoszarą lawą w stronę mojego okna. Próbuję dotknąć nosem szyby okiennej, ale szybko się cofam, bo a nuż się oparzę. Z tyłu słyszę głos zakonnicy: chodźcie dzieci, zejdziemy do piwnicy, Pan Bóg gniewa się na grzeszników i pali Warszawę.

Posłuszne dzieci skupiają się wokół zakonnicy i ustawiają jak zwykle w rządek – wysocy na początku, a mali na końcu. Jestem ostatnia w kolejce i czuję się bezpiecznie obok habitu zakonnicy, który dotyka mojego policzka. W ciszy schodzimy do mrocznej piwnicy. Przywieramy do zimnych kartofli oblepionych błotem. Coś miękkiego i ciepłego spaceruje po moim ciele i dociera do szyi. Moja ręka dotyka cienkiego ogonka, który łaskocze mnie w nozdrza i cofa się szybko. Norka w moim uchu spodobała się myszce, która odpoczywała sobie w niej przed „odwiedzinami” na twarzy następnego dziecka…

Dwie zakonnice, które towarzyszyły mi w zwiedzaniu klasztoru, z uwagą obserwowały każdą zmianę w wyrazie mojej twarzy, czytały w moim sercu i zdawało się, że odgadują bieg moich myśli. Rozumiały, że każdy kąt tego schronienia przywraca mnie do dalekiego dzieciństwa, które zdołało już ujść z mojej pamięci. Zamknęłam drzwi piwnicy i wraz z zakonnicami wspięłyśmy się po schodach na środkowe piętro domu. Wąski i długi korytarz zaprowadził nas do dużej sypialni.

Upływ czasu nie zmienił ani jednego szczegółu w tym pokoju, tylko łóżka jakby nieco się skurczyły. W szerokiej sali rozjaśnionej promieniami słońca, zapowiadającego nadejście wiosny, stało około dwudziestu łóżek, pomalowanych na śmietankowy kolor. Każde z nich było przykryte białym, wełnianym kocem. U wezgłowia łóżka leżała mała poduszka, a na niej siedziała plastikowa lalka. Dziesiątki niebieskich oczu małych lalek spoglądały na mnie, intruza, który naruszył spokój sypialni czarnookich dzieci sprzed czterdziestu lat.

Zakonnice zamilkły, a jedna z nich oparła swoją miękką dłoń na moim ramieniu. Długim, mrocznym korytarzem zaprowadziły mnie do biblioteki. Julek siedział w bibliotece i przeglądał książki. Kiedy nas zobaczył, radził, żebym się pospieszyła ze zwiedzaniem klasztoru, zanim nastąpi zmrok. Wskazówki antycznego zegara, wiszącego naprzeciw wejścia, wskazywały późną, popołudniową porę.

– Czy mogłaby siostra poszukać w waszej bibliotece pamiętników z czasów wojny lub z okresu powojennego? Czy macie spis żydowskich dzieci, ukrywanych w waszym klasztorze? – zapytałam matkę przełożoną. Ta lekko się zawahała, ale wkrótce otworzyła dolne drzwiczki starej szafki bibliotecznej. Pewną ręką sięgnęła po gruby, podłużny zeszyt i położyła go na stole. Ostrożnie, z lękiem go otworzyłam, czułam, że kładę moje dłonie na kontakcie elektrycznym i w ten sposób podłączam się do źródła prądu.

Na pożółkłych stronach zeszytu wypisane były nazwiska dzieci, daty urodzenia i dzień opuszczenia klasztoru. Wiele z nich przybyło do klasztoru przed wybuchem wojny. Szybko przeleciałam oczami nazwiska na każdej stronie. Lata 1937, 1940, 1941, 1942, 1943… moje palce przewracały stronę za stroną, a oczy fotografowały wszystkie nazwiska. Przewróciłam ostatnią stronę i szybko zamknęłam zeszyt. Objęłam go ramionami i przycisnęłam do serca.

Spokojny głos zakonnicy zabrzmiał z oddali.–Jaka szkoda, że pani niczego nie znalazła. W tamtych latach trzeba było bardzo uważać. Siostry przypuszczalnie wiedziały, że pani jest Żydówką i dlatego nie zapisały pani nazwiska w naszym dzienniku. Mój mózg gorączkowo pracował… chwila jest bezpowrotna, do tego miejsca już nie powrócisz, otwórz ten dziennik, otwórz go jeszcze raz. Usiłowałam nadać spokojny ton swojemu głosowi, aby nie ujawnić burzliwych uczuć.

Położyłam dziennik na kolanach i otworzyłam go w miejscu, w którym utknął mój palec podczas zamykania zeszytu.– Tu, tu jest zapisane moje nazwisko, Alicja Herla, przybyła do klasztoru w 1943 roku, czy siostry widzą?
– Alicja Herla to pani? – ucieszyła się matka przełożona.
– To wspaniale, że znalazła pani swoje nazwisko. Tak panią nazywano podczas wojny? Ale nazwisko brzmi nieco po niemiecku?
– Po niemiecku? – zapytałam, powtarzając na głos: Alicja Herla, Alicja Herla.

Z oddali dotarł do mnie głos Julka. – „Robi się ciemno, drogi są śliskie i warto już ruszyć z miejsca”. Ale ja uparcie powracałam do czytania na głos tej jednej linijki, która podsumowała rozdział mojego życia. Matka przełożona zapytała: – Czy może pani wpisać kilka słów do kroniki naszego klasztoru? Co pani czuje teraz… W języku, którym nie pisałam tyle lat, nieudolnie skreśliłam kilka słów: „Po czterdziestu latach wracam do miejsca, które było dla mnie rajem na ziemi wśród otaczającego nas piekła”.

Siedzieliśmy w samochodzie i Julek, cicho pogwizdując, zapalił silnik. Z daleka zauważyłam młodą zakonnicę, która spieszyła w naszym kierunku. W ręku trzymała brązową kopertę i trzęsącą się dłonią wyciągnęła z niej list. – Przed wielu laty wychowanka naszego klasztoru wysłała nam skrzynię pomarańczy, w której był list. Pod listem widniał podpis: Alinka. Na próżno pisałyśmy do niej i prosiłyśmy ją o podanie swojego nazwiska. Jej charakter pisma był bardzo podobny do tego, którym się pani wpisała teraz do naszej kroniki. Szybko rzuciłam okiem na list z datą 1964 roku. Wtedy jeszcze milczałam.

Julek nie mógł mi towarzyszyć w wyprawie do Ostrowca – mojego rodzinnego miasta i przysłał swojego kolegę. Po drodze mijaliśmy miasta, których nazwy utkwiły w słowniku pamięci mojej małej rodziny, uratowanej z pożogi wojennej. W Radomiu urodziła się moja matka. Wiele razy jeździła do Ostrowca do swojego narzeczonego, zanim wyszła za niego za mąż. Jeździła tą samą szosą, którą teraz toczyła się nasza stara taksówka, weteranka dróg.

Wąska droga długości około sześćdziesięciu kilometrów prowadziła z Radomia do Ostrowca. Oglądane widoki były jakby żywcem wyjęte z rodzinnego albumu. Małe drewniane domki po obu stronach jezdni, kominy dymiące białawym dymem i wystające z dachów obłożonych papą. Rolnicy sunący powolnym krokiem za pługiem ciągniętym przez konia. W Zwoleniu urodził się mój wujek, który przyjechał do Palestyny jeszcze przed wybuchem wojny.

Po Rudniku mój ojciec kręcił się do upadłego w poszukiwaniu resztek rodziny brata. Oni zginęli w Treblince i w Auschwitz. Po tych wyprawach wracał do kawalerki, którą wynajął po wojnie, ponieważ do naszego mieszkania wtargnęli obcy ludzie. Zamykał się w niej na całą dobę, aby pościć. Jako mała dziewczynka myślałam, że mój ojciec oszalał z nieszczęścia. Odgłosy, które dochodziły z pokoju, były przerażające i pełne gniewu. Potem zrozumiałam,że mój ojciec prowadził porachunki z Panem Bogiem.

Wiele lat minęło, a mój ojciec nie mógł znaleść pocieszenia w nowej ojczyźnie. Nie chciał sprowadzać dzieci na świat, w którym Bóg nie jest obecny, i dlatego postanowił się nie żenić. Podczas świąt, kiedy we dwójkę siedzieliśmy przy stole w naszym mieszkaniu w Hajfie, miał zwyczaj mówić: – Widzisz ten pokój? Jeżeliby wszyscy pozostali przy życiu, musielibyśmy rozwalić ścianę i połączyć dwa pokoje, żeby można było wstawić duży stół dla całej rodziny. Osiemdziesiąt osób zostało startych z powierzchni ziemi, a świat istnieje dalej, tak jakby się nic nie stało. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, ilu miałaś braci ciotecznych?

Nie wiedziałam i nie śmiałam zapytać. Nie znałam imion braci ojca, ich żon i moich kuzynów. Nie śmiałam o nie zapytać nawet wtedy, kiedy wpadłam na pomysł, aby ich upamiętnić w Sali Imion Instytutu Yad Vashem. Obawiałam się, że jeśli zapytam, ojciec mi opowie, jak wyglądał koniec ich życia. Nocami widziałam ich wpychanych do wielkich łaźni, nagich i zawstydzonych. W oczach niektórych czaiła się odrobina nadziei – pomimo strasznych opowieści, jakich się nasłuchali – że za chwilę obleją ich z góry strumienie ciepłej wody i zmoczą ich zziębnięte ciała.

Myślałam o dzieciach wepchniętych w tym ścisku pomiędzy nogi dorosłych. Widziałam wykrzywione i przerażone twarze dorosłych i dzieci, kiedy powoli, powoli, zamiast strumieni wody usłyszeli krzyki i rzężenia pierwszych ludzi duszonych gazem. Jak długo cierpieli, jak umierali, czy udało im się w panującym tam potwornym ścisku podnieść swoje dzieci i wziąć je w ramiona? Ogarnięta strachem, zapalałam światło w moim pokoju, aby odegnać od siebie te myśli.

Deszcz zaczął kropić, kiedy przybyliśmy do Ostrowca. Były to szare i denerwujące krople, jak gdyby niewidzialna ręka wylała na nas pomyje przez zatkane sitko. Człapałam w błocie i z ciekawością rozglądałam się wokół siebie. Pomimo brzydkiej pogody, na chodnikach można było widzieć wielu przechodniów stąpających uważnie, aby się nie poślizgnąć i nie wpaść do jakiejś kałuży. Kałuże, których pełno było na chodnikach, wyglądały jak stare, zużyte ścierki.

Próbowałam pokierować szofera w stronę znanych mi ulic, ale on nie potrzebował mojej pomocy. Zaprowadził mnie na dawny rynek, tak jakby już od dawna znał to miejsce, i nawet zwrócił mi uwagę na wysoki betonowy słup umieszczony na środku placu.– To ku pamięci Polaków, którzy oddali swoje życie za ojczyznę – powiedział. – Polaków? – zapytałam zdziwiona. – Do tego miejsca Niemcy sprowadzili Żydów, zanim wysłali ich na śmierć na starym żydowskim cmentarzu. Tam zepchnięto ich do dołów, które przedtem kazano im samym wykopać – odpowiedziałam podniesionym głosem.

– A Żydzi to nie Polacy? – zapytał zaskoczony. – No może nie walczyli tak jak nasi, ale należy im się oddanie szacunku po śmierci tak samo jak innym. Przed Panem Bogiem wszyscy są równi, nie?

Wysiadłam z taksówki i skierowałam się do grupki starszych ludzi zebranych na skraju placu. W przeszłości to był rynek. Dwa razy w tygodniu był tam targ. Rolnicy z pobliskich wiosek przywozili do sprzedaży płody swoich gospodarstw. Teraz plac stał opuszczony i tylko pomnik pamięci w środku rynku ro- bił wrażenie ostatniego zęba, który pozostał w ustach samotnego staruszka.

Zbliżyłam się do grupki starszych mężczyzn i zapytałam:
– Czy ktoś z państwa mieszkał w Ostrowcu przed wojną? – moje pytanie przerwało rozmowę. Otoczyli mnie i patrzyli podejrzliwie.
– Kto pani jest? Skąd pani zna język polski? Czego pani tu szuka? Dlaczego ma pani dwa aparaty fotograficzne? – pytania padały ze wszystkich stron. Kierowca pospieszył mi z pomocą.
– Ta pani jest turystką z Izraela. Żydówką, która urodziła się w Ostrowcu. Szuka ludzi, którzy znali jej ojca.

– A jak się nazywał ten Żyd? – zapytał jeden ze starców, przesadnie prze-ciągając ostatnie słowo.
– Alterman, Mosze Alterman – wtrąciłam.
– Moszik Alterman, ten, który miał skład meblowy! – rzucił staruszek radośnie. Zanim zdążyłam zareagować, podszedł do mnie i silnie potrząsnął moim ramieniem. Potem zatrzymał moją dłoń i przycisnął ją sobie do piersi. Poczułam, że serce starca trzepocze się jak ptak, który wyleciał z klatki. Stałam i przysłuchiwałam się jego biciu.

– Wie pani, kto ja jestem? Hamer, Hamer piekarz, a ta, która do nas idzie, to moja żona. Ja byłem piekarzem i w czasie wojny rzucałem przez płot chleb do getta. Dobrze znałem pani ojca. Jaką piękną miał żonę! Słyszałem, że zamordowali ją kilka dni przed zakończeniem wojny. Szkoda, była piękną Żydówką. A co z pani ojcem? żyje?
– Mój ojciec żyje, ale dziś jest starcem, który po doświadczeniach Auschwitz nie wrócił nigdy do siebie i nie ożenił się po raz drugi – odpowiedziałam wzruszona.

– Stefa, Stefa, chodź szybko, zobacz, kogo tu mamy! – zawołał w stronę żony, która zbliżała się do nas ciężkim, powolnym krokiem. I znów musiałam położyć swoją dłoń na sercu staruszki. Kiedy poczuła mój dotyk, położyła głowę na mojej piersi i zaczęła szlochać. Wyciągnęłam z torebki papierowe chusteczki i ocierałam jej łzy. Czułyśmy się, jakbyśmy obie wróciły z pogrzebu kogoś bliskiego.
– Jestem chora na serce i nie wolno mi się denerwować, ale to spadło na nas nagle jak z nieba. Pamiętam panią jako malutką dziewczynkę z czarnymi włosami i błyszczącymi oczami.

Hamer zaprowadził nas pod dom moich rodziców. Stamtąd udaliśmy się do kościoła, który przyjął mnie po wyjściu z klasztoru. Tam w dalszym ciągu miałam zwyczaj gorączkowo się modlić, nawet kiedy zostałam już przekazana do żydowskiego Domu Sierot, w którym po raz pierwszy usłyszałam słowo „Stalin”. Kochałam Jezusa w tej samej mierze co Stalina, a tego ostatniego nawet bardziej. Pewnego dnia nieznana ręka zerwała ze ściany obraz Jezusa zawieszony nad moim łóżkiem i zamiast niego przybiła pineską zdjęcie Stalina.

Nie ukrywałam swoich uczuć i co wieczór klękałam przed portretem wąsatego wodza, aby modlić się tak, jak mnie nauczono w klasztorze. Ale pewnego wieczoru podczas modlitwy jedna z moich koleżanek zaszeptała mi do ucha:– Stalin nie lubi modlitw. Jeśli chcesz się dalej modlić, mogę ci pożyczyć mój krzyżyk. – Otworzyła zaciśniętą piąstkę i przez chwilę widziałam w jej dłoni malutki, srebrny krzyżyk na cienkim łańcuszku. Co wieczór klękałyśmy koło mojego łóżka i modliłyśmy się do krzyżyka leżącego na poduszce.

Nie pamiętam, jak długo jeszcze się modliłam. żydowscy wychowawcy, którzy po wojnie wrócili ze Związku Radzieckiego, płukali nasze młode mózgi wspaniałą ideologią „przyjaźni narodów”. Bardzo szybko miejsce Madonny z synkiem w ramionach zajął ojciec Stalin i matka Rosja.

Hamer, który śpiesznie szedł po ulicy Kościelnej, wskazał nam domy, które mijaliśmy i opowiadał o ich żydowskich właścicielach. Wymieniał ich nazwiska i dodawał z dokładnością, kiedy i dokąd wyjechali ci nieliczni, którzy pozostali przy życiu. Wielu z nich wyjechało jeszcze do Palestyny, ale większość udała się do Kanady i od czasu do czasu ich potomkowie przyjeżdżają, aby odwiedzić rodzinne strony.

– Teraz zaprowadzę panią na żydowski cmentarz – powiedział. – Tam koło płotu pozostało tylko kilka nagrobków. Większość z nich jest zniszczona, ale jeszcze można odczytać nazwiska. Z pozostałych Niemcy pobudowali chodniki w mieście. Teraz na miejscu cmentarza będzie plac zabaw. Starego buka nie ścięli, a pod nim znajduje się zbiorowa mogiła. Tam są pochowani Żydzi z Ostrowca pozabijani przez SS. – W tym momencie wykonał palcem gest podrzynania gardła nożem.

– Co ja pani powiem, lepiej nie pamiętać tamtych dni. Byłem „piekarzem getta” i podrzucałem Żydom świeży chleb. To był dopiero wyczyn! Nieustannie narażałem się Niemcom. Każdego dnia groziła nam śmierć, ale ja byłem młody i nie bałem się. Znałem wszystkich Żydów z Ostrowca. Litość brała nad małymi dziećmi, chudły z dnia na dzień. Widać było tylko wielkie i czarne jak węgiel oczy.

Żona Hamera, ciężko oddychając, przecierała od czasu do czasu czoło płócienną, pożółkłą chusteczką. Pochyliła głowę w stronę męża i szepnęła mu coś na ucho. – Pani musi koniecznie napić się u nas herbaty. Od kilku godzin pani kręci się w zimnie i jeszcze pewno niczego nie piła. Córka Altermana nie jest przecież codziennym gościem. Może raz na sto lat…

– Niedługo się ściemni i będę musiała wracać do Warszawy – usiłowałam wymigać się od zaproszenia. – Nie, nie, mamy dla pani niespodziankę, wielką niespodziankę. Mieszkamy dwa kroki stąd.Uliczka, w którą skręciliśmy z ulicznych schodów, zdawała mi się znajoma. Wskazałam zardzewiały szyld przybity zaledwie jednym gwoździem.
– Po wojnie mój ojciec tu mieszkał – zaszeptałam do ucha staruszki.
– Ojciec pani mieszkał pod numerem trzynastym, a my pod drugim. Zapraszamy do środka – powiedział Hamer i pociągnął mnie w stronę klatki schodowej.

Wspinając się po trzeszczących schodach poczułam zapach kartoflanki i kiszonej kapusty. Stefa, która jakby zrzuciła z siebie lata i wagę, biegła po schodach jak młoda dziewczyna. Wyciągnęła z palta wielki klucz, otworzyła nim drzwi, które już od lat nie widziały żadnej farby i zapaliła światło. Uderzył mnie ciężki smród, podobny do wyziewów z klatek w ogrodzie zoologicznym, z tą różnicą, że ten był ciepły i wilgotny.

Widok, jaki zobaczyłam, był jakby żywcem przeniesiony z filmów, przedstawiających życie chłopów na opuszczonej wsi we wschodniej Europie. Po prawej stronie pokoju stał piec obłożony kaflami koloru mocnej herbaty. Ze szczeliny między ścianą a piecem wystawały kromki suchego chleba, powpychane między zmięte kawałki gazetowego papieru. Koło pieca stał mały stół, przykryty gazetą, a na nim szklanka herbaty z pływającymi w niej resztkami papierosa. Chleb, z którego wydłubano wnętrzności, otwierał groźnie paszczę, jakby ostrzegał przed ewentualną próbą zrobienia porządku.

Na szerokim łożu, które zajmowało większą część pokoju, leżały porozrzucane w nieładzie pierzyny, poduszki i mnóstwo szmat. Wyglądały jak stare bety, wyciągnięte z ulicznego śmietnika. Na lewej ścianie wisiał drewniany krzyż, a na półce pod nim stał zielony słoik z plastikowym kwiatami. Obok leżała szczotka do włosów i grzebień. Po podłodze wałęsały się dwa białe króliki, jedyne stworzenia w tym pomieszczeniu, które nie wzbudzały odrazy. Ścierpła mi skóra na myśl, że będę piła herbatę z którejś szklanki stojącej na stole i osłodzę ten napój cukrem wyjętym z jakiejś starej szmaty.

– Ja naprawdę muszę już iść, żeby zwolnić kierowcę. Obiecałam, że nie zajmę mu więcej niż osiem godzin – mówiłam – już się ściemniło i moi przyjaciele będą się niepokoić.
– Zaraz, zaraz, jeszcze musi pani zobaczyć najważniejsze… – Hamer jednym dramatycznym ruchem opróżnił małżeńskie łóżko z rzeczy, z całego bałaganu. Zrzucił wszystko na podłogę. Dopiero teraz zobaczyłam oparcie i poręcze łóżka z wiśniowego drzewa, wykonane ręką artysty. Opróżniony mebel wyglądał jak diament na kupie śmieci. W dalszym ciągu nie rozumiałam, co mam wspólnego z tym łóżkiem, ale Hamer nie dał mi się długo zastanawiać.

– To jest łóżko pani rodziców, pochodzi z ich warsztatu. Pani ojciec podarował mi je w zamian za chleb. Pewnego dnia, kiedy przyniosłem pieczywo do getta, jeszcze w czasach, kiedy pozwalano mi tam wchodzić, powiedział: weź pan to łóżko, bo zajmuje za dużo miejsca. Dodali nam do mieszkania jeszcze dwie rodziny i musimy spać na materacach. – Łóżko wziąłem, a materace im zostawiłem, w ten sposób ocaliłem ten mebel z rąk SS-manów.

Wszystko mnie nagle zabolało. Wydawało mi się, że mam gorączkę. Szeptem poprosiłam kierowcę, żeby mnie wyciągnął z mieszkania Hamerów. Kiedy byliśmy już na dole i głęboko odetchnęłam świeżym powietrzem, młody kierowca powiedział: – Pani to ma mocne nerwy, nie z żelaza, ze stali! Prawdę mówiąc, to ja nie bardzo lubię obwozić ludzi po ich dawnych domach czy mieszkaniach. Tydzień temu wiozłem trzech Żydów do Radomia. Przyjechali z Ameryki. Podczas jazdy mężczyzna siedział cicho, ale matka i córka bez przerwy płakały. Serce bolało patrzeć. A pani słucha, obserwuje, może nos się jej trochę wydłuża, ale nie płacze. Płakałam, ale łzy spływały mi do wewnątrz.

Po powrocie do Warszawy odnalazłam towarzyszy mojej podróży siedzących w lobby hotelu. Ich twarze posępniały z dnia na dzień, zdradzały zmęczenie i wyczerpanie. Intensywny program wizyt w miejscach męczeństwa i zagłady zaczął się już odbijać na samopoczuciu naszej grupy. Młodsi uczestnicy, urodzeni w Izraelu, konfrontowali z rzeczywistością to, co wiedzieli do tej pory o Zagładzie z literatury lub z wykładów uniwersyteckich.

Ja również czułam, że pojmuję więcej niż dotąd. Ale zmuszałam się do zapisywania wrażeń i dokumentowania aparatem fotograficznym tego, co widziałam i słyszałam. Przewidywałam, że po powrocie do kraju obudzę się z dręczącego snu, w którym zdecydowałam się uczestniczyć w chwili słabości, a wtedy pozostaną tylko fragmenty obrazów i wrażeń, a reszta wymaże się z pamięci.

Mój wyczerpany organizm dziwnymi bólami w kościach sygnalizował, że zbliża się grypa. Zawsze byłam dumna ze swojego zdrowia. Właśnie teraz, kiedy czas ucieka mi jak w klepsydrze i każdego dnia mogę spodziewać się nowego wzruszenia, będę musiała pozostać w łóżku!

Nie zdążyłam jeszcze odwiedzić mojego ostatniego celu podróży – Domu Sierot w Helenówku, który swego czasu przyjął w swoje opiekuńcze ramiona około stu dwudziestu żydowskich dzieci, pozostałości rodzin, które zostały starte z powierzchni ziemi. Moja siostra cioteczna o twarzy anioła, najpierw przyprowadziła mnie prosto z klasztoru do Domu Sierot koło Warszawy. W słonecznym dniu lata 1945 roku wychowawczyni zawołała mnie do swojego pokoju i cichym, ale zdecydowanym głosem powiedziała, że nikt nie przyjdzie mnie odebrać, ponieważ cała moja rodzina zginęła podczas wojny.

Szczęście, że wreszcie znajduję się w domu bez piwnic i dostaję dużo wspaniałego jedzenia, było tak wielkie, że nie śmiałam już żądać od życia takich „luksusów” jak matka i ojciec. Minął miesiąc i znów zawołano mnie do pokoju mojej ukochanej wychowawczyni. Kobieta umyła mi twarz, splotła na nowo warkocze i uroczystym tonem obwieściła, że czekają mnie odwiedziny mojego „ojca”. Instynkt ostrzegawczy wyostrzony w czasie wojny nie wróżył mi niczego dobrego. Trzymana mocno za rękę, ociągając się i szukając drogi ucieczki, szłam milcząc za wychowawczy- nią. Po kilku minutach dotarłyśmy do baraku dyrektorki.

W drzwiach stało trzech mężczyzn: dwóch wysokich i eleganckich, z których emanowała pewność siebie. Między nimi stał staruszek oparty na kulach. Miał spuchnięte ciało i głowę zwieszoną na piersi. Z oczodołów skurczonej i żółtej czaszki spozierały na mnie zmęczone oczy pełne błagania jak spojrzenia żebraków, nawiedzających od czasu do czasu klasztor, w którym przebywałam podczas wojny. Ten człowiek międlił w ustach jakieś słowa, ale dźwięki jego języka były mi zupełnie obce.

Uciekłam stamtąd i ukryłam się pod łóżkiem w przychodni lekarskiej sierocińca. Po pierwszym spotkaniu z ojcem miałam zwyczaj ukrywać się w piwnicy, jeśli tylko usłyszałam głośny płacz rodziców, którzy przyjeżdżali do nas w poszukiwaniu swoich zagubionych dzieci. Nie wiem, kto zadecydował o tym, aby mnie przeniesiono do Domu Dziec- ka w Helenówku koło Łodzi. Wychowawcy zakładu pod Warszawą, którzy na własnej skórze przeżyli koszmar wojny i Zagłady, byli wrażliwi na potrzeby każdego dziecka i zrozumieli, że będzie dla mnie o wiele lepiej, jeśli znajdę się w pobliżu mojej siostry ciotecznej.

Moją kuzynkę Zosię kochałam z całego serca. Była piękna, młoda i w ogóle niepodobna do Żydówki. Po uwolnieniu z obozu koncentracyjnego w Auschwitz postanowiła zamieszkać w Łodzi. Nie czuła się na siłach, aby wrócić do rodzinnego Ostrowca, gdzie po jej krewnych pozostała tylko wspólna mogiła na cmentarzu żydowskim koło bukowego drzewa.

Powrót do miejsc, w których spędziłam dziecinne lata, obudził we mnie uśpione tęsknoty i wspomnienia bólu samotności.
Zatrzymałam przypadkową taksówkę i poprosiłam kierowcę, żeby mnie za- wiózł do Helenówka. Helenówek był małym miasteczkiem w pobliżu Łodzi. Otaczał je las i pola obsiane zbożem. Dom Dziecka znajdował się w trzech luksusowych budynkach służących również przed wojną jako sierociniec. Wspierał go Chaim Rumkowski, człowiek, który stał się „sławny” dzięki swojej kontrowersyjnej działalności w łódzkim getcie.

Jadąc w stronę Helenówka, minęliśmy opustoszały rynek bałucki. Z zakątków pamięci pojawił mi się przed oczami ten sam rynek, wypełniony rozentuzjazmowanym, pokrzykującym radośnie tłumem. Ludzie otaczali szubienicę wznoszącą się w centrum placu. Z daleka widziałam ciało Bibowa, okrutnego zarządcy łódzkiego getta, dyndające na cienkim sznurze, kiedy po wojnie został skazany na śmierć przez powieszenie.

Aby dotrzeć do sierocińca w Helenówku, trzeba było przejechać jeszcze dwadzieścia kilometrów tramwajem. Wąską ścieżką prowadzącą przez zarośla dochodziło się do lasu. Na wielkiej polanie były koszary rosyjskich żołnierzy, którzy napełniali słodyczami kieszenie dzieci z sierocińca. Z ustami wypełnionymi cukierkami i owocami lasu zbliżałam się do otwartego terenu, na którym już z daleka było widać zarysy Domu Dziecka. Leśna ścieżka zamieniała się w piaszczystą, szeroką dróżkę ukrytą wśród pól, które zasiane zbożem, rdziły plony wysokości dwunastoletniego dziecka.

Wygląd pól zmieniał się zależnie od pory roku. Teren między leśnymi zaroślami a Domem Dziecka zamieniał się w zimie w dywan śniegu sięgający nieraz wysokości dwóch metrów. Na skraju pola pracownicy zakładu wydrążyli wąską ścieżkę, którą dzieci mogły wrócić do domu. Zdawało mi się wtedy, że kroczę przez korytarz pałacu ze śniegu, którego wysokie ściany otaczały mnie z dwóch stron, a z góry spoglądał na mnie kawałek szarego nieba.

Wiosną wyzierał z kupek śniegu zielony meszek kiełkującego zboża. Wtedy zabraniano nam skracać sobie drogę i przechodzić przez pole, aby nie niszczyć rodzących się plonów. Musieliśmy okrążać teren od jego południowej strony, co podwójnie przedłużało nam drogę. W lecie wysokie kłosy zboża, pochylone od ciężaru ziaren, zapraszały nas do szukania kryjówki przed czujnym okiem groźnego rolnika, właściciela pola. Takie drogi na skróty mogły nawet zostać przypłacone życiem przez kilkoro z nas. Kilku wściekłych chłopów goniło za dziećmi z kosami w rękach i mogli stracić cierpliwość.

Jesienią, po żniwach, chłopi zadowoleni z plonów swojej pracy pozwalali dzieciom na wałęsanie się i zabawy na polnych rżyskach. Dla mnie to była prawdziwa radość. Spacerowałam sobie po polach, które wyglądały jak ogolone jeże, i oczami utkwionymi w ziemi poszukiwałam zagubionych skarbów. Jeden ze strażników sierocińca, były żołnierz, który zakończył służbę w Armii Czerwonej, zgodził się na ochotnika pilnować zabudowań Domu Dziecka przed ewentualnymi pogromami czy napadami lub przed syjonistycznymi wysłannikami, którzy kręcili się wokół płotu okalającego sierociniec i próbowali wykraść dzieci, aby je przewieść do Izraela.

Pewnego dnia opowiedział nam historyjkę. – Czy widzicie te pola w nocy, dzieci? – zapytał. – Na tych polach jest mnóstwo złotych monet. Czy wiecie, moje dzieci, jak te monety dostały się na chłopskie pola? Kiedy Niemcy zabrali Żydów do łódzkiego getta, postarali się również przewieść tam sieroty z Domu Dziecka w Helenówku. Bo zanim tu przyjechaliście i nim rozpoczęła się straszna wojna, tu był sierociniec dla Żydowskich dzieci, których rodzice zmarli z powodu chorób i biedy.

Nie tak jak wasi rodzice, których zabili Niemcy. I kiedy wychowawcy szli przez te pola z dziećmi z sierocińca do łódzkiego getta, wszyscy płakali przez całą drogę, a ich łzy wsiąkały w ziemię. I kiedy dzieci do sierocińca już nie wróciły, wtedy Pan Bóg zamienił te łzy na złote monety. Od tego czasu okoliczni chłopi orzą tu ziemię głęboko, głęboko i solidnie w poszukiwaniu złotego skarbu. Monet nie znajdują, ale ziemia jest wdzięczna za taką dobrą opiekę i wydaje wspaniałe plony. Czy wiecie, kto znajdzie te monety? Wy, tylko wy, żydowskie sieroty.

Z tej opowiastki zrozumiałam tylko jej koniec, natomiast początek tak nas nastraszył, że przerobiliśmy go na historyjkę o złodziejach, którzy ukradli Niemcom skarb i tylko dzieci z sierocińca mają prawo go szukać. Pewnego razu przyniosłam monetę, którą dostałam od mojego ojca i uroczyście obwieściłam dzieciom, że znalazłam ją na polu.
– Głupia – powiedziała jedna z dziewczynek – to nie jest moneta dzieci z getta. Tamte były ze złota.

– Przyjechaliśmy, pani mnie słyszy? – odezwał się kierowca. – Pani spała całą drogę. – Ostry głos kierowcy wdarł się w moje myśli. Otworzył drzwi samochodu i odpowiadał na moje pytania z demonstracyjną wrogością i brakiem cierpliwości.
– To nie jest Dom Dziecka, ale przytułek dla młodych przestępców. Nie podoba się pani? W takim miejscu i bandyci nie chcą mieszkać. Pani mówi, że tu kiedyś pachniało gruszkami i jabłkami, a ja mówię, że tu śmierdzi…

– To jest jakieś nieporozumienie, proszę pana. Jesteśmy na właściwym miejscu, ale domy nie są te same. Niemożliwe, żeby tak zniszczono dom naszego dzieciństwa. To nie są te same domy. Tu było pełno dzieci i było słychać ich śmiech, a wszystko wokół kwitło i lśniło. Wyszliśmy z bunkrów i piwnic prosto do pałacu, który właśnie tutaj się znajdował. Komu udało się go zniszczyć i zamienić w ruinę?

Kierowca zaproponował mi papierosa i sam zapalił. – Szkoda pani czasu i bólu serca – mówił. – Słyszałem, że dawno temu byli tu Żydzi, którzy dostali dużo pieniędzy z Ameryki. Wtedy był tu faktycznie raj. Ale teraz nie ma nikogo, kto by rzucił tu parę groszy. Nasze pieniądze wzięli obcy. Nie Żydzi. Nie warto o tym mówić, szkoda zdrowia. Wszystko nam zabrali. I lasy, i pola. I węgiel, i żelazo. A co dali w zamian? Wódkę i smalec. I pierwszego maja wolno nam machać czerwonymi chorągwiami.

Pani nie wychodzi z taksówki? Boli panią, prawda? Można zrozumieć. Przyjeżdża sobie człowiek z dale- kiego kraju, bo tęskni, i co widzi? Nędzę i ruiny. Pani wygląda na zmęczoną. Zawiozę panią do hotelu, nie zaszkodzi pani kieliszek wódki. Wcisnęłam się w siedzenie taksówki i zamilkłam. Kierowca próbował mnie pocieszać i włączył radio.Piosenkarka śpiewała o miłości. Odwróciłam się na chwilę w nadziei, że może nagle ujrzę dom moich snów, ale ruiny twardo przypominały o swoim istnieniu. Z rozbitych szyb spoglądały na mnie pełne lekceważenia i ironii oczy, a wejściowa brama otworzyła w moją stronę skrzywiony, złośliwy uśmiech.

Pod wieczór znalazłam się w hotelu. Czułam potrzebę samotności, aby wrócić do wspomnień, które ogarniają dorosłego człowieka, gdy myśli o swoim dzieciństwie. Wtedy jeszcze nie byłam w stanie pojąć ogromu nieszczęścia i cudu, który mnie spotkał w życiu. Zdołałam zaledwie lekko naruszyć pierwszą warstwę moich wspomnień. Nadal jeszcze nie przebiłam się przez warstwy niepamięci.

W 1991 roku wróciłam drugi raz do Polski. Minęło siedem lat od pierwszej wizyty i pamięć o niej spoczywała w Jerozolimie, w szufladzie między kartami wspomnień.

Moje dzieci „wyfrunęły z gniazda”, aby zbudować swoje własne rodziny i domy. Ja byłam już bardziej pogodzona z losem i gotowa do połączenia się z przeszłością, tym razem bez żadnego strachu. Po tym wszystkim, co widziałam w komunistycznej Polsce, czułam, że mam szczęście, bowiem zostało mi oszczędzone pięćdziesiąt lat cierpienia i moje życie płynęło nad Morzem Śródziemnym, gdzie niebo jest niebieskie i bezchmurne przez większą część roku.

Kolejne przeżycie czekało mnie w magazynie żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie, podczas drugiej wizyty w Polsce. W zakurzonym pudle znalazłam 800 kartotek dotyczących żydowskich dzieci, które zostały przekazane do domów sierot pod koniec wojny i po wojnie, dzięki Centralnemu Komitetowi żydowskiemu w Polsce. Kartoteki te zawierały życiorysy dzieci podczas wojny i po jej zakończeniu.

Trzęsącymi się palcami przewracałam karty i fotografie setek dzieci, które uśmiechały się do mnie uśmiechem mojego dalekiego dzieciństwa. Nagle znalazłam w kartotece nazwisko Zajdenberg Lea, a w nawiasie – Alina Herla. Z lewej strony kartki było przylepione zdjęcie siedmioletniej dziewczynki z krótkimi włosami, otoczonymi szeroką wstążką z kokardą podtrzymującą delikatne włosy. To zdjęcie potwierdzało, że podczas wojny byłam przebrana za chłopca. Włosy, które od chwili zakończenia wojny trochę urosły, otaczały twarz dziewczynki pełnej ciekawości życia. Była to jedna z kartek należących do instytucji, która dokumentowała życiorysy uratowanych dzieci.

To odkrycie dostarczyło mi właśnie brakujących elementów dotyczących mojej przeszłości. O tym, czego nie udało mi się wyciągnąć od mego milczącego ojca, dowiedziałam się dzięki ukochanej wychowawczyni z żydowskiego Domu Dziecka, Luni Gold. Pozostawiła informację o moich dziecinnych losach.

Pisała: „Do likwidacji getta mieszkała z rodzicami w Ostrowcu Świętokrzyskim. W 1942 roku zaopiekowała się nią katoliczka, która umieściła ją w klasztorze w Brwinowie. Po wyzwoleniu znajoma Żydówka zabrała ją z klasztoru i oddała do Domu Dziecka w Zatrzebiu. Ojciec żyje. Matka została zabrana przez Niemców i nic o niej nie wiadomo. Rodzeństwa nie miała”.

Teraz wiem. Koło się zamknęło, ale dłoń? Dłoń, która szukała uchwytu matczynej ręki, zawisła w powietrzu…

Fragment książki Lei Balint o dzieciach bez tożsamości w przekładzie z hebrajskiego. Książka ukazała się w 2008 roku w Izraelu. Redakcja polskiej wersji Katarzyna Meloch

Fotografie i pamiątki
do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu