Aleksandra Berłowicz ▶️

Aleksandra Berłowicz, urodzona w 1932 r.

Dzieciństwo miałam szczęśliwe

Wspomnienie czyta Weronika Nockowska

Filmowe wspomnienie Aleksandry Berłowicz jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.

Urodziłam się w Warszawie, w dzielnicy żydowskiej, na ulicy Zamenhofa 21 m. 3. W tym właśnie mieszkaniu (urodził się tam także przed laty mój ojciec) zastała nas wojna.

Dom ten znalazł się później w granicach getta, co nam w pierwszym momencie oszczędziło dramatu większości ludności żydowskiej – przeprowadzki do getta, połączonej z utratą dobytku i poczuciem degradacji.

Moje dzieciństwo upływało dotąd bardzo szczęśliwie, byłam jedynaczką, ojciec – lekarz miał praktykę w dzielnicy żydowskiej, matka nie pracowała, zajmowała się domem i oczywiście mną. Pamiętam z tych czasów doktora Korczaka, który odwiedzał w Ogrodzie Saskim swoją dawną wychowankę, a moją przedszkolankę Gabrysię Zandberg.

Za­chował się także w mojej pamięci oglądany często przez balkon obraz pobożnego sąsiada p. Kajmana, który, odziany w tałes i filakterie, całymi dniami modlił się na balkonie. Z okna też widziałam ulicę Kupiecką z postojem dorożek i podwórkiem przechodnim na Nalewki. Często stały tam grupy Żydów w kapotach i jarmułkach żywo gestykulujących przy omawianiu jakichś kwestii.

Bardzo lubiłam jeździć z mamą „dryndą” na ulicę Emilii Plater 25 do mego kuzyna Emila, który czytywał mi o myszach i królu Popielu, a także historie doktora Dolittle’a.

Z Zamenhofa wychodziło się w świat nieodległy, własny, bliski. Na Nowolipkach mieszkała babcia i wujek Szulim z żoną i dziećmi. Nieopodal stał także dom niegdyś zamieszkały przez Ludwika Zamenhofa – znajdowała się tam teraz poświęcona mu tablica.

Na spacery prowadzono mnie do Ogrodu Saskiego lub do Parku Traugutta, gdzie jeździłam na trzykołowym rowerku czy biegałam za kółkiem. Do szkoły żydowskiej – Zjednoczenie Nauczycieli – chodziłam na Rymarską. Wielką atrakcją była nauka pływania up. Wacława Nowiń­skiego.

Beztroskie dzieciństwo skończyło się definitywnie, kiedy po powrocie z wakacji w Druskiennikach w sierpniu 1939 r. zastałam w domu na stole rozłożone maski przeciwgazowe. To był początek. Wkrótce ojca zmobili­zowano: został lekarzem naczelnym pododcinka Zakroczym.

Moment namacalnej grozy przeżyłam wieczorem (zdaje się, że było to święto Jom-Kipur), gdy zbombardowano dzielnicę żydowską. Biegłam trzymana za rękę przez matkę do domu babci, gdzie rzekomo miało być bezpieczniej. Po drodze widziałam płonący dom na Gęsiej, ogień buchał, iskry padały mi pod nogi, dym dusił.

Któregoś dnia matka pokazała mi przez okno wkraczających żołnierzy niemieckich. Krótko przed utworzeniem getta wrócił z obozu jenieckiego w Laufen, mój ojciec.

Dom był stosunkowo nieźle zaopatrzony w suchary, fasolę, kaszę, nadto p. Wacław Nowiński, pracujący w komisariacie rzecznym, przychodził do getta w mundurze policjanta i przynosił chleb, cebulę oraz marmoladę kartkową, która utrwaliła mi się w pamięci jako przysmak niezapomniany.

Mieszkanie szybko się zagęszczało. Rodzina bliższa i dalsza, wysiedleni z Łodzi i mniejszych miast, przybywali bezustannie – drzwi już nie zamykano w ogóle. Szalał tyfus plamisty, chorowali wszyscy prócz ojca.

Na ulicach umierali już z głodu, zimna i chorób dorośli i dzieci. Niektórzy – po sprzedaniu resztek ubrań za pieniądze na żywność – odziewali się w papiery obwiązane sznurkiem. Papierami przyciśniętymi kamieniami przykrywano także zmarłych leżących na ulicy, bo przedsię­biorstwo pogrzebowe Pinkertów nie nadążało z uprzątaniem zwłok. Widziałam często wozy pinkertowskie wypełnione ciałami niemowląt i starszych dzieci.

Zdarzało się też, że zmarłych przetrzymywano póki się dało w domu, żeby choć przez parę dni korzystać z ich bonów żywnościowych. A dzieci śpiewały: „oj, ta bona, ja nie chcę oddać bona”.
Głód panował straszliwy. Dzieci w łachmanach nosiły do domu wodnistą zupę, wydawaną przez instytucję dobroczynną. Jeśli zdarzyło się nieszczęście i zupa się rozlała – kartofle zbierano natychmiast, a resztki kaszy dzieci zlizywały z trotuaru.

Niemcy przejeżdżając przez getto zachowywali się okrutnie. Jak urodzeni sadyści wychylali się z aut i drągiem bili przechodniów. Kiedyś pobito tak mojego ojca – wrócił do domu pokrwawiony. Ojciec nie ufał Niemcom. Nie ubiegał się o pracę w żadnych niemiec­kich instytucjach („szopach”), nie brał też udziału w selekcjach. Po prostu siedział w domu lub odwiedzał chorych.

22 lipca 1942 r. zaczęła się „akcja”, czyli wywożenie Żydów do obozów śmierci. Początkowo jeszcze ukrywaliśmy się we własnym mieszkaniu i mieszkaniach sąsiadów. Drzwi ostatniego pokoju w amfiladzie w całym pionie zastawiało się szafą. Szybko jednak Niemcy wykryli tę metodę – zaczęto więc konstruować schowki trudniejsze do wykrycia.

W naszym domu istniała potajemna gorzelnia. Na końcu piwnicznego korytarza znajdował się podkop pod murem stanowiący właz do niej. Tamtędy wczołgiwaliśmy się, a dozorca Chaim zakrywał właz drewnianą klapą i maskował ją starymi rupieciami. Sam miał inną kryjówkę. Wieczorem przychodził nas uwolnić.

Pamiętam, że wśród kilkunastu ukrywających się osób była mała może dwu albo trzyletnia dziewczynka – Mirka. Zachowywała się jak człowiek dorosły, bezszelestnie, niemal nie wydając głosu. Jednakże jej matka (prawdopodobnie ona, a może inna kobieta) nie uniknęła dodatkowej tragedii – urodziła w kryjówce dziecko, którego pierwszy krzyk zdławiono poduszką –niebezpieczeństwo dla wszystkich było zbyt wielkie. Musiano poświęcić noworodka, by ocalić innych (zresztą nie na długo).

Innym razem przez szparę usłyszałam słowa szperających w ciemnościach żołnierzy-Ukraińców: „Puskaj, puskaj, nikawo niet”. Do dziś pamiętam łomotanie swojego serca, podchodzącego pod gardło.

Przy końcu lata 1942 r. akcja wysiedleniowa przycichła, by odżyć późną jesienią. Ukrywaliśmy się już wtedy w piwnicy pana Jabłonki. Chaim nie wpuścił nas do gorzelni, ponieważ matka moja była w tym czasie chora na dur brzuszny.

Nowa kryjówka była lepiej zamaskowana, prowadziło do niej kilka ukrytych włazów. Stała tam woda podskórna, a na hałdach węgla ustawiono kilka tapczanów – na nich gnieździli się ludzie. Widziałam tam raz Żydów żarliwie się modlących. Okryci tałesami, z braku jarmułek wiązali w supły rogi chustek do nosa i przykrywali nimi głowy. W obliczu wielkiego niebezpieczeń­stwa ktoś dął w szofar. Wszechmogący ich jednak nie wysłuchał.

Pamiętam także lekarkę z córką, moją rówieśnicą, Lilianę (Werobejczyk?) o pięknych brązowych oczach. Wiem, że obie ocalały po „aryjskiej stronie” – po wojnie wyjechały do Izraela.

Z getta wydostaliśmy się pod koniec marca 1943 r. Udało się to niemal cudem dzięki przyłączeniu się do wychodzących z getta pracowników, tzw. „placówkarzy”.

Około sześciu tygodni ukrywaliśmy się na Żelaznej w fabryce gilz i papierosów p. Goszczyńskiego. Przechodziłam wtedy ostrą anginę z wysoką gorączką i w żaden sposób nie mogłam wyzdrowieć.Tę kryjówkę również odkryto, ale zdołaliśmy ją w porę opuścić.

Działo się to pod koniec powstania w getcie. Widziałam dymy z getta – powstanie już dogasało. Zdawałam sobie sprawę, że tam zostały babcie, ciotki, wujowie z żonami, kuzynowie: Emil, Jurek i Lucynka. Nie umiem wyrazić, co wtedy czułam.

Z kryjówki na Żelaznej wyprowadził nas p. Wacław Nowiński –był bardzo wzruszony widząc nas żywych. Pocałował mnie w czoło. Przeszliśmy Alejami Jerozolimskimi, Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem, przez Nowy Zjazd. Most Kierbedzia przejechaliśmy dorożką, gdyż siły opuściły matkę i mnie. Wysiedliśmy przy lunaparku, żeby dorożkarzowi nie zdradzić nowego miejsca schronienia. W bramie na Panieńskiej 5 powitał nas stary przyjaciel z przystani wiślanej – wilczur Reks.

Pamiętam jeszcze, że od razu p. Janina Nowińska z córką Zofią i moją matką wsadziły mnie do wanny i szorowały kilkakrotnie zmieniając wodę. Musiałam przypominać wyglądem Grenouille’a z powieści Pachnidło Suskinda (po jego wyjściu z pieczary).

Niedługo potem przeniesiono nas do brata p. Nowińskiego –Dionizego – do Choszczówki. Ukrywał się tam razem z nami Gabryś Munwes – syn kolegi ojca (z matką p. Madzią)- wszyscy oczywiście pod przybranymi nazwiskami. Wkrótce jednak trzeba było przenieść się do Młocin. Ojciec zaś ukrywał się w porcie rzecznym na Pradze, w dawnej szkole pływania p. Nowińskiego.

Po jakimś czasie i w Młocinach zaczął nam się palić grunt pod nogami. Wówczas p. Nowiński nocą przeprowadził nas do p. Antoniny Stefanii Chrzanowskiej-Popowskiej na ulicę Przybyszewskiego i tam już prze­trwaliśmy wszyscy do upadku Powstania Warszawskiego.

Szwagier naszej opiekunki p. Mieczysław Mijakowski z synami Januszem i Adamem urządzili nam kryjówkę pod podłogą – wypiłowali klapę w podłodze od wewnątrz zamykaną na zasuwkę umocowaną na zawiasach. Na klapie postawili biurko. (Kilka nocy z rzędu wynosili stamtąd po kryjomu gruz i cegły).

Gdy pojawiali się tam czasem Niemcy, siedmioletnia Krysia Mijakowska (obecnie mgr inż. geodeta) wyprowadzała na dwór sukę Azę, żeby ta węszeniem w okolicy klapy nie zdradziła naszej tam obecności. Nikt z sąsiadów o nas nie wiedział – byliśmy niewidzialni.

Pamiętam, że smętnie przyglądałam się przez szparę między firanką a ścianą bawiącym się na ulicy dzieciom. One nie musiały się ukrywać. Raz tylko w nocy udało mi się pojeździć na hulajnodze. Był to jednak,jak dziś sądzę, wyczyn ryzykowny.

Po upadku powstania wraz z całą już ludnością Niemcy pognali nas do Pruszkowa. Szczęśliwym trafem eskortujący nas Austriak z Linzu wyznał, że wstydzi się swej roli tutaj i umożliwił nam w nocy ucieczkę w kartofliska w okolicy Wiśniewa(?). Do wyzwolenia Warszawy lewobrzeżnej miesz­kaliśmy z rodziną państwa Mijakowskich w Babicach Starych u szewca p. Drzewińskiego (lub Drzewieckiego)
Do Warszawy, na Pragę, wrócili­śmy w drugiej połowie stycznia 1945 r. przechodząc przez zamarzniętą Wisłę.

Po wojnie ojciec objął stanowisko lekarza rejonowego na Pradze, później pracował jako kierownik Poradni Przeciwgruźliczej na Jagielloń­skiej 34.

Co do mnie, maturę zdałam w 1951 r. w praskim Gimnazjum przy ulicy Kawęczyńskiej 12. W latach 1951-1957 studiowałam w Akademii Medycznej w Warszawie. Jestem specjalistą chorób oczu. Syn mój Tomasz jest lekarzem chirurgiem.

Warszawa, październik 1991 r.

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu