zdjęcia: 8

Zofia Żukowska, urodzona w 1936 roku

Zosia. Dziewczynka, która pokonała Hitlera

Często pytają mnie, czy oswoiłam się już z mówieniem o Holocauście. O tym, przez co przeszłam. O gettach, o obozie, o złych Polakach, których spotkałam, i o okrucieństwie Niemców. O wszystkich okropieństwach Zagłady. To oczywiście nie są łatwe rozmowy. To nie są łatwe wspomnienia. Do niektórych rzeczy jednak mogę powracać łatwiej, a niektóre chciałabym wymazać z pamięci.

Niestety – nie da się tego zrobić. Cały czas pamiętam…

Takim właśnie wspomnieniem, które chciałabym wymazać z pamięci, jest Majdanek. Obóz pod Lublinem, w którym znalazłam się z mamą w 1943 roku. Czytałam w życiu wiele książek o koszmarze obozów koncentracyjnych, ale nigdy nie miałam odwagi, aby sięgnąć po książkę o Majdanku… I już nigdy tego nie zrobię.

Bo i po co? Przecież widziałam to wszystko na własne oczy. Wiem, jak tam było. Wiem, jak było w piekle. Głód, przemoc, zawszone baraki. Choroby, łachmany. Życie ludzkie warte mniej niż kromka chleba. Wszechobecna śmierć.

Moja mama wiedziała. Ona nie miała żadnych złudzeń. Wiedziała, jak to wszystko musi się skończyć. Ja też zresztą to przeczuwałam. Rozumiałam, że to wszystko może skończyć się tylko w jeden sposób. I mówiłam o tym mamie otwarcie. Ja, kilkuletnia dziewczynka.

– Mamo, tak bardzo chcę żyć. Ale wiem, że to niemożliwe. Wiem, że umrę.

Domyślam się, że mama po prostu szalała z rozpaczy. Ma pani dzieci, może więc pani sobie wyobrazić, co musiało się dziać w jej duszy. Co musiała przeżywać. To była czarna rozpacz. I wtedy postanowiła, że tak wcale być nie musi. Że wcale nie jesteśmy skazane na taki koniec. Że musi podjąć walkę o życie. Swoje i moje.

Mama obmyśliła plan. Wykradła ukraińskim wachmanom brezentową pelerynę. Bardzo ciemną, chyba czarną. Niech pani nie pyta, jak jej się to udało. Nie wiem. Wykorzystując nieuwagę strażników, podkradła się do drutów kolczastych. Zauważyła, że w jednym miejscu jest niewielka przerwa.

Obok znalazła na ziemi duży kij, którym strażnik katował człowieka, a potem go tam porzucił. Mama dobrze ten kij ukryła. I cierpliwie czekała na okazję. Wreszcie nadeszła ta noc. Padał rzęsisty deszcz, nie było widać nic poza strugami wody spadającymi z nieba. Doskonałe warunki na ucieczkę.

Mama mnie obudziła. Zobaczyłam, że pod pachą trzyma pelerynę.

– Powiedziałaś mi, że chcesz żyć – oznajmiła. – Jeśli tak, to bądź konsekwentna i nie marudź. Chodź, idziemy…

Wyszłyśmy z baraku. W taką pogodę strażnicy chodzący zwykle wzdłuż drutów kolczastych pochowali się w swoich kwaterach. A nawet gdyby byli na zewnątrz – i tak niewiele by zobaczyli. W strugach deszczu, kuląc się, dobiegłyśmy do drutów. Mama, przy pomocy kija, który wydobyła ze skrytki, powiększyła szparę w drutach. Na tyle, abym mogła się przecisnąć. Po mnie przechodziła ona. Niestety zraniła się przy tym boleśnie, kolczasty drut paskudnie poszarpał jej ciało. Najważniejsze było jednak to, że się udało. Byłyśmy po drugiej stronie, poza obozem!

To był jednak dopiero początek. Najłatwiejsza część ucieczki. Podniosłam głowę i rozejrzałam się dookoła. Na horyzoncie blask porannej zorzy. Świtało. Przed nami, w półmroku ciągnęło się brudnoszare, zaorane pole. I nic więcej. Wydawało mi się, że to pole nie ma końca. Gdzieś, daleko, rozmywało się w mroku. Co jakiś czas omiatały je światła reflektorów z wieżyczek strażniczych. Mama się na to przygotowała. Przykryła nas czarną peleryną i pod jej osłoną zaczęłyśmy pełznąć.

Metr po metrze. Centymetr po centymetrze. Byle dalej od drutów. Kiedy zbliżało się do nas światło reflektorów, zamierałyśmy w bezruchu pod peleryną. Słup światła przechodził po nas i płynął dalej. Mama przez cały czas ściskała mnie, ciągnęła za rękę. Deszcz lał coraz bardziej, przemarzłam do kości. Zaorana ziemia zamieniła się w gęste, lepkie błoto. I ono wdzierało mi się do buzi, do nosa, do oczu. Byłam nim cała pokryta.

Wydawało mi się, że czołgamy się przez całą wieczność. Każdy ruch – w ciężkim, lepkim podłożu – był potwornym wysiłkiem. Byłam potwornie zmęczona. Traciłam siły, niemal omdlewałam. Zaczęłam protestować. Byłam w końcu tylko dzieckiem.

– Trudno, niech mnie zabiją. Już mi wszystko jedno – powiedziałam.

I chciałam wstać! Gdybym to zrobiła, natychmiast by nas zabili. Skosili serią z karabinu maszynowego. Moja dzielna mama zawsze wiedziała, co robić w takich sytuacjach. Nie straciła zimnej krwi, nie krzyczała. Chwyciła mnie tylko mocno za włosy i docisnęła do ziemi. I zaczęła mnie ciągnąć dalej. Wolną ręką rozgarniała ziemię. Podciągała kolana, odpychała się nogami. Pełzła tak przez to straszliwe błoto. Powoli, nieubłaganie, do przodu. Słyszałam jej świszczący od wysiłku oddech.

Bolało mnie to potwornie, ale byłam już zobojętniała na wszystko. Półprzytomna. Byłam niedożywiona, skrajnie wyczerpana. Mama też. Ona jednak toczyła walkę o życie własnego dziecka. To tchnęło w nią jakąś moc. Żeby mnie ratować, przeniosłaby górę gołymi rękami. Była po prostu niesamowita.

Odpoczęłyśmy dopiero, kiedy dopełzłyśmy do pierwszych zarośli. Będąc poza zasięgiem tych diabelnych reflektorów. Odruchowo dotknęłam głowy – ze zgrozą odkryłam, że z bujnej czupryny została mi przerzedzona kępka. Zostałam z łysym plackiem na środku głowy! Ale za to przy życiu. Tylko to się liczyło.

Stosunkowo niedaleko stał jakiś drewniany domek. Przez zasłonięte firankami okna dojrzałyśmy tlące się w środku światełko lampy naftowej. Zaryzykowałyśmy i zapukałyśmy do drzwi. Nic gorszego niż Majdanek nie mogło nas już przecież spotkać. Poza tym nie miałyśmy wyjścia.

Musiałyśmy szukać pomocy. Byłyśmy straszliwie ubłocone. Ręce, nogi, głowa – wszystko w błocie. Przemoczone do suchej nitki. Chwiałyśmy się na nogach z wycieńczenia i głodu. Ranek był lodowaty, gdybyśmy zostały na zewnątrz, na pewno byśmy nie przeżyły.

Drzwi otworzył mężczyzna, Polak. Okazało się, że był kolejarzem. Ze względu na bliskość Majdanka i jego zawód Niemcy często robili u niego w domu kontrole. Szczególnie jeżeli z obozu ktoś uciekł. Nie było to więc bezpieczne miejsce. Ale on był porządnym człowiekiem. Mimo strachu przed Niemcami wpuścił nas do środka.

– Doprowadźcie się do porządku – powiedział. – Damy wam jeść, ale zaraz potem musicie ruszać w drogę. W przeciwnym razie grozi nam wszystkim śmierć.

Oczywiście, mama rozumiała sytuację tych ludzi. Nie mogła wymagać od obcego człowieka, żeby naraził dla niej życie swoje i swojej rodziny. Kolejarz na odchodnym pokierował nas w stronę najbliższej stacji. Wytłumaczył, w którym miejscu torów pociągi zwalniają. Poradził nam wskoczyć do poruszającego się wagonu. I w ten sposób jak najszybciej oddalić się od obozu, umknąć przed pogonią.

Tak też zrobiłyśmy. Wkrótce nadjechał pociąg pasażerski, a my znalazłyśmy się w środku. Na postojach chowałyśmy się do toalety, a kiedy pociąg ruszał – wychodziłyśmy. Po kilku godzinach jazdy wjechaliśmy na stację… Znowu znalazłyśmy się w Warszawie. Naszym rodzinnym mieście. Mieście, w którym się wychowałam i spędziłam pierwsze beztroskie lata życia.

Było to już jednak zupełnie inne miasto.

Moje korzenie

Pochodzę z dużej, tradycyjnej żydowskiej rodziny. Mimo to moi rodzice nie przestrzegali religijnych praktyk. Byli całkowicie zasymilowani. W domu mówiliśmy po polsku, w ogóle nie znałam jidysz. No, może z wyjątkiem kilku pojedynczych słów.

Mój ojciec Leon Rosenberg pochodził ze Stryja w Galicji Wschodniej, ale kiedy miał kilka lat, zamieszkał z rodzicami we Lwowie, gdzie spędził dzieciństwo. Nie mógł tam jednak studiować, więc wyjechał za granicę. Dlaczego nie mógł pójść na studia w rodzinnym mieście? Bo w latach 30. wprowadzono na polskich uczelniach numerus clausus.

Była to zasada ograniczająca liczbę studentów narodowości żydowskiej na uniwersytetach. Jej celem było zmniejszenie liczby żydowskich prawników, adwokatów i przedstawicieli innych wolnych zawodów. Już wcześniej Żydzi mieli wydzielone osobne ławki w salach wykładowych, ale wprowadzenie tej upokarzającej zasady widocznie nacjonalistom nie wystarczało.

Po studiach, po powrocie do Polski, tata zamieszkał w Warszawie. Tu poznał moją mamę Ewę i tu założyli swój dom. Dziadków ze Lwowa w ogóle nie pamiętam, rzadko nas odwiedzali. Kiedy w naszym warszawskim mieszkaniu założono telefon i rodzice dzwonili do Lwowa, tata podawał mi słuchawkę, a ja wtedy mówiłam:

– Dzień dobry, babciu, jak się masz?

Nasze relacje ograniczały się więc głównie do rozmów telefonicznych. Babcia była nauczycielką języka polskiego, a potem dyrektorką we lwowskim gimnazjum. Dziadek z kolei – oficerem carskiej armii. Takich stanowisk nie mogli obejmować ortodoksyjni Żydzi. Dziadkowie musieli być więc bardzo zasymilowani.

Z dziadkami ze strony mamy byłam z kolei bardzo zżyta. Miałam do nich bliżej bo tak jak my mieszkali w Warszawie. To już była rodzina bardziej tradycyjna. Dziadkowie mieli siedmioro dzieci, które – poza najmłodszą córką – miały własne potomstwo. Dziadek Bernard Wallenstein nosił długą, siwą brodę. Był zamożnym kamienicznikiem i, trochę jak ostatni Mohikanin, z namaszczeniem obchodził wszystkie żydowskie święta.

Nas jednak nie dopuszczał do swoich religijnych praktyk, bo rodzice byli niewierzący. W związku z tym nigdy nawet nie uczestniczyłam w prawdziwej szabasowej kolacji. Nie obchodziłam Chanuki ani innych świąt. Dziadek z babcią mówili między sobą w jidysz, kiedy chcieli, żeby dzieci i wnuki ich nie rozumiały. Mama i jej rodzeństwo chodzili już bowiem do polskich szkół i mieli głównie polskich kolegów.

Mama miała ciekawą rodzinę, pełną sprzeczności. I rozmaitych interesujących figur. Weźmy jej braci – Leon był zagorzałym wojującym socjalistą. Mając czternaście lat, sprzeciwił się panującemu w naszej familii od wieków feudalnemu ładowi. Jak? Otóż pewnego razu podczas obiadu nagle wstał od stołu, wziął talerz, sztućce, serwetkę i – ku zdumieniu rodziców – poszedł jeść do kuchni, razem ze służbą.

Jadał z nią już stale, nie robiąc wyjątków nawet w święta. Był zupełnym przeciwieństwem swojego najstarszego brata Rudolfa, który wyrósł na bardzo zamożnego fabrykanta. A więc kapitalistę i – jak by powiedział Leon – krwiopijcę. Zresztą, między Bogiem a prawdą, coś było na rzeczy. Rudolf niespecjalnie przejmował się losem najbiedniejszych i słynął z niebywałego wręcz skąpstwa.

Leonowi zdarzało się siedzieć w więzieniu. A to za rozklejanie socjalistycznych plakatów, a to za udział w jakichś ulicznych zamieszkach. W rodzinie gorąco zrobiło się, kiedy zaraz po maturze dostał poważniejszy wyrok. To już nie były żarty czy młodzieńcze wygłupy, które można było zbagatelizować.

Dziadek już wcześniej zapowiedział, że jeśli Leon jeszcze raz pójdzie za kratki, to on nie kiwnie palcem, żeby go wyciągnąć. I dotrzymał słowa. Wyrzekł się syna. Na szczęście z pomocą przyszły mu moja mama z siostrą. Wykupiły go jakoś z polskiej policji i zorganizowały wyjazd do Niemiec. Stamtąd wyemigrował do Francji. I dzięki temu przeżył wojnę. Do Polski nie wrócił już nigdy.

Z rodzicami mieszkaliśmy najpierw na Długiej, a potem na Kruczej. Żadne z tych mieszkań nie pozostawiło śladu w mojej pamięci. Może dlatego, że nie wyróżniały się niczym szczególnym. Rodzice byli nowocześni, nie kolekcjonowali bibelotów, pamiątek, starych mebli, o których właściciele potrafią godzinami opowiadać niezliczone anegdoty. Wszystko musiało być proste i funkcjonalne. Praktyczne.

Pamiętam za to mieszkanie moich dziadków u wlotu Starego Miasta. O, to było co innego! Prawdziwy raj dla dzieci. Przede wszystkim pamiętam zapach tego mieszkania – tak pachnie w muzeach. Pamiętam ciężkie, stare dębowe meble, zatopione w gęstym półmroku. Pamiętam zakamarki, szuflady. Wszystko było takie ciekawe, tajemnicze. Gabinet dziadka urządzony był na bordowo. A u babci w sypialni królowała tapeta w kwiaty. To było mieszkanie typowo XIX-wieczne.

Z mieszkaniem dziadków wiąże się pewne wspomnienie, które przeszło do historii jako rodzinna anegdota. Otóż z jadalni połączonej z salonem wychodził na ulicę spory balkon. Przesiadywałam na nim, obserwując ruch uliczny. Dorożki, wozy, automobile. Przechodniów. Pewnego razu gosposia czyściła w salonie srebra. Coś oderwało ją jednak od tej czynności, bo zniknęła na dłuższą chwilę. Chwyciłam wtedy dla zabawy łyżkę do zupy, żeby zobaczyć, co się stanie, jak zrzucę ją z tego balkonu.

Moim eksperymentem zainteresował się jakiś pan, który akurat przechodził pod balkonem. Złapał łyżkę w locie, schował do kieszeni i zaczął bić mi brawo. Tak mi się to spodobało, że zrzuciłam na dół kolejną łyżkę. I kolejną, aż do ostatniej sztuki. Potem zabrałam się za widelce. Kiedy zrzuciłam ostatni widelczyk do tortu, zadowolony pan, z całym kompletem rodowych ciężkich sreber upakowanym po kieszeniach, urządził dla mnie pod balkonem prawdziwą owację.

Byłam z siebie niezwykle dumna, niestety mina mi zrzedła, kiedy do salonu wróciła gosposia i z przerażeniem zapytała o srebra. Nie muszę chyba mówić, jakie piekło rozpętało się w domu. Miłośnik moich popisów oczywiście zniknął ze swoim łupem. A efekt całej afery był taki, że oprócz materialnej straty, nie mieliśmy czym zjeść tego dnia obiadu…

Zosia czy Sulamitka

Mama to osoba w moim życiu, której zawdzięczam najwięcej – dzięki niej mogę dzisiaj z panią rozmawiać. Ale z tatą nie mam zbyt wielu wspomnień. Kiedy we wrześniu 1939 roku poszedł na front, miałam zaledwie kilka lat. I już nigdy go nie zobaczyłam… Zostały mi po nim zaledwie strzępy zamglonych wspomnień. Pamiętam, że przed wojną podczas spacerów wstępowaliśmy często do kawiarni na lody. Uwielbiałam to. Jak każde dziecko.

Kiedy mieszkaliśmy przy ulicy Długiej, mieliśmy po sąsiedzku kino. Nazywało się Mucha. Jego właścicielem był brat żony mego wuja. Często nas odwiedzał i pytał mnie, czy chcę iść do kina. Cóż za pytanie! Oczywiście, że chciałam. W ten sposób już jako dziecko zostałam zapaloną kinomanką.

Tata pracował w biurze konstrukcji samolotów w Dęblinie. Był specjalistą od silników lotniczych. Pracował tam do momentu, w którym wprowadzono obowiązek wypełniania ankiet. Była tam rubryka „wyznanie”. Zdenerwowany ojciec poszedł do dyrekcji i powiedział, że jej nie wypełni, bo do budowy silników samolotowych nijak ma się to, w jakiego Boga się wierzy. To prywatna sprawa, która nikogo nie powinna obchodzić.

Dyrektor tylko rozłożył ręce. Powiedział, że nic na to nie poradzi. Takie były odgórne wymogi i tata musiał wypełnić ankietę. Według ojca była to szykana wymierzona w żydowskich pracowników. To była druga połowa lat 30., wśród wielu Polaków narastały nastroje antysemickie. W efekcie całą aferę z ankietami tata potraktował jako dobry pretekst do zmiany pracy.

Zmienił jednak nie tylko miejsce zatrudnienia, ale również branżę. Z konstrukcji silników lotniczych przerzucił się na… show-biznes. Został managerem swojego stryja. Znanego w całej Europie śpiewaka operowego, mieszkającego w Wiedniu.

Tata zajmował się wyłącznie sprawami dotyczącymi Polski, a że stryj koncertował tu mniej więcej raz na trzy lata, tata specjalnie się nie przepracowywał. Jeździł za to regularnie do Wiednia po „instrukcje”. Badał rynek w Paryżu i innych europejskich stolicach. Jego „praca” tak naprawdę polegała jednak na uczestnictwie w reprezentacyjnych obiadach, wieczorach spędzonych w teatrach, filharmoniach i na przyjęciach.

Tata w ogóle był człowiekiem rozrywkowym. Lubił towarzystwo, w szczególności towarzystwo pań. To oczywiście doprowadzało mamę do szału, a z czasem do rozpaczy. Mama zupełnie inaczej niż on traktowała małżeństwo. Na dodatek bardzo młodo wyszła za mąż, tata – który był od niej starszy – był jej pierwszą miłością. Mama skończyła finanse, ale kiedy przyszłam na świat, porzuciła plany zawodowe.

Byłam jej wymarzoną, wyczekaną córeczką Zosią. Nawet kiedy byłam jeszcze w brzuchu i rodzice nie znali płci dziecka, mama i tak zwracała się do mnie tym imieniem. Bo tak bardzo pragnęła mieć dziewczynkę.

Z moim imieniem wiąże się zresztą pewna historia, z dzisiejszej perspektywy dosyć zabawna i osobliwa. Otóż przed wojną nowo narodzone dzieci rejestrowało się nie w urzędzie, tylko w parafiach. Czyli u księdza, rabina albo popa. W przeciwieństwie do dzisiejszej Polski, II RP była wielowyznaniowym i wielonarodowym państwem.

Kiedy przyszłam na świat, tata, chyba pierwszy raz w życiu, musiał więc wybrać się do rabina załatwić formalności. Zanim jednak poszedł do synagogi, po drodze spotkał wielu znajomych, którzy gratulowali mu nowo narodzonej córeczki. Każdy wie, że przy takiej okazji wypada się napić. Na szczęście dziecka. A mojego ojca do tego typu propozycji nie trzeba było specjalnie namawiać.

W efekcie droga do rabina mocno się tacie wydłużyła. Dotarł na miejsce kilka godzin później, niż zamierzał. I z o wiele lżejszym portfelem. Rabin, któremu bardzo zależało na zachowaniu żydowskiej tradycji i obyczajów, przedstawił tacie cennik. Okazało się, że za rejestrację dziecka pod polskim imieniem trzeba było zapłacić trzy razy więcej niż za rejestrację pod imieniem żydowskim!

Tata wyjął z portfela resztki pieniędzy, przeliczył. Okazało się, że wystarczy mu tylko na żydowskie imię Sulamit. Zosia była za droga! Cóż było robić… Tata nie chciał wracać do domu, nie załatwiwszy sprawy. Zostałam więc zarejestrowana jako Sulamit. Nigdy jednak tego imienia nie używałam, bo tata bał się mamy i nie przyznał jej się do tego, co zrobił. Po powrocie do domu schował mój akt urodzenia głęboko w szufladzie. Wszyscy nazywali mnie Zosią.

Dopiero w 1939 roku, kiedy po kapitulacji Warszawy Niemcy zażądali od mieszkańców dokumentów, mama ze zgrozą odkryła prawdę. Była ona tym straszniejsza, że przecież Sulamit to typowo żydowskie imię. A więc noszenie go pod okupacją niemiecką było niebezpieczne. Mamę, delikatnie mówiąc, zamurowało. Okazało się, że jej Zosia nazywa się Sulamit Rosenberg!

Mama nie miała na kim wyładować złości, bo kiedy to odkryła – jak wspominałam – tata był już daleko. Najpierw walczył na froncie, a po kapitulacji swojej dywizji trafił do oflagu. Czyli obozu jenieckiego dla oficerów. Mama na szczęście zadbała o to, żeby w niemieckiej kenkarcie znalazło się już imię Zosia. I tak zostało do dzisiaj. Jestem Zosią.

Okazuje się jednak, że ludzka podświadomość lubi płatać figle. Kilka lat temu, podczas zjazdu Stowarzyszenia Dzieci Holokaustu, zasłabłam. Lekarz, który mnie cucił, chcąc sprawdzić, czy kontaktuję, zapytał mnie, jak mam na imię. A ja – proszę to sobie wyobrazić! – spojrzałam na niego nieprzytomnym wzrokiem i powiedziałam zupełnie poważnie:

– Sulamitka.

Wszyscy, łącznie ze mną, byli tą odpowiedzią bardzo zaskoczeni.

Mały Bronek

Z początkiem wojny kojarzą mi się spadające bomby. Jedna z nich uderzyła w nasz dom. Nadal mam w uszach przeciągły świst przeszywający powietrze, a potem ogłuszający huk eksplozji. Od potężnego uderzenia cały budynek zatrząsł się w posadach, a potem zaczął się walić. Cegła po cegle, piętro po piętrze. Z potwornym łomotem po prostu się zapadł, obrócił w kupę gruzów.

Siedziałam wtedy z gosposią w piwnicy, bo mama – jako sanitariuszka – opatrywała w szpitalu rannych. Ludzie przeraźliwie krzyczeli i lamentowali. Wszyscy byli przekonani, że zostaniemy zmiażdżeni lub pogrzebani żywcem. Bomba na szczęście nie zrobiła nam krzywdy. Na krótki czas została mi jednak po niej pamiątka. Zez. Spowodowany strachem, na tle nerwowym. Pojawił się po kilku dniach od tego wydarzenia, ale nikt nie wpadł na pomysł, żeby pokazać mnie okuliście. Wszyscy mieli głowy zaprzątnięte ważniejszymi sprawami.

Wojna pozostawia w ludziach rozmaite piętno. Mój dziadek, który był zawsze rzutki, zaradny, chodził z podniesioną głową – nagle zmienił się nie do poznania. W mgnieniu oka przygarbił się, zrobił się mniejszy, drobniejszy. Jakby skurczony. Postarzał się nagle o wiele lat. Wyłączył się z codziennego życia i drżącym głosem wygłaszał dramatyczne przepowiednie:

– Biada nam i naszym dzieciom! Kamień na kamieniu tu nie pozostanie.

Wywoływało to ogromny niepokój.

Wkrótce umarł. Pamiętam, jak leżał ubrany w religijne szaty na stole jadalnym, a wokół niego w skupieniu modliło się wiele osób. Szepty, świece, nastrój grozy i śmierci. Dla mnie, dziecka wychowanego w świeckim domu, wyglądało to bardzo egzotycznie, tajemniczo.

Dziadek został pochowany na żydowskim cmentarzu w Warszawie. Wokół szalała wojna, miasto płonęło. Sypały się bomby, ludzie ginęli tysiącami. Nikt nie miał głowy, aby zamawiać nagrobek i płytę u kamieniarza. Prowizoryczny grób został nakryty marmurowym blatem od ulubionego stolika dziadka, przy którym grywał w brydża i pokera. Myślę, że dziadek byłby bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy.

Wrzesień 1939 roku dobiegał końca. Warszawa broniła się ostatkiem sił. Mama na ogół spędzała noce w szpitalu, do którego znoszono rannych podczas bombardowań i walk z nacierającym Wehrmachtem. A ja, po zawaleniu się naszej kamienicy, mieszkałam u cioci Alicji Lewertow. Razem z jej synem, a moim ciotecznym bratem. Przyszłym profesorem i ministrem spraw zagranicznych Bronisławem Geremkiem.

Był ode mnie starszy o cztery lata. Uwielbiałam go. Byliśmy sobie bardzo bliscy, jak rodzeni brat i siostra. Bronek tak naprawdę nazywał się Benjamin Lewertow, razem ze starszym bratem Izraelem (po wojnie, już w USA, zmienił imię na Jerry) i rodzicami mieszkał w Warszawie. Mimo wojennej zawieruchy jego mama, a moja ciocia próbowała zachować pozory normalności. Wojna wojną, ale życie musiało toczyć się dalej. Dlatego nie odpuszczała dzieciom. Kazała nam pomagać w wykonywaniu domowych obowiązków.

Bronek bardzo rezolutnie podzielił między nas zadania:

– Ty jesteś kobietą, więc gotuj. A ja będę sprzątać.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że ja nie potrafiłam gotować! Miałam przecież niecałe cztery lata! Skończyło się więc na kompromisowym pół na pół. Ja pomagałam mu sprzątać, a on pomagał mi gotować. Najwięcej ubawu mieliśmy z froterowaniem podłóg. Żeby był lepszy efekt, froterka musiała być ciężka, tak aby wełniane frędzle sięgały bliżej podłogi i lepiej zbierały kurz. W przeciwnym razie trzeba było jeszcze poprawić ściereczką.

Zaproponowałam więc Bronkowi następujący układ. Ja miałam usiąść na froterce, a on miał mnie ciągnąć. Z początku Bronek dał się nabrać i – ku mojej uciesze – woził mnie po całym mieszkaniu. Nawet stwierdził, że podłoga rzeczywiście jest o wiele lepiej wyfroterowana. Na co ja z dumą odparłam, sepleniąc:

– Bo ja jestem cięska.

Bronek niestety szybko zorientował się. że to podstęp. Zrozumiał, że on pracuje, a ja się bawię. Powiedział, że jestem za cwana, i wyszła z tego nasza pierwsza dziecięca kłótnia.

Bronek był bardzo mądry. Mama wspominała, że mając pięć lat, codziennie czytał gazetę. Robił to z bardzo poważną miną. Mama zapamiętała jeszcze jedną scenę, tuż sprzed wojny. Siedzieliśmy wszyscy przy świątecznym stole u dziadków, dorośli rozmawiali o widmie światowego konfliktu. Spora część dyskutujących przekonywała, że żadnej wojny nie będzie. Że Hitler blefuje.

Wtedy mały Bronek podniósł wzrok znad gazety i włączył się do dyskusji:

– Nie macie racji. Wojna musi wybuchnąć. Wszystko na to wskazuje. Niemcy zbroją się jak szaleni, wydają na to każdą markę. A świat przygląda się temu z założonymi rękami. To się musi źle skończyć!

Mamę i wszystkich siedzących przy stole zamurowało. Te słowa wywołały na nich duże wrażenie. Bronek miał zaledwie kilka lat, a – jak się okazało – wypowiadał się rozsądniej niż niejeden dorosły. Żeby było śmieszniej, kontrastowało to z jego wyglądem. Był niski, drobny, wątły. Miał kręcone włosy i wyglądał jak dziewczynka. Wyciągnęło go dopiero w liceum, w ciągu jednych wakacji.

Tak, z Bronka był bardzo roztropny chłopiec. Zresztą, my wszyscy, to znaczy dzieci tamtego pokolenia, w trakcie wojny szybko wydorośleliśmy. Zrobili się z nas tacy starzy malutcy. Dzieciństwo właściwie nas ominęło. Ani Bronek, ani ja nie czytaliśmy książek dla dzieci. Nie bawiliśmy się w berka. Kiedy mieliśmy to robić? W ciemnej kryjówce w piwnicy? W getcie? W leśnej ziemiance?

Warszawa skapitulowała 27 września 1939 roku. Wkrótce do miasta weszli Niemcy, a na opustoszałych ulicach na wpół zburzonej bombami, skrwawionej stolicy odbyła się wielka parada zwycięstwa Wehrmachtu. Odbierał ją sam Adolf Hitler. A potem… potem rozpoczęła się okupacja…

Zanim opowiem o swoich wojennych losach, skończę opowieść o Bronku. Nasze drogi wkrótce się rozeszły. Gdy Niemcy w październiku 1940 roku utworzyli getto warszawskie, rodzina mojej cioci się tam znalazła. Ona, jej mąż Boruch Lewertow, Bronek i Jerry. W 1942 roku – w ostatniej chwili – uciekli z Umschlagplatzu, skąd Niemcy wywozili Żydów do obozów zagłady. Cioci z Bronkiem udało się wydostać z getta. Pomógł im jej dobry znajomy, który był dyrektorem banku. Nazywał się Zielnik. Najpierw Bronek, a potem ciocia Ala ukryli się u niego.

Zielnik przedstawił cioci młodego mężczyznę, swojego byłego pracownika, działacza partii chłopskiej Wincentego Witosa. Ten chłopak nazywał się Stefan Geremek i pochodził z poznańskiego. Zakochał się w cioci od pierwszego wejrzenia. Nie było to trudne, bo ciocia była piękną kobietą. Geremek bardzo chciał ją uratować. Zaproponował jej wyjazd na prowincję, do miejscowości Zawichost w pobliżu Sandomierza.

Kupił tam sklep, a ciocia go prowadziła. Podawała się za Alicję Wachlewską, wdowę po polskim oficerze. Nikt jej tam nie znał, nikt nie wiedział, że jest Żydówką. Zgodnie z planem ciocia zamieszkała na wsi tylko z Bronkiem, ale Stefan często ją odwiedzał. Moja mama też, co było wielce ryzykowne. W pociągach było najwięcej obław, aresztowań. W Generalnym Gubernatorstwie podróże koleją były dla Żydów niezwykle niebezpieczne.

Niestety, z pozoru pewna kryjówka w Zawichoście zawiodła. Niemcy tropili Żydów niczym dziką zwierzynę, z sadystyczną zaciekłością zabijając każdego, kogo złapali poza murami getta. To było niczym polowanie z nagonką. W każdej chwili ktoś mógł w cioci rozpoznać Żydówkę, donieść. Atmosfera wokół nich gęstniała.

W efekcie ciocia z Bronkiem uciekła. Zaczęli ukrywać się w jakiejś ziemiance. Więcej szczegółów tej historii nie znam, bo nigdy z ciocią ani z Bronkiem o tym nie rozmawiałam. Bronek konsekwentnie omijał ten temat. Raz tylko, kiedy spacerowaliśmy po lesie, wspomniał, że spory kawał wojny spędził w podobnym miejscu. I że to było straszne. Z tonu, którym to powiedział, wywnioskowałam, że nie chce, żebym o cokolwiek pytała. Nigdy więcej nie wróciliśmy do tego tematu. Domyślam się, że w tej ziemiance musiał przeżyć rzeczy straszne. Udało mu się jednak przetrwać.

Tak jak wspominałam, w getcie warszawskim został mąż cioci z ich starszym synem Jerrym. Mamie jakimś cudem udało się chłopca wyciągnąć zza muru. Zamieszkał razem z nami po aryjskiej stronie. Miał – jak się wtedy mówiło – dobry wygląd. Wkrótce uciekł również wuj Boruch. Ukrył się gdzieś w Warszawie, po aryjskiej stronie. Niestety w 1943 roku dowiedział się o możliwości legalnego wyjazdu za granicę organizowanego przez Hotel Polski. Niemcy ogłosili, że mają się do niego zgłosić wszyscy Żydzi posiadający paszporty krajów neutralnych. Stamtąd mieli zostać ewakuowani w bezpieczne miejsce, wymienieni na niemieckich obywateli internowanych na Zachodzie.

Takie paszporty – głównie latynoskie – można było kupić na czarnym rynku. Sprzedawano je również za grube pieniądze na miejscu, w Hotelu Polskim. Wuj uwierzył, że jest to szansa na ratunek. I uchwycił się jej desperacko. Nie miał jednak pieniędzy, żeby zakupić dokumenty dla siebie i dla Jerry’ego. Znalazł się w kropce.

Traf chciał, że spotkał na ulicy kolegę, który zaproponował, że odda mu wszystkie swoje pieniądze. A miał ich sporo. Cała rodzina tego człowieka została zamordowana przez Niemców. On, jak stwierdził, nie ma już po co żyć. I pieniądze mu są niepotrzebne. Nie popełnił samobójstwa tylko dlatego, że był strażnikiem ich grobów.

Mając pieniądze, wuj chciał zabrać od nas Jerry’ego. Rozpoczęła się „walka”. Mama za żadne skarby świata nie chciała bowiem oddać chłopca. Nie ufała Niemcom, przeczuwała, że sprawa Hotelu Polskiego może skończyć się tragicznie. Wuj jednak nie chciał jej słuchać. On święcie wierzył, że to szansa na ratunek.

W efekcie mama, wychodząc do pracy, nie tylko zamknęła Jerry’ego na klucz, ale jeszcze zabrała mu buty, żeby nie mógł uciec do ojca. Wuj zaś tylko czekał na ten moment. Podszedł pod okno i zaczął nawoływać syna. Jerry zszedł z pierwszego piętra po sznurze skleconym z prześcieradeł i w kapciach powędrował do Hotelu Polskiego.

Co ciekawe, w hotelu znalazł się również wuj Rudolf. Wspomniany przeze mnie przemysłowiec, zamożny brat mojej mamy. A ona, gdy zobaczyła, że wszyscy zgłaszają się do hotelu, złamała się. I sama uwierzyła, że jest szansą na ratunek. Poprosiła Rudolfa – który miał diamenty – aby dał jej pieniądze na wykupienie paszportów.

Wuj odmówił. Jak stwierdził, każdy musi dbać o siebie. O swoje własne przetrwanie.

W efekcie nie poszłyśmy do Hotelu Polskiego. A wuj Boruch, Jerry i wuj Rudolf pojechali… Ale nie do bezpiecznych krajów neutralnych, tylko do obozu koncentracyjnego. Rudolf na czas podróży ukrył diamenty w kiszce stolcowej. Niestety po drodze dostał rozwolnienia. Fortuna przepadła.

Strach przed szmalcownikami

Kolor oczu, kolor włosów – to jest rzecz gustu, która w normalnych czasach nie ma większego znaczenia. Ale w trakcie okupacji niemieckiej od tych spraw zależało wszystko. To była kwestia życia i śmierci.

Ja miałam dużo szczęścia. W mojej rodzinie od pokoleń wszyscy mieli bowiem włosy koloru blond, ewentualnie rude. Nie było ani jednego bruneta. Oczy zaś wszyscy mieliśmy szare lub zielone. Po przodkach odziedziczyłam więc „dobry wygląd”.

Pamiętam, jak wiele lat po wojnie chodziłam ulicami Jerozolimy z Hanną Geremek, moją bratową, czyli żoną Bronka. Ona była Polką z krwi i kości, ale wygląd miała semicki. W efekcie ją brano za Żydówkę, a mnie – za gojkę. Skoro więc nawet Żydzi nie potrafili rozpoznać mojego pochodzenia, to co dopiero Niemcy.

Trudno zatem się dziwić, że moja mama przyjęła najlepszą w takiej sytuacji strategię przetrwania. Polegała ona na tym, żeby starać się żyć normalnie po aryjskiej stronie muru. Podawać się za Polaków. Wynajmowaliśmy pokój przy polskiej rodzinie i mama zwyczajnie poruszała się po mieście i pracowała.

Niestety, na ulicy rozpoznawali ją szmalcownicy. Byłyśmy stąd, z Warszawy, mama znała tu dużo ludzi. Dużo ludzi znało ją. To się okazało śmiertelnie niebezpieczne. Za każdym razem było tak samo. Szmalcownik upatrywał ofiarę na ulicy, podchodził do niej i kazał oddać torebkę. Potem mama musiała zaprowadzić go do mieszkania. Tam trzeba było dać mu okup. Przy okazji o wszystkim dowiadywali się gospodarze. Należało opuścić mieszkanie, bo ci ludzie – czemu trudno się dziwić – nie chcieli się narażać. Kończyłyśmy więc na bruku. Mało tego, mama musiała za każdym razem zmieniać pracę. W niemieckiej kenkarcie było bowiem napisane, gdzie pracuje. A szmalcownicy zawsze zaglądali przecież do dokumentów swoich ofiar. Istniało duże ryzyko, że i tam nękaliby mamę.

W sumie ze szmalcownikami miałyśmy do czynienia jedenaście razy. To sporo jak na dwie osoby. Skąd wiem, że tyle? Już po wojnie próbowałam sobie przypomnieć, ile metryk mama musiała mi wyrobić. Ile razy musiałam zmienić tożsamość, wtopić się w tłum, uciec przed szantażystami. Doliczyłam się, że takich ucieczek było właśnie jedenaście.

Kiedy mama miała jeszcze trochę więcej pieniędzy, czyli na początku wojny, zawsze miałyśmy w kenkartach to samo polskie nazwisko. Wtedy mogłyśmy występować jako matka i córka. Potem już nie było tak dobrze. Kupowałyśmy tańsze kenkarty, w których były wpisane różne nazwiska. Uchodziłyśmy wtedy za krewne, mówiłam na mamę „ciociu”, co zostało mi po wojnie. Długo nie mogłam się odzwyczaić.

W końcu – stało się. Skończyły się nam pieniądze. Mama nie miała za co wyrabiać nowych dokumentów, nie miała już siły tułać się z miejsca na miejsce. Postanowiła zmienić otoczenie, wyjechać z miasta. Warszawa stała się dla nas za ciasna, zbyt niebezpieczna. Mama wybrała Lublin, gdzie mieszkała jej rodzina. Niestety, trafiłyśmy z deszczu pod rynnę. Razem z bliskimi mamy trafiłyśmy do getta na Majdan Tatarski.

Warunki były fatalne, ale przynajmniej nie trzeba już było się ukrywać. Mama w getcie pracowała w fabryce muchołapek. Robiła lep na muchy. W trakcie wojny był powszechny. Nieodłącznym elementem okupacyjnego wystroju mieszkań były właśnie zwisające z żyrandoli lepy na muchy. Niemcy panicznie bali się, że muchy na wschodzie przenoszą jakieś groźne zakaźne choroby, więc na potęgę te lepy produkowali. A właściwie kazali je produkować Żydom.

Mama w każdy poniedziałek o piątej rano musiała się zameldować przy bramie getta. Stamtąd kolumny robocze ruszały do fabryki. Pracowała sześć dni w tygodniu, wracała dopiero w sobotę wieczorem. Przez te sześć dni mieszkała z innymi kobietami w fabryce, śpiąc na zawszonych pryczach w wielkiej hali. Za łazienkę służyło im wiadro, do którego się wszystkie załatwiały. Wydostawał się z niego straszny fetor. Oczywiście o myciu się nie było mowy. Ja w tym czasie, gdy mama pracowała, siedziałam w getcie w zajmowanym przez jej lubelską rodzinę mieszkaniu.

Takie życie było bardzo wyczerpujące psychicznie. Ciągłe rozstania z mamą, nieustająca niepewność. A ja przecież byłam małą dziewczynką. W któryś poniedziałek, odprowadzając mamę do bramy, dostałam ataku histerii. Pierwszy raz coś takiego się zdarzyło. Do tej pory żegnałam się z nią bez zbędnych ceregieli, zawsze byłam dzielna. Starałam się trzymać. A tu nagle taki wybuch.

Zamiast grzecznie się pożegnać, dostałam dzikich spazmów. Płakałam, obejmowałam kurczowo mamę, wczepiałam się w nią rączkami, wierzgałam nogami. Za nic w świecie nie chciałam jej tego dnia puścić do pracy. Nie wiem dlaczego. Może miałam jakieś przeczucie?

W efekcie doszło do bardzo niebezpiecznej sytuacji. Praca w fabryce była oczywiście przymusowa. Żydowska pracownica nie mogła do niej nie iść. Za uchylenie się od pracy groziły drakońskie kary. Całe szczęście pomógł nam… niemiecki strażnik pilnujący bramy.

On co poniedziałek robił do mnie słodkie oczy. Widocznie taki rudy brzdąc w lokach, jakim byłam, poruszał w jego duszy jakąś ludzką strunę. Może przypominał mu własną córeczkę, którą zostawił w Rzeszy? Grunt, że miał do mnie słabość. Nie wiedział, że kiedy się odwracał i nie patrzył, pokazywałam mu język. To był mój cotygodniowy rytuał.

Teraz ten Niemiec, widząc, co się dzieje, zlitował się nad nami.

– Idź z dzieckiem do domu – powiedział mamie. – Trudno. Najwyżej dostanę naganę.

No i mama tego dnia nie poszła do fabryki, tylko wróciła ze mną do mieszkania. A z całej grupy młodych kobiet, które tego dnia wyszły do pracy w fabryce muchołapek, do getta nie wróciła już żadna. Okazało się, że zamiast do fabryki, Niemcy zawieźli je do komory gazowej. Wszystkie zostały zgładzone.

W ten sposób uratowałam mamie życie.

Muszę się przyznać, że jeszcze przez wiele lat wykorzystywałam ten fakt. Ilekroć się mamie naraziłam i ona robiła mi wyrzuty, przypominałam jej:

– A pamiętasz, jak nie pozwoliłam ci tamtego dnia iść do pracy?

Mama zawsze wiedziała, co w takich chwilach odpowiedzieć:

– Już tak nie liczmy wzajemnych zasług. Bo ten rachunek nie wypadłby dla ciebie wcale tak korzystnie, jak ci się wydaje.

Oczywiście miała rację. Bez niej nie miałabym szans przetrwać wojny.

Zamordowanie kobiet z fabryki było dla nas znakiem, że dzieje się coś niedobrego. Że Niemcy szykują wszystkim Żydom straszny los. Nasze podejrzenia wkrótce się sprawdziły. W końcu SS przystąpiło do likwidacji getta. Czyli do mordowania i masowych wywózek do obozów wszystkich mieszkających w nim ludzi. Kobiet, mężczyzn, starców. I dzieci. Takich jak ja.

Oddziały złożone z niemieckich esesmanów, ukraińskich wachmanów z Trawnik oraz funkcjonariuszy Żydowskiej Służby Porządkowej zaczęły przeczesywać teren getta. Złapanych Żydów doprowadzano na plac selekcyjny. Tam rozgrywały się dantejskie, rozdzierające serce sceny. Część ludzi, których uznano za niezdolnych do pracy, rozstrzeliwano na miejscu, a część wywożono do obozów. Dzieci wyrywano z objęć matek i zabijano. One nie mogły pracować na rzecz machiny wojennej III Rzeszy.

Na sam koniec, po dokonaniu masakry, Niemcy zamordowali również członków Żydowskiej Służby Porządkowej. Mimo że ci ludzie współpracowali z okupantem – nie uniknęli losu innych Żydów. Ta strategia przetrwania zawiodła.

W getcie zawrzało. Pozostali przy życiu ludzie w panice zaczęli szykować kryjówki. Każdy chciał się schować. My też. Wuj mamy zrobił nam skrytkę w holu mieszkania, tuż przy ścianie. W środku było tylko tyle miejsca, żeby stanąć i zmieścić półki z jedzeniem oraz stojący na niewielkiej półeczce nocnik. Schroniliśmy się w tej skrytce wszyscy razem. Ja z mamą i całą jej rodziną. Było ciasno i ciemno.

Pamiętam, że aby wejść do kryjówki, trzeba było wyjąć jedną deskę ze ściany. Żeby zakamuflować z zewnątrz to wejście, wuj przymocował obok półkę z kilkoma butelkami bimbru. Miał nadzieję, że watahy przeczesujące getto zadowolą się alkoholem. I już nie będą zrywać desek ze ścian w poszukiwaniu ukrywających się ludzi.

Mijały kolejne dni. Niemcy masowo zabijali lubelskich Żydów, a my tkwiliśmy w naszej kryjówce. Dochodziła do nas tylko kanonada, ludzkie krzyki. W końcu przyszła kolej na nasz dom. Nie jestem pewna, jakiej narodowości byli żołnierze, którzy wtargnęli do mieszkania. Chyba Ukraińcy. Tak wywnioskowaliśmy ze stłumionych okrzyków, jakie dobiegały do naszej kryjówki.

Siedzieliśmy ściśnięci, jeden obok drugiego, jak sardynki. Ja, mama, wuj i jeszcze parę osób. Nie pamiętam dokładnie ile. Pamiętam za to, że ze strachu zaczęłam wykonywać jakieś nieskoordynowane ruchy. W malutkiej skrytce! To był chyba napad paniki. W efekcie tych dziwnych wygibasów spadł na mnie nocnik, a cała jego zawartość wylała mi się na głowę! Na szczęście nie było tego słychać, nocnik nie grzmotnął o podłogę. Żołnierze nas nie odnaleźli. Za to wszyscy mi potem gratulowali, że zachowałam zimną krew i w momencie, gdy zawartość nocnika wylała mi się na głowę, nie zaczęłam krzyczeć.

Nie znaleziono nas. Radość w kryjówce była olbrzymia. I cóż się dziwić? Byliśmy pewni, że uratowaliśmy życie. Niestety, cieszyliśmy się zbyt wcześnie. Niemcy wpadli bowiem na szatański pomysł. Wiedzieli, że na terenie dzielnicy żydowskiej chowają się jeszcze ludzie. Aby ich wykurzyć – podpalili getto.

Nagle do naszych nozdrzy dotarł zapach spalenizny. Najpierw słaby, potem coraz silniejszy. Nie było wątpliwości – getto płonie. Co robić? Nie możemy przecież spalić się żywcem. Ale na ulicy – Niemcy! Oprawcy! Jak się ratować? W końcu instynkt samozachowawczy okazał się silniejszy. Ktoś wybił deskę, wybiegliśmy na zewnątrz.

A tam… aż mnie zamurowało. Do dziś mam przed oczami ten upiorny widok. Ulice zmieniły się nie do poznania. Opustoszałe, wymarłe. Domy straszące pustymi, powybijanymi oknami. Chodnik wybrukowany porozrzucanymi jak szmaciane lalki ludzkimi ciałami. Wszystko zasnute dymami pożarów.

Mama była blada jak ściana. Nie mogła wydusić z siebie słowa, w końcu spojrzała na mnie i powiedziała krótko:

– Tylko nie chodź ludziom po głowach.

Oczywiście Niemcy nas złapali. Rodzinę mamy zamordowali na miejscu. A my trafiłyśmy do obozu na Majdanku. Do piekła na ziemi.

W warszawskim getcie

Po ucieczce z Majdanka – którą przedstawiłam na początku mojej opowieści – przyjechałyśmy do Warszawy. Było to już jednak inne miasto niż to, które zapamiętałam. Włóczyłyśmy się po ulicach, zaglądałyśmy do mieszkań i domów w poszukiwaniu krewnych i znajomych. Niestety nikogo nie odnalazłyśmy. Nasi znajomi zostali zamordowani, wywiezieni, zamknięci w getcie. Byłyśmy zdane tylko na siebie.

Sytuacja była skrajnie niebezpieczna. Nie miałyśmy bowiem nic. Ani dokumentów, ani złamanego grosza. Mama próbowała chodzić po mieście i coś zarobić albo wyżebrać. Podchodziła do ludzi, a ja stałam z boku.

Spałyśmy na Pradze, bo mama mówiła, że tam nikt nas nie zna, w związku z tym będzie bezpieczniej. Każdego wieczora wybierałyśmy najgorzej wyglądającą klatkę schodową, wchodziłyśmy na ostatnie piętro, na strych. Zaszywałyśmy się tam na krótko przed godziną policyjną, żeby ludzie się już nie kręcili na schodach. Żeby nikt nas nie zauważył.

Nie zawsze się jednak udawało. Lokatorzy brali nas a to za złodziejki, a to za żebraczki. Wyganiali nas na zewnątrz. Szczęśliwie była wiosna, kwitły kwiaty. Na niemalże każdym praskim podwórku – tak zwanej studni – stały kapliczki z Matką Boską. Ogrodzone płotkiem, obok bujne krzewy, jakieś kwiaty. Idealne miejsce, żeby się ukryć. I myśmy spały w tych kapliczkach. Mama na szczęście była malutka, drobna. Bez problemu wciskałyśmy się między krzaki, a figurę Matki Boskiej. Tak spędzałyśmy kolejne noce.

To były naprawdę niesamowite przeżycia. Wahania nastrojów, ciągłe niebezpieczeństwo. Życie w ciągłym napięciu psychicznym. Ale o dziwo w czasie wojny wcale nie chorowałyśmy. Nawet na zwykły katar. Miałyśmy za to wszy. I to ile!

W końcu mama jakimś cudem znalazła pracę w fabryce pończoch, w dziale patentek. Tak jeszcze przed wojną nazywały się pończochy dla dziewczynek. Były w prążki, tkane z bawełny, doczepiane sprzączkami na pasku. Dzięki temu miałyśmy pieniądze i zaczęłyśmy wynajmować pokój przy polskiej rodzinie. Mama szła do pracy, a ja zostawałam sama w domu. I gdyby nie szmalcownicy, mogłybyśmy tak dotrwać do końca wojny.

Gdy tylko jako tako się urządziłyśmy, koszmar zaczął się od nowa. Najścia, szantaże, zastraszanie. Udręka. I stało się coś niebywałego. Po tym wszystkim, co przeszłyśmy, po ukrywaniu się w lubelskim getcie, po pacyfikacji, Majdanku i ucieczce z obozu, mama straciła nadzieję. Ta dzielna kobieta załamała się. Nie miała już sił na dalszą walkę po „aryjskiej stronie”. Same zgłosiłyśmy się do warszawskiego getta.

Na szczęście ten brak sił, to załamanie trwały bardzo krótko. Skończyły się z chwilą, kiedy mama zobaczyła, co się dzieje po drugiej stronie muru. Na ulicach leżały ciała dzieci, poprzykrywane gazetami – spod spodu zawsze wystawał kawałek ręki albo głowy. Straszliwy głód, brud, wszy. Rozpacz. Mama tak szybko, jak znalazła się w getcie warszawskim, zaczęła myśleć o tym, jak się z niego wydostać.

Ludzie w getcie, jak to ludzie – byli różni. Część była nastawiona egoistycznie, myślała wyłącznie o własnym przetrwaniu. Za wszelką cenę. A część wprost przeciwnie – altruistycznie. Mimo własnej trudnej sytuacji starali się pomagać innym. W efekcie na początku nie głodowałyśmy. Oczywiście to było nędzne jedzenie, często całe w pleśni. Ale pozwalało utrzymać się przy życiu.

Mama uważała, że długo nie pociągniemy na takim wikcie. Oprócz głodu groziła nam na każdym kroku śmierć ze strony Niemców, którzy grasowali po ulicach dzielnicy zamkniętej. Potrafili otworzyć ogień do przechodniów bez ostrzeżenia. I bez powodu. Jakby tego było mało, w getcie szalały epidemie. Tam każdy dzień był walką o przetrwanie. Nie sposób sobie wyobrazić, co tam się działo. W getcie można było stracić wiarę w człowieczeństwo.

Wytrzymałyśmy miesiąc. Uciekłyśmy słynną trasą przez sądy na Lesznie. Gmach, w którym się znajdowały, graniczył z gettem. I można było się do niego dostać z obu stron podzielonego murem miasta. Mama dostała od jakiegoś znajomego pieniądze i instrukcje, jak się zachować. Był tam polski policjant, któremu można było dać w łapę. On wtedy przymykał oko i tym sposobem wychodziło się na zewnątrz po „aryjskiej stronie”.

Od ulicy Kolskiej przed sądami stali niemieccy wartownicy z bronią – z tymi było już gorzej. Trzeba było czekać na moment, kiedy się odwrócą. I wtedy iść śmiało przed siebie. Oczywiście wcześniej należało zerwać z ubrania gwiazdę Dawida. Wtopić się w tłum Polaków.

To wszystko były informacje na wagę złota. Albo nawet cenniejsze. Na wagę życia.

Miałyśmy szczęście. Znowu nam się udało! Nie wiem jakim cudem, ale udało się. Mama powiedziała, żebym zachowywała się naturalnie, to wtedy strażnicy nie zwrócą na nas uwagi. Nie mogłyśmy okazać zdenerwowania. Nie mogłyśmy się wahać. Mama chwyciła mnie za rękę, zaczęła coś śmiesznego opowiadać, i tak szłyśmy sobie ulicą, zaśmiewając się do rozpuku. Zupełnie jakby nie było wojny i wszystkich związanych z nią okropności. Wyglądałyśmy jak osoby z innego świata, z innej epoki.

Mimo że udało się nam wydostać z getta, długo nie zaznałyśmy spokoju. Jeden ze szmalcowników, a było ich w mieście na pęczki, znowu zaczął mamę terroryzować. Wyrwał jej z rąk torebkę. Sprawdził dokumenty i powiedział, że co tydzień będzie przychodził po haracz. To była ich stała zagrywka wobec ukrywających się Żydów. Szantaż, a w razie odmowy – donos na Gestapo.

Mama była bardzo odważną kobietą. I tym razem miała już dość. Nie zamierzała biernie czekać, aż ten człowiek nas zrujnuje, a na koniec wyda Niemcom. Postanowiła podjąć walkę. Nie dać sobie w kaszę dmuchać. Już przed tym incydentem wstąpiła do Armii Krajowej. W 1939 roku była sanitariuszką, była więc dobrze przygotowana do służby w podziemnej armii. Chciała się bić z hitlerowcami.

Teraz – w obliczu niebezpieczeństwa – mama postanowiła wykorzystać swoje kontakty w konspiracji. Zameldowała o wszystkim swojemu dowódcy, „Zygmuntowi”. O tym, że jest Żydówką, oczywiście też musiała powiedzieć. Inaczej cała historia ze szmalcownikami nie miałaby sensu. Na szczęście ujawnienie się mamy zostało w oddziale przyjęte normalnie, ze zrozumieniem. Nikt nie miał z tym problemu.

Zdecydowana większość Żydów, którzy służyli w AK, raczej nie zdradzała się ze swoim pochodzeniem. Było to trudne szczególnie dla mężczyzn, którzy byli przecież obrzezani. Członkom oddziału partyzanckiego trudno byłoby natomiast ukryć ten fakt podczas kąpieli w rzece. Dlaczego Żydzi w AK nie dzielili się z kolegami swoim sekretem? Bo bali się, że wśród nich może zdarzyć się jakiś antysemita. I mogą wyniknąć z tego kłopoty.

W przypadku „Zygmunta” nie było o tym mowy. Mało tego, dowiedziawszy się o całej sprawie, postanowił urządzić na szmalcownika zasadzkę! Mama zjawiła się w umówionym miejscu i o godzinie, którą wyznaczył jej szmalcownik. To było na ulicy. Za mamą, w ukryciu, czekał „Zygmunt” z bronią. Kiedy tylko zjawił się szantażysta, „Zygmunt” wyskoczył z ukrycia i strzelił do niego! Rozległ się straszny huk, szmalcownik upadł na chodnik. Polała się krew. Był poważnie ranny. Natychmiast na ulicy powstało zamieszanie, ludzie rozbiegli się na wszystkie strony. Na miejscu pojawili się Niemcy.

Ranny szmalcownik trafił do szpitala, gdzie zaczęli go przesłuchiwać gestapowcy. Ostatkiem sił próbował wypowiedzieć nazwisko „Zygmunta”, bo traf chciał, że go znał. Słabym głosem wyszeptał: „Bielski…”. Ale bardzo niewyraźnie. Na szczęście lekarz, który asystował w przesłuchaniu, zachował przytomność umysłu i stwierdził, że ranny powiedział „Bielawski”. I w ten sposób uratował „Zygmunta”! W przeciwnym razie Niemcy by go niechybnie aresztowali. Poddany torturom mógłby wsypać ludzi z oddziału. W tym nas.

Mama cały czas zastanawiała się, jak mnie uratować. W końcu postanowiła, że odda mnie na przechowanie do katolickiego klasztoru, pod opiekę sióstr szarytek. Coraz częściej ze swoim oddziałem AK uczestniczyła w różnych akcjach bojowych, często nie wracała na noc. Chciała być o mnie spokojna. Szarytki prowadziły szkołę na Pradze tuż obok fabryki Wedla. Tam też mieszkały. Siostrom zaprotegował mnie „Zygmunt”.

Zakonnice chętnie mnie przyjęły. „Zygmunt” nie wspomniał im o moim pochodzeniu. Powiedział, że jestem jego krewną ze wsi. Ale prawdopodobnie ten środek ostrożności był zbędny. Siostry – o czym dowiedziałam się później – ukrywały w klasztorze inną Żydówkę, Różę. I udało im się ją uratować. Dziś razem z Różą należymy do Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu.

Łączy nas wspólnota losu, ale dzielą wspomnienia z klasztoru. W przeciwieństwie do mnie, Róża wspomina tamten czas jako gehennę. Dla mnie pobyt w klasztorze był rajem. Wreszcie spałam w czystym łóżku, w czystej pościeli ozdobionej koronkami. Zupełnie jak w domu, przed wojną. Gorzej było z jedzeniem, bo nieraz na obiad miałyśmy tylko zgniłą brukiew. Siostry nie prowadziły przedszkola, więc zaczęłam chodzić do szkoły. Nawet mi się to podobało. Co jednak najważniejsze – wreszcie żyłam bez lęku.

Czy nie bałam się tak sama, bez mamy, w obcym miejscu? Nie, zupełnie nie. Mama przez całą wojnę, prawie codziennie, powtarzała mi następujące słowa:

– Pamiętaj, nasze zadanie polega na tym, żebyśmy przechytrzyły Hitlera. Musimy z nim wygrać! To jest najgorszy człowiek na świecie. Cały twój łepek ma być nastawiony na to, że masz wygrać z tym bandziorem. Musisz przeżyć. A potem jeszcze dodawała:

– Dam ci medal, jak wygrasz.

Bardzo chciałam dostać ten medal.

Mama nie bała się ryzykować. Wolała umrzeć w trakcie ucieczki, niż biernie czekać na śmierć w komorze gazowej. To była kobieta ze stali. I tę wolę walki zaszczepiła we mnie. Kiedy więc postanowiła, że na jakiś czas odda mnie do sióstr zakonnych, nie martwiłam się. Wiedziałam, że to kolejny przemyślany ruch. Tak jak pani mówiłam, dzieci wojny bardzo szybko dorastały.

Mieszkając u zakonnic, chodziłam oczywiście na lekcje religii. I z czasem uwierzyłam w Pana Boga. Zaczęłam drugą klasę, a w związku z tym przygotowania do pierwszej komunii. Któregoś razu w niedzielę, kiedy mama mnie odwiedziła, oznajmiłam jej bardzo poważnym tonem, że nie mogę przystąpić do pierwszej komunii, bo nie jestem ochrzczona. Powiedziałam, że muszę powiedzieć zakonnicom prawdę.

Mama oczywiście zdumiała się. Starała się mnie przekonywać, że w dramatycznej sytuacji, w jakiej się znajdujemy, można sobie darować kolejność sakramentów. Nic nie wskórała. Wierzyłam w Boga i trzymałam się swego. Uparłam się. Wyjście z patowej sytuacji znalazł Stefan Geremek, zakochany w mojej cioci młody człowiek, o którym opowiadałam. Geremek znał proboszcza parafii świętego Jakuba na Ochocie. Porozmawiał z nim, ksiądz zgodził się zorganizować pospieszny chrzest.

Pamiętam, jak mama do ostatniej chwili próbowała mnie przekonać, że to wszystko jest szaleństwem.

– Słuchaj – mówiła – jak Niemcy wpadną do kościoła i zobaczą takie duże dziewuszysko, to wszystkich zabiją. I ciebie, i Stefana Geremka, i tę kobietę, co będzie matką chrzestną. I jeszcze księdza. Domyślą się, że jesteś Żydówką, bo kto w Polsce chrzci takie duże dziecko!

Byłam głucha na te argumenty. Dopięłam swego i zostałam ochrzczona. A potem przyjęłam komunię. Chociaż kilka lat po wojnie przestałam wierzyć.

Nowe życie – nowy początek

Mieszkałam u zakonnic do końca wojny. Mama mogła w pełni oddać się walce z Niemcami, bo wiedziała, że jestem bezpieczna. W sierpniu 1944 roku wraz ze swoim oddziałem wzięła udział w powstaniu warszawskim. Była sanitariuszką, opatrywała rannych w powstańczym szpitalu. Wielu żołnierzom uratowała życie. Widziała i przeżyła rzeczy straszne.

To, jak jej miasto obróciło się w gruzy. Ale na tych gruzach – paradoksalnie – narodziło się nowe uczucie. Nowa miłość.

A było to tak: gdy powstanie kapitulowało, Niemcy przeprowadzali selekcję wśród warszawiaków, którzy całymi kolumnami opuszczali ruiny swojego ukochanego miasta i szli na poniewierkę. Selekcja była prosta: ci na roboty do Rzeszy, ci do obozu w Pruszkowie, a jeszcze inni na śmierć. Tak, tych też było sporo.

W trakcie selekcji Niemcy ustawili pod murem czterech młodych chłopaków. Najstarszy nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia, dwadzieścia parę lat. Kilka kroków przed nimi stał równie młody jak oni niemiecki żołnierz i mierzył do nich z pistoletu. A raczej próbował, bo ręka drżała mu ze zdenerwowania. Zaraz miało się stać coś strasznego.

Mama akurat przechodziła nieopodal ze swoją kolumną jeńców. Taszczyła ciężkie nosze. Jej zadaniem była pomoc rannym niemogącym uchodzić o własnych siłach. Należało przetransportować ich do lazaretu.

Nagle zobaczyła tę grupkę młodych chłopaków czekających na kule. To był impuls. Decyzja podjęta w ułamku sekundy. Musiała ich ratować. Podeszła więc do niemieckiego żołnierza i perfekcyjną niemczyzną powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu:

– Daj mi kogoś do pomocy, bo ja sama nie dam rady dźwigać rannych.

Ten Niemiec to był kawał chłopa. W stalowym hełmie, z pistoletem – wyglądał bardzo groźnie. A przed nim stała czupurna mała kobietka i rozkazywała mu ostrym tonem. Prawdopodobnie w domu mówiła tak do niego matka albo babcia, bo zamiast na mamę krzyknąć lub ją uderzyć, stał zdezorientowany z rozdziawioną gębą.

Mama wykorzystała tę chwilę i złapała za rękę pierwszego z brzegu chłopaka. Odciągnęła go na bok jednym mocnym szarpnięciem i wcisnęła mu do ręki drewniane uchwyty od noszy.

– Do widzenia – rzuciła na odchodnym do zdumionego Niemca i pomaszerowała dalej. Oczywiście z uratowanym chłopakiem. Okazało się, że nazywał się Władysław Jakimowicz. I wkrótce miał zostać moim ojczymem.

Nie wyprzedzajmy jednak wypadków. Władek przylgnął do mamy i razem szli z kolumną do Pruszkowa, do obozu przejściowego dla ludności cywilnej. Niemcy zakwalifikowali go do pracy w Rzeszy, a mama, która była lekko ranna, została w obozie razem z jego siostrą i matką. Wkrótce udało im się wydostać na wolność.

Niemcy powiedzieli, że kto znajdzie dla siebie lokum w Pruszkowie i przyprowadzi właściciela domu, który potwierdzi, że przyjmie go pod swój dach, ten może wyjść. Mama znalazła taki gościnny dom jako pierwsza. Siebie, siostrę i mamę Władka wyciągnęła na wolność i czekała na Władka, aż po nie przyjedzie.

Tymczasem wojna dobiegła końca. Niemcy odeszli. Przyszli Sowieci. Żydzi nie musieli się już ukrywać. Koszmar dobiegł końca. Mama oczywiście zabrała mnie od sióstr. Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Był maj. Wiosna. Na przekór wszystkim wojennym zniszczeniom, przyroda rozkwitła na ruinach. Wszystko rodziło się do życia. Brzęczały owady, pachniały kwiaty.

Bawiłam się na podwórzu, popołudniowe słońce przyjemnie grzało mnie w plecy. I wtedy usłyszałam jej głos. Odwróciłam się i ją zobaczyłam. Mamę. Wyglądała, jakby to ona, swoimi drobnymi rękami, pokonała całe zło tego świata. Była taka dumna. Rzuciłyśmy się sobie w ramiona.

Mama od razu spytała, jakie jest moje pierwsze życzenie na wolności. Czy jest coś, o czym marzę? Powiedziała, że spełni każdą moją zachciankę, jeśli ta będzie w granicach ludzkich możliwości. Musiałam się chwilę zastanowić. I popuściłam wodze fantazji:

– Leżę na grubym kocu pod kwitnącą jabłonią – powiedziałam. – Obok mnie leży wielka tabliczka czekolady, a w ręku trzymam bardzo ciekawą książkę.

Mama odpowiedziała, że spełni moje życzenie za dwa dni. I dotrzymała słowa.

Kupiła tabliczkę czekolady z amerykańskiej paczki UNRRA. Faktycznie, była wielka, ale tak twarda, że nie można jej było normalnie ułamać. Gospodyni domu, w którym mieszkaliśmy, dała mi odważnik i małą siekierkę. Odważnikiem uderzałam w siekierkę i odłamywałam po kawałeczku czekoladę. Była twarda jak żelazo, ale kiedy wkładało się ją do ust, rozpływała się na języku… Do dziś pamiętam jej jedwabisty smak. Pierwsza powojenna czekolada. Smak wolności.

Koc, na którym leżałam, miał wiele dziur, ale za to jabłoń kwitła przepięknie. Leżałam za domem i czytałam Balzaka. Tak mnie wciągnął, że z pobliskiej biblioteki wypożyczyłam później wszystkie jego pozostałe dzieła. Już przeczytane pożyczałam z kolei Bronkowi, który wrócił z wojennej poniewierki i na jakiś czas z nami zamieszkał. Musiał się podkurować, bo po długotrwałym pobycie w lodowatej ziemiance dostał zapalenia stawów.

Potem przeniósł się z mamą do Pisza, bo tam wuj Stefan Geremek został starostą. Mówię wuj, bo po wojnie oczywiście ożenił się z ciocią. Został ojczymem Bronka. Spędzałam u nich na Mazurach prawie każde wakacje. Z tamtych lat mam takie wspomnienie: wuj siedzi i mi tłumaczy, żebym się broń Boże nie dała zindoktrynować tym paskudnym komuchom. I że jedyną miarą wartości człowieka jest to, czy nie krzywdzi innych ludzi. Te dwie mądrości miały być moją busolą przez całe dorosłe życie. A na zakończenie tego wykładu wuj pozwolił mi wypić pierwszą w życiu filiżankę kawy.

Bronek z ojczymem dogadywał się świetnie. Zresztą, wuj Geremek kochał go jak rodzonego syna. A kiedy ciocia urodziła mu dziecko, kompletnie zwariował ze szczęścia. Wuj miał czterech braci. Wszyscy mieli prawie dwa metry wzrostu. Kiedy w latach 80. komunistyczne władze internowały Bronka, przyjeżdżali go odwiedzić. Wszyscy strażnicy panicznie się ich bali. Po wizycie rodziny nigdy niczego mu nie odmawiali.

Rodzina wuja Geremka pochodziła z Poznańskiego. Mieli tam wielkie gospodarstwo. Zupełnie inne niż u nas na Mazowszu. Pierwszy raz widziałam takie porządne, murowane obory. Jak się przekręciło śruby, podłoga stawała pod kątem, a spływająca woda ją zmywała. Pod nogami krów było dzięki temu bardzo czysto. W centralnej i wschodniej Polsce, w byłym zaborze rosyjskim, nigdy czegoś podobnego nie widziałam.

Jerry, starszy brat Bronka, przeżył Auschwitz. Ale po obozowej traumie bardzo długo dochodził do siebie w szpitalu. Był w bardzo złym stanie. Myślę, że śmierć jego ojca, który zginął w komorze gazowej Auschwitz, odcisnęła na nim nieodwracalne piętno.

Kiedy Jerry wylizał się z wojennych ran, wyjechał do Izraela. Jak najdalej od Europy. Panicznie bał się komuny. Z góry założył, że wszyscy zginęliśmy, i nawet nie próbował nas odnaleźć. W Izraelu od razu wzięli go do kibucu, co – jak można się domyślać – zupełnie mu się nie spodobało. Przeraził się, że resztę życia spędzi w izraelskim kołchozie, więc wyjechał do Stanów Zjednoczonych.

Po wojnie mama ułożyła sobie życie od nowa. Z Władkiem. Był w niej bardzo zakochany. Pisał miłosne wiersze, w tym jeden zatytułowany „Kobieta bohater”. Nic dziwnego, w końcu zawdzięczał jej życie. Ale ona również dobrze na tym związku wyszła. Władek ją uwielbiał, gotów był dla niej zrobić wszystko. Poza tym, obiektywnie mówiąc, był cudownym człowiekiem. I co dla mamy było szczególnie ważne – bardzo mnie pokochał. Traktował jak rodzoną córkę.

Było nam wszystkim razem dobrze. Nic dziwnego, że mama nie chciała zmieniać tego stanu rzeczy i wracać po wojnie do mojego taty, który przeżył wojnę w obozie jenieckim. Teoretycznie nasza rodzina znowu mogła się połączyć. Ale mama znała go zbyt dobrze. Już przed wojną się kłócili, tata był niepoprawnym kobieciarzem. Myślę, że gdyby się po wojnie zeszli, mama nie byłaby z nim szczęśliwa.

Tata o tym, co się dzieje z Żydami, o gettach, Holokauście, mordach, dowiadywał się z ludzkich opowieści, które docierały do oflagu. Kiedy dziś o tym myślę, mam wrażenie, że chciał do nas wrócić trochę przez litość. Wynagrodzić nam to, przez co przeszłyśmy, gdy on siedział bezpiecznie w niewoli. Ale mama nie chciała go do niczego zmuszać.

Sama zresztą nie chciała wracać do tego, co było. Chciała odciąć się od przeszłości. Zacząć wszystko od nowa. Ojciec, gdyby chciał, od razu mógłby znaleźć sobie nową żonę, mama dobrze o tym wiedziała. Nie pozostawiała go więc samego na pastwę losu.

Mama miała na uwadze również mnie. Ojca niemal nie pamiętałam, a do Władka za to zdążyłam się już przywiązać. Wyszła z założenia, że lepiej nie komplikować mi już bardziej życia. Mama dokonała wyboru za nas obie. I jeżeli ojciec po wojnie ją odnalazł, a podejrzewam, że tak się stało, to na pewno była z nim szczera.

Czy odbyli taką rozmowę? Nie jestem pewna. Mama konsekwentnie o tych sprawach milczała, a ja bałam się pytać. Pojawiła się nawet plotka, że mój ojciec w obozie jenieckim zginął w czasie ucieczki. Z czasem w nią uwierzyłam i przedstawiałam jako prawdziwą wersję wydarzeń. Ojciec zginął, koniec kropka. Całe życie przeżyłam w tym przeświadczeniu.

Proszę sobie wyobrazić, że o tym, iż to nieprawda, dowiedziałam się dopiero rok temu! Jak to się stało? Moja wnuczka Agata przyjaźni się z dziewczyną, która pracuje w pewnej amerykańskiej fundacji żydowskiej. Ta fundacja ma też siedzibę w Warszawie. Koleżanka Agaty zajmuje się genealogią polskich Żydów. Nabrała w tych badaniach dużej biegłości. Któregoś dnia zaproponowała Agacie, że może dowiedzieć się czegoś o naszej rodzinie. Poszperać w starych dokumentach.

Zgodziłam się, choć z góry założyłam, że skoro tata zmarł w obozie, a rodzina mamy została zamordowana, to niczego się nie dowiemy. Okazało się, że byłam w grubym błędzie. Ku mojemu zaskoczeniu otrzymaliśmy informację, że mój tata wcale nie zginął podczas ucieczki z obozu. Oto, czego się dowiedziałam. W 1945 roku mój tata Leon Rosenberg przyjechał z Niemiec do Polski i szukał mnie i mojej mamy.

Rozpoczął poszukiwania w Warszawie, a skończył w Łodzi. Pewnie nie spodobało mu się w powojennej, komunistycznej Polsce. Nastały wówczas ciężkie czasy dla człowieka, który lubił się bawić i wesoło żyć. Myślę, że musiał nas odnaleźć. Chociażby przez Centralny Komitet Żydów Polskich, w którym rejestrowali się wszyscy ocaleli z Zagłady. I przez który szukali swoich ocalonych bliskich. Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że rodzice się spotkali. I rozmówili…

Tata ostatecznie wyemigrował do Wenezueli. Jest więc możliwe, że mam tam przyrodnie rodzeństwo, którego nie znam i o którym nie wiem. To tym bardziej prawdopodobne, że pewien przyjaciel powiedział mi, że najpiękniejsze kobiety to Wenezuelki. Kiedy są młode, mają najpiękniejsze twarze, jakie istnieją na ziemi. Tata z pewnością nie mógł się oprzeć ich wdziękom i założył nową rodzinę. Kto wie, może kiedyś się odnajdziemy.

Dobrzy i źli ludzie

Przez całą wojnę musiałam kłamać. Po to, żeby przeżyć. W trakcie okupacji miałam różne metryki, różne nazwiska. I za każdym razem musiałam ludziom, których poznawałam, opowiadać o sobie niestworzone rzeczy. Zostało mi to jeszcze długo po wojnie, kiedy studiowałam. A potem pracowałam w telewizji. Dużo jeździłam wtedy dalekobieżnymi pociągami. W podróży ludziom rozwiązują się języki i lubią o sobie opowiadać. Ja też musiałam w związku z tym mówić. Tworzyłam wtedy wyssane z palca historie, w których wykonywałam niemal wszystkie zawody świata. Bardzo mnie to bawiło.

Do dziś mam w dowodzie osobistym fałszywą datę urodzenia – taką, jaką miałam w ostatniej niemieckiej kenkarcie. Zgadza się tylko rok. Mama była lepsza, bo wraz z końcem wojny… ubyło jej z dziesięć lat. Taką datę urodzenia miała bowiem wpisaną w kenkarcie, na podstawie której wyrobiła sobie po wojnie dowód osobisty. Dla kobiety oczywiście było to bardzo korzystne, ale były i minusy. Dziesięć lat później, niż powinna, poszła na emeryturę.

Kiedy mama umarła w 1992 roku, miałam spory dylemat, jaką datę wykuć na nagrobku. W końcu doszłam do wniosku, że skoro przez całe życie odejmowała sobie te dziesięć lat, to nie będę jej ich po śmierci dodawać. Tym bardziej że w tym samym grobie leżał mój ojczym i według fałszywych papierów byli z tego samego rocznika. Co ciekawe, nigdy mu się do tego niewinnego oszustwa nie przyznała.

Władek jednak nie był w ciemię bity i tuż przed jego śmiercią, kiedy rozmawialiśmy na osobności, przyznał mi się:

– Zosiu, wiesz, twoja mama sądzi, że jestem głupszy niż w rzeczywistości. To niemożliwe, żeby miała tyle lat, ile mówi. Jakby tak było, nie mogłaby w życiu tyle zrobić. Tylko proszę, nie wyprowadzaj jej z błędu. Nie chcę, żeby wiedziała, że domyślam się prawdy.

Mama niechętnie rozmawiała o wojnie. Nie chciała do tego wracać.

– Było, minęło – tymi słowami zazwyczaj ucinała wszelkie próby rozmów na ten temat. – Wygraliśmy,i żyjemy. Kropka. O czym tu gadać?

Ciocia tak samo. Mojego ciotecznego brata Bronka wręcz siłą trzeba było zmuszać, żeby coś z niego wydusić. Tylko ja nie miałam oporów przed tego typu rozmowami. Mama po wojnie próbowała mnie zmusić, żebym nie opowiadała o swoim żydowskim pochodzeniu. W lipcu 1946 roku, po pogromie kieleckim, drugi raz mi o tym dobitnie przypomniała. Jej wojenna i powojenna trauma była niezwykle silna.

Ale ja powiedziałam mamie, że nie będę przed światem ukrywać tego, że jestem Żydówką. Bo ukrywa się coś złego, a ja nic złego w moim pochodzeniu nie widzę. I rzeczywiście – nigdy się z tym nie kryłam. Mimo to w PRL nie doświadczyłam żadnego prześladowania z powodu mojego pochodzenia. Do tego stopnia, że gdy w 1968 roku z powodu pochodzenia wyrzucili z telewizji mojego męża Jerzego Żukowskiego – mnie nie tknęli.

Za mąż wyszłam w 1961 roku. Mam syna Macieja i jedną wnuczkę Agatę. Mój mąż był dziennikarzem prasowym, potem wyemigrował do Brazylii. Mieszkał tam cztery lata, ale chciał wracać. Komuniści jednak na to nie pozwalali. Dopiero znajomi jego ojca, pisarze, uruchomili kontakty w Ministerstwie Kultury i dzięki temu dostał wizę. Kiedy wrócił do Polski, zaczął pracować w telewizji. Tam się poznaliśmy. Zmarł w 2006 roku. Mój teść nazywał się Wilhelm Raort. Był głośną postacią, redaktorem lwowskiego pisma satyrycznego „Szczutek”. To był taki odpowiednik warszawskich „Szpilek”.

Należę do Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu. Jedną z podstawowych form naszej działalności jest pomoc Sprawiedliwym Wśród Narodów Świata. Ci ludzie ryzykowali życie swoje i swoich rodzin, żeby ratować żydowskich bliźnich. Teraz my robimy coś dla nich. Wielu z nich żyje w trudnych warunkach, dostają groszowe renty albo nie dostają ich w ogóle. Pomagamy im załatwiać różne sprawy urzędowe czy zdrowotne.

W święta dajemy im paczki. Pierwsza pani, do której poszłam z taką paczką, jeszcze w drzwiach powiedziała mi, że spodziewa się wizyty wnuczki. Poprosiła, żebym nie zdradziła, w jakim charakterze do niej przyszłam. Zaproponowała, że przedstawi mnie jako swoją przyjaciółkę. No cóż, przystałam na to.

Kiedy wnuczka już poszła, ta pani próbowała się wytłumaczyć:

– Wie pani, moja rodzina nie wie, że pomagałam Żydom w czasie wojny. Bo przecież ja podjęłam decyzję właściwie w imieniu całej rodziny. Gdyby Niemcy nas nakryli, zabiliby nas wszystkich. Tak właściwie to ryzykowałam ich życie dla zupełnie obcych ludzi. Nigdy nie miałam im odwagi o tym powiedzieć.

Wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, jak dalece było to ryzykowne. Jak niesamowitym bohaterstwem wykazali się Sprawiedliwi. Wcześniej się nad tym nie zastanawiałam. Zadałam sobie pytanie, czy gdyby było odwrotnie, gdyby Niemcy zabijali etnicznych Polaków, a oszczędzali Żydów, czy ja byłabym zdolna ocalić cudze życie kosztem życia mojej rodziny? Czy zdobyłabym się na takie ryzyko? Chciałabym wierzyć, że tak. Ale czy na pewno…? To byli po prostu święci ludzie.

Nie potępiam tych, którzy w zamian za ukrycie rodziny czy żydowskiego dziecka brali pieniądze. Bardzo często to byli przecież bardzo ubodzy ludzie. A na dodatek trwała wojna, o jedzenie było trudno. Nie byłoby ich stać na to, żeby z własnej kieszeni utrzymać jeszcze kilka osób. Często drugą rodzinę. Żydzi więc po prostu dokładali się do budżetu. Nie wszyscy, którzy brali pieniądze, źle traktowali ukrywających się u nich Żydów.

Potępić, i to zdecydowanie, należy z kolei tych, którzy prowadzili do żandarmerii wytropionych Żydów, aby dostać w zamian od Niemców kilo cukru. Tych, którzy Żydów szantażowali, tych, którzy donosili. Ludzi wykorzystujących cudze nieszczęście do tego, żeby się wzbogacić. Oni potrafili zamienić życie Żydów w prawdziwe piekło, pasmo udręk. Są odpowiedzialni za niebywałe cierpienia i morze krwi. Wiem o tym dobrze, bo sama miałam do czynienia ze szmalcownikami wielokrotnie. Tych ludzi mamy prawo bardzo surowo osądzać. Nie ma dla nich żadnego usprawiedliwienia.

W okupowanej Polsce występowała cała gama postaw. Zarówno wśród Polaków, jak i wśród Żydów. To są wszystko bardzo złożone, skomplikowane sprawy. Dalekie od czarno-białych uproszczeń i schematów, które dzisiaj są tak popularne. Najgorsza rzecz to uogólnienia. Każdy przypadek należy badać i oceniać indywidualnie. Ilu ludzi, tyle różnych historii. W Polsce działy się rzeczy wspaniałe, ale działy się również rzeczy straszne. Naszym zadaniem jest mówić o nich prawdę. Całą prawdę. Niezależnie od tego, jak jest bolesna.

Tekst pochodzi z książki Anny Herbich „Dziewczyny Ocalałe. Kobiety, które przetrwały Holocaust”, str. 98-151, Znak Horyzont, Kraków 2020.

https://www.znak.com.pl/ksiazka/dziewczyny-ocalale-anna-herbich-163790

 

Fotografie i pamiątki
do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu