Rachela Malinger (2) ▶️
relacje spisane:
audio: 1
zdjęcia: 7

Rachela Malinger, urodzona w 1927 r. (2)

Ucieczka z Łodzi

[Publikujemy trzy wspomnienia Racheli Malinger. Inne można przeczytać wybierając „Rachela Malinger (1)” albo Rachela Malinger (3) w zakładce „wyszukaj wspomnienie”]

Wspomnienie czyta Dorota Liliental

Filmowe wspomnienie Racheli Malinger jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.

Ojcu i bratu, którzy nie powrócili z wojny – poświęcam

Druga wojna światowa wciągnęła w swój wir miliony ludzi. Nasza rodzina była wśród tych milionów.

Odchodząc na wojnę mój starszy brat powiedział do mnie: „Obiecuję, że jak wrócę, opiszemy z tobą wszystko, co przeżyliśmy.”
Brat nie powrócił z frontu. Ja sama spróbuję spełnić obietnicę brata.

W Łodzi pod okupacją poniżenia i trwogi były z dnia na dzień coraz większe, a na dodatek nie mieliśmy żadnej wiadomości o ojcu. Był zmobilizowany w pierwszych dniach wojny. Gdzie on, co z nim, czy żyje, czy zginął? Gdyby tato był z nami, nasz dalszy los byłby od razu jaśniejszy. Tato zawsze umiał prawidłowo przewidywać zdarzenia i oceniać je.

„Hitleryzm to śmierć” – mówił jeszcze wtedy, kiedy Hitler zdawał się być błaznem, „fakirem na godzinę”, którego nikt nie traktował poważnie i nie mógł przypuszczać, że będzie on w historii odgrywał taką rolę.

Pewnego dnia zapukano do drzwi. Na progu stał młody człowiek, który sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego. – „Przyniosłem pani list, spotkałem w Białymstoku pani męża. Wczoraj przeszedłem przez granicę” – powiedział. Tata ! Żyje!

Tatuś pisał: „Kochana Lubo! Jestem w Białymstoku. Natychmiast sprzedaj, co się da, resztę zostaw lub wyrzuć. Weź dzieci i nie zwlekając ani jednego dnia staraj się przedostać tutaj. Błagam Cię nie zwlekaj z ucieczką, rzuć wszystko, życie jest najdroższe! Mój adres w Białymstoku ul. Polewaja 16. Całuję ciebie i dzieci. Błagam, nie zwlekaj! Twój Arnold”

Ciężkie, czarne chmury, które wisiały nad nami, rozstąpiły się. Podzieliliśmy się naszą radością z sąsiadami.Codziennie toczyły się jakieś tajemnicze narady dorosłych. Omawiali możliwości ucieczki przez dwa przygraniczne punkty: przez Małkinię i przez Bug. Rozważano, gdzie jest bezpieczniej, gdzie strzelają, gdzie Niemcy są przekupieni. Ludzie łączyli się w grupy do wspólnej ucieczki, opracowywali szczegółowe plany i marszruty.

Nie wiem, co miało wpływ na decyzję mamy, żeby najpierw wysłać siostrę i brata. Możliwe, że w okupowanej Łodzi, gdzie odbywały się prawdziwe polowania na ludzi, młoda, piękna dziewczyna i chłopiec byli najbardziej narażeni na niebezpieczeństwo i trzeba było ratować przede wszystkim ich. Możliwe, że na odwrót: ruszać w niewiadomą, pełną niebezpieczeństw drogę z małym i najsłabszym dzieckiem, było większym ryzykiem. Było tak, czy inaczej, trudno mi sobie wyobrazić, ile kosztowało mamę podjęcie decyzji.

Brat i siostra przyłączyli się do grupy idącej przez Małkinię. Na drogę zabrali tylko niezbędne rzeczy: mydło, ręcznik, trochę jedzenia i pieniądze. Niewielką sumę „na wszelki wypadek” mama włożyła każdemu pod podszewkę palta. Odeszli, a my z mamą wróciłyśmy do mieszkania, które od razu stało się puste i obce.

Nastąpiły dni oczekiwania. Wyjście na ulicę było niebezpieczne, a po za tym w każdej chwili mogła nadejść jakaś wiadomość.Jednak i nasz dom już przestał być naszą „twierdzą”. Pewnego wieczoru usłyszałyśmy głośne pukanie do drzwi. Przeraziłyśmy się – była już godzina policyjna, nie mógł to być nikt z naszych znajomych. Pukanie do drzwi było uporczywe i coraz głośniejsze. Mama wepchnęła
mnie do pokoju, wyszła do przedpokoju i otworzyła drzwi. Do mieszkania wdarł się niemiecki żołnierz, przeklinając i wymyślając Verfluchte Juden.

– „Gdzie twój mąż” – zapytał.
– „Nie ma go, zginął na froncie.ĺ
– „A gdzie syn?” – miał niewątpliwie od kogoś informacje o naszej rodzinie.
– „Odjechał do Warszawy do krewnych”.

Nieproszony gość zaczął plądrować mieszkanie, zajrzał do kuchni, kopnął mojego ulubionego kotka Kajtusia. Po jego zachowaniu mama zrozumiała, że to nie jest zaplanowana akcja, raczej amatorstwo okupanta, który na chybił-trafił chciał się czymś pożywić.

– „Może panu są potrzebne pieniądze?” – spytała mama delikatnie, żeby to pytanie czasem nie obraziło „gościa”. Lecz kurtuazja była tu zbędna.
– „Dawaj, dawaj pieniądze” – chętnie zgodził się rabuś w mundurze Wehrmachtu. Wykupiłyśmy się niewielką sumą, bo to było tylko małe prywatne przedsięwzięcie jednego żołnierza.

Natomiast polityka okupantów przyjmowała coraz bardziej niepojęte i straszne kształty. W słowniku ludzi pojawiło się i coraz częściej ze zgrozą powtarzało się słowo „getto”.

W Łodzi robiło się coraz bardziej niebezpiecznie. Mieszkanie w centrum miasta było narażone na rabunkowe napady niemieckich żołnierzy. Po wyjeździe rodzeństwa byłyśmy z mamą same. Mama zdecydowała, żebyśmy przeniosły się do Piotrkowa, do znajomej. Tam jednak bardzo szybko powstało getto. Żyłyśmy w zatłoczonym mieszkaniu, a na domiar złego, ja ciężko zachorowałam. Prawdopodobnie był to tyfus plamisty, gorączkowałam, majaczyłam. Jakoś wyzdrowiałam, ale byłam bardzo słaba.

Od chwili wyjazdu brata i siostry minęło trochę czasu, kiedy zjawili się dwaj młodzi ludzie z listem od taty, z taką niecierpliwością przez nas oczekiwanym. Wyprowadzili nas z piotrkowskiego getta i wróciłyśmy do Łodzi, żeby dalej udać się na wschód. Ja ciągle jeszcze nie byłam zupełnie zdrowa.

Te „czółenkowe”, jak je określano wówczas, przejścia granicy między okupowanymi przez Niemcy i Rosję częściami Polski, były dla wielu ludzi źródłem zarobku, chociaż często ryzykowali życiem. Do Rosji przewozili zegarki, tkaniny, skóry i nie mielibyśmy do tych przemytników sympatii, gdyby przy okazji nie pełnili funkcji listonoszy, oczywiście nie bezinteresownie.

Tata tym razem pisał: „Kochana Lubo! Dzieci znalazły mnie. Ale nie mogę żyć, wiedząc, że wy jesteście jeszcze tam. Błagam, nie zwlekaj! Rzuć wszystko, ratuj dziecko i siebie! Człowiek, który dostarczy Ci ten list, pomoże Ci. Arnold”

Na zebranie się do wyjazdu miałyśmy trzy dni. Musiałyśmy dołączyć do grupy, która wyruszała przez Bug, bo przejście przez Małkinię stało się w tym czasie bardziej niebezpieczne. Na dodatek, człowiek, który miał nam pomóc spieszył się z powrotem. „Rzucaj wszystko” – pisał tata. „Wszystko” to trzy pokoje, umeblowanie skromne, ale z każdą rzeczą jesteś zżyta i utrata jej jest podobna do utraty bliskiego człowieka.

W nasze plany ucieczki byli wtajemniczeni niektórzy sąsiedzi i rodziny moich koleżanek. Mama starała się ich przekonać, że ucieczka to jedyna możliwość uratowania się, póki getto nie stało się rzeczywistością. Reagowali różnie. Pan Berliński, ojciec moich koleżanek Hali i Lili, mówił:„Na próżno pani ryzykuje, jeszcze do tego z małym dzieckiem. Niemcy też są ludźmi. Męskie koszule, które ja wyrabiam, też są im potrzebne. Ludzi biznesu oni nie ruszają. Nie tak, jak w tych Sowietach, wszystkie fabryki ludziom zabrali. Ja tam nie mam co robić.

Ojciec mojej koleżanki Sali, pan Stankiewicz, cholewkarz, też nie chciał zrozumieć argumentów mamy. „Pani jest dobrze, bierze pani dziecko i jedzie. A gdzie ja mam podziać moje maszyny, zarobione ciężkim potem i mozołem? Co ja znaczę – cholewkarz bez maszyn?”
Rodzice Niusi z kolei mówili: „My już jesteśmy w podeszłym wieku, dokąd pójdziemy? Mamy trochę pieniędzy, to schowaliśmy je tu, pod tapetą. Jakoś przeżyjemy. Przecież nie wszyscy Niemcy są bestie. Nasza starsza córka nie chce za nic zostać, to niech jedzie.

Tak do naszej grupy przyłączyła się dziewiętnastoletnia Renia. Przed samym wyjazdem zrobiłyśmy wspólne zdjęcie: ja, Lila, Hala, Sala i mój ulubiony kotek Kajtuś, „na dobrą i wieczną pamiątkę”.

Nastąpiła godzina odjazdu
Do Warszawy przyjechaliśmy nocą. Miasto leżało w gruzach. Na szczęście ocalał dom, w którym mieszkali nasi znajomi. Przerażeni wpuścili nas. Nazajutrz odjazd do Siedlec. Tylko jeden dzień mojego życia spędziłam tam, ale pamięć o tym dniu prześladuje mnie dotychczas.”

Stałyśmy na peronie, przepełnionym uciekinierami takimi, jak my, gdy na drugi tor niepostrzeżenie wjechał pociąg i stanął. Ale coś niezwykłego było w jego wyglądzie. Drzwi były zaplombowane, okna zaciągnięte zasłonami. Nie wiadomo skąd wyskoczyli uzbrojeni Niemcy, którzy klnąc i odpychając ciekawskich przechadzali się wzdłuż wagonów.

Z pociągu dochodziły ludzkie głosy, lament i krzyk. Kiedy konwojenci oddalali się, przez odchylone zasłony zobaczyliśmy zmęczone twarze kobiece i zarośnięte męskie. Na migi starali się pokazać ludziom na peronie, że cierpią głód i pragnienie, lizali spocone szyby i ledwo poruszali się w przetłoczonych przedziałach. Gdy komuś udało się otworzyć szparę w oknie, ludzie na peronie brali pieczywo u kręcących się na stacji przekupek i rzucali je nieszczęsnym. Obserwowaliśmy z przerażeniem, jak o każdą bułeczkę zgłodniali ludzie toczyli prawdziwe walki.

Skąd byli ci ludzie? Dokąd ich wieźli? W tym okresie nikt nie mógł nawet przypuścić, że mogą istnieć obozy zagłady milionów ludzi, nikt jeszcze nie słyszał o Oświęcimiu, Brzezince, Treblince. Skąd byli ci ludzie – z Francji, Czechosłowacji, Holandii, polscy Żydzi?… Nigdy się już nie dowiemy… Długo nie mogliśmy się otrząsnąć z przerażenia.”

Oprzytomnieliśmy, kiedy podeszła do nas kobieta i cicho zapytała, czy potrzebny nocleg, przeprawa przez Bug? Poszliśmy za nią. Dwa pokoje na drugim piętrze drewnianego domu były przepełnione. Dla nas znalazł się skrawek podłogi koło drzwi. Było tu głośno i ciasno, powietrze było ciężkie, ludzie spali nie rozbierając się, palili, pożywiali się, dzielili się przeżyciami. Na jednym szerokim łóżku spali razem chłopcy i dziewczyny, dochodziły stamtąd chichoty.

Noc przeszła niespokojnie. Co chwilę – przekraczając nas – wychodzili jedni, przychodzili inni. Nad ranem przyszła kolej na nas. Pod dom podjechały dwie furmanki, do których załadowałyśmy się i pojechały w stronę Bugu do przygranicznej wioski Mordy. Po drodze dołączały z różnych stron takie same fury, przepełnione uchodźcami z ubogim dobytkiem. Jak na złość bez przerwy padało. Przeziębiłam się i całą drogę miałam gorączkę. Im bliżej granicy, tym częściej Niemcy wymuszali pieniądze grożąc krwawą rozprawą. Ludzie opróżniali kieszenie, szczęśliwi, że mogą się wykupić”

Śmiertelnie zmęczeni, przemoknięci do nitki, ale z nadzieją na ratunek, dowlekliśmy się nareszcie do przygranicznej wsi. W strasznie zatłoczonej chacie mieliśmy się doczekać naszej kolejki na przeprawę przez Bug. Nie mieliśmy szczęścia. Poprzedniej nocy jeden z przewodników został zastrzelony i przestraszeni wieśniacy odmawiali pomocy. Ludzie porozpruwali podszewki, wydobywając już naprawdę ostatnie skarby i dokładali je do umówionych przedtem 50 zł od osoby. Na szczęście z dobrym skutkiem.

Przerzut uciekinierów na prawy brzeg Bugu stał się dla mieszkańców przybrzeżnej wioski źródłem niemałych zarobków. Taksa od jednej osoby zależała od sytuacji na granicy i zwiększała się wraz z ryzykiem. Niemcy zaś zrozumieli, że tolerowanie uchodźców przyniesie im większe zyski niż zabijanie ich, to też patrzyli na ten przemyt ludzi przez palce. Wieśniacy szczodrze opłacali Niemcom tę wyrozumiałość.

Przed świtem przewodnicy odprowadzili nas, podzielonych na grupy, na brzeg rzeki. Wciąż jeszcze gorączkując, w gęstej mgle, omal nie zgubiłam się. Przystanęłam na chwilę, żeby poprawić pasek ciężkiego plecaka. Kiedy ruszyłam za grupą ledwo już widoczną w gęstej mgle, usłyszałam przytłumiony głos mamy, która mnie wołała z zupełnie innej strony. W ten sposób o mało nie rozłączyłam się z mamą, co mogło stać się prawdziwą tragedią.

Nareszcie usiedliśmy w gęstych krzakach. Od czasu do czasu słychać było cichy plusk wioseł. Nadeszła i nasza kolej. Łódka była niewielka i gdy wsiadło do niej osiem osób, prawie całkiem pogrążyła się w wodzie. Było cicho, wiosła nie skrzypiały, wchodziły w wodę bez plusku i wreszcie znaleźliśmy na tamtym, tak wymarzonym brzegu.

Straszne napięcie, które nie opuszczało nas od początku okupacji, znikło. Zdawało się, że powietrze, którym oddychamy w tej porannej mgle jest zupełnie inne. Usiadłyśmy z mamą na wysokim piaszczystym brzegu, oczekując drugiej partii ludzi, w której była Renia i dwóch chłopców, którzy dołączyli do nas w Siedlcach.

Raptem ciszę przerwały strzały, krzyki ludzi, wrzaski niemieckiej i rosyjskiej straży granicznej. Co z Renią? Dało się słyszeć chlupotanie wody, a to Renia mokra – bo po strzałach przewoźnik wyrzucił ludzi do wody – dobrnęła do nas i upadła bez sił na piachu…”

Nagle ktoś zaczął napierać na mamę. Odwróciłam głowę i przeraziłam się. Żołnierz w długim szynelu i jakiejś dziwnej czapce z czubkiem szturchał mamusię kolbą karabinu. Jednak na czapce była nie swastyka, lecz czerwona gwiazda – dla nas wtedy symbol ratunku, symbol życia.

My na drugim brzegu
Pierwsze słowo, które usłyszeliśmy na „tamtym” brzegu, było rosyjskim słowem: „dawaj, dawaj!”. To słowo rozbrzmiewało coraz głośniej na całym brzegu rzeki. „Dawaj, dawaj” – powiedział żołnierz i karabinem wskazał nam kierunek, w którym mieliśmy iść. Podnieśliśmy się ze skarpy i mama z zapałem, tym razem po rosyjsku, zaczęła wyjaśniać żołnierzowi, że uciekamy od Niemców, że dążymy do ojca, który czeka na nas w Białymstoku, że na porzuconym brzegu grozi nam poniżenie i śmierć i niech robi z nami, co chce, byle tylko nas nie zawracał.

Żołnierz z ciekawością przyglądał się nam, naszym ubraniom z przyszytymi gwiazdami Dawida i milczał. Po chwili zaczął przetrząsać nasze tobołki i zatrzymał ciekawskie spojrzenie na futrzanej mufce, która wisiała na sznurku na mojej szyi. Zauważył kieszonkę zamkniętą na suwak. W tej kieszonce Renia schowała – do dziecka nie zajrzą – rodzinny klejnot, szwajcarski zegarek w postaci kuli z niebieskiej emalii na złotym łańcuszku.

Żołnierz długo przypatrywał się zegarkowi, jakby wahał się, czy ma go zabrać, czy oddać. Mama pomogła mu zwalczyć wątpliwości. Jej opowieść o tym, jak to rodzice Reni oddali swoją familijną pamiątkę uciekającej od Niemców córce, tak rozrzewniła chłopca, że włożył zegarek z powrotem do kieszonki i nawet sam zaciągnął suwak.

Tymczasem rozwidniało się i wzdłuż całego brzegu rzeki widoczne były sylwetki ludzi, których ze znajomym już popędzaniem „dawaj, dawaj” odprowadzali żołnierze służby granicznej. W południe, kiedy już wszyscy uciekinierzy byli zebrani razem i ich bagaże przetrząśnięte, podjechało kilka furmanek. Polecono załadować rzeczy oraz osoby słabe i chore. Dokąd nas prowadzili? Co mają zamiar z nami zrobić? Były to pytania bez odpowiedzi.

Jednak sam fakt, że oddalamy się od nienawistnego „niemieckiego” brzegu, działał na nas uspokajająco. Odprężenie, jakie nastąpiło po szczęśliwym przejściu granicy, sprawiło, że poczułam się lepiej, gorączka spadła i odmówiłam skorzystania z furmanki, poszłam pieszo. W ręku trzymałam tylko niewielki woreczek z cukrem w kostkach, na wypadek gdyby w drodze zdarzyła się możliwość dostania wrzątku i pokrzepienia się. Idący obok młodziutki konwojent zajrzał do woreczka, spróbował kostkę, spodobało mu się i przy końcu dwunastokilometrowej drogi woreczek opróżnił się całkowicie.

Nareszcie dotarliśmy do celu, którym okazała się komendantura służby granicznej. Ulokowaliśmy się na podwórku, wprost na ziemi, jak cygański tabor. I znów zaczęła się rewizja bagaży. Czego szukali? Okazało się, że oprócz ubogich skarbów uciekinierów, niektóre walizy i toboły zawierały całe partie tkanin, skór,
zegarków i innych tzw. „kontrabandnych towarów” – w ówczesnym Związku Radzieckim brak było wszystkiego.

Płynęły godziny za godzinami, na podwórku pojawiali się nowi wojskowi, znów rewidowali bagaże, lecz nikt nie informował nas o naszym dalszym losie. Co nas czeka? Czy nie odeślą nas razem z przemytnikami do Niemców?! Udręka długiego oczekiwania na gołej ziemi sprawiła, że stan mojego zdrowia znów się pogorszył. Mama, niepokojąc się o mnie zaczęła działać.

Wśród oficerów krzątających się na podwórku wybrała jednego z życzliwą, jak jej się wydało, twarzą, podeszła do niego i z ożywieniem zaczęła po rosyjsku mówić mu o wygłodzonym i chorym dziecku, które trzeba nakarmić i ogrzać. Oficer starał się odczepić od natrętnej kobiety, lecz mój marny wygląd dodawał mamie odwagi i powtarzała te „napady” na oficera. Wreszcie umęczony jej natręctwem machnął ręką i powiedział: „No idź już, idź!” Uzyskawszy częściowe zwycięstwo, mama zdecydowała się zdobyć całkowite.

– „Czy mogę wziąć ze sobą rzeczy?” – spytała.
– „No, czort z tobą, bierz!” – nie wytrzymał zmęczony oficer. Szybko zebrałyśmy swoje tobołki i podeszłyśmy do bramy, podczas, gdy pozostali patrzyli na nas za zdziwieniem. Strażnik wypuścił nas, po czym znów zazgrzytały zasuwy. Chłopców z Łodzi, którzy podróżowali z nami, mama wydostała z komendantury następnego dnia.

Tak nieoczekiwanie odzyskałyśmy pełną wolność. Dalej trzeba było działać na własną rękę. No, ale co tu robić z chorym dzieckiem? Potrzebna była czyjaś pomoc i mama zapukała do drzwi pobliskiego domu. Dawno chyba nie ma już na świecie tej wspaniałej rodziny. Byli to nauczyciele. Przebywałyśmy u nich cały tydzień, zanim wyzdrowiałam i nadawałam się do dalszej drogi.

Drogę do Białegostoku pokonywałyśmy też w jakiejś furmance. I tu przypadek chciał, żebyśmy mogły się przekonać, że zło bywa jednak ukarane. Po drodze spotkałyśmy furmankę, na której leżał mężczyzna w zakrwawionych bandażach. W nim poznałyśmy tego samego młodzieńca, którego tatuś przysłał nam dla pomocy i który bezwstydnie okradł nas w Łodzi. W czasie kolejnego przekraczania granicy był postrzelony i teraz z roztrzaskanym udem, krwawiącego wieziono go do szpitala.

Dotarłyśmy do Białegostoku. Mama zostawiła mnie na ganku jakiegoś domu, a sama poszła szukać, gdzie mieszka tata. I nagle zobaczyłam tatę! Tak, to on! W nieznajomym szarym deszczowcu i w kapeluszu przechodził obok ganku, na którym byłam ja. Tata stanął jak wryty. – „Tatuś” – krzyczę i rzucam mu się na szyję. Tatuś porywa mnie na ręce, przytula i nie jest w stanie wydobyć z siebie głosu.

Białystok w 1939 roku przypominał biblijną wieżę Babel. Tysiące uciekinierów z Polski, Czech, Węgier i innych państw Europy rzuciło się tu w nadziei, że Związek Radziecki nie odmówi im schronienia, pomoże w uratowaniu życia, obroni przed hitlerowcami. Na ulicach różnojęzyczny tłum, żywiołowo powstał rynek walut i rozmaitych rzeczy. Ludzie spotykali się, opowiadali swoje skomplikowane losy, starali się odnaleźć zagubionych w wirze wojny krewnych i znajomych. Na to niewielkie i spokojne do wojny miasto runęła lawina ludzi, a z nimi mnóstwo problemów. Trzeba było ich gdzieś ulokować, nakarmić, dać im pracę.

Brat przebywał już dwa miesiące pod władzą radziecką. Wszystko było niezwykłe, wywoływało zachwyt i zdumienie. „Rozumiesz” – uczył mnie w obrazowy sposób zasad komunizmu – „tutaj wszystko jest wspólne, wszystko należy do wszystkich.” Nieźle już mówił po rosyjsku i z zachwytem śpiewał mi rosyjskie piosenki.

Powoli, krok za krokiem poznawaliśmy nowe dla nas życie. Nadszedł Nowy Rok, czas świąt i choinek. Dla nas, dzieci pokrzywdzonych przez wojnę, święto choinki było prawdziwym wydarzeniem. W Polsce choinkę stawiano na Boże Narodzenie przeważnie w rodzinach chrześcijańskich. Miałam koleżankę z podwórka Jankę Gdulę. Pomagałam jej ubierać choinkę: robiłyśmy anioły z papierowymi skrzydłami, lepiłyśmy łańcuchy, uczyłyśmy się kolęd i pomagałyśmy jej mamie ubijać białka na sztywną pianę do zupy „nic”. Kluseczki z piany znikały w buzi od razu tak, że niczego się nie połykało, tylko zostawał lekko słodki smak.

Choinka na Nowy Rok w Białymstoku, którą urządziły dla dzieci uciekinierów jakieś charytatywne organizacje, była dla nas wielkim wydarzeniem. Nasze serca przed długi czas ściśnięte ze strachu mogły odprężyć się, napięcie znikło i pojawiło się uczucie radości, tak potrzebne dzieciom pokrzywdzonym przez wojnę.

Natomiast życie naszych rodziców było pełne trosk. Niewielkie miasto nie mogło zapewnić tysiącom przybyszów wyżywienia, mieszkań i pracy. Do giełdy pracy z samego rana ustawiały się kolejki bezrobotnych. Przez wiele dni stawał w tej kolejce i tata, ale za każdym razem wracał z niczym. Niewielkie pieniądze, które mieliśmy, wyczerpały się. Właścicielka mieszkania, u której wynajmowaliśmy niewielki pokoik, wypędzała nas.

Sytuacja była bez wyjścia i mama sama zdecydowała się na ostatnią próbę znalezienia pracy dla taty. Odprasowała swój stary kapelusz z rondem, ozdobiła go woalką, założyła cudem ocalałe pantofle na wysokich obcasach, na szyję zarzuciła srebrnego lisa, pożyczonego od właścicielki domu i zdecydowanie podeszła do wejścia na giełdę pracy. Pewnym krokiem weszła po schodach.– „Pani do kogo?” – spytał odźwierny. – „Proszę powiedzieć, że przyszła pani Malingerowa” – nawet nie mrugnąwszy okiem powiedziała mama.

W młodości mama była aktorką w teatrze słynnej Idy Kamińskiej i teraz z powodzeniem wykorzystywała swoje aktorskie zdolności.
Elegancja i pewność siebie wywarła oczywiście na odźwiernym takie wrażenie, że otworzył przed nią drzwi. Urzędnikowi giełdy mama od razu opisała walory taty, szczególnie podkreślając, że doskonale zna język rosyjski. Nazajutrz już od dziewiątej rano tato przystąpił do pracy tłumacza na giełdzie pracy, gdzie prowadzono zaciąg robotników do przemysłu węglowego w Kazachstanie.

Pewnego dnia tata powrócił z pracy niezwykle ożywiony. Od progu zapytał: „czy chcecie pojechać do Kazania, stolicy republiki tatarskiej? Tam zatrudniają do prac budowlanych. To nie jest praca pod ziemią, No to jak, jedziemy?” W wyobraźni powstały postacie wojowniczych Tatarów, galopujących na koniach z krzywymi szablami w rękach – takie, o których opowiadano nam na lekcjach historii. Tataria – to egzotyka, niezwykłość! Pewnie, że chcemy! Wieczorem omówiliśmy dokładnie tę propozycję.

Pan Sandler, znajomy taty z Łodzi, który też znalazł się w Białymstoku, usiłował nas zniechęcić.– „Co państwo robią? Budowlane roboty, to przecież ciężka praca! I w ogóle tam panuje głód. Widziałem ludzi, którzy stamtąd uciekają. Nie, ja lepiej udam się do Rumunii albo na Węgry, tam Niemców nie ma. Jednak to jest Europa, cywilizacja, a nie ci dzikusy Tatarzy. Te rozmowy nie zdołały jednak zachwiać przekonania taty, że powzięliśmy słuszną decyzję. Zaczęliśmy się szykować.

Oto jaka jest ta Tataria
Transport z uciekinierami ruszył na wschód w styczniu 1940 roku. Jechaliśmy w tzw. bydlęcych wagonach, wyposażonych w dwa rzędy prycz i żelazny piecyk, zwany popularnie „burżujką”. Od tego piecyka nazwano wagon „tiepluszką”.

Nasza rodzina jechała w jednym wagonie z eskortującymi nas dwoma przedstawicielami firmy. Możliwe, że rola tych „przedstawicieli firmy”” była podwójna i byli to pracownicy ówczesnej służby bezpieczeństwa – NKWD. Jednym był małomówny Rosjanin Razumow, a drugim pulchny Ałtynbajew, z twarzą jakby zrobioną z miękkiej gąbki. Był to pierwszy Tatar, którego zobaczyliśmy, lecz ku naszemu zdziwieniu ani konia, ani krzywej szabli nie miał.

Tata nadal pełnił funkcję tłumacza i dlatego nasz wagon był najważniejszy. Ludzie z całego transportu przychodzili do nas ze swoimi problemami, których było nie mało w ciągu trzynastu dni podróży w nieznane. Tata tłumaczył, objaśniał, pomagał porozumieć się z konwojentami, uspokajał. Te funkcje tata pełnił jeszcze przez długi czas, dopóki ludzie z naszego transportu nie nauczyli się dawać sobie radę sami w tym nowym i nielekkim życiu.

Pewnego dnia tato wyszedł na jakimś postoju i wkrótce powrócił zaczerwieniony od mrozu i tajemniczo uśmiechnięty. W rękach trzymał kilka niewielkich paczuszek. Natychmiast zeskoczyliśmy z górnej pryczy. – „Tatusiu, co to?” – pytaliśmy oglądając niewielkie brykiety – „Masło? „Chałwa?” – przypuszczał brat.„Wafle” – starałam się zgadnąć ja. „Nie, nie zgadliście, to są lody” – powiedział tata. Stanęliśmy jak wryci. – „Lody, w taki mróz?” W Łodzi lody jedliśmy latem.

Do Kazania przyjechaliśmy wieczorem. Nie zdążyliśmy się jeszcze wyładować z „tiepluszek”, kiedy nam, dzieciom zaczęto na peronie rozdawać jakieś ciasteczka – „prianiki”. Uczyliśmy się nowego słowa, zajadając się nieznanym smakołykiem. Do taty podchodzili ludzie, pytając co z nimi dalej będzie. Tata, który już miał informacje, uspokajał, że bagaże będą odwiezione, a ludzie pójdą najpierw do „bani. Do bani? Po co? – ludzie niepokoili się, nie kojarząc tego słowa z łaźnią.

W odróżnieniu od Rosji w Polsce nie było zwyczaju chodzenia do łaźni. Ze wspólnych łaźni korzystali najbiedniejsi. Zamożniejsi kąpali się we własnej wannie, a kto jej nie miał, mył się w miednicy. Łaźnia w Kazaniu, dokąd nas zawieziono wprost ze stacji kolejowej, była nam ogromnie potrzebna. Po łaźni poczuliśmy się wypoczęci, ogarnął nas błogi nastrój. Nie znając jeszcze tzw. maczałki, myliśmy się, ku zdziwieniu Rosjan chusteczkami do nosa.
Po herbacie z „prianikami” odwieziono nas autobusami do tzw. „posiołka”, osiedla, gdzie mieliśmy zamieszkać.

Do naszego użytku były przeznaczone dwa baraki z wyszorowanymi, żółtymi podłogami. Ciepło i czystość, za którą tak stęskniliśmy się w czasie włóczęgi po cudzych kątach i bydlęcych wagonach, odczuliśmy jak cud. My otrzymaliśmy pokój na pierwszym piętrze. Kiedy otworzyliśmy drzwi, nie mogliśmy uwierzyć, że to będzie należeć do nas.”

W kwadratowym pokoju stały cztery łóżka, zasłane białą pościelą. Obok każdego łóżka stała niewielka szafka. W środku pokoju – stół i cztery krzesła. Kuchnia była wspólna w końcu długiego korytarza.
Zdawało by się – nic nadzwyczajnego, lecz tylko ten, kto był wypędzony ze swojego kraju i swojego domu, ten, którego wojna pozbawiła dachu nad głową, całego mienia, prostego prawa do ludzkiej godności i prawa do życia, zrozumie, czym dla nas były te cztery żelazne łóżka, zasłane białą pościelą.

Wesoło i energicznie zaczęliśmy się zagospodarowywać. Wieczorami na korytarzach i klatkach schodowych zbierały się dzieci i młodzież. Przychodzili i miejscowi, którzy nieśmiało tłoczyli się po kątach i gapili na obcokrajowców, bojąc się jakichkolwiek kontaktów. Ale po jakimś czasie lody stopniały i zaczynały się spontaniczne lekcje języka rosyjskiego.

Z początku dorośli nie mieli poważniejszych trosk. Nas, wymęczonych i wygłodzonych, nieorientujących się w nowych warunkach, żywiono we wspólnej stołówce bezpłatnie. Jednocześnie starano się jak najszybciej załatwić pracę. Okazało się, że wśród przyjezdnych, którzy zgłosili się do pracy w budownictwie, nikt nie miał pojęcia o kielni i układaniu cegieł. Byli natomiast wykwalifikowani rzemieślnicy – krawcy, cholewkarze, kuśnierze, introligatorzy.

Niedługo trwało beztroskie życie. Zamiast gotowych obiadów wydawano nam produkty, a kiedy już wszystkim prawie załatwiono pracę w ich zawodach, to ostatecznie wypchnięto nas na głęboką wodę, żebyśmy sami dawali sobie radę. A w ówczesnych warunkach nie było łatwo dać sobie radę – była wojna z Finlandią i cierpieliśmy z całą ludnością.

Doczekałam się nareszcie dnia, kiedy poszłam do szkoły. I zakończył się dla mnie ten pierwszy szkolny dzień łzami. Czytać i pisać po rosyjsku nie umiałam, mówiłam bardzo niepoprawnie więc umieszczono mnie w trzeciej klasie. Dzieciaki obstąpiły mnie ze wszystkich stron, dziwiły się niezwykłemu ubraniu, dotykały palcami moich czarnych loków. Poczułam się jak małe zwierzątko wystawione na pokaz, nerwy nie wytrzymały i łzy ciurkiem polały się z oczu.

W domu kategorycznie odmówiłam pójścia do jednej klasy z tymi maluchami. Nazajutrz „na próbę” wzięto mnie do czwartej klasy. Nie wiem, jaką ocenę daliby dzisiejsi uczeni pedagodzy metodzie nauczania języka obcego, jaką zastosował mój pierwszy nauczyciel
rosyjskiego Iwan Iwanowicz. Życie pokazało, że zastosował on naturalny i dlatego dający najlepsze rezultaty sposób.

Cała klasa codziennie pisała dyktando. Iwan Iwanowicz posadził mnie w jednej ławce z najlepszą uczennicą Kacią Jewdokimową, dał mi kartkę papieru, pióro i… zostawił w spokoju. Przyglądałam się Kaci, naśladowałam ruchy jej pióra. Przez kilka dni Iwan Iwanowicz nawet nie podkreślał moich błędów, potem po moich kartach już się przechadzał czerwony ołówek, po kilku tygodniach zaczęły pojawiać się oceny.

Kacia starała się wprowadzić mnie we wszystkie szkolne przedmioty. Nie mogłam jednak pojąć jednego. W podręczniku historii ZSRR portrety niektórych historycznych postaci były przekreślone na krzyż grubymi czarnymi kreskami. – „Dlaczego tak?” – spytałam Kaci – „przecież nie wolno kreślić na książkach”. – „To są wrogowie narodu” – odpowiedziała – „Blucher, Tuchaczeski, Bucharin, Uborewicz…”

– „Jak to, wrogowie narodu?” – nie rozumiałam, lecz nie domagałam się szczegółowych wyjaśnień, ponieważ w głosie Kaci wyczułam jakąś mroczną tajemnicę. Tym bardziej, że mój jeszcze dość ubogi rosyjski nie pozwalał mi dyskutować na takie poważne tematy. Minęły cztery miesiące, zdałam świetnie wszystkie egzaminy i z wyróżnieniem prze- szłam do piątej klasy.

Stało się coś niezrozumiałego. Nasi mężczyźni pożegnali się ze swoimi rodzinami, opuścili Kazań i odjechali do przydzielonym im miejscowości. Tatuś musiał osiedlić się w pobliskiej wsi Tietiuszy. Pracował jako stróż, pilnował jakichś desek. Mieszkał w niewielkiej komórce, tęsknił za rodziną i podstawowymi warunkami bytowymi, których był pozbawiony. Nasze rzadkie wizyty trochę rozjaśniały jego smutne życie.

W ubranym w waciak mężczyźnie, który podrzucał drewno do żelaznego piecyka-burżujki, trudno było poznać tatę, zawsze eleganckiego, ogolonego, pachnącego wodą kolońską. Ale gdy pojawiałyśmy się z mamą na progu jego komórki, jego twarz rozjaśniała się uśmiechem, w którym poznawałam dawnego, ukochanego tatusia. Lecz może dlatego, że był tak dziwnie i ubogo ubrany i tak chciwie zjadał przywiezione jedzenie, zdawało mi się, jakby był czegoś winny i było mi go szkoda.

Tatuś mieszkał z dala od rodziny koło roku, po czym bez wyraźnego powodu pozwolono mu wrócić do Kazania. Czy doszli do wniosku, że jest już godny zaufania, czy starali się naprawić poprzednie nieporozumienie, tak czy inaczej – zarówno jego wysiedlenie jak i powrót pozostały dla nas niepojętymi działaniami władz.

Nieoczekiwane było dla nas także pojawienie się w naszym domu mojego kuzyna Tadeusza. Nie wiedzieliśmy nic o losie jednego z wielu braci ojca, który mieszkał w Ostrowcu Świętokrzyskim, niewielkim miasteczku na południu Polski. I raptem ta wizyta! Tadeusz, Tadek, jak nazywali go w domu, był jednym z czworga dzieci starszego brata taty, wujka Hilarego. Pojawił się niespodziewanie, nie wiadomo, jak mógł nas odnaleźć w tej wojennej zawierusze.

Przybył do nas nie sam, lecz z konwojentem, który przewoził go z Archangielskiego obwodu etapami do innej miejscowości. Wychudzony, obrośnięty, o inteligenckim wyglądzie „okularnik” z rozkoszą zmywał z siebie wielodniowy brud w miednicy z ciepłą wodą, którą mama zmieniała wiele razy. Konwojent pił podaną mu herbatę i z zaciekawieniem przysłuchiwał się rozmowie w nieznanym mu polskim języku, do której stęskniony był strzeżony przez niego człowiek.

A ten, czysto wygolony, w czystej koszuli naszego taty, do jakiej tęskniło jego ciało, siedział za stołem i mówił, mówił bez końca. Od czasu do czasu zerkał na swojego konwojenta, jakby pytając: czy to nic, że rozmawiam w obcym dla ciebie języku? A tamten, uśmiechając się, machał ręką:„Gadaj, gadaj sobie, jeżeli tak ci się powiodło, że wypuścili ciebie ze mną. Jesteśmy tu sami. Nikt się nie dowie.” Widać było, że czuje sympatię do pilnowanego chłopca.

Z opowiadań Tadeusza dowiedzieliśmy się, że z całej rodziny wujka zdołali uciec na wschód tylko on i jego starsza siostra Irena. Później ich losy nie zależały już od nich. Razem z innymi Polakami, którzy znajdowali się na wschodnich ziemiach, byli wywiezieni na północ do obwodu Archangielskiego. Łączność z Ireną przerwała się, a teraz znów był transportowany w niewiadomą stronę. Nawet dosyć łagodnie i po ludzku zachowujący się konwojent na pytanie dokąd teraz jadą, odpowiedział krótko: „dokąd trzeba”.

Dowiedzieliśmy się także, że tak samo była wywieziona, lecz na Sybir do rejonu Bodajbińskiego młodsza siostra taty, ciocia Stella z mężem i synem. Tak, nie rozumiejąc działań władzy radzieckiej w stosunku do nas, lecz mając wdzięczność za uratowanie od faszyzmu, znosiliśmy z całą ludnością ciężkie warunki, które panowały w państwie toczącym wojnę z Finlandią, a Europa okrywała się złowieszczym cieniem faszystowskiej okupacji.

I znów wojna
Minęło więcej niż rok i wojna znów nas dogoniła. Tym razem, żeby przynieść naszej rodzinie ciężkie straty. W listopadzie 1944 roku wcielono do Armii Radzieckiej tatę. Los kazał jemu, człowiekowi stworzonemu do pokoju, już po raz trzeci chwycić za broń. Zginął w ciężkich walkach w Prusach Wschodnich 16 lutego 1945 roku. Niestety, ta strata nie była ostatnia. Wojna zabrała mamie jedynego syna, a mnie ukochanego brata, niestrudzonego fantastę i marzyciela, wesołego dowcipnisia i poetę.

Kiedy z początkiem wojny cały ciężar pracy domowej spadł na moje jeszcze dziecięce barki; on, nastolatek, nie bacząc na to, że oprócz szkoły jego niełatwym obowiązkiem było stanie w kolejkach i wykupienie żywności na kartki, starał się jakimś wesołym pomysłem przerobić te niełatwe moje obowiązki na wesołą grę. Sprzątanie: brat na papierkach rysuje łóżko nr 1, 2, 3 i 4. Tak samo numeruje krzesła, szafki, rysuje szczotkę do zamiatania, kran ze zlewem, który oznaczał zmywanie naczyń. Papierki skręca w losy i kładzie do czapki. Losujemy: ja wyciągam łóżko numer 2, ścielę je. On – krzesło numer 3 – sprząta z niego wszystkie rzeczy. Zabawa tak mnie wciąga, że gdy on wyciąga swój nie lubiany los – kran z całą górą brudnych statków, ja chętnie zamieniam się z nim na krzesło numer 1, z którego trzeba tylko zabrać ręcznik.

Pewnego dnia, kiedy zachorowałam na nie wiadomo jak przywleczoną do Kazania tropikalną malarię, do szpitala, gdzie wtedy leżałam, przybiegł brat. Był wyraźnie czymś bardzo zmartwiony. Za pieniądze na gospodarstwo kupił na rynku… małego prosiaczka. Oczywiście tatuś wygonił go razem z prosiaczkiem z domu. Musiał odnieść go na rynek i sprzedać. – „Jak on nie może zrozumieć” – skarżył się brat na tatę – „za naszym oknem koło domu rośnie tyle różnych traw, odkarmilibyśmy go i na całą zimę mielibyśmy mięso.”

Prosiaka brat sprzedał, ale po pewnym czasie przyszedł pod okno szpitalne z inną nowiną. Tym razem kupił… mikroskop.– „Tatuś znów nakrzyczał na mnie” – brat szukał u mnie współczucia – „a przecież to jest takie ciekawe! Wszystko można oglądać w bardzo dużym powiększeniu: włos – jak bela, a w zwykłej kropli wody – czego tam nie ma! Wyjdziesz ze szpitala, to sama zobaczysz”.

Po tej wizycie brata każdy dzień wydawał mi się wiekiem. Chciałam jak najszybciej być w domu, żeby na własne oczy zobaczyć, jak cieniutki włos może być grubą belą, jak zwykła mucha ma łapkę całą włochatą, z wielkimi pazurami i jak tańczą drobnoustroje w kropelce wody. Kiedy nareszcie wyszłam ze szpitala zmizerniała i żółta od akrychiny jak cytryna i dopadłam do mikroskopu, dookoła domu nie zostało ani jednego ziarna piasku, którego nie obejrzelibyśmy w dużym i małym powiększeniu. Potem jednak brat odniósł mikroskop do komisu, gdzie – ku naszej wielkiej radości – został sprzedany prawie bez strat. Dziwne, ale w tych ciężkich czasach taka rzecz, jak mikroskop, była bardzo poszukiwana.

– „Jak by to było świetnie” – marzył brat, wielki wielbiciel kina, który z braku pieniędzy nie mógł często korzystać z tej rozrywki
– „leżeć w łóżku i oglądać filmy u siebie w domu, na ścianie”.
Biedny, zabrakło mu dziesięciu lat życia do spełnienia jego marzenia, do telewizji.

Brat uczył się bardzo dobrze, cieszył go sam proces poznania, wchłaniał wszystko jak gąbka. Lecz kiedy rodzina przeżywała trudności materialne, po ósmej klasie poszedł pracować w fabryce włókienniczej. Z takim samym zainteresowaniem, z jakim poznawał każdą nowość, nauczył się wiązać urwane nitki, nakręcać je na szpule i robić wszystko, czego uczyły go dorosłe tkaczki przy krosnach.

Nienawidził faszystów z chłopięcą egzaltacją i nie potrafiąc utrzymać tych uczuć w sobie, wypowiadał się w wierszach. Poetycko słabe, pełne ortograficznych błędów, bo przecież niedawno zaczął poznawać język rosyjski, te wiersze były jednak bardzo szczere i pełne wiary w zwycięstwo prawdy i szlachetności. Pisał widocznie na lekcjach, bo znalazłam je zapisane na odwrotnej stronie okładki podręcznika.

Niedługo po ojcu, w listopadzie 1944 roku, wzięto brata do wojska polskiego, do dywizji im. Kościuszki, która powstała w Związku Radzieckim, pod dowództwem gen. Berlinga. Walcząc obok Armii Czerwonej brał udział w wyzwoleniu Polski.I oto otwieram i czytam pożółkłe po czterdziestu latach trójkątne listy i kartki pocztowe z pieczęciami poczty polowej.

8 listopada 1944

„Kochana Mamo! Wczoraj obejrzałem Majdanek. Widziałem sam piece, w których Niemcy palili swoje ofiary. Lecz najcięższe wrażenie zrobił na mnie skład obuwia, które Niemcy zdjęli z więźniów. Chodziłem po tej górze obuwia. Tu były setki tysięcy par różnego obuwia ludzi różnego wieku, nawet malutkich dzieci z różnych państw Europy. Ten widok zapamiętam na całe życie”.

3 lutego 1945 r”.

„Kochana Mamo! Niedawno przybyłem na nowe miejsce. Stąd chyba otrzymam skierowanie na nowe miejsce. Byłem na ulicy Okopowej, ona jest niedaleko od nas. Dom 31, w którym mieszkaliśmy, jest całkowicie zburzony i przedstawia sobą kupę gruzu.” W czasie wojny nie było wolno w listach ujawniać miejsca, gdzie znajdowała się poczta polowa. Lecz my zrozumieliśmy, że ten list był napisany z wyzwolonej już Warszawy. Zdawało się, że zwycięstwo jest na wyciągnięcie ręki…

1 kwietnia 1945

„Kochana mamo! Dzisiaj dzień moich urodzin, kończę 21 lat. Jestem pewien, że ty pamiętasz o tym dniu i chyba wysłałaś do mnie list z życzeniami, którego tymczasem jeszcze nie otrzymałem, lecz za który bardzo ci dziękuję.”

Więcej swoich urodzin brat nie świętował. „Zapamiętam na całe życie” – pisał o strasznym wrażeniu w Majdanku, nie wiedząc, że tego „całego życia” zostało mu tak niesprawiedliwie mało… Ostatni list brata był datowany 26 kwietnia 1945 roku. Do zwycięstwa zostało tylko 12 dni…

Zwycięstwo. Co dalej?
Odszedł już dzień radości i łez, dzień 9 maja. Nadszedł pokój. W Kazańskim Domu Prasy, gdzie mieścił się nasz Związek Polskich Patriotów zebrali się wszyscy uchodźcy z naszego transportu. Przyszło wielu naszych rosyjskich przyjaciół, zaczął się świąteczny wieczór. Samorzutnie powstał chór, który śpiewał na scenie polskie piosenki, a my, dziewczynki chodziłyśmy po sali i przypinałyśmy obecnym malutkie biało-czerwone kokardki i podnosiłyśmy skarbonkę z taką samą kokardą. Widzowie wrzucali pieniądze na odbudowę Warszawy a mnie rozpierała duma z powodu tak bardzo ważnej społecznej misji.

Nadeszły dni oczekiwań. Wiadomość o śmierci Ojca na froncie w Prusach Wschodnich już opłakałyśmy, chociaż wierzyłyśmy, że zdarzają się cuda. Ludzie mówią, że w sąsiednim domu powrócił żywy, dawno już opłakany żołnierz. A przecież też było zawiadomienie o śmierci… Przy każdym dzwonku do drzwi serce waliło jak młotem… A nuż otworzą się drzwi, a tam… Tatuś z wojny, żywy…

Ostatni list od brata był z 26 kwietnia. I później żadnych wiadomości. Lecz „pochoronki” – zawiadomienia o śmierci nie było, to znaczy, że on żyje i lada dzień może wrócić… Ale mijały dni za dniami, noce za nocami – żadnych wiadomości od brata nie było.
Głębokie westchnienia i powstrzymywane łkanie mamy, które starała się ukrywać przede mną w dzień, w nocy było słychać wyraźniej. Serce ściskało mi się z żalu, ale leżałam w moim łóżku cicho, żeby nie przerywać udawania, którym próbowała podtrzymać w nas nadzieję na powrót brata. A nadziei tej zostawało nam z każdym dniem i miesiącem coraz to mniej i mniej.

Wiedziałyśmy, jak brat był przywiązany do rodziny, gdyby żył, nie zostawiłby nas bez wiadomości o sobie. Zaczęły się poszukiwania: Muzeum Wojskowe, Polski Czerwony Krzyż, Radziecki Czerwony Krzyż, później Arolsen w Niemczech i nawet archiwa radzieckich gułagów. Jak wiadomo, za czasów Stalina po zakończeniu wojny mnóstwo ludzi więziono w obozach. Lecz wszystkie te instytucje przysyłały nam jednakowe odpowiedzi, które nie przynosiły spokoju. Na odwrót, przeżywałyśmy okropne rozterki, ponieważ odpowiedzi te były jakieś nie zrozumiałe, wręcz tajemnicze: „W spisach nie umieszcza się zabitych, rannych, wziętych do niewoli i zaginionych bez wieści”

Minęło już 40 lat od końca wojny, a w mojej wyobraźni powstaje fantastyczna wizja, za którą oddałaby resztę życia, gdyby mogła się spełnić: jest telefon od siostry z Kazania. – „Tylko się nie denerwuj – przerywającym się ze wzruszenia głosem mówi siostra – on wrócił! Nasz brat powrócił! On żył w ukryciu, wykonywał jakąś specjalną misję. Teraz ma już około sześćdziesiątki, prawie nie zmienił się, tylko jest już siwy. Już wylatuje do ciebie! Wyjdź mu na spotkanie!”

Są rany, które nigdy się nie goją, tylko pokrywają się z wierzchu cieniutką, bardzo wrażliwą błonką. Wielu mężczyzn z naszego transportu nie powróciło do swoich rodzin. Stanęło przed nimi pytanie: co robić? Ten trudny problem osierocone rodziny musiały rozwiązywać same.

Dom ojczysty – w tym pełnym głębokiego znaczenia określeniu realne pozostało dla nas pojęcie „ojczysty”, bo naszych „domów” już nie było. Polska, która znalazła się w epicentrum działań wojennych w Europie, była w ruinie. I jednak ludzie, nie zastanawiając się, wyrzekali się lepiej lub gorzej urządzonego bytu, pracy, nowych przyjaciół, żeby zacząć życie od zera na gruzach swoich domów. Wiedzieli, że do tych samych gruzów zaczną powracać ze wszystkich stron ich krewni i bliscy, jeżeli tylko udało się im wyciągnąć szczęśliwy los i pozostać przy życiu po tej krwawej wojnie.

Ten sam problem stanął przed nami. Tylko, że decyzję trzeba było podjąć już bez taty. To on umiał wziąć każdą trudną decyzję na siebie. Bez brata, którego niepokonany optymizm przemieniał wszystkie trudności i zwątpienia w niewielkie kłopoty. „Dokąd pojedziemy, dzieci?” – radziła się nas mama. „Tam nikogo żywego nie ma. Czy uda się nam zacząć życie od nowa na grobach naszych bliskich? Jechać dalej, do cioci Soni, do Kanady? Znowu tułać się po świecie… czy jest w tym sens? Czy pamiętacie list od «madame Farkert»?”

Dobrze pamiętaliśmy ten list. Młodszą siostrę mamy, ciocię Sonię, fala emigracji po pierwszej wojnie światowej rzuciła z Polski do Kanady. W jednym z pierwszych listów ciocia pisała: „Jest mi tutaj bardzo dobrze. Mam cudowny dom, wujek znalazł dobrą pracę i nieźle zarabia. Mamy tu dużo przyjaciół, z którymi ciekawie spędzamy czas.” Na końcu listu po zwykłym „całuję i ściskam” był podpis: Madame Farkert.

Prawdziwe nazwisko cioci Soni było zupełnie inne i początkowo nie mogłyśmy się domyślić, kim była ta tajemnica madame. Nareszcie mama domyśliła się. Żadnej madame Farkert nie znała, lecz wiedziała, że po żydowsku słowo „farkert” znaczy – „na odwrót”. Tak mądra ciocia Sonia chciała oszukać cenzurę, żeby opowiedzieć nam prawdę o swoim „szczęśliwym” życiu w Nowym Świecie.

Pamiętaliśmy i inny, późniejszy list cioci Soni:„Teraz mamy już wszystko, mamy swoją dobrze prosperującą firmę, dwa samochody, dom, dzieci są dobrze urządzone. Lecz drogo bym zapłaciła za to, żebym mogła się znowu znaleźć w Wilnie, na naszej biednej uliczce, gdzie czasem nie mieliśmy co jeść, ale byliśmy u siebie, wszyscy razem i byliśmy szczęśliwi.”

– „To czy warto nam teraz niszczyć wszystko, co tu zdobyliśmy i zdecydować się na nową tułaczkę?” – mama szukała u nas potwierdzenia swojej racji. Zgodziłyśmy się z mamą. Byłyśmy już wciągnięte w wir tutejszego życia, trudno było sobie wyobrazić, że trzeba będzie znów porzucić znajomych i przyjaciół, którzy pomogli nam przyzwyczaić się do nowych warunków życia w obcym kraju.

Zaczynam nowe, samodzielne życie
W 1948 roku skończyłam 10 klas szkoły podstawowej. Trzeba było wybrać dalszą drogę życiową. Męczyły mnie rozterki. Najlepsza przyjaciółka szła na uniwersytet na filologię, druga na historię. A ja marzyłam o… teatrze. W przedwojennym dzieciństwie lubiłam urządzać „prawdziwy” teatr. Głównym reżyserem byłam ja, primadonną, oczywiście, też ja. Zasłoną było prześcieradło zawieszone na sznurku. Do sali „teatralnej” wchodziło się z biletami, które robiłam sama, przeszywając na maszynie jedną stronę, którą odrywał kontroler. Bilet kosztował 5 groszy. Kiedy sala była już pełna, a widzami byli przeważnie rodzice i dziadkowie aktorów, kurtyna odsuwała się i zaczynała się magia teatru.

Pod bardzo rzewną melodię ja, malutka chudzina, o cienkich jak zapałki nóżkach, wykonywałam taniec umierającego motyla, który żegna się z życiem, żałobnie machając skrzydłami z kolorowego szlafroka mamy. W końcu melodii motyl składał skrzydła i zamierał na podłodze pod głośnie brawa widzów. Niektórzy sięgali nawet po chusteczki, żeby otrzeć łzy wzruszenia.

Chęć zostania aktorką była tak wielka, że zwalczyłam swoje gardłowe „r” i polski akcent. Zdawało się, że droga na aktorskie studia jest dla mnie otwarta… Lecz przeszkodził mi… za duży szacunek dla ludzi teatru. Dla mnie ludzie teatru byli o głowę wyżsi od innych, a moje nogi-zapałki nie pozwalały mi porównywać się z tymi „bożyszczami”.
Zwierzyłam się z mojego marzenia nauczycielowi literatury, którego bardzo lubiłam. –„Spróbuj” – powiedział – „zaryzykuj, pojedź do Moskwy.”

Nie zaryzykowałam. Prawie płacząc nad sobą, złożyłam papiery na studia medyczne. Zostałam przyjęta. Przyzwyczajenie do systematycznej pracy i chęć poznawania tego, co nowe, pomogły mi przezwyciężyć trudności pierwszych dwóch teoretycznych kursów. A na trzecim… zakochałam się w chirurgii.

Spotkanie z przeszłością
Minęły już trzydzieści cztery lata, gdy przyszło mi opuścić Polskę, gdzie się urodziłam, gdzie wypowiedziałam swoje pierwsze słowa. Byłam dzieckiem. Teraz właśnie miałam zamiar spędzić tam swój urlop.

Właśnie skończyłam ciężką operację. Pielęgniarka woła mnie do telefonu. Nerwowo podniosłam słuchawkę. Tak, to był ten oczekiwany telefon. Moje papiery na wyjazd są gotowe. Jadę! Pociąg Moskwa –Warszawa podjeżdża do Brześcia. Kontrola graniczna. Słyszę w wagonie polską mowę. W przedziale pojawia się młody żołnierz polskiej straży granicznej, jest w konfederatce. Salutuje dwoma palcami, prosi o dokumenty.

Żołnierze radzieccy mieli okrągłe czapki i salutowali całą dłonią.

Tak bardzo chce mi się powiedzieć chociaż słowo po polsku, ale powstrzymuję się, myśląc, że bardzo się zdziwi. Odczuwam powagę momentu przekroczenia granicy. Minęliśmy słup graniczny z napisem ZSRR. Zmieniają nam podwozie. Po węższych torach nasz pociąg jedzie już po polskiej ziemi. Przyciskam twarz do okna. Chłonę widoki, takie znajome z lat dziecinnych: polskie napisy, żołnierz w konfederatce z orłem, Furmanka na gumowych kołach ciągnięta przez konia…

Pociąg zwalnia. Stacja. Peron. Coś zdaje mi znajome. Czytam nazwę stacji: SIEDLCE. Mój Boże, te same Siedlce! Teraz stacja jest prawie pusta. Pojedynczy pasażerowie przechadzają się po peronie i trudno uwierzyć, że to ta sama stacja, której straszne wrażenie pozostało mi na całe życie.

Po kilku godzinach chodziłam już po ulicach Warszawy, tak fantastycznie odbudowanej po całkowitym zniszczeniu w czasie wojny. Spacerując ulicami często przystawałam koło miejsc świętych dla każdego Polaka, miejsc straceń ofiar tej strasznej masakry, urządzonej na polskiej ziemi przez faszystów. Kilka kamieni, tablica o liczbie straconych tu Polaków, znicz i bukiecik kwiatków świadczyło o tym, że ofiary są niezapomniane.

Odwiedziłam miejsce, w którym zginął tatuś. Wówczas było to miasteczko Strassfort na terytorium Prus Wschodnich. Teraz to polska ziemia, Wał Pomorski, o który toczyły się ciężkie walki. 16 lutego 1945 roku Niemcy wdarli się w głąb terytorium na 8–12 km. Odparcie tego ataku kosztowało obie strony ogromne ofiary. Tego samego dnia zginął i mój ojciec.

Z byłego miasteczka Strassfort zostały tylko zarośnięte trawą fundamenty. Na kamiennym obelisku tablica obwieszczała o toczących się tu walkach i informowała, że prochy poległych tu polskich i sowieckich żołnierzy przeniesione zostały do miasta Złotów, gdzie są pochowane na wojennym cmentarzu. Na liście poległych, którą znalazłam w miejskim archiwum Złotowa było nazwisko ojca.

Cmentarzem opiekuje się Liceum Ekonomiczne z tego małego, czyściutkiego byłego pruskiego miasteczka. Pracownicy tego Liceum przyjęli mnie nadzwyczaj serdecznie i zrobili wszystko, żeby jeden z bezimiennych grobów oznaczonych czerwoną gwiazda odzyskał imię. Teraz na jednej z kamiennych płyt, pod czerwoną gwiazdą, jest napis: MALINGER ARNOLD ABRAMOWICZ kp-c 1897–1945.
Każdego roku w Dzień Zwycięstwa 9 maja i 1 listopada w święto zmarłych polscy przyjaciele przynoszą tacie kwiaty i zapalają znicz.

W Warszawie spotkałam się z daleką krewną, która straciła całą rodzinę. Sama zdołała przeżyć, ukrywając się w polskiej rodzinie. Ryzykując życiem pełniła funkcję łączniczki między gettem łódzkim a stroną aryjską. Od niej dowiedziałam się o strasznym losie braci i sióstr taty, którzy do wojny mieszkali w różnych miastach Polski
Wujek Hilary i ciocia Roma z Ostrowca Świętokrzyskiego… Do nich odesłał mnie kiedyś tatuś „na przytycie”, bo w domu nie jadłam i byłam chuda i „zielona”.

Wujek był znanym w mieście dentystą. Dbał o siebie, pił regularnie sok z czosnku i starannie odliczał krople jodu, który pił na mleku – chciał uchronić się przed miażdżycą. Ciocia Roma – wspaniała gospodyni… Co tydzień pomagałam jej owijać w pergamin kurczaka i domowe ciasto, żeby wysłać paczkę do Warszawy, dla studiującego tam stomatologię syna Tadeusza.

Trzy córki wujostwa – Irena, Wandzia i Janka bardzo różniły się od siebie. Starsza Irena bardzo dbała o swoją urodę i często obrywała od ojca za to, że bez jego pozwolenia kupowała sobie na kredyt kolejny komplet bielizny, za który musiał potem płacić słone pieniądze. Wanda pracowała w przedszkolu i uczyła mnie dobrych manier i gry na fortepianie. Robiła to chyba z powodzeniem, ponieważ po powrocie do domu brat i siostra mówili do mnie żartobliwie „pani”. Z Janką prowadziłyśmy serdeczne rozmowy, kiedy po pracy wujka w jego pachnącym lekami gabinecie myłyśmy i szykowałyśmy instrumenty na następny dzień.

Wujek Olek, też lekarz-dentysta, mieszkał w Skarżysku-Kamiennej. U niego gościł kiedyś mój brat. Mały synek wujka Mietek chorował na astmę. Czuł się lepiej w czasie jazdy samochodem, siedząc przy otwartym oknie. Wujek kupił samochód i brat z zachwytem opowiadał, jak trzymając malca na kolanach uczestniczył w tych samochodowych spacerach. Drobne, prawie nic nie znaczące szczegóły, które utkwiły w dziecięcej pamięci i utrzymały się w niej na całe życie.

Nie byłam w Treblince, lecz położyłam bukiet chryzantem pod ścianą pamięci w Auschwitz. Los więźniów wszystkich obozów śmierci, tych niewiarygodnych, przerażających dzieł faszystów, gdzie człowiek z jego niepowtarzalną indywidualnością zmieniał się tylko w jednostkę zagłady – los wszystkich był jednakowy.

Czasem w godzinach samotności oglądam albumy ze zdjęciami z dawnych lat. Na pierwszych stronicach te fotografie, które w tajemnicy przed mamą udało mi się uratować i zabrać ze sobą uciekając z Łodzi. Oto bardzo mi droga fotografia, na której zostały ślady butów, spod których ją wyciągnęłam. Na wysokim dziecięcym foteliku siedzi roczne dziecko w czapeczce z pomponem. To mój brat. Duże, okrągłe oczy wpatrują się w świat – co go tam czeka?

A oto i mama w eleganckim kapeluszu z rondem, na wysokich obcasach, obejmuje za szyję lamę. Obok, mrużąc oczy w słońcu, stoi tatuś. Fotografia przedwojenna, zrobiona w warszawskim ZOO. Duży portret starszego pana o szlachetnych rysach twarzy. To mój dziadek, ojciec taty, słynny w swoich czasach lekarz. Znany był z tego, że nie pobierał honorariów od biednych pacjentów, lecz na odwrót – starał się po kryjomu kłaść choremu pod poduszkę pieniądze na lekarstwa.
Wujek Olek – koło swojego samochodu. Obejmuje za plecy dwóch chłopców. Mniejszy to Mietek, większy – w modnych wówczas spodenkach pod kolana, to mój brat Izia.

Oglądam moją pożegnalną fotografię, zrobioną w okupowanej Łodzi „na wieczną pamiątkę”. Z przodu siedzą dwie siostrzyczki Hala i Lila Berlińskie. Hala smutna, chyba przeżywa rozstanie ze mną, swoją najlepszą koleżanką. Na twarzy Lili – miły uśmiech. Obok siedzi, w ciemnym szkolnym fartuszku z białym kołnierzykiem, zawsze uśmiechnięta, z zadartym noskiem Niusia, siostra Reni. Tej Reni, która razem z nami zdecydowała się na niebezpieczną ucieczkę na Wschód. Z tyłu stoi Ania Sznol – córka szewca, w imieniu której pisałam list do prezydenta Mościckiego. Sala – zgrabna, wysoka dziewczynka patrzy w obiektyw aparatu wielkimi, ciemnymi i okrągłymi jak wiśnie oczami. W środku ja, nachyliłam się nad koleżankami, a między długimi, zwisającymi rurkami loków widać wąsatą, pasiastą główkę mojego ulubieńca – kotka Kajtusia.

Biedne dziewczynki – gdzie i jak znalazły one swoją śmierć? Czy męczyły się zamknięte w getcie, czy były uduszone w komorach gazowych, czy były spalone w piecach krematoriów? Nie wiem. Można tylko przypuszczać, jakie męki przezywali ich rodzice, którzy nie znaleźli w sobie dość sił, żeby rozstać się ze swoim mieniem i naiwnie wierzyli w to, że wśród faszystowskich bestii są normalni ludzie. Nie skorzystali z tej wąskiej szczeliny w okupowanej Łodzi, przez którą ojciec uratował naszą rodzinę.

Tak, mnie się powiodło. Zostałam przy życiu. Mój ojciec umiał lepiej przewidzieć przyszłość. Jego orientacja polityczna podpowiedziała mu jedyne wyjście z tej sytuacji, w jaką wtrącił nas los. Ale i to wyjście, tak jak inne podobne były tylko szczęśliwym przypadkiem.

Z tej rodziny, o której piszę te wspomnienia, zostałyśmy tylko dwie – ja i siostra. Lecz jak ciężkie nie byłyby nasze straty, znajdujemy ukojenie w tym, że śmierć dościgła Tatusia w walce z wrogiem. Prawie czterdzieści lat opłakując naszego brata, jesteśmy wdzięczne losowi, że zabierając mu życie dał mu poczuć już pewne zwycięstwo nad wrogiem, uratował od poniżenia w getcie i w obozie śmierci.

Opłakując śmierć mamy, która odeszła w 1969 roku, odczuwamy ulgę na myśl, że ona uniknęła tego ogromnego bólu, który był udziałem tych matek, które oddawały swoje dzieci na męki i cierpienia w obozach zagłady. Męki i poniżająca śmierć nie przyszła z rąk pojedynczych sadystów, lecz była przeznaczona dla wszystkich ludzi „niższej rasy” przez ludobójczą filozofię nazywająca się FASZYZM.

To moje wspomnienie spisałam już dawno, kiedy w 1993 roku wróciłam na stałe do Polski. Do powrotu skłonił mnie mój syn, który urodzony i wychowany w Rosji, wybrał wraz ze swoją rodziną Polskę. Nie chciałam zostać sama, moja siostra umarła w Kazaniu mając 71 lat. Nie mogłabym tez rozdzielić się z synem.

Piastów 2007 rok

Fotografie i pamiątki
do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu