Margarita Turkow ▶️
audio: 1
zdjęcia: 4

Margarita Turkow, urodzona w 1933 r.

Dziewczynka, która nie umiała płakać

Wspomnienie czyta Dorota Liliental

Filmowe wspomnienie Margarity Turkow (po angielsku) jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.

Moi rodzice dostali pracę w warsztacie przy ul. Mylnej i znaleźli małe mieszkanie parę domów dalej. Akcje nie odbywały się przed świtem i po zmierzchu, więc nie szukali dla mnie kryjówki w domu.

Wychodziliśmy rano i wracaliśmy po zachodzie słońca. Problem był ze znalezieniem dla mnie schowka w szopie. Szop mieścił się w piwnicy, gdzie było bardzo zimno nawet latem, a zwłaszcza wcześnie rano. Przy ścianie stał drewniany okrągły wieszak, na którym pracownicy wieszali swoje płaszcze. Przy nim był duży stół, wokół niego siedzieli moi rodzice z innymi pracownikami.

1 W lipcu 1942 roku plan „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” wchodził w końcowy etap: wszyscy, którzy nie pracowali w jednym z niemieckich warsztatów – „szopów” – na terenie warszawskiego getta, mieli być deportowani. Ludzie starzy, chorzy i dzieci stali się nielegalni.

Mieli polerować łyżeczki wytwarzane przez ludzi pracujących przy maszynach pośrodku warsztatu. Zdecydowano, że w razie konieczności ja ukryję się pod paltami.Przećwiczyliśmy ten manewr i rodzice uznali, że będzie to bezpieczne, o ile oczywiście Niemcy nie będą zaglądać pod palta. Mama nakazała mi samowolnie nie opuszczać ukrycia, bez względu na to, co będzie się działo w warsztacie. Gdyby mnie wykryto, miałam udawać, że zasnęłam okryta paltami, bo było zimno.

Wieczorem, po opuszczeniu szopu, tatuś często zabierał mnie na spacer do ogrodu, który był pomiędzy szopem a domem, w którym spaliśmy. Kwitły tam niebieskie niezapominajki i inne różnokolorowe kwiaty. Do niedawna ktoś chyba opiekował się tym ogrodem. Zmierzch latem trwał długo i ja cieszyłam się tą odrobiną spaceru z ojcem wśród kolorowych pachnących grządek kwiatowych po całodziennym zamknięciu w szopie.

Wspomnienie swobodnego spaceru po ulicach, chodzenia do szkoły, odwiedzania przyjaciółek, należało do minionego życia, prawie zapomnianego przez ośmioletnią dziewczynkę już przystosowaną do obecnej rzeczywistości.

I nadszedł dzień, kiedy czujki dały znak. Ruszyły wszystkie maszyny, był straszny hałas, a ja znalazłam się pod paltami. Jakoś przesunęłam je tak, że mogłam widzieć, co się dzieje, przez dużą dziurkę od guzika, którą odkryłam w jednym palcie. Zobaczyłam przed sobą rodziców pilnie polerujących łyżki. Widziałam też drzwi wejściowe, przez które hałaśliwie wpadli Niemcy. Wszystkie maszyny zatrzymano i słychać było głośne komendy nakazujące wszystkim wychodzić na podwórko.

Rodzice wyszli, nie spoglądając w moją stronę. W ciągu paru minut pomieszczenie było puste z wyjątkiem jednego żołnierza, który stał w drzwiach od ulicy z karabinem gotowym do strzału. Stał w miejscu i omiatał pomieszczenie lufą karabinu.

Siedziałam nieruchomo, prawie nie oddychając. Z podwórza było słychać krzyki, płacz, kobiecy lament i inne odgłosy. Z dalszej odległości rozegł się ostry gwizdek policyjny – z sąsiedniej ulicy? W szopie była całkowita cisza. Wkrótce usłyszałam paru żołnierzy, którzy wrócili i przeszukiwali różne zakamarki pomieszczenia.

Znaleźli chłopca, wywlekli go krzycząc, żeby powiedział, kto jeszcze się ukrywa. Chłopiec płakał i nic im nie powiedział. Po chwili usłyszałam znowu kwilenie dziecka i śmiech żołnierza. Znaleźli jeszcze jedno nielegalne, próbujące ukryć się przed nimi. I znowu cisza.

Nagle dał się słyszeć cichy głosik z sąsiedniego pomieszczenia. Mała siostrze- nica dyrektora, może dwu- albo trzyletnia, ukryta w szufladzie starej komody, pytała: „Wujku, czy już po wszystkim, mogę wyjść?”. Wstrzymałam oddech: co oni zrobią tej małej? Usłyszałam ich głosy: „Ja, ja, wychodź” i wyciągnęli ją na podwórko. Nie było strzału. Więc inni na pewno jeszcze tam byli. Nie zastrzelili małej, więc nie wahałam się dłużej.

Kiedy żołnierz przy wejściu skierował karabin w inną stronę i byłam poza zasięgiem strzału, zerwałam się i pobiegłam tak szybko jak tylko mogłam do sąsiedniego pomieszczenia prowadzącego na podwórko. Usłyszałam za mną śmiech żołnierzy: jeszcze jeden szczur wyczołgał się z dziury. Ale nawet mnie nie dotknęli i znalazłam się w tłumie na podwórku, pytając ludzi, czy widzieli moich rodziców.

Popchnięto mnie do przodu i przeciskając się między szeregami, czasami między nogami dorosłych, znalazłam się obok mojego tatusia. Bez słowa wziął mnie za rękę, a potem powiedział, że musimy znaleźć mamę i zaczęliśmy się przesuwać pomiędzy wyrównanymi już szeregami ludzi.

Teraz to było znacznie trudniejsze. Niemcy krzyczeli, że ma być porządek i za jego zakłócanie będą karać. Kolumna ruszyła naprzód, przy bramie odbywała się selekcja kto ma być wywieziony, a kto zostanie. Posuwaliśmy się powoli do przodu. Nieraz musieliśmy się zatrzymać, żeby utworzyć równy szereg w kolumnie i wtedy tatuś zaczął prosić ludzi przed nami, aby zamienili się miejscami, błagał ich o pomoc w przedostaniu się do mamy, którą widział parę rzędów dalej.

Udało się nam dołączyć do niej tuż przed selekcją. Ojciec trzymając mnie mocno jedną ręką, w drugą wziął rękę mamy. Była bardzo przestraszona i tylko westchnęła z ulgą, że ma go u swojego boku. Jej oczy były skupione na tym, co działo się z przodu i nie zauważyła mnie z drugiej strony ojca, dopiero tata szepnął, że jestem z nimi. Jęknęła, ale nie wiem, czy z powodu ulgi, czy żalu. Nie było jednak czasu na zastanawianie się, bo byliśmy już przy bramie.

Oficer dokonujący selekcji rzucił ostre spojrzenie na ojca i pokazał na prawo, ledwo patrząc na mamę i na mnie pokazał na lewo. Ojciec nie wypuścił nas z rąk i bardzo grzecznie, swoją doskonałą niemczyzną, zwrócił się o pozwolenie towarzyszenia żonie i dziecku. Oficer pozwolenia udzielił.

Za bramą była już mała grupa młodych mężczyzn stojących po prawej stronie i długa kolumna po lewej stronie ulicy, na jezdni. Kolumna ciągnęła się przez całą długość ulicy. Nie byli to tylko ludzie z naszej fabryki, ale także z innych na tej samej ulicy i wszyscy ukrywający się, których znaleziono w opuszczonych domach w tej okolicy.

Nasza trójka pospiesznie dołączyła do nowej grupy formującej starannie uporządkowany oddział po pięć osób w szeregu. Kolumna już ruszyła szybkim krokiem i wkrótce skręciliśmy za róg następnej ulicy, maszerując przez opuszczone ulice getta.

Warszawskie getto utworzono w 1940 roku. Niektóre ulice przeznaczono wyłącznie dla Żydów z Warszawy i okolic. Chociaż dla nas oznaczało to zmianę wygodnego mieszkania w dzielnicy, w której mieszkaliśmy przez siedem lat mojego życia, na mieszkanie kolejarskie przy hałaśliwej, śmierdzącej ulicy. Dla mnie była to po prostu nowa przygoda, tyle tylko, że wszyscy byli ponurzy i irytujący.

Co mnie najbardziej martwiło, chociaż nie umiałam tego wyrazić, to rozbieżność tego, co mówiła mi mama, z ogólnym nastrojem, który wyczuwałam dookoła.
Doświadczyłam tego już rok wcześniej, kiedy ustało bombardowanie i lada dzień do Warszawy mieli wejść Niemcy.

Mama z determinacją chroniła mnie przed nadchodzącą rzeczywistością i ostro zabraniała wypowiadania ponurych przewidywań w mojej obecności. Kiedy nie dało się tego uniknąć, bo o czym innym mieli ludzie mówić, jak nie o swoich obawach o życie pod niemiecką okupacją, mama szybko przerywała, patrząc znacząco na mnie: „Dajcie spokój, w końcu Niemcy to też ludzie”.

Jednak wyczuwałam u mamy ten sam lęk, o którym inni swobodnie rozmawiali. A przy tym, jeżeli nie było się czego lękać, to dlaczego wszyscy tak się bali? Widocznie działo się coś złego i mama chciała mnie przed tym uchronić. Ale było to tylko niejasne uczucie i nie umiałabym tego nazwać.

Zapamiętałam słowo „getto” wypowiedziane pierwszy raz po wejściu Niemców do Warszawy. Zrozumiałam z podsłuchanych urywków rozmów, że dotyczy ono oddzielenia Żydów od Aryjczyków, chociaż nie byłam pewna, kto ma się przenosić, Żydzi czy Aryjczycy. Raz zapytałam o to mamę, która powiedziała mi, że to tylko pogłoski, które ludzie opowiadają i niczego nie wiadomo na pewno. Rzeczywiście, nadal żyliśmy w naszym mieszkaniu przez prawie rok, chociaż była wielka zmiana: wprowadził się do nas Jerzyk ze swoimi rodzicami. Udało im się uciec z Łodzi, gdzie już powstało getto.

A teraz my naprawdę mieliśmy się przeprowadzić! Byłoby to podniecające, gdyby nie to, że wszyscy byli nerwowi i nie mieli do mnie cierpliwości. Pomyślna wiadomość była taka, że Jerzyk i jego rodzice mieli być w nowym mieszkaniu razem z nami. Byłam zachwycona, bo Jerzyk był moim ulubionym kuzynem. Był siedem lat ode mnie starszy i przed wojną spędzał u nas zimowe ferie, a jego wizyty były dla mnie wielką zabawą.Teraz, kiedy mieszkali z nami, Jerzyk stał się starszym bratem, którego nigdy nie miałam i o którym marzyłam.

Gdy tylko urządziliśmy się w nowym miejscu Jerzyk zaczął mnie uczyć, ponieważ powinnam już zacząć pierwszą klasę, ale nie było szkoły, do której mogłabym chodzić. Jerzyk był cierpliwy i miły. Umiejętnie i wesoło zmieniał każdą lekcję w zabawę, a ja go uwielbiałam.

W ciągu niespełna dwóch lat mogłam pójść do trzeciej klasy szkoły podstawowej, która powstała w getcie dla dzieci, których rodzice mogli płacić czesne i którym można było zaufać, że nie ujawnią władzom istnienia szkoły. Byliśmy ćwiczeni w chowaniu książek i zeszytów, gdyby pojawili się nieproszeni goście. W takim wypadku mieliśmy udawać, że jest to ośrodek gier i zabawy, które były wtedy legalne.

Lubiłam szkołę. Nauka przychodziła mi łatwo i zaprzyjaźniłam się z kilkoma dziewczynkami z klasy, z którymi bawiłam się po szkole. Wiedziałam, że żyliśmy w warunkach, które wszyscy uważali za przygnębiające i niebezpieczne, więc na urodziny Hitlera napisałam wiersz: Hitlerze, Hitlerze,/paskudne dzikie zwierzę/już dość mamy boju!/Chcemy trochę spokoju…/Już dosyć tej walki/ między Polską a Niemcami /– bądź naszym bratem!/Pogódź się z nami…

Pędziłam raczej normalne życie ośmioletniej dziewczynki, przynajmniej z pozoru. Pod tym względem mamie udało się – aż do wysiedlenia. Pewnego dnia w czerwcu 1942 roku poszłam jak zwykle do szkoły, gdzie przywitała mnie zatroskana nauczycielka i niespokojne koleżanki. Simona Chanarin, która mieszkała naprzeciwko i zawsze była pierwsza w szkole, nie pojawiła się. Jedno z dzieci poszło sprawdzić i okazało się, że zniknęła cała rodzina.

Simona była bardzo lubiana w naszej klasie i była jedną z moich najlepszych przyjaciółek. Ona, Noemi Berkowicz i ja stanowiłyśmy nierozłączne trio. Ktoś powiedział, żebym pobiegła do mojego ojca, o którym wiedziano, że pracuje w Żydowskiej Samopomocy Społecznej. On na pewno będzie wiedział co się stało i czy można coś zrobić, żeby Chanarinom pomóc.

W biurze mojego ojca była już moja matka. Powiedzieli, że Simona jest bezpieczna, ale lepiej, żebym nie wracała do szkoły i pozostała z nimi w biurze ojca do końca dnia. (Żydzi w warszawskim getcie, którzy mieli obce paszporty, zostali tego dnia zawiadomieni, że mają się zgłosić do pewnego hotelu; wtedy wierzono, że nastąpi wymiana i „repatriacja”. Chanarinowie mieli francuskie paszporty i mój ojciec myślał, że wyjadą, gdy zapewniał mnie, że moja przyjaciółka jest bezpieczna).

Nigdy nie poszłam już do szkoły i nigdy więcej nie zobaczyłam ani moich najlepszych przyjaciółek, ani koleżanek i nauczycieli.

Przez pewien czas chodziłam z matką i ojcem do jego biura, które uważano za bezpieczne miejsce dla pracowników i ich rodzin. Nie pozwalano mi nigdzie chodzić samej i życie stało się nudne. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego moi rodzice chcieli uniknąć przesiedlenia i w cichości chciałam, żebyśmy przestali być „bezpieczni” i przesiedlili się. Byłaby to jakaś nowa przygoda, bo życie stało się strasznie monotonne.

Jerzyk, który trochę chorował, zniknął pewnego dnia, a mnie powiedziano, że został wysłany do sanatorium, gdzie wyzdrowieje dzięki lepszemu powietrzu. Moja ciocia i wujek wyprowadzili się, żeby być bliżej nowego miejsca pracy. Nigdy ich już nie zobaczyłam.

Dwie moje ciocie, siostry ojca, bliźniaczki, które kochałam i często odwiedzałam, przyszły pewnego dnia pożegnać się, ponieważ zdecydowały się dobrowolnie na przesiedlenie. Nie miały pracy, pieniędzy ani niczego do jedzenia. Było ogłoszenie, że kto się sam zgłosi, może zabrać walizkę z osobistymi rzeczami i dostanie chleb i marmoladę – ersatz na drogę. Obiecały napisać i zawiadomić, gdzie i jak żyją.

Ersatz – niemieckie słowo oznaczające substytut lub zamiennik. Dla nas było to coś specjalnego, rarytas

W duchu błagałam:„Dlaczego my też nie idziemy?”, nie miałam odwagi jednak powiedzieć tego głośno, skoro moi rodzice tak się temu sprzeciwiali i uważali się za szczęśliwych, że mogą ciągle jeszcze tu pozostać. Nigdy już nie usłyszeliśmy o moich dwu ciociach ani nie zobaczyliśmy ich więcej.

Wreszcie po miesiącu nastąpiły zmiany. Był lipiec 1942 roku i wszyscy, którzy poprzednio byli wyłączeni z przesiedlenia, nie mieli prawa nadal pozostać w getcie, jeśli nie byli zatrudnieni w jednej z niemieckich fabryk.

Kiedy zaczynaliśmy iść, ojciec był nadal między mną i mamą, a ja byłam pierwsza z brzegu. Strażnicy, którzy nas pilnowali, zaczęli bić ludzi idących zewnątrz szeregu. Ojciec przesunął mnie do środka, obok mamy, właśnie wtedy cios wylądował na jego głowie, zamiast na mojej.

Tuż przed ojcem wlókł się stary człowiek z dzieckiem na ręku, który z trudem nadążał. Strażnik, który najpierw rozdawał uderzenia gdzie popadnie, teraz zajął się tymi, którzy nie mogli, według rozkazów, iść prędzej i prędzej. Uderzył starego człowieka i poszedł sprawdzić resztę kolumny. Kiedy wrócił, rozkazał ojcu popchnąć starca, a widząc, że ojciec tego nie chce zrobić, zaczął go bić. Wiedziałam, że ojciec nie popchnie tego człowieka i poczułam ulgę, gdy strażnik zajął się inną ofiarą.

Nasza kolumna była taka długa, że gdy szliśmy jakimiś krótszymi ulicami, czoło kolumny już skręcało w inną ulicę, podczas gdy jej koniec jeszcze był na tej, z której skręciliśmy. Strażnicy biegali tam i z powrotem, ale były momenty, kiedy żadnego z nich nie było widać. Nie było strażnika w pobliżu, gdy dochodziliśmy do rogu, gdzie tata zobaczył znajomego policjanta nadchodzącego z przeciwnego kierunku.

Ojciec złapał mnie i popchnął w stronę tego człowieka. Krzyknął: „Ratuj ją!”, a w następnej chwili już ani mamy, ani ojca nie było widać. Zaskoczony policjant był oszołomiony tak jak ja tym, co się wydarzyło, ale natychmiast podjął decyzję. Powiedział: „Chodź ze mną” i wziął mnie za rękę. Szliśmy bardzo szybko bocznymi ulicami, aż dotarliśmy do dużego placu.

Na jego środku siedział komendant policji z pięcioma gwiazdkami. Przed nim był tłum ludzi, niektórzy całowali go po rękach, inni obejmowali jego nogi, wszyscy prosząc i błagając, płacząc i lamentując. Mój przewodnik przecisnął się pomiędzy ludźmi i zabrał mnie wprost do „tronu”, mówiąc komendantowi: „To jest córka Turkowa, zrób coś dla niej” i zostawił mnie.

Komendant skinął na mnie i wskazał na lewo: „Widzisz grupę na tamtej ulicy? Idź tam. Oni wrócą do getta”. Rozejrzałam się po placu. Była to obca część miasta, w której nigdy nie byłam. Na plac prowadziło kilka ulic. Za nim, w niewielkiej odległości były druty kolczaste, a za nimi widziałam pociągi. Jakieś budynki były w dalszym końcu placu.

Popatrzyłam na grupę, którą wskazał mi komendant. Wszystko to było bardzo dziwne. Nigdzie nie było widać Niemców, ale nie mogłam uwierzyć, że grupa ta ma po prostu iść do getta. A poza tym najbardziej chciałam znaleźć moich rodziców. Nie wahałabym się ani chwili i przeszłabym przez druty do pociągu, gdybym była pewna, że moi rodzice tam są. Widziałam, że nie było ich w grupie, która miała wracać do getta.

Wytężałam wzrok, żeby dostrzec jakikolwiek znak od rodziców albo kogokolwiek z fabryki, kto mógłby powiedzieć, gdzie oni są. Gdzie zniknęła taka duża kolumna ludzi. Uważałam, żeby nie podchodzić za blisko do drutów, bo gdybym popchnięta znalazła się za nimi, nie mogłabym wrócić, ale jeśli moi rodzice tam są?

Na placu kłębił się tłum nadzorowany przez policję i nikt nie zwracał na mnie uwagi. Podeszłam trochę bliżej do drutów, żeby lepiej zobaczyć twarze za nimi, kiedy nagle ktoś mnie podniósł i narzucił mi coś ciemnego na głowę. Byłam zbyt przerażona, żeby krzyczeć. Ktoś mnie niósł, biegnąc, i zanim zaczęłam przytomnie myśleć, stałam na własnych nogach. Koc, którym byłam owinięta, opadł i zobaczyłam przed sobą mamę.

Dopiero później dowiedziałam się co się stało. W czasie, gdy kolumna z ul. Mylnej szła przez wyludnione ulice, gdzie tylko od czasu do czasu pojawiał się jakiś żydowski policjant, rozeszła się wieść, że Jonas Turkow i Diana Blumenfeld zostali złapani.

Moi rodzice byli dobrze znani. Przed wojną oboje byli aktorami. Unikając występowania w popularnych melodramatach wprowadzili do żydowskiego teatru najlepszą światową literaturę dramatyczną i żydowskich klasyków. Wszystkie przekłady robiła moja matka.

Oprócz występowania w Warszawie podróżowali po całej Polsce. Dzięki nim mieszkańcy najdalszych małych żydowskich miasteczek i osiedli mogli po raz pierwszy obcować z najlepszym teatrem. Chociaż wystawiane sztuki dla wielu były zbyt trudne, to jednak większość je doceniała i poważała moich rodziców za wkład w urozmaicenie i wzbogacenie ich życia.

W getcie mama zaczęła śpiewać. Najpierw pojawiała się na koncertach prywatnych organizowanych przez różne komitety domowe, ale wkrótce zaczęło się do niej zwracać więcej ludzi, którzy pragnęli pociechy i katarsis, jakich dostarczały jej pieśni. Mama interpretowała pieśni w sposób wyjątkowy. Była znana i kochana jako ta, która wyrażała ich nadzieje i ból, rzeczywistość getta i pamięć tego, co było (i może wróci, gdy skończy się ten koszmar). Podnosiła ludzi na duchu, mimo ich codziennej harówki, i pomagała choć na krótko zapomnieć o niepewnej przyszłości.

Ojciec, który działał w Żydowskiej Samopomocy Społecznej, był szanowany za tę pracę, wykonywaną pomimo ograniczeń nakładanych przez Niemców. Wielu ludzi było wdzięcznych za pomoc udzieloną im, ich rodzinom lub przyjaciołom albo przez biuro, albo osobiście przez niego.

Żydowska Rada powstała na rozkaz Niemców zaraz na początku okupacji Warszawy i była odpowiedzialna za wprowadzenie wszystkich zarządzeń dotyczących Żydów. Ale wydział opieki społecznej był osobno i nie był uwikłany w straszną odpowiedzialność za całą pracę Rady. Ten wydział po cichu udzielał pomocy najlepiej jak mógł i w miarę możliwości przynosił ulgę nieszczęśliwej ludności żydowskiej.

Utworzenie żydowskiej policji zostało nakazane przez Niemców, gdy już wszyscy Żydzi znaleźli się w getcie, jeszcze zanim wykończono mur okalający je, który całkowicie odgrodził Żydów od Aryjczyków. Nikt nie miał złudzeń, jakie funkcje ma pełnić policja. Chociaż nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł przewidzieć ostatecznych planów przygotowanych dla Żydów pod okupacją i roli, jaką ma pełnić policja, to jednak jasne było, że będzie ona bezpośrednio pod rozkazami Niemców.

Niektórzy zaciągając się do policji rozumowali, że będą łagodniejsi dla ludzi, nawet wykonując niemieckie rozkazy, niż kryminaliści, z których wielu od razu zgłosiło się do niej. Policja miała im zapewnić „pożyteczne zatrudnienie”, cenne dla „panów”, oraz zapewnić im i ich rodzinom dzienne racje żywności i ochronę przed krzywdą. Tak przynajmniej wierzono. Niektórzy zgłosili się z rozpaczy, kiedy nie mieli pracy, a głód i choroby zagrażały ich bliskim. Inni przyłączyli się, gdy zaczęło się wywożenie, mając nadzieję, że uratują swoją rodzinę, a może też pomogą innym.

Gdy tylko rozniosło się, że moi rodzice są w drodze do transportu, natychmiast powstał plan ich ratowania. Z jednej strony Umschlagplatz, naprzeciwko drutów kolczastych i czekających pociągów, był żydowski szpital. Kilku lekarzom i pielęgniarkom pozwolono opiekować się tymi nielicznymi chorymi, których jeszcze nie wywieziono.

Główna akcja w szpitalu odbyła się poprzedniego dnia i było pewne, że już nie nastąpi tego popołudnia. Był taki plan, żeby wyciągnąć rodziców z kolumny, jak tylko znajdą się na placu, i wprowadzić do szpitala. Wieczorem, gdy zakończy się całodzienna akcja, będą mogli wrócić do getta ambulansem.

Ten plan został wykonany bez przeszkód. Rodzice martwili się o mnie, bo gdyby nie szalony pomysł ojca, byłabym teraz bezpieczna z nimi. Nie było sposobu, aby dowiedzieć się, co ten policjant zrobił ze mną. Oboje próbowali wyjrzeć przez okno i znaleźć kogoś, kto może coś wiedzieć, ale stanowczo nakazano im leżeć cicho i przede wszystkim nie zbliżać się do okien.

Jak długo na placu odbywa się akcja, w szpitalu nie może być żadnego ruchu, który mógłby zwrócić uwagę. Moja matka nigdy nie umiała wytłumaczyć, co sprawiło, że nagle zerwała się i przyskoczyła do okna. Siła potężniejsza niż wszystkie obawy kazała jej wyjrzeć, zanim inni zdołali ją odciągnąć, mówiąc, że wszystkich naraża.

Udało się jej jednak zobaczyć mnie samą, kręcącą się na środku placu. Krzyknęła: „Moje dziecko, moja mała dziewczynka jest tam!”. Kiedy odciągnięto ją od okna, błagała, aby ktoś poszedł i mnie przyprowadził. Zachowywała się histerycznie, krzyczała, kopała i biła płacząc, aż usłyszała stanowczy głos młodego człowieka: „Bądź cicho, ja ci ją przyprowadzę…”. Dopiero gdy zobaczyła, że mężczyzna bierze koc i wychodzi, ucichła i uspokoiła się.

Parę minut później byłam w jej ramionach i wszyscy troje obejmowaliśmy się, czekając na wieczór. W głowie mojego ojca powstawały różne plany. Są znajomi, których musi natychmiast znaleźć. Dzieci z getta są szmuglowane i umieszczane w bezpiecznych miejscach po aryjskiej stronie i on musi znaleźć sposób, żeby zabrać mnie z tego piekła.

Oni nie mieli pieniędzy ani nie zostało im nic wartościowego dla opłacenia szmuglerów, ale na pewno jest coś, co on może zrobić! Na pewno,
przecież ciągle ma przyjaciół i wpływy…

Jego rozmyślania przerwała wiadomość, że można już bezpiecznie wracać. Rodzicom dano fartuchy lekarza i pielęgniarki. Siedzieli sztywno ze mną ukrytą pod ich siedzeniem, osłoniętą długim fartuchem mamy, podczas gdy konny ambulans powoli wiózł nas z powrotem na ulicę Mylną.

Następnego dnia było w szopie tylko kilka znajomych twarzy. Spośród dzieci, oprócz mnie, był jeszcze dziesięcioletni chłopiec, który przetrwał bezpiecznie ukryty za podwójnymi drzwiami szafy. Jego ojciec przeszedł selekcję. Matkę zabrano, już jej więcej nie zobaczył.

Nie rozmawialiśmy o tym, co wydarzyło się poprzedniego dnia. Snuliśmy się razem po szopie cały dzień, podczas gdy dorośli stali lub siedzieli w małych grupach z zatroskanymi twarzami omawiając sytuację i spierając się.

Mojego ojca nie było widać, a mama zawołała mnie do siebie, abym przy niej była, z dala od innych. Powiedziała mi, że ojciec załatwia zabranie mnie z getta i umieszczenie gdzieś, gdzie będę bezpieczna do końca wojny. Kiedy protestowałam, że nie chcę być bezpieczna, chcę tylko być z nimi, mama po raz pierwszy powiedziała mi, że jest możliwe, że „przesiedlenie” w rzeczywistości może oznaczać śmierć.

Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia, mówiłam, że mogę umrzeć, byle tylko umierać razem. Obie płakałyśmy i tuliłyśmy do siebie, ale po krótkiej chwili mama powiedziała, że ona nie chce umierać. Że kiedy ja będę bezpieczna, oni znajdą sposób ocalenia, ale nie będzie to możliwe, jeśli ja zostanę z nimi.

Następnego dnia mama ponownie prosiła mnie, abym zgodziła się na rozstanie, znowu mówiła, jak bardzo chce żyć, ale oboje z ojcem nie będą mogli walczyć o swoje życie, dopóki będą martwić się o mnie. Kiedy już będą wiedzieli, że ja jestem bezpieczna, będą mogli zrobić to, co nie byłoby możliwe razem z dzieckiem.

Przygotowano mi miejsce w klasztorze, gdzie będę miała dobrą opiekę. Kiedy skończy się wojna, na pewno do nich wrócę. Mówiła tak, jakby wszystko było już zadecydowane, a moja zgoda nie miała najmniejszego znaczenia. Zapamiętałam argumenty mamy i jak bardzo ona nie chce umrzeć, więc kiedy spojrzała na mnie ciągle oczekując mojej zgody, powiedziałam, że zgadzam się.

Od tego dnia codziennie mama uczyła mnie różnych rzeczy i sprawdzała, czy rozumiem i zapamiętałam. Po pierwsze i przede wszystkim mam zapomnieć, że jestem Żydówką. Nie wolno było mi przyznać się, nawet gdyby pytająca mnie osoba była bardzo miła i wyrażała pełne zrozumienie.

Dopóki nie skończy się wojna i nie przyjdą po mnie rodzice, albo nie będę mogła przenieść się do wolnej społeczności żydowskiej, nie wolno mi się przyznać, że jestem Żydówką. Gdybym słyszała żydowski język, piosenkę, imię albo jakąś wzmiankę o Żydach, mam udawać, że nie rozumiem.Nigdy nie znałam żadnego Żyda. Nawet gdyby pokazano mi rodziców, mam udawać, że ich nie znam, dla własnego i ich bezpieczeństwa. To samo dotyczy wszystkich innych, których znam. Mam zapamiętać całkowicie nową tożsamość.

Wybraliśmy imię, które miało być w moich fałszywych papierach i które mogłam łatwo zapamiętać. Do końca wojny nie wolno mi odezwać się, gdyby ktokolwiek zawołał mnie prawdziwym imieniem. Innych szczegółów miałam nauczyć się, gdy moje papiery będą gotowe. Musiałam obiecać, że będę się pilnie wszystkiego uczyć, nawet gdy nie będzie ze mną mamy.

Mama powiedziała, że muszę nauczyć się katolickich modlitw i obrzędów. Zapowiedziała, że będzie tego dużo do zapamiętania, tak jakbym uczyła się roli do szkolnego przedstawienia. I nie tylko mam się nauczyć, mam udawać, że we wszystko wierzę, a modlitwy i obrzędy znam całe życie. Zakonnica, która będzie mnie uczyć, będzie wiedziała, że jestem Żydówką, ale na pewno sprawi jej przyjemność moja gorliwość i oddanie nowej religii.

Nieco później mama powiedziała, że nie wolno mi sprzeciwiać się, gdyby chciano mnie nawrócić i ochrzcić. „Musisz zrobić wszystko, żeby przeżyć i nie zapomnij nas”, szeptała płacząc. I ponownie zapewniała mnie, że oni zrobią wszystko, żeby także ocaleć i zobaczyć, jak dorastam w lepszym świecie.

Moi rodzice pochodzili z tradycyjnych, ortodoksyjnych domów, gdzie przestrzegane były wszystkie nakazy religijne, ale oboje odrzucili religię i uznali się za ateistów. Judaizm oznaczał dla nich pewne tradycje, bogatą kulturę, język żydowski z całą literaturą i humorem. Ich moralność wynikała raczej z wartości humanistycznych niż z bojaźni bożej lub ślepego uznawania praw religijnych i świeckich.

Pamiętam, że raz zapytałam mamę, czy Bóg istnieje (mogłam mieć wtedy sześć lub siedem lat), a ona odpowiedziała, że tego nikt nie wie naprawdę. Spotkał mnie zawód, do tej pory myślałam, że dorośli mają odpowiedź na wszystko.

Kiedy miałam już osiem lat, krótko przed deportacjami, nagle zdecydowałam nie tylko, że Bóg istnieje, ale że jest dwóch Bogów: polski i żydowski, i zaczęłam wierzyć w polskiego. Był to mój pierwszy sekret przed rodzicami i Jerzykiem.

Fakt, że mam być w klasztorze, gdzie nauczą mnie wszystkiego, co chcę wiedzieć o tej religii, był dla mnie pocieszeniem, gdy zgodziłam się na rozstanie z rodzicami.

Chociaż rodzice grali po żydowsku, w domu rozmawiało się po polsku, rodzice przechodzili na żydowski, gdy nie chcieli, żebym ja rozumiała, a kiedy zaczęłam pojmować ten język (nie wiedząc, jak się nazywa i co znaczy), mówili po rosyjsku. Do piątego roku życia nie byłam świadoma słowa Żyd ani judaizm.

Stasia była z nami odkąd pamiętam do wybuchu wojny. Sprzątała, gotowała i wychodziła ze mną. Zazwyczaj chodziłyśmy do parku przy końcu ulicy.
Pewnego dnia w 1938 roku Stasia siedziała na ławce, ja bawiłam się w piaskownicy. W dalszej części parku powstało jakieś zamieszanie. I Stasia zobaczyła, że jakaś wariatka szarpie i bije Żydówkę. Podążała za nią grupa kobiet zachęcając i szukając nowych ofiar.

Stasia miała ciemne włosy i nie była słowiańskim typem. W trosce o własne bezpieczeństwo złapała mnie i pobiegła w stronę ulicy. Tłum podążał za nami wołając: „Tam jest jeszcze jedna!”. Biegnąc przy Stasi odwróciłam się i wołałam: „Ona nie jest Żydówką”. Nie miałam pojęcia, co to znaczy. Wyraźnie było to coś złego, a moja Stasia była dobra. Później zapytałam mamę, czy Stasia jest Żydówką, mama powiedziała, że nie jest. Byłam bardzo zadowolona, że miałam rację.

Nie przyszło mi do głowy pytanie, co to jest Żyd. Ale później zapytałam, czy my jesteśmy Żydami. Byłam zaskoczona, gdy mama odpowiedziała: „Tak, jesteśmy”. Przez parę następnych tygodni pytałam, czy ten i ów są Żydami i wkrótce dowiedziałam się, że cała nasza rodzina i większość znajomych to Żydzi.

Nadszedł dzień, gdy rodzice powiedzieli mi, że jutro rano opuszczę getto. Byłam mało przytomna, gdy mama obudziła mnie i pomogła się ubrać. Bez słów, płacząc, pocałowała mnie i objęła na pożegnanie. Dała mi torebkę z kanapką ze sztuczną marmoladą, notes i ołówek. Powiedziała, żebym pisała, gdy poczuję się samotna i będę tęsknić, a ten notes będzie moim nowym przyjacielem, któremu mogę się zwierzać. Chociaż bardzo biło mi serce, gdy rozstawałam się z mamą, pozostałam spokojna i odważna.

Ojciec poprowadził mnie ciemnymi jeszcze ulicami, aż wyłonił się z cienia młody człowiek, mówiąc, że nie ma czasu do stracenia. Miałam wyjść z grupą ludzi pracujących po aryjskiej stronie. Strażnicy byli przekupieni i nie zwracali uwagi na dziewczynkę idącą z mężczyznami. Wszystko odbyło się tak szybko, że zanim wyszłam z szoku po pożegnaniu z ojcem, zostałam wyprowadzona z maszerującej grupy i najpierw spokojnie, potem szybko poprowadzona na jakieś podwórko.

Dopiero jakiś czas później odczułam ból po rozstaniu z rodzicami. Nie zostałam umieszczona w klasztorze, znalazłam się wśród obcych, którzy mnie nie kochali. Wielu z nich nienawidziło Niemców, ale byli zadowoleni, że nieprzyjaciele oczyścili Polskę z robactwa, czyli z Żydów.

Młoda kobieta, panna Basia, zabrała mnie do miejsca mojego przeznaczenia. Jechałyśmy dwoma tramwajami i szłyśmy jeszcze trochę, aż spotkałyśmy starszą panią, około czterdziestu lat, z małym czarnym psem na smyczy. Panie przywitały się serdecznie. Przedstawiono nas krótko: „pani B.” i Marysia. Nazywałam się obecnie Maria Konrad i już przywykłam, że ludzie mówią na mnie Marysia.

Pani „B” to Stanisława Borcińska (Anna Bikont, „Sendlerowa w ukryciu”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017, str.21)

Panna Basia się pożegnała, przyrzekając, że wkrótce wróci po mnie. Pani
B. wyglądała surowo, ale była dość przyjacielska. Powiedziała, że ma dwie córki, Bożenkę w moim wieku, dwudziestoletnią Danusię i piętnastoletniego syna Bogdana. Wszyscy oni wiedzą, kim jestem, ale sąsiadom powie się, że jestem krewną z prowincji.Napomniała mnie, żebym unikała rozmów z obcymi.

Mieszkanie było na czwartym piętrze dużej kamienicy na rogu Wspólnej i Emilii Plater. Składało się z dwóch izb. Kuchnia służyła za jadalnię i do
„wszystkiego”. Stało tam łóżko, na którym miałam spać z obiema córkami. Pokój nie był często używany, spali tam rodzice z synem. Na komodzie był ołtarzyk z obrazem Matki Boskiej z Dzieciątkiem.

Około dziesiątej, po kolacji, powiedziano mi, że już czas do łóżka. Z głębokiego snu obudziło mnie szarpanie i usłyszałam dźwięk syren ostrzegających przed nalotem bombowym. Musiałam się szybko ubrać i zostałyśmy z Bożenką sprowadzone do piwnicy. Pani B. obejmowała nas z Bożenką mocniej przy każdym wybuchu.

Ludzie w piwnicy pocieszali się, że bomby przeznaczone są dla Żydów w getcie i będzie wreszcie z nimi koniec. Następny wybuch zagłuszył jęk, który mimo woli wydałam z siebie. Ale pani B. usłyszała i syknęła mi w ucho, bym zatkała pysk.

Gdy sąsiedzi dalej chichotali i cieszyli się tym losem „żydków”, nie mogłam się powstrzymać i zaczęłam płakać, szepcząc, że chcę wrócić do mamy. Przecież zgodziłam się rozstać z nimi, żeby mogli żyć, ale jeśli mają być zabici, chciałam być z nimi.

Pani B. znów syknęła, bym zatkała mordę, a do sąsiadów szybko powiedziała, że krewna przyjechała ze wsi, bo rodzice zostali wywiezieni na roboty do Niemiec i dziecku się mąci w głowie.

Zagryzałam wargi, ale nie mogłam powstrzymać łkania i łez. Pani B. już nie obejmowała mnie opiekuńczo, ale trzymała mocno, gotowa sama zamknąć mi mordę albo skręcić mi kark, abym nie mogła się więcej trząść.

Po nalocie ciągle płakałam, bo uwierzyłam w to, co usłyszałam w schronie. Pani B. ostro zakazała płakać, bo „ktoś pomyśli, że robię ci krzywdę, jeśli nie przestaniesz, to dam ci powód do płaczu”.

Przestałam i nie płakałam potem przez wiele lat. Natomiast zaczęłam moczyć się w nocy. Zdarzyło mi się to raz jeszcze przed opuszczeniem getta. Rodzice podejrzewali zapalenie pęcherza, ale nie było lekarstw. Nikt nie rozumiał wtedy, że nocne moczenie może mieć podłoże emocjonalne.

Pani B. oskarżała mnie, że jestem zbyt leniwa, aby wstać i załatwić się do nocnika (co było dozwolone, ponieważ ubikacja była na drugim końcu długiego korytarza, wspólna dla wszystkich mieszkańców tego piętra).

Moczenie się zaczęło mi się zdarzać regularnie. Stało się nocnym koszmarem. Załatwiałam się tuż przed pójściem do łóżka, od południa niczego nie piłam, starałam się nie zasnąć, ale bez skutku. Bicie było coraz bardziej okrutne. Doszło do tego, że bałam się chodzić do ubikacji w dzień, bo skąd miałam wiedzieć, że na pewno nie śpię i nie obudzę się w mokrym łóżku?

Bożenka była szczupłą, ładną dziewczynką o blond włosach i szarych oczach. Była dwa lata ode mnie starsza, ale pani B. nie wierzyła w mój wiek, bo byłam od niej wyższa.

Poprosiłam Bożenkę, aby nauczyła mnie modlitw. Pokazała mi też, jak należy się przeżegnać i dała do czytania katechizm. Rodzina ta nie chodziła do kościoła ani nie widziałam, aby się modlili. Kiedy już nauczyłam się modlitw, zaczęłam się modlić w łóżku.

Widząc to pani B. rozzłościła się, że popełniam świętokradztwo. Bożenka mówiła jej, że ja modlę się szczerze, ale matka jej też nie słuchała. Obolała po częstym laniu, bałam się dostać więcej, więc od tego czasu modliłam się skrycie, prosząc Jezusa, aby wybaczył mi to tchórzostwo i wybaczył też pani B., bo ona nie wie, co czyni.

Znajdowała coraz to nowe powody, aby wyładowywać na mnie swoją złość, znęcając się nad moją głową, nosem i uszami, bijąc mnie otwartą dłonią lub pięścią po głowie, plecach i ramionach.

Panna Basia już nigdy nie przyszła, ale pojawił się młody człowiek, pan Józio, i powiedział, że mam teraz wybór, mogę zostać lub iść do zakonnic, ale nie od razu. Oczywiście chciałam iść gdziekolwiek! Bałam się jednak powiedzieć głośno, bo pani B. nie zostawiła nas samych ani na chwilę i gdyby usłyszała, mściłaby się na mnie. Chciała bowiem trzymać mnie nadal.

Nie odzywałam się więc, prosząc pana Józia oczami, aby mnie stąd zabrał. Nie rozumiał i pytał: „No i co powiesz?”. Pani B. dogadywała: „Dlaczego nie odpowiadasz? Przecież wszyscy wiedzą, co ją czeka w klasztorze. Dobrze wiadomo, że każą dzieciom ciężko pracować i nędznie żywią. Na pewno nie miałaby tak dobrze jak tutaj. Tu może obudzić się głodna, ale z pustym żołądkiem do łóżka nie idzie”.

I zwróciła się do mnie przymilnym tonem, jaki przybierała w obecności obcych: „Powiedz mu, dziecko, czy nie masz tu dobrze, czy ktoś cię krzywdzi, czy nie masz towarzystwa Bożenki, czy ktoś każe ci pracować?”.

Pan Józio nalegał, abym coś powiedziała, więc ciągle błagając oczami, żeby dostrzegł mój strach i kłamstwo, cicho wybąkałam, że zostaję. Wyszedł przekonany, że ja chcę pozostać, może doszedł do wniosku, że istotnie jestem dziwnym dzieckiem. Przez chwilę miałam nadzieję, że zrozumiał moją milczącą prośbę i wróci mnie zabrać. Ale nie wrócił.

Pani B. chciała mnie zatrzymać nie dlatego, żeby się nade mną znęcać. Początkowo zgodziła się wziąć żydowskie dziecko ze względu na pieniądze, jakie mogła za to dostać z dwu źródeł, z podziemnych organizacji żydowskiej i polskiej, które nie wiedziały, że ta druga płaci. Ona nie zamierzała być niedobra, ale nie mogła nic poradzić na to, że ja ją tak prowokowałam…

Pan B., jej mąż, był krępym niebieskookim blondynem o przyjaznym usposobieniu. Nigdy nie chciał przyjąć żydowskiego dziecka, bo nie chciał narażać rodziny, zwłaszcza ukochanej Bożenki. Jednak żona przekonała go i zgodził się na tymczasowe przechowanie. Potem, kiedy pieniądze zaczęły zmieniać ich życie, żona przekonała go, żeby tak zostało. Ich życie i tak było zagrożone, ponieważ byli w ruchu oporu, w którym Danusia i Bogdan byli coraz bardziej aktywni. Więc zgodził się mnie zatrzymać.

Pan „B” to Józef Borciński (Anna Bikont, „Sendlerowa w ukryciu”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017, str.21)

Po wyrażeniu swojej zgody był dla mnie zawsze bardzo miły. Gdy tylko byliśmy sami, starał się mnie rozbawić, wyskakując znienacka z głośnym „buu” lub żartobliwym powiedzonkiem. To było dla mnie przykre. Bezustanny strach, w jakim żyłam, powodował, że nie mogłam odpowiadać równie miło i chciałam po prostu, żeby przestał być miły.

Nauczyłam się znosić okrucieństwo, ale uczucie wdzięczności za jego drobne gesty uprzejmości i sympatii było zbyt wielkim ciężarem. Szczególnie trudne do zniesienia okazały się noce, kiedy przychodził do domu pijany i wymyślał żonie za to, jak mnie traktowała. Zaczynali bójkę, która nieodmiennie kończyła się jego pobiciem. Wolałabym przyjąć te uderzenia na siebie, niż patrzeć, jak ten szlachetny człowiek cierpiał za to, że starał się mnie ochronić.

Stało się dla mnie jasne, że cudu nie będzie i zostanę tu na stałe. Czasami roiło mi się, że uciekam i chociaż jeszcze niezgrabna, posępna mała osoba nie stała się całkowicie robotem, przemiana następowała. Stawałam się innym dzieckiem niż to, które opuściło getto, poczułam się po prostu w pułapce.

Prawdą było, że nie bywałam głodna. Mimo że jak długo tam byłam świeżej bułeczki z masłem i szynką nie ujrzałam, to zawsze był na śniadanie ciemny chleb z marmoladą, jakaś zupa na obiad i zazwyczaj kartofle z sałatą na kolację. Pod dostatkiem było kaszy, w zupie albo jako danie. Były smaczne i pożywne. Później, kiedy mogłam chodzić do świetlicy, dostawałam do jedzenia gotowane jarzyny, a podawane tam tłuczone kartofle z marchewką i burakami stały się moją ulubioną potrawą.

W niedziele pani B. często robiła pyzy kartoflane polane cebulą smażoną na słoninie, co bardzo polubiłam. Boże Narodzenie było obchodzone specjalnymi potrawami i zazwyczaj były dwa ciasta, jedno zwykłe – drożdżowe, a drugie – przepyszny makowiec. Cała kuchnia pachniała ciastem i zapach ten utrzymywał się wiele dni.

Najlepsze kąski zawsze były dla Bożenki, od obfitego smarowania masłem i innych przysmaków do większych porcji mięsa, kiedy akurat było. Ale Bożenka była zawsze cierpiąca, na zmianę chorując na jakąś odmianę gruźlicy albo na inne dolegliwości. Ja natomiast byłam zadziwiająco zdrowa. Chociaż nie byłam tak szczupła jak Bożenka, to wcale nie byłam pyzata, ale miałam jakby nabrzmiały brzuch, co pani B. pokazywała jako dowód, jak dobrze mnie odżywia.

Wkrótce po moim przybyciu nie wysuwano już stołu kuchennego, żeby wszyscy mogli przy nim siedzieć, Bożenka i ja siadałyśmy osobno przy małym stoliku koło naszego łóżka. Później powiedziano Bożence, żeby usiadła z rodziną przy stole, a ja zostałam przy jedzeniu sama.

Pani B. powiedziała, że powinnam nazywać ją ciocią, a pana B. wujkiem, skoro byłam u nich jako krewna. Ciocia, jak zmuszałam się ją nazywać, ostrzegła mnie, żebym była bardzo ostrożna przy myciu, abym nie chlapała mydlinami na drewnianą kuchenną podłogę, ponieważ pozostaną plamy, których nie można usunąć.

Pewnego wieczoru, kiedy bardzo ostrożnie myłam pod zlewem nogi przed pójściem do łóżka, Bogdan, chudy blondyn o szarozielonych oczach i zachowaniu ulicznika, obserwował mnie i zapytał drwiąco: „Jak się czujesz, kiedy myjesz się mydłem zrobionym z twoich braci i sióstr?”.

Spojrzałam nie rozumiejąc, a ciocia syknęła, żebym uważała, a zarazem kazała Bogdanowi być cicho. Spojrzałam na wujka, który siedział przy kuchennym stole i odłożył czytaną gazetę. Miał bolesną twarz, gdy łagodnie odpowiedział na moje spojrzenie: „Tak, obawiam się, że to prawda. Mydło, które dostajemy, jest zrobione w obozach z żydowskiego tłuszczu”.

Patrzyłam na niego, gdy docierała do mnie ta wiadomość. Ja ciągle nie wiedziałam o obozach. Bogdan nie mógł powstrzymać się od dodania: „A abażury na lampy są z ich skóry”. W tej chwili ciotka uderzyła go i poradziła, żeby trzymał pysk zamknięty, bo naprawdę od niej dostanie, podczas gdy on protestował, że powinnam wiedzieć, jak się rzeczy mają.

Z bijącym sercem odłożyłam mydło. Przez następne dni go nie dotykałam. Aż ciotka zauważyła i powiedziała, żebym się starannie myła, bo dostanę od niej. Po tym jak zbiła mnie nową gumową pałką, którą Bogdan niedawno przyniósł do domu, używałam mydła nie rozmyślając, z czego jest zrobione.

Szybko nauczyłam się, jak przestać myśleć lub odczuwać to, co jest nie do wytrzymania. Było to tak, jakby nic do mnie nie docierało, nic więcej nie mogło mnie dotknąć. Gdy byłam bita, ciągnięta za włosy, wykręcano mi różne części ciała, nie płakałam, nie reagowałam, a to jeszcze bardziej ciotkę złościło. Krzyczała:„Ona nawet nie jest człowiekiem”, kiedy czasami Bożenka albo Danusia starały się ją powstrzymać. Ona miała rację, już nie byłam „normalnym ludzkim dzieckiem”.

Chociaż na ogół nie bywała nawet dla własnych dzieci kochającą i troskliwą matką, miewała chwile czułości, zwłaszcza wobec Bożenki, dla której miała najwięcej uczucia. Kiedy zdarzał się jeden z jej napadów, mogła i im przyłożyć, ale one były przyzwyczajone i wiedziały, jak się bronić. Ja nigdy nie spotkałam nikogo mówiącego i postępującego w taki sposób, byłam w bezustannym szoku, który przechodził w odrętwienie, stając się twardą skorupą.

W Boże Narodzenie była w szczególnie dobrym nastroju i nawet dała mi prezent. Miałam nadzieję, że zmieniła się, ale ten nastrój nie trwał długo. Pewnej nocy śniło mi się, że ciocia mnie pocałowała i naiwnie opowiedziałam ten sen Bożence. Ona powtórzyła to matce, która rozzłościła się. „Co takiego zrobiłaś ostatnio, żeby zasłużyć na pocałowanie, ty biedna podróbko ludzkiego dziecka! Większą przyjemnością byłoby całowanie kamienia!”.

Oprócz zdolności zadawania bólu fizycznego, ciocia miała bogaty repertuar słowny. Na pierwszym miejscu było wyśmiewanie. Wkrótce po moim przybyciu ciocia zapytała mnie o moją matkę. Kiedy powiedziałam, że była aktorką, roześmiała się. „Ale, ale, umiesz dodawać sobie znaczenia – aktorka, rzeczywiście! Może kiedyś była statystką, ale nie opowiadaj bajek, żeby dodać sobie ważności. Co ty sobie myślisz?”.

Po paru tygodniach mojego pobytu rodzice zdołali przekazać przez podziemne kontakty trochę mojej odzieży. Niektóre rzeczy były bez wątpienia moje. Była sukienka, którą mama uszyła ze swoich starych spódnic. Był sweter zrobiony przez nią ze starego, z którego wyrosłam, i sweterka mamy, ufarbowany na czarno, żeby pokryć różne, niepasujące do siebie odcienie. Żadne inne na tej ziemi nie mogły być takie same, jak te zrobione dla mnie. Pakunki nie były przyniesione do mieszkania, tylko jakiś posłaniec zawiadomił ciocię, gdzie je odebrać.

Gdy pewnego dnia zobaczyłam Bożenkę w mojej sukience, niewinnie zawołałam: „O, moja sukienka!”, zadowolona, że widzę coś znajomego. Ciocia zmierzyła mnie surowym spojrzeniem, stwierdzając, że właśnie kupiła Bożence sukienkę, a jeśli wygląda podobnie do takiej, jaką kiedyś miałam, to nie powód, żeby oskarżać Bożenkę o noszenie moich rzeczy. Jeśli będzie konieczne, to ona nauczy mnie powstrzymywać niezdrową wyobraźnię i takie uwagi za moją głupią gębę.

Oczywiście od tego czasu byłam cicho, gdy rozpoznawałam jakieś znajome rzeczy. Dawała mi niektóre z nich, oświadczając ze słodkim uśmiechem, że moi rodzice w końcu przysłali mi coś. Ona mnie karmi, ale ubierać już nie jest w stanie.

Coraz słabiej reagowałam na wszystko, byłam coraz bardziej niezdolna do zrobienia właściwie czegokolwiek, wszystko wypadało mi z rąk, gubiłam pieniądze dawane mi na drobne zakupy. Wtedy następowało: „Jesteś niezguła do niczego” albo „Ty głupia imbecylko, zastanawiam się, jacy są twoi rodzice, że stworzyli takie gówno”. Albo: „Takie byle co jak ty wie tylko, jak siedzieć i srać, i siusiać do łóżka, żeby z lenistwa się z niego nie podnieść”, po czym zazwyczaj następowało bicie.

W reakcji na wymyślanie i bicie coraz bardziej twardniałam. I coraz bardziej przekonywałam się, że ona ma rację, że jestem bezużyteczna i bezwartościowa, po prostu karykatura ludzkiego dziecka. Zdarzały się inne chwile, z dala od niej, gdy pojawiała się inna osoba, ale te dwie były osobno, jakby jedna nie była świadoma istnienia tej drugiej.

Nie ja jedna żyłam w strachu przed ciocią. Jej zwierzęta, zwłaszcza pies Komar, także były okrutnie bite. Pies tak się jej bał, że gdy wołała go tonem niewróżącym niczego dobrego, szedł do niej, siusiając po drodze, przywierał do podłogi, mając może nadzieję, że zniknie, zanim do niej dotrze. Oczywiście dostawał dodatkowe lanie za to, co po drodze zrobił. Jego skowyt słychać było w całym domu.

A jednak parę miesięcy później, gdy mama uciekła z getta i krótko przebywała z nami, a ciocia zachowywała się wobec mnie trochę inaczej, mama przed opuszczeniem nas błagała ciocię, żeby traktowała mnie choć w połowie tak dobrze, jak swojego psa.

Była tylko jedna rzecz, o którą mnie nigdy nie oskarżała. Nigdy nie posądziła, że ją okradłam. Nie wiem z jakiej przyczyny, może uznała, że jestem za głupia i tchórzliwa, ale mimo że niczego nie robię jak należy, była przekonana, że nie kradnę.

Wszyscy wiedzieliśmy, że trzyma pieniądze w kubku. Pewnego dnia stwierdziła, że pieniądze zginęły i zapytała mnie, czy widziałam, kto je zabrał. Wiedziałam, że to był Bogdan. Zanim zdecydowałam, co powiedzieć, ciocia uznała, że to on, ponieważ Bożenka nigdy nie okradłaby matki, a Danusi nie było tego dnia w domu.

Kiedy oskarżyła syna, zapytał, dlaczego podejrzewa jego, a nie tę żydowską sukę. Zaczęła go bić, ale udało mu się uciec na klatkę schodową. Przekonany, że to ja naskarżyłam, wrzeszczał, zbiegając po schodach: „Tak, wierzysz kłamliwej żydowskiej suce! Ta nic niewarta kurwa znaczy dla ciebie więcej niż własne dziecko!”. Na szczęście nikogo nie było w pobliżu, ciocia pobiegła za nim, złapała go i wciągnęła do mieszkania. Tym razem dostał prawdziwe lanie.

Danusia była niebieskooką ciemną blondynką o nieco wystających zębach. Nie zajmowała się ani Bożenką, ani mną do czasu kiedy rozpoczęły się rosyjskie naloty, które zdarzały się prawie każdej nocy. Ciocia kazała jej zabierać nas co wieczór na wieś. Jechałyśmy tramwajem na najdalsze przedmieścia, a dalej pieszo do wsi, gdzie prosiłyśmy chłopów o przenocowanie w stodołach.

Nieraz dołączali się do nas inni, którzy też woleli uciec z miasta.
Drzemałam, słuchając opowiadań przy ognisku. Czasami dostawałyśmy kartofle, które piekłyśmy i jadłyśmy pod rozgwieżdżonym spokojnym niebem.

Danusia odnosiła się do mnie zawsze tak, jak do Bożenki. Kiedy kładłyśmy się spać na pachnącym sianie, one leżały w pewnej odległości ode mnie, ponieważ nie było wiadomo, kiedy się zmoczę. Były niezadowolone, kiedy zmoczyło się ich posłanie, ale żadna nie mówiła tego matce, a ja nie dostawałam lania, przynajmniej z tego powodu.

Pewnego razu Danusia zgubiła chustkę matki, którą pożyczyła na drogę, i bała się, gdy matka kazała ją oddać. Wtedy szybko powiedziałam, że to ja ją zgubiłam. Byłam zadowolona, że mogę odwdzięczyć się Danusi za życzliwość, biorąc lanie na siebie. Nigdy nic nie powiedziała, ale od tego dnia była dla mnie jeszcze bardziej miła.

Skończyły się nocne naloty i tym samym nasze wycieczki poza Warszawę. Wtedy Danusia zadecydowała, może za namową cioci, że będzie Bożence i mnie dawać lekcje. Znalazła stary polski podręcznik i obie z Bożenką stałyśmy się pilnymi uczennicami czytania i pisania – w tych jedynie przedmitoach Danusia czuła się kompetentną nauczycielką.

Na początku Bożenka odnosiła się do mnie jak do każdej nowej dziewczynki w swoim otoczeniu i dopiero później stosunki stały się nierówne. Początkowo zabierała mnie niekiedy ze sobą, gdy gdzieś wychodziła, ale w domu spędzałyśmy razem coraz więcej czasu, zwłaszcza wieczorami, przed położeniem się spać.

Wkrótce po moim przybyciu sprawdziła, na ile byłam uświadomiona w sprawach seksu i widząc, że ja nic nie wiem, zaczęła mi bardzo dokładnie wyjaśniać, jak się robi dzieci. Początkowo nie uwierzyłam jej, bo brzmiało to tak niedorzecznie.

Kiedy już mnie przekonała, że wie to z najlepszego źródła, doszłam do wniosku, że w ten sposób robi się polskie dzieci. Żydowskie na pewno inaczej, bo jakbym mogła o tym nie usłyszeć przez całe osiem lat mojego życia? Ale gdy Bożenka zapytała mnie, co myślę o tym, jak pojawiają się żydowskie dzieci, nie umiałam odpowiedzieć. Jakoś nigdy dawniej nie zastanawiałam się nad tym.

Po wyjaśnieniu jak się robi dzieci, zaczęła mi opowiadać, jak chłopcy lubią bawić się z dziewczynkami. Powiedziała, że takie zabawy są złe i trzeba się ich wstydzić. Wyznała mi, że raz, kiedy odwiedziła swoją koleżankę Tereskę, była świadkiem, jak jej dwaj bracia zmusili ją do rozebrania się, potem gonili ją aż złapali, położyli na stole i zmusili, żeby poddała się temu, co chcieli z nią zrobić. Bożenka opisała z wielkim upodobaniem, co chłopcy zrobili swojej siostrze. Miała podejrzenie, że Tereska lubiła te zabawy, była tylko skrępowana obecnością Bożenki.

Słuchając nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że chociaż Bożenka przybierała oburzony ton wobec tych zachowań, to była nimi zafascynowana, tak jak ja byłam zaskoczona i zafascynowana słuchając.

Później zastanawiałam się co się dzieje, kiedy Bogdan czasami przychodził do naszego łóżka. Bożenka i Danusia spały razem w głowach łóżka, a ja w nogach. Pewnej nocy Danusia powiedziała: „O, pójdź już do Marysi!”. I on przeniósł się na moją stronę. Zaczął mnie pieścić i było mi przyjemnie, ale oczywiście już wiedziałam, że to jest złe, więc zaprotestowałam.

Bogdan powiedział, że mógłby mnie nauczyć czegoś bardzo przyjemnego i żebym zapytała Danusię, jeżeli nie wierzę, jaką przyjemność mógłby mi zrobić. Ale ja pamiętałam, co mówiła Bożenka, że to nie są stosowne czynności, więc dalej protestowałam. Zaśmiał się i zostawił mnie, ale wrócił parę nocy później.

Wtedy udałam, że śpię. Przecież, skoro spałam, nie mogłam nic poradzić na to, że zrobił mi to co złe, ale co czułam jako bardzo przyjemne. I skąd on wiedział dokładnie, gdzie mnie dotykać, aby sprawić największą przyjemność? A co on z tego mógł mieć, skoro ja miałam całą przyjemność?

Zaczęłam czekać na jego odwiedziny, chociaż nigdy bym się do tego nie przyznała – wstydziłam się, że cieszę się tym, co jak dowiedziałam się od Bożenki, było złe i niestosowne…

Gdy w końcu miałam już odpowiednie dokumenty i ustalono, że u nich zostaję, Bożenka zaczęła stale zabierać mnie ze sobą gdziekolwiek wychodziła. Z dala od cioci strach mnie opuszczał. Lepiej czułam się z Bożenką. Na początku, kiedy jeszcze nie wiedziałam, co można robić, pozwalałam jej postanawiać, dokąd idziemy i co robimy, ale z czasem okazało się, że możemy żyć w zgodzie tylko wtedy kiedy ona o wszystkim decydowała. Z czasem przywykłam do posłuszeństwa, nie miałam odwagi sprzeciwić się jej, bo jeśliby coś na mnie powiedziała matce, to mogłabym oberwać…

W wielu sprawach byłyśmy zgodne. Wkrótce po zapisaniu do świetlicy obie zostałyśmy wybrane pierwszą parą w tańcach ludowych. Bożenka miała piękny głos i pozwalano jej śpiewać solo, podczas gdy mnie zawsze proszono o recytowanie wierszy. W chórze Bożenka podawała ton, ja zaś pamiętałam słowa i polegano na mnie, że podpowiadam właściwie.

Ta beztroska przerwa nie trwała długo. Nauczyłam Bożenkę wiązania bawełnianych sznurków i splatania z nich toreb, czego nauczyłam się w szkole, w klasie rzemiosł rękodzielniczych. Kiedy ciocia zobaczyła dwie skończone torby, zdecydowała, że możemy w ten sposób zarabiać pieniądze.

Wkrótce w domu powstał warsztat produkujący torbę za torbą, aż moje palce pokaleczyły się i pokryły bąblami od wiązania sznurków. Poszłyśmy na targ i zaczęłyśmy sprzedawać. Wchodziłyśmy również do różnych salonów piękności i tam pokazywałyśmy kobietom torby. Zaczęłyśmy zarabiać pieniądze! Ciocia była bardzo zadowolona i dała każdej z nas trochę pieniędzy na to, co same chcemy kupić.

Moim największym pragnieniem była lalka.Miałam dużo lalek przed wojną, które tak jak i inne zabawki nie zostały zabrane, kiedy przenieśliśmy się do getta. Miałam nadzieję na lalkę, gdy zbliżały się moje ósme urodziny i byłam bardzo rozczarowana, ponieważ zamiast lalki dostałam mój pierwszy zegarek.

Urodziny w getcie były obchodzone bardzo skromnie i moi rodzice przepraszali swego hojnego przyjaciela, że nie doceniłam jego kosztownego podarunku. Starali się mnie przekonać, że zegarek jest bardziej stosowny dla dużej dziewczynki, która była już w trzeciej klasie, ale nie za tym tęskniłam.

Po tym, co się od tego czasu wydarzyło, zapomniałam o mojej tęsknocie za lalką, ale ona nigdy nie zniknęła. Tak więc teraz zamierzałam sama kupić sobie lalkę i mieć coś własnego do kochania. Pieniądze, które dostałam, wystarczyły tylko na bardzo małą laleczkę, ale to nie miało znaczenia. Bożenka pomogła mi przygotować dla niej łóżeczko i trochę ubranek.

Raz właśnie się tym zajmowałam, gdy przyszła sąsiadka. Pani Lasocka była jedyną sąsiadką, z którą ciocia rozmawiała. Ja byłam zawsze zadowolona, gdy ktoś przyszedł, bo ciocia była wtedy dla mnie miła. A pani Lasocka była bardzo przyjacielska. Patrzyła chwilę na moją zabawę i powiedziała, że za parę dni coś mi przyniesie.

Wróciła z piękną szydełkową sukienką dla mojej lalki. Nie wiedziała, ile mnie jej uprzejmość będzie kosztowała. Ciocia od razu zadecydowała, że ta mała lalka w nowej sukience będzie świetną ozdobą jej łóżka i więcej nie pozwoliła mi się nią bawić.

Od czasu do czasu nasze mieszkanie stawało się schronieniem dla Żydów i polskich członków ruchu oporu. Ciocia nie była zadowolona z tych pierwszych, często grożąc, że wyrzuci ich na ulicę, jeżeli nie będzie pieniędzy albo jeśli musieli pozostać dłużej niż było początkowo uzgodnione. Raz rzeczywiście zmusiła Żydówkę do wyjścia tuż przed godziną policyjną, gdy przebywanie na ulicy było niebezpieczne nawet dla Polaków.

Pewnego dnia pojawiła się moja matka. Podczas jej pobytu ciocia powstrzymywała się od wymyślania mi i kierowała swoje jadowite uwagi głównie do mojej matki. Mama radziła mi nie zwracać uwagi na to, powtarzając, że najważniejsze jest, żeby po prostu przeżyć.

Obejmowałyśmy się i spałyśmy razem na podłodze w pokoju. Mama była najbardziej przerażona brakiem tego, co uważała za minimalną higienę osobistą, co było dla niej na drugim miejscu po ratowaniu życia.

Nie zwracając uwagi na złorzeczenia, które prowokowała, mama zabrała się do wprowadzania pewnych zmian. Myła się cała gąbką pod kuchennym zlewem, okrywając się dyskretnie płaszczem. Robiła to codziennie, jeśli tylko było możliwe. Nalegała, abym myła się tak samo i zachęcała do tego Bożenkę.

W tym domu było to niesłychane. Należało myć nogi przed pójściem do łóżka, a rano ręce, twarz i uszy. Raz w tygodniu, w niedzielę, grzało się wodę i każdy z nas po kolei mył się w specjalnej misce najpierw do pasa, potem od pasa. Wszyscy wtedy wychodzili z kuchni, żeby zapewnić myjącemu się prywatność. Ciocia uważała, że częstsze mycie jest niezdrowe i potępiała brak skromności mojej mamy.

Włosów nie myło się częściej niż raz w miesiącu. Mama natychmiast zażądała obcięcia włosów mnie i Bożence, po czym nastąpiło mycie i energiczna walka z wszami, które miałyśmy. Początkowo niechętnie Bożenka poddała się i mama codziennie czesała nas specjalnym grzebieniem, żeby usunąć wszy i gnidy. I rzeczywiście, stopniowo pozbyłyśmy się ich. Ciocia uważała, że nigdy w jej domu nie było wszy, zanim ja się pojawiłam i na pewno to ja je przyniosłam, ponieważ bez wątpienia takie częste mycie powodowało ich mnożenie się.

Nigdy nie miałam wszy, nawet w getcie mama czuwała nad tym. Jeśli tylko się pojawiały po przypadkowych kontaktach z kimś na ulicy, mama dbała, żeby się nie rozpleniły. Wkrótce po przybyciu do tego domu przyzwyczaiłam się do nich we włosach i odzieży, doszłyśmy do dużej zręczności w łapaniu ich i rozgniataniu między paznokciami wskazujących palców. Jednak mama była zdecydowana pozbyć się ich w ogóle.

Ciocia pozwoliła Bożence i mnie pójść do publicznej łaźni i mogłyśmy chodzić tam przynajmniej dwa razy w roku. Tam rozkoszowałyśmy się gorącym prysznicem, podczas gdy nasza odzież była dezynfekowana i odwszona. Wracała do nas gorąca, co było przyjemnością w mroźny, zimowy dzień. Gdy moja mama odeszła, wszystko wróciło do poprzednich zwyczajów.

Oczywiście podczas swojego pobytu mama mogła wprowadzić zmiany tylko w pewnych granicach. Nasza bielizna pościelowa na przykład była prana dwa razy w roku, na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Od samego rana ciocia gotowała wszystko w wielkim kotle, stawiała balię na środku kuchni, potem mydliła i tarła na tarze każdy kawałek, wykręcała i płukała w czystej wodzie. To była ciężka praca i ciocia chciała, żeby tego dnia wszyscy wyszli z domu.

Ja trafiłam do tego domu między praniami, wtedy był największy smród, spotęgowany tym, że Danusia chorowała na ciężką infekcję. Moje nocne moczenie też potęgowało panujący w łóżku zaduch. Domyśliłam się z podsłuchanych rozmów, że na krótko przed moim przybyciem Danusia rozeszła się z mężem i wróciła do matki, aby urodzić dziecko, które albo urodziło się martwe, albo umarło wkrótce po porodzie.

Moja matka była przerażona, gdy zobaczyła, że wszyscy używają jednej szczoteczki do zębów (tej samej, którą ja przyniosłam). Wiedziała jednak, na ile może sobie tam pozwolić i wybierała to, co najważniejsze. Nieustannie przypominała sobie i mnie, że to wszystko trzeba przetrwać i nigdy nie traciła wiary, że ja z tą rodziną przeżyję wojnę.

Nie było ciągle pewne, gdzie mama będzie się mogła ukryć, a musiała się ukrywać, ponieważ jej wygląd natychmiast ją zdradzał. Mnie uważano za szczęśliwą, bo mogłam być na swobodzie, nic we mnie nie zdradzało Żydówki. Ciągle nie znałyśmy losu ojca. Minęło dziewięć miesięcy od chwili, gdy opuściłam getto, a getto płonęło.

Nie wiedziałam wtedy, że było tam powstanie, garstka jeszcze niewywiezionych Żydów walczyła z niemiecką potęgą i trzymała się prawie cały miesiąc, zanim ich pokonano. Teraz każdej nocy niebo było czerwone, jakby nigdy nie kończył się tropikalny zachód słońca. Nasi sąsiedzi stawali na ulicy, zacierali wesoło ręce na ten widok: „Żydki się upieką – w końcu stało się coś dobrego, ha, ha, ha…”.

Dostałyśmy z Bożenką do sprzedawania razem z naszymi torbami jedwabne pończochy i pachnące mydło. Czasami mogłyśmy iść do parku albo do świetlicy. Jeżeli to nie było możliwe, snułyśmy fantazje, które nas całkowicie pochłaniały. Siadałyśmy w jakimś kącie albo leżałyśmy w nocy w łóżku i udawałyśmy hrabianki albo księżniczki, mające mężów i dużo dzieci.

Opisywałyśmy dokładnie wygląd nasz, naszych mężów i dzieci. Wymyślałyśmy ich imiona i wiek, ich zajęcia i nasze postępowanie z nimi. Widziałyśmy się jako uczestniczki ruchu oporu, dokonujące niezwykłych czynów. Byłyśmy kobietami szlachetnymi, pięknymi, wykształconymi i bardzo religijnymi.

Mogłyśmy nasze fantazje przeżywać godzinami. Ciocia domagała się, żeby jej powiedzieć, o czym tak cały czas szepczemy, ale Bożenka umiała ją uspokoić i zostawiała nas w spokoju.

Nigdy nie wspominałyśmy z Bożenką odwiedzin Bogdana. Później, kiedy już do nas nie przychodził, czasami udawałyśmy jedno z naszych dzieci, starszą dziewczynkę, która miewała do czynienia z chłopcami. Początkowo po prostu opowiadałyśmy, co chłopiec jej robił, ale wkrótce Bożenka zaskoczyła mnie pewnego wieczoru w łóżku, gdy zdecydowała się pokazywać na mnie, co wyczyniał.

Podjęłam tę zabawę i od tego czasu na zmianę dotykałyśmy się, opowiadając, że chłopiec robi to dziewczynce, kiedy ona śpi albo z innego powodu nie może się bronić przed jego zalotami. Te zabawy z Bożenką były prawie tak przyjemne jak dawne wizyty Bogdana, a na pewno bardziej stosowne, zgodnie z zasadami Bożenki o tym, co dobre i złe, które ja w pełni przyjmowałam.

Gdy nie było Bożenki, tworzyłam własne fantazje, głównie o zakończeniu wojny i powrocie do rodziców albo o uratowaniu przez jednego z wujków. Wiedziałam, że są bezpieczni w Ameryce Południowej. Moi rodzice nauczyli mnie, żebym zwróciła się do wujków, gdyby oni nie przeżyli. Miałam też własne pomysły co robić, gdybym była pewna, że rodzice nie przeżyli – albo popełnić samobójstwo, albo żyć i mieć własne dziecko, któremu dałabym wszystko to, co dziecko powinno mieć, a czego mnie życie odmówiło.

Ruch oporu przeprowadzał sabotaże w niemieckich fabrykach. Raz celem była fabryka słodyczy, „skonfiskowano” wiele kilogramów cukierków, których potem było trzeba się pozbyć. Przez tygodnie byliśmy przejedzeni cukierkami, a Bożence i mnie powierzono zanoszenie paczek z tym niebezpiecznym dowodem pod pewne adresy. W ten sposób, nie tylko w wyobraźni, brałyśmy udział w ruchu oporu.

Chodziłyśmy śmiało, wiedząc, że mamy niebezpieczne zadanie, bo gdyby nas zatrzymano i sprawdzono paczki, trafiłybyśmy na gestapo. Raz niemiecki żołnierz pomógł mi nieść paczkę, gderając, że taka mała dziewczynka musi nieść taki ciężar. Nie podejrzewał, że pomaga polskiemu ruchowi oporu,nie mówiąc już o ulżeniu ciężaru żydowskiemu dziecku. Byłyśmy dumne, że tyle mogłyśmy pomagać.

Niedługo potem Bożenka zadecydowała, że nie powinnyśmy chodzić do kina, bo w ten sposób wspieramy niemiecką gospodarkę. Oczywiście zgodziłam się, chociaż ciężko było wyrzec się tej niewielkiej okazji wytchnienia od ciężkiego życia.

Ciocia pozwalała nam od czasu do czasu chodzić na niedzielne poranki i to była jedyna szansa prawdziwej ucieczki od rzeczywistości, a zarazem zdobycia nowych pomysłów i możliwości dla wyobrażonego świata i naszych zabaw. Do wyboru było wiele kin i chodziłyśmy od jednego do drugiego, oglądając fotosy z wyświetlanych filmów i wybierając ten, który nam najbardziej odpowiadał. Nigdy nie byłyśmy rozczarowane.

Zrezygnowanie z tego nie było dla mnie łatwe, ale przecież byłam polską patriotyczną hrabiną, działającą w ruchu oporu, a poświęcenia były konieczne…Chodziłyśmy głównie na filmy niemieckie, ale niekiedy na stare polskie komedie.

Ciche pukanie do drzwi i wszedł mężczyzna. Pomimo wąsów i munduru kolejowego konduktora rozpoznałam mojego ojca. Jak zombi nadal siedziałam na krześle, czekając, co się stanie. Nie byłam pewna, czy bezpiecznie będzie go przedstawić.

Krótko rozmawiał z ciotką, która trąciła mnie: „Nie poznajesz swojego ojca? Nie chcesz się z nim przywitać?”. Mając jej pozwolenie, skoro on wyraźnie powiedział kim jest, wstałam i uścisnęliśmy się. Wkrótce poszedł, ale podsłuchałam rozmowę, z której dowiedziałam się, że moi rodzice ukrywają się razem w Zielonce, wsi niedaleko Warszawy.

Pewnego dnia byłam sama na ulicy, gdy wujek wracał z pracy do domu. Przywitał mnie przyjaźnie jak zwykle i dał mi 50 groszy, żebym kupiła sobie wody sodowej. Schowałam pieniądze i przy następnej okazji, gdy byłam sama, poszłam na stację kolejową dowiedzieć się, ile kosztuje bilet do Zielonki.

Okazało się, że wystarczy mi pieniędzy. W przeszłości wiele razy wyobrażałam sobie, że uciekam, ale teraz miałam konkretny cel. Poszukam moich rodziców! I przekonam ich, żeby pozwolili mi zostać z nimi. Kupiłam bilet i wkrótce byłam w pociągu do Zielonki.

Zapamiętałam adres, pod którym rodzice się ukrywali, i poszłam, nie pytając o nic nikogo, pewna, że znajdę tę ulicę. Ale kiedy znalazłam się koło tego domu, nie wiedziałam, co robić. Czy mogę po prostu zapukać i zapytać o nich? A co, jeśli ich tam już nie ma? A jeśli są, ale ten, kto otworzy drzwi, nie wie o tym i w ten sposób ich odkryje?

Ponownie instynkt mojej matki przywiódł ją do okna, kiedy stałam tam niezdecydowana. Drzwi się otworzyły i kobieta kazała mi wejść. Matka zaprowadziła mnie do piwnicy, gdzie ukrywało się trzynaście osób. Nigdy nie wchodzili na górę, bo nawet przyjaciel tej kobiety nie wiedział
o ich obecności, a nigdy nie było wiadomo, kiedy on przyjdzie. Coś nakazało mojej matce pójść na górę i zobaczyła mnie przez okno.

Wszyscy mnie wyściskali i wycałowali, potem powiedzieli, że nie mogę zostać. Błagałam rodziców, żeby mnie nie odsyłali, że będę bardzo grzeczna, nie muszę dużo jeść i nie będę nikomu przeszkadzać. Tylko proszę, proszę, nie każcie mi wracać!

Tak jak wtedy, kiedy przekonywała mnie do opuszczenia getta, mama teraz tłumaczyła, dlaczego nie mogę zostać z nimi. Powiedziała, że nie wiedzą, jak długo będą mogli zostać tutaj i gdzie będą się ukrywać później i czy ludzie, którzy ich ukryją, będą chcieli ukrywać dziecko. Pozostanie z nimi mogłoby nie tylko zagrozić ich życiu, ale także jedenastu innych osób.

Ja mam doskonałe dokumenty, dobry wygląd i nie muszę się ukrywać. I nieważne, jakie to może być trudne dla mnie, przynajmniej u B. przeżyję. Nie byłam przekonana. Argumenty mamy nie robiły na mnie wrażenia. Byłam niepocieszona. Poczułam, że nawet jak przeżyję, będę w środku martwa i powiedziałam o tym rodzi- com. Tym razem nie zgodziłam się na nasze rozstanie, ale nie miałam wyboru i musiałam odejść.

Wracając zastanawiałam się, co czeka mnie po powrocie, ale nie dostałam lania, gdy powiedziałam, gdzie byłam. Ciocia wpadła na pomysł, żeby posłać mnie tam z powrotem z Bożenką, która będzie dobrze przygotowana, co powiedzieć moim rodzicom.

Tym razem miałam mieszane uczucia. Nie tylko nie przewidywałam, że moja sytuacja się zmieni. Martwiłam się, że przyprowadzając Bożenkę mogę narazić moich rodziców na szantaż. Lecz oni nas beztrosko przyjęli i jeszcze raz rozkoszowałam się tam miłością rodziców. Moja dawna śmiałość pojawiła się do tego stopnia, że w drodze powrotnej ośmieliłam się sprzeciwić Bożence, choć na chwilę odmawiając jej rządzenia mną. Bożenka zagroziła, że powie matce, jak się niegodziwie zachowałam.

Zazwyczaj bez Bożenki nie chodziłam do parku. Gdy byłam sama, wolałam długie spacery różnymi ulicami, często szłam na Marszałkowską, gdzie podziwiałam piękne ubrania na wystawach. Obiecałam sobie nigdy nie nosić po wojnie niczego brzydkiego. Dlaczego kupować brzydkie rzeczy, skoro można dostać piękne suknie i bieliznę?

Pewnego dnia poszłam jednak do parku i jakoś tak się stało, że powiedziałam dziewczynkom, jak ciocia źle mnie traktuje i jak się jej boję. Gdy następnym razem byłam z Bożenką, dziewczynki powtórzyły jej, co powiedziałam, a ja, wystraszona, gwałtownie zaprzeczyłam.

Bożenka zaczęła rozpytywać, aż jedna z nich, Wiesia, widząc mój strach, przerwała dziewczynkom, mówiąc, że kłamią, ona nie słyszała, żebym cokolwiek powiedziała przeciw Bożence i jej matce, ona nie rozumie, dlaczego robią jej taki kawał. Bożenka uspokoiła się i nigdy nie powtórzyła moich oskarżeń matce.

Od tego dnia Wiesia stała się przyjaciółką, z którą spędzałam coraz więcej czasu. Bożenka zaczęła się przyjaźnić z grupą starszych dziewczynek, do której nie byłam przyjęta i mogłam swobodnie przebywać z Wiesią.

Wkrótce stałyśmy się nierozłączne, razem chodziłyśmy do kościoła i na spacery, a nawet spędzałam czas u niej w domu, gdzie jej rodzice byli dla mnie mili. Nie bawiłyśmy się w fantazje, po prostu przebywałyśmy ze sobą, ciesząc się rosnącym zaufaniem i przyjaźnią. Dzięki przyjaźni z Wiesią moje życie się odmieniło, chociaż nie mogłam podzielić się z nią prawdą o sobie.

W końcu zostaliśmy zadenuncjowani. Byliśmy wszyscy w domu. Zamarliśmy na odgłos zbliżających się ciężkich kroków. Wujek i Bogdan rzucili się do szafy, gdzie było pełno nielegalnej literatury, którą ciocia i Danusia szybko wkładały do pieca.

Patrzyłyśmy z Bożenką na siebie, nie wiedząc, co robić. W tym czasie nikt się u nas nie ukrywał, ale w szafie w korytarzu była broń. Nie było czasu, żeby się jej pozbyć. Wpadli do kuchni, kazali położyć się na podłodze i zrobili rewizję. Nie trwało to długo. Zabrali wujka i Bogdana. Nigdy ich już nie zobaczyłam.

Po wojnie słyszałam, że Bogdan przeżył. Mój „wujek”, uprzejmy, miły człowiek został zamordowany w Auschwitz. Nie miałam okazji podziękować mu i powiedzieć, że go kochałam, że pod pancerzem, którym okryła się Marysia, ukryta była miłość i wdzięczność do szlachetnego człowieka, pana Józefa.

Byliśmy wydani jako uczestnicy ruchu oporu, nie zaś za ukrywanie żydowskiego dziecka. Jednak po tym wypadku Danusia, Bożenka i ja przeniosłyśmy się do Włoch, wsi pod Warszawą, gdzie przyjaciel Danusi miał pokój. Był to szczęśliwy okres z dala od cioci. Danusia nie zajmowała się Bożenką i mną.

Wkrótce zaczęli się nami interesować chłopcy i chociaż ja byłam bardzo wstydliwa, spodobał mi się jeden z nich i miałam nadzieję, że on znajdzie odwagę, żeby się do mnie zbliżyć. Bożenka szybko mi wytłumaczyła, że nie ma sensu, abym zakochała się w polskim chłopcu, bo jak tylko skończy się wojna i on dowie się, że jestem Żydówką, nie będzie chciał mieć ze mną do czynienia.

Czy takie argumenty mogły zapobiec zakochaniu się? Nadal spoglądałam z nadzieją na chłopca, ale on patrzył na mnie z daleka i nigdy nie odważył się na żaden śmiały ruch.Wreszcie uznano, że możemy bezpiecznie wrócić do domu i życie toczyło się bez zmian.

Minęły prawie dwa lata mojego pobytu u tej rodziny, gdy pojawił się mąż Danusi z wiadomością, że Rosjanie są coraz bliżej i członkowie ruchu oporu
przyłączają się do partyzantów, tworząc regularne wojsko przygotowujące powstanie w Warszawie. Danusia poszła z nim do tego wojska.

W ciągu jednej nocy Warszawa dosłownie zeszła pod ziemię. Ludzie przenieśli się do piwnic, przebito przejścia między piwnicami. Prawie całe miasto było połączone pod domami i wykopami pod ulicami. Tam, gdzie podziemne przejścia nie były możliwe, budowano barykady. W całym mieście trwało strzelanie, a niemieckie armaty burzyły domy.

Kiedy nasz dom został trafiony, ciocia, Bożenka i ja przeniosłyśmy się tam, gdzie stacjonowała Danusia. Ciocia przyłączyła się do grupy kobiet wytwarzających granaty. Bożenka i ja, jedyne dzieci w tej grupie, dostawałyśmy mnóstwo cukru, którego używano do produkcji granatów. Byłyśmy pozostawione same sobie, włóczyłyśmy się tunelami, udając, że spełniamy bardzo ważne misje.

Była nadzieja, że Rosjanie przyjdą na pomoc i wojna wkrótce się skończy. Jednak po dwóch miesiącach zaciętej walki powstanie upadło, a wszyscy młodzi ludzie zostali wywiezieni do Niemiec. Nigdy już nie zobaczyłam Danusi, ale po latach dowiedziałam się, że po wyzwoleniu przez Anglików zdecydowała się pojechać do Londynu i nie wracać do komunistycznej już wtedy Polski.

Stare kobiety i dzieci wywieziono do różnych wsi w Polsce, daleko od Warszawy. Wieśniacy, wykonując surowe rozkazy Niemców, musieli tych wygnań- ców przyjąć do domów i wyżywić. Warszawa pozostała bez mieszkańców.

Ciocia, jej starsza siostra, ciocia Olesia, która dołączyła do nas w czasie powstania, Bożenka i ja wychodziłyśmy z Warszawy z innymi starymi kobietami i dziećmi. Po całym dniu marszu dostałyśmy się do obozu przejściowego i po kilku dniach załadowano nas do pociągu, który zawiózł nas gdzieś w okolice Kielc. Stamtąd furmanką pojechałyśmy do odległej wioski.

Tam, u wiejskiej rodziny, dostałyśmy dość duży pokój z dwoma łóżkami. Żywność otrzymywałyśmy codziennie od innych chłopów z wioski. Do Bożenki i do mnie należał obowiązek chodzenia do różnych domów i odbierania żywności.

Gdy nadeszła zima, wędrówki po wsi były trudne i często tonęłyśmy po kolana w śniegu. Nie unikałyśmy tych wypraw, zwłaszcza do domów, w których dostawałyśmy chleb. Wracając skubałyśmy i zjadałyśmy jeszcze ciepłe kawałki świeżo pieczonego bochenka.

Ciocia zostawiała mnie na ogół samą sobie. Najchętniej siedziała i nic nie robiła, cieszyła się towarzystwem siostry. Wkrótce przyzwyczaiłyśmy się do nowej codzienności. Przez większość czasu nie wiedziałyśmy, co dzieje się na świecie. Słyszałyśmy pogłoski o nadchodzeniu Rosjan, że Warszawa została wyzwolona, ale byłyśmy daleko od wszystkiego, przysypane śniegiem, na utrzymaniu wieśniaków.

Potwierdziło się wreszcie, że weszli Rosjanie. Przynajmniej jednego widziano w naszej wsi, cała okolica była wyzwolona, tak jak Warszawa. Ale cioci nie spieszyło się do wyjazdu. Chociaż prawdą było, że podróż byłaby niezwykle trudna ze względu na śnieg, Bożenka powiedziała, że nie zamierza czekać, aż matka będzie gotowa, ale chce wyruszyć natychmiast z nadzieją na odnalezienie ojca. Ja byłam skłonna do niej się przyłączyć. Ciocia Olesia stawiała karty i powiedziała mi, że szuka mnie wysoki, ciemny mężczyzna – to z pewnością był mój ojciec!

Zanim ustaliłyśmy z Bożenką nasz plan wyjazdu i dostania się do Warszawy, śnieg stopniał i wieśniacy zaczęli narzekać, że wygnańcy z Warszawy nie muszą już dłużej pozostawać u nich i być ciężarem. Ciocia wreszcie zdecydowała się wracać.

Ciocia od dawna trzymała mnie, nie dostając za to pieniędzy i chciała nadal trzymać, na wypadek gdyby moi rodzice lub inni krewni przeżyli i hojnie wynagrodzili ją za kłopoty i wydatki, jakie na mnie poniosła. W innym przypadku zaplanowała sprzedać mnie chłopom. Tak czy inaczej dostałaby za mnie pieniądze. Ciocia Olesia słuchała jej bez komentarza.

Zaczęłam sobie wyobrażać, jak mogłabym uciec, gdybym została sprzedana? Zastanawiałam się, czy znalazłabym na to siłę? Tak często wyobrażałam to sobie w przeszłości, jednak nigdy nie miałam odwagi uciec od cioci.

Wróciłyśmy i znalazłyśmy Warszawę w ruinie. Czego nie zniszczono w czasie powstania, zdemolowano, gdy już nie było mieszkańców. Wracający wygnańcy musieli zamieszkać na Pradze, po drugiej stronie rzeki, gdzie ciocia znalazła dla nas pokój.

W Warszawie, na ruinach, nawet jeśli nie pozostał choćby szkielet domu, były przyczepione w miejscu, gdzie kiedyś stał dom, wiadomości o adresach ludzi, którzy przeżyli. Powoli ludzie się odnajdywali. Ciocia też zostawiła nowy adres z wiadomością, że ja jestem z nią. I czekałyśmy. Bożenka dostała surowy rozkaz niespuszczania mnie z oczu. Ciocia nie zamierzała stracić mnie bez należytej rekompensaty.

Pewnego dnia spacerowałyśmy z Bożenką po ulicy, przy której teraz mieszkałyśmy. Przejechała koło nas ciężarówka i nagle zatrzymała się. Głos mojego ojca wołał moje imię. Bożenka wyciągnęła rękę, chcąc mnie powstrzymać, żebym nie pobiegła w jego kierunku, ale on już wyskoczył i rzucił się do nas. W jednej chwili byłam w jego ramionach.

Tłumaczenie z języka angielskiego Halina Szostkiewicz

Fotografie i pamiątki
do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu