audio: 1

Chuwcia W., urodzona w 1933 r.

Przeżyłam tylko ja z siostrą

Wspomnienie czyta Weronika Nockowska

Próbę opowiedzenia o moich przeżyciach wojennych podejmuję po raz pierwszy. Czas zdążył zagoić bolesne rany, ale też wiele zatarł w pamięci, na przykład nazwy miejscowości, w których ukrywałam się, jak również nazwiska ludzi, którzy mnie ukrywali i wraz z którymi się ukrywałam.

Pochodzę z Turki (woj. stanisławowskie), z małego miasteczka położo­nego w dzisiejszej Zachodniej Ukrainie, zamieszkałego głównie przez ludność ukaraińską i żydowską. Mieszkałam z rodzicami Belą i Wolfem W., babcią Libą i siostrą Esterą we własnym, jednorodzinnym domu, w którym znajdował się sklep mięsny prowadzony przez ojca.

Z czasów wojny pamiętam bombardowanie we wrześniu 1939r.,
wejście wojsk radzieckich i straszliwy lęk rodziców przed wywiezieniem nas w głąb Rosji i naturalnie okropną okupację niemiecką, kiedy Żydzi musieli nosić na ramieniu opaski z gwiazdą Dawida, łapanki, ciągły strach o życie własne i najbliższych.

Pamiętam, że łapanki dotyczyły początkowo ludzi kalekich, potem starszych, a następnie wszystkich niezależnie od stanu zdrowia i wieku. W czasie jednej z „akcji” złapane byłyśmy przez Niemców
– mama, siostra i ja, a tam, wśród zgromadzonych była rówież siostra mamy. Nieoczekiwanie jeden z Niemców dał znać, abyśmy odeszły. Ciocia została wtedy wywieziona do obozu zagłady.

Następny etap to tworzenie getta nie w Turce, ale w Samborze, i decyzja rodziców o pozostaniu poza gettem. Za cenę oddania pokaźnej części dobytku postarali się o kryjówkę w „aryjskiej” rodzinie. Do kryjówki poszła babcia, mamusia, siostra i ja. Tatuś pozostał na „wolno­ści”, ponieważ był zatrudniony u Niemców, o czym świadczyła posiadana kennkarta. Miała ona zabezpieczyć ojca przed wywiezieniem do obozu zagłady.

Kryjówka nasza mieściła się w piwnicy, do której prowadziło zamaskowane wejście.Tam przebywałyśmy w ciągu dnia, a w nocy – w mieszkaniu gospodyni. Po bardzo krótkim czasie kryjówkę musiała opuścić babcia, która po wyjściu z niej została zamordowana przez Niemców. Po tej tragedii na jakiś czas nastał spokój, co zachęciło matkę do wyjścia. Mamusia nigdy już do nas nie wróciła.

Niebawem dotarła do nas najtragiczniejsza wiadomość o tym, że zarówno matka jak i ojciec zostali złapani i wywiezieni do obozu zagłady (prawdopodobnie do Oświęcimia). Z kryjówki zabrał nas jedyny ocalały z całej rodziny brat ojca Anczel. W nadziei , że ocalała jeszcze siostra marny mieszkająca na wsi, na granicy polsko-węgierskiej, wybrałyśmy się z siostrą w poszukiwaniu jej.

Gdy doszłyśmy do wsi Borynia, leżącej w połowie drogi do Hnyły, gdzie mieszkała ciocia, dowiedziałyśmy się, że ciocia wraz z rodziną przeszła granicę na stronę węgierską. Przespałyśmy się w tej wsi i następnego dnia rano ruszyłyśmy znowu pieszo w drogę powrotną do Turki. Nie potrafię określić, jakie to były odległości.

Gdy zbliżałyśmy się do peryferii Turki, zapadł już zmrok, ulice były puste. Nagle spostrzegłyśmy Niemców stojących z olbrzymimi wilczurami u nóg – struchlałyśmy, ale zdecydowa­łyśmy się iść dalej. Udało się. Niemcy nie zatrzymali nas i całe wróciłyśmy do wujka Anczela. On umieścił nas niebawem na obrzeżach Turki u chłopa, znajomego naszego ojca. Było to późną jesienią 1942 r., a rodziców utraciłyśmy w sierpniu tegoż roku.

Mieszkałyśmy na prawach członków rodziny, a gdy zbliżał się ktoś obcy, chowałyśmy się do kryjówki przygotowanej pod łóżkiem. Gdy mieszkający w sąsiedztwie Cyganie dowiedzieli się o naszym istnieniu, trzeba było stamtąd uciekać. Brat naszego gospodarza zaprowadził nas nocą przez las do sąsiedniej wsi Bukowina.

Dom położony był na wzgórzu za wsią. Mieszkali w nim dwaj bracia Ilniccy z rodzinami i ich samotna siostra Mańka, uważana za nienormalną. Uwagę zwracała jej duża postura, straszliwy zez i krzykliwość. Gnieździła się w izbie z klepiskiem z całym swoim dobytkiem, czyli z kozą.

My zamieszkałyśmy u jednego z braci – Andreja, w jednym pokoju wraz z trojgiem dzieci i żoną Justyną. Spałyśmy na piecu, gdzie bardzo dokuczały nam pluskwy. Jadałyśmy razem z dziećmi ze wspólnej michy, głównie postne ziemniaki lub zalewajkę z owsianej mąki gotowanej na wodzie. Największym przy­ smakiem była owsiana mąka łapana przez nas spod żarna.

Pewnego dnia zimą 1943 r. pojawili się nieznani nam ludzie, którzy okazali się być Żydami ukrywającymi się w pobliskich lasach. Jak się okazało, byli oni współtowarzyszami naszego wujka Anczela. Część z nich zamieszkała po jakimś czasie u brata Andreja. Gdy wiadomość o ukrywa­jących się Żydach dotarła do Niemców, zorganizowali oni obławę. W czasie strzelaniny zginęło kilka osób, a pozostałych wywieziono do getta w Samborze. Niektórym z nich udało się z getta uciec i powrócić do Bukowiny. Od nich dowiedzieliśmy się, że jedyny nasz opiekun, wujek
Anczel, już nie żyje. Nie pamiętam, w jakich okolicznościach zginął.

Po powrocie Żydów do Bukowiny zrobiło się tam niebezpiecznie. W nie­długim czasie doszło do ponownego napadu, tym razem dokonanego przez Ukraińców wraz z Niemcami. Znowu zginęło kilka osób, a wśród nich rodzina Zeifertów, bliscy nasi znajomi z Turki. Osierocili oni córeczkę Krysię, urodzoną już w czasie wojny, która w 1946 r. trafiła do naszego Domu Dziecka w Bielsku Białej. Obecnie Krysia ze swoją rodziną mieszka w Hajfie.

Po ostatnich wydarzeniach Żydzi przeszli na stałe do lasu. Było już lato. Zostałyśmy w Bukowinie same, ale nie mieszkałyśmy w domu. Naszym domem przez kilka tygodni były pobliskie zarośla, w których spędzałyśmy całe dni i noce. Żywiłyśmy się głównie darami leśnymi, przede wszystkim malinami, które obrodziły w tym czasie. Jedynie sporadycznie podrzucano nam jedzenie, ponieważ teren znajdował się pod stałą obserwacją Niemców.

Tu przeżyłyśmy chwilę mrożącą krew w żyłach, kiedy Niemcy przeszukujący zarośla stanęli tuż koło nas. Widziałyśmy dokładnie ich zielone mundury, wściekłe twarze. Oni nas widocznie nie chcieli zauważyć.

Jeszcze tego lata zostałyśmy zabrane przez znajomych Żydów do lasu. Spędziłyśmy z nimi koniec lata, jesień i początek zimy. Z tego okresu utkwiło mi w pamięci spanie pod gołym niebem przy kilkunastostop­niowym mrozie. Zasypialiśmy przy płonącym ognisku, ono nocą wygasa­ło, a my budziliśmy się przykryci śniegiem. Ciekawe, że nikt w tych warunkach nie chorował.

Sytuacja nasza poprawiła się nieco po przeniesie­niu do bunkra, ale tu z czasem bardzo dokuczała nam wszawica. Gdy spało się na dolnej pryczy, wszy jak krople deszczu spadały na twarz. Jedynym naszym pożywieniem w tym czasie było zdobywane w pobliskiej wsi żyto, które wysuszone na płycie, mełło się w młynku do kawy i gotowało w wodzie z roztopionego śniegu.

Gdy doszły nas wieści, że Niemcy są na naszym tropie, musieliśmy opuścić bunkier. Zostaliśmy jednak przez Niemców wykryci i zaatakowani wczesną wiosną 1944 r. Kilka osób poniosło śmierć, a ja z moją siostrą znalazłyśmy się wśród ocalałych. W czasie całodniowej wędrówki siostra odmroziła sobie nogi, i gdy zmarznięta i wycieńczona nie mogła dalej iść, nasi współtowarzysze chcieli ją zabić.

Na moją gorącą prośbę, żeby jej nie zabijali, nieśli ją dalej, ale ja stale zostawałam na końcu, by nie dopuścić do porzucenia jej.
Przyznam się, że nie miałam nawet żalu do tych ludzi. Nie wyobrażałam sobie życia bez niej. Zabójcą mojej siostry miał być Dawid, którego spotkała po wojnie w Gliwicach. Nie mógł się nadziwić, że wyrosła z niej taka dorodna panna.

Z powodu odmrożenia nóg nie mogłyśmy iść dalej. Zostałyśmy na wsi u kobiety o nazwisku Jasecha, która okazała się nadzwyczajna. Poza nami ukrywało się u niej jeszcze kilku innych Żydów. Jeden z nich został przez Niemców wykryty i rozstrzelany. Zakopali go pod domem Jasechy.

Z nogami było coraz gorzej. Palce nóg początkowo obrzękły, a następnie sczerniały i pewnego dnia te sczerniałe części odpadły. Odsłoniły się do żywego mięsa sączące rany, leczone przez gospodynię zsiadłym mlekiem. Leczenie trwało długo, ale w końcu rany się zabliźniły. Odmrożone palce pozostały krótsze, pozrastane i bez paznokci.

Jeszcze przed zagojeniem się ran przeżyłyśmy przeszukiwanie domów przez Niemców. Tuż przed ich pojawieniem się gospodyni zapakowała nas w worki i wyniosła nad rzekę. Krwawiące rany wytyczały ścieżkę, którą niosła nas Jasecha, ale Niemcy pewnie uważali, że ślad wyznaczyło niesione do kryjówki mięso. Kolejny raz uszłyśmy śmierci.

Gdy nogi zagoiły się, wróciłyśmy do Bukowiny. Tym razem trafiłyśmy do Mańki, gdyż to miejsce uznano za najbezpieczniejsze. Przebywałyśmy razem z nią i jej kozą w jednym pomieszczeniu, a gdy ktoś się zbliżał – chowałyśmy się do kryjówki. Znajdowała się ona w miejscu, gdzie stała koza. Tam wykopany był dół, w którym siedziałyśmy tak długo, jak tego wymagała sytuacja.

W tych warunkach przetrwałyśmy do początku lata 1944 r. Potem dołączyłyśmy do naszych znajomych koczują­cych w lesie. Odczuwało się zbliżający front. W lesie pojawili się Niemcy, ale nie byli już dla nas groźni. Bombardowanie słyszało się coraz bliżej i kiedyś jego celem stało się nasze ognisko. Jedno z takich bombardowań zostawiło niezapomniane wrażenia.

W momencie, gdy z nadlatującego samolotu posypały się bomby, i gdy usiłowaliśmy zagasić nasze ognisko, polewając je nawet tym, co się właśnie gotowało, usłyszałam płacz noworodka. W tej to chwili Sala urodziła dziewczynkę, którą odebrała Małka, nasza krawcowa. Dziecka, poza matką i Malką, nie widział nikt i nigdy go wśród nas nie było.

W tym czasie przyłączył się do nas uciekinier z wojska węgierskiego. Był wygłodniały jeszcze bardziej niż my, do tego stopnia, że jadł liście dębowe i obierzyny z ziemniaków. My natomiast, starzy bywalcy lasu, odżywialiśmy się wtedy nieźle. Poza tym, że zbieraliś­my jagody, grzyby, nierzadko trafiało się nam mięso z uboju zabłąkanego bydła. Pamiętam zabawną historię związaną z tym mięsem. Jeden z naszych znajomych piekąc je w ognisku zasnął, przypalając sobie spodnie i delikatną część ciała.

Gdy front był już blisko, nasi Żydzi zdecydowali się na jego przekroczenie, pozostawiając nas u siostry Justyny Ilnickiej z Bukowiny. Siostra była dużo starsza od Justyny, gnieździła się w ziemiance i jedynym jej majątkiem była koza mieszkająca razem z nią. Ja pozostałam tu do wyzwolenia, a siostra znalazła zajęcie w sąsiedniej wsi jako pomoc do dzieci.

Życie u staruszki było ciężkie. Żeby zgromadzić zapasy na zbliżającą się zimę 1944 r., chodziłyśmy na wieś kopać kartofle. Wstawały­śmy wczesnym rankiem, przy świetle księżyca obierałyśmy kartofle, by skoro świt móc stanąć do kopania. Początkowo kopałam kartofle ze staruszką, a potem powierzono mi inne zajęcie – wypas bydła. Był też i koń. Gdy usiłowałam wypędzić go z buraków, stanął dęba, kopnął mnie w brzuch tak mocno, że na moment straciłam przytomność.

Pewnej nocy zrobiło się wyjątkowo niespokojnie. Okazało się, że to przyszło wyzwolenie. Rano poszłam na wieś do siostry i w domu zastałam żołnierzy radzieckich . Wzięli mnie na kolana, pogłaskali i zapewnili, że od tej chwili nie będę już ścigana za moje pochodzenie.

Do Turki wróciłam jesienią 1944 r. niedługo po wyzwoleniu. Pamiętam bardzo dokładnie drogę, którą szłam do miasta, odziana w koszulę i spódnicę z surowego lnu i bosa. Do Turki przyszłam już pod wieczór i znalazłam się w domu kuzynki ojca – Diny. Skąd wiedziałam o jej istnieniu, kto mi pokazał drogę, czy szłam z kimś, czy sama – nie pamiętam. Wiem napewno, że szłam bez siostry, bo ona została jeszcze jakiś czas na wsi.

W czasie pobytu u kuzynki zaczęłam naukę w ukraińskiej szkole. Litery znałam, gdyż alfabetu nauczyła mnie o rok starsza siostra. Kuzynka nie była dla mnie zbyt serdeczna, i musiałam dużo pracować. Jedyna radość, którą z tego pobytu pamiętam, to pierwsza po wojnie sukienka uszyta z wsypy na poduszkę.

W ramach repatriacji przyjechałam z kuzynką i jej mężem do Polski i oddana zostałam do Domu Dziecka Żydowskiego w Bielsku Białej. Tu rozpoczęło się, po tylu przeżyciach, cierpieniach, tułaczce, na nowo moje życie jako dziecka.

Przyprowadzono mnie do Domu Dziecka we wrześniu 1945 r., w słoneczne popołudnie. Natychmiast (tak mi to zostało w pamię­ci) dostałam od pielęgniarki Estery szczoteczkę do zębów, której dotąd nie miałam, i stąd pewnie ten fakt tak mocno utkwił w pamięci. Wszystko w tym domu było dla mnie nowe, ciekawe i nadzwyczajne, ale ciągle byłam smutna. Brakowało mi siostry, która nie przyjechała do Polski razem ze mną. Została ona w Turce u znajomego małżeństwa z lasu, których repatriacja przedłużała się.

Dopełnienie mego szczęścia nastąpiło wiosną 1946 r., gdy siostra przekroczyła progi Domu Dziecka w Bielsku Białej. Tu garnęłam się do wszystkiego. Poza nauką, którą zawsze traktowałam bardzo serio, i która początkowo sprawiała mi wiele trudności, uczyłam się introligatorstwa, krawiectwa i tańca. Moje trudności w nauce były
zrozumiałe. Nie uczyłam się przecież przez cały okres wojny, mówiłam dotąd tylko po żydowsku i ukraińsku, a tu nagle musiałam przestawić się na język polski. W dodatku jestem krótkowidzem, a nie nosiłam okularów. Dzięki intensywnej pracy szkołę podstawową ukończyłam z bardzo dobrymi wynikami.

W ramach komasacji domów dziecka latem 1950 r. znalazłam się
w Domu Dziecka w Krakowie. Tu nie było mi tak dobrze jak w Bielsku, mimo że dom był bardzo ładny, duży, a kierownik serdeczny.

Z Krakowa, po ukończenia w 1952 r. szkoły średniej, na studia medyczne pojechałam do Warszawy i zamieszkałam w bursie dla młodzie­ży żydowskiej przy ulicy Jagiellońskiej. Gdy po roku bursę rozwiązano, przez pozostałe pięć lat studiów mieszkałam w domach akademickich, utrzymując się jedynie ze stypendium.

Rozpoczynając pracę zawodową jako lekarz, nie miałam gdzie mieszkać. Z dnia na dzień zwlekałam z wyprowadzeniem się z Domu Akademi­ckiego, aż pewnego dnia, gdy wróciłam z pracy, moje łóżko było już zajęte.

Przez wiele lat tułałam się po cudzych mieszkaniach, płacąc duże pieniądze za wynajęcie pokoju. Pierwsze mieszkanie dostałam w 1966 r., gdy miałam już trzydzieści trzy lata. Była to kawalerka. Trudno opisać moją radość, gdy po dwudziestu czterech latach od opuszczenia domu rodzinnego weszłam do swojego mieszkania, zamknęłam za sobą drzwi i zostałam sama.

Warszawa, 1992 r.

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu