Hanna Wehr ▶️
zdjęcia: 4

Hanna Wehr, urodzona w 1926 r.

Dlaczego przeżyłam?

Filmowe wspomnienie Hanny Wehr jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.

Należę do najstarszych wiekiem dzieci Holocaustu. Nie byłam oddana jako małe dziecko do klasztoru ani do polskiej rodziny. Przeżywałam wszystko z pełną świadomością sytuacji.

Tak dużo już zostało na ten temat napisane, czy warto jeszcze więcej pisać? Najważniejszy powód to ocalenie pamięci po tych, którzy zginęli.

Następny, pokazać ile siły i odwagi było potrzebne, żeby pomagać Żydom.

Jest jeszcze jeden powód, może trochę mniej ważny, ale istotny. Nieznajomość faktów i brak wyobraźni powodują czasem, że bardzo trudno jest odpowiedzieć na zadawane albo tylko milczące pytanie: „Ty żyjesz, czy naprawdę nic nie mogłaś zrobić, żeby pomóc innym? Tym, którzy zginęli?”.

I jeszcze jeden powód – można go nazwać psychologicznym czy obyczajowym, a mianowicie pokazanie, jak wygląda życie codzienne w sytuacjach krańcowych.

Że jest ono w dalszym ciągu życiem w dużym stopniu normalnym wiedzą ci, którzy tego doświadczyli. Sytuacje opisywane w literaturze przez autorów, którzy sami ich nie przeżyli, często nie są zgodne z rzeczywistością.

Całe nasze środowisko przestało istnieć. O kim i o czym by nie pomyśleć o bliższej i dalszej rodzinie, sąsiadach, ulicy, sklepikach, szkole, koleżankach i kolegach, kadrze nauczycielskiej i wielu innych osobach i wydarzeniach zniknęły one zupełnie z powierzchni ziemi.

Moje wspomnienia różnią się od wspomnień niektórych innych dzieci Holokaustu, ponieważ los był dla mnie stosunkowo łaskawy. Dlaczego więc ocalałam, podczas gdy tylu innych zginęło?

Przyczyniły się do tego różne pomyślne okoliczności, często szczęśliwy przypadek i oczywiście – pomoc życzliwych osób. No i bardzo silna wola przeżycia.

Zarówno ja, jak i większość mojego środowiska należeliśmy do zasymilowanej inteligencji żydowskiej. W naszych domach mówiło się po polsku i byliśmy silnie związani z polską kulturą. To właśnie odegrało ważną rolę w możliwości przetrwania, ponieważ mogliśmy udawać aryjskich Polaków.

Niektórych co prawda zdradzał typ urody i te osoby, jeżeli udało im się uciec z getta, musiały żyć ukryte „w szafie”. Tak więc pewnej liczbie moich koleżanek i kolegów z czasów przedszkolnych i szkolnych udało się uniknąć śmierci – było wśród nich więcej dziewczyn niż chłopców.

Nie wspominam w tym miejscu o wielkiej masie Żydów, których zdradzał natychmiast wygląd, język, ubranie. Szanse tych ludzi na przetrwanie w dużym mieście były znikome. Chyba że przetrwaliby w specjalnie w tym celu budowanych podziemnych bunkrach, co w końcu okazało się bardzo mało celowe.

MÓJ RODOWÓD

Niewiele wiem o swoim rodowodzie. W domu dziadka ze strony ojca wisiał portret mojego pradziadka. Przedstawiał pana w garniturze z zegarkiem na łańcuszku w kieszonce kamizelki. Ten pradziadek należał do rodziny zamieszkałej od wielu pokoleń w Warszawie.

W domu dziadków ze strony matki też wisiały portrety. Były one zupełnie inne – obaj pradziadkowie mieli długie brody. Gdy byłam małym dzieckiem, trochę się ich bałam. A gdy podrosłam i czytałam już „Pana Tadeusza”, uprzytomniłam sobie, że byli oni pewnie podobni do Jankiela – wiedziałam, że pradziadkowie pochodzili z Litwy.

Mój dziadek i babcia pierwsi przyjechali do Warszawy. Potem ściągnęli wielu innych członków rodziny. Dziadkowie założyli pralnię. Na początku była bardzo mała i ciężko w niej sami pracowali, później rozrosła się do większej.

Bardzo chciałabym lepiej poznać swój rodowód. Nie chodzi mi o poszczególne gałęzie drzewa genealogicznego. Chciałabym dowiedzieć się choć trochę więcej o tym, jakie były te pogmatwane i zygzakowate szlaki wędrówek moich przodków przez różne kraje, zanim przywiodły ich na Litwę i do Polski. Niestety, wyjaśnienie tego może opierać się tylko na domysłach.

Mój Ojciec lubił pogwizdywać. Zwłaszcza rano dochodziły z łazienki różne melodie. Często były to piosenki żołnierskie: „Trąbka do boju wzywa nas” lub „Tam na błoniu błyszczy kwiecie” albo ulubiony marsz wojskowy Schuberta i inne. Mundur i białą broń oficerowie przechowywali wtedy w domu, rzeczy te wisiały w głębi jednej z szaf.

Ale tak naprawdę zupełnie to do niego nie pasowało – był najłagodniejszym człowiekiem pod słońcem, nie umiał się nawet porządnie rozgniewać. Bardzo lubiłam chodzić z moim Ojcem na spacery, wolałam to nawet od zabaw z koleżankami i kolegami.

Mój Ojciec, oficer rezerwy, nie zdążył zostać zmobilizowany w pierwszych dniach Września. Ze względu na dużą wadę wzroku miał jakąś dalszą kategorię zdrowia. Pod koniec pierwszego tygodnia wojny czynne jeszcze radio zaczęło nadawać apel pułkownika Umiastowskiego, wzywający wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia broni, żeby wyszli ze stolicy i kierowali się na wschód.

Czy to była celowa działalność dywersyjna zmierzająca do zwiększenia i tak już fatalnej sytuacji na drogach? – tak potem mówiono. Mój Ojciec posłuszny wezwaniu wyszedł z Warszawy. Kiedy zapytałam naiwnie: „Kiedy wrócisz?”, musiał zbyć to pytanie milczeniem. Nigdy już nie mieliśmy się zobaczyć.

PIERWSZY OKRES WOJNY

W pierwszych miesiącach wojny zginął brat mojej matki. Gdy Niemcy przyszli go aresztować, przebywał w mieszkaniu przylegającym do fabryki, w której pracował i której był współwłaścicielem. Zabrano wtedy jeszcze dwóch mężczyzn, natomiast mój wuj zawołał: „Nie, ja z nimi nie pójdę!” i wyskoczył z okna na trzecim piętrze. Umarł po kilku godzinach.

Pod koniec pierwszego roku okupacji w Warszawie została zorganizowana dzielnica żydowska. Mieszkający poza wyznaczonym na getto terenem Żydzi musieli się tam przeprowadzić, a Polacy z niej wyprowadzić.

Po miesiącu otoczona murami dzielnica żydowska została zamknięta. Prowadziło do niej tylko kilka bram (tzw. wach), których pilnowali żandarmi niemieccy oraz polscy i żydowscy policjanci. Na szczycie murów umieszczono drut kolczasty i tłuczone szkło, ale nie udaremniło to przemytu, który odbywał się na dużą skalę przez większość czasu istnienia getta.

W niektórych miejscach na murach wywieszono napisy wierszem: Unikaj brudu, bądź zawsze czysty/Brudy wesz rodzą, wesz tyfus plamisty. Ta „poezja”, zawierająca błędną informację o samorództwie, miała uzasadniać wstręt do narodu żydowskiego.

Po wydaniu rozporządzenia o obowiązku przeniesienia się do dzielnicy żydowskiej nie przyszło nam z matką w ogóle do głowy, że możemy się tam nie przeprowadzać. Zamieszkałyśmy w mieszkaniu wdowy po wuju.

Gdy znalazłyśmy się w getcie, które wkrótce zamknięto, wcale nie sądziłyśmy, że wyniknie z tego coś złego. Wojna się przecież wkrótce miała skończyć, oczywiście klęską Hitlera. Żyłyśmy z oszczędności i z tego, co pozostało po mojej babci, która zmarła przed samą wojną.

WIDOK Z OKNA

Okno mieszkania, w którym mieszkałam w getcie, wychodziło na mury Pawiaka – ściśle biorąc na mury tak zwanej Serbii, czyli więzienia dla kobiet. Z tej strony nie było wejścia na teren więzienia, a ściany z czerwonej cegły zasłaniały wszystko – widać było tylko jedną wieżyczkę na murze, a w niej strażnika z bronią.

Z Pawiaka czasem słychać było strzały. Drętwieliśmy z wrażenia. Ale ktoś ze znajomych, kto siedział w tym więzieniu jakiś czas i udało mu się potem wyjść na wolność, powiedział nam, żeby się tymi strzałami tak bardzo nie przejmować, nic się tam strasznego nie musi dziać, tam jest strzelnica. Myślę, że to chyba nie była prawda, może kłamał specjalnie, żeby nas uspokoić.

Ulica, mimo iż zamieszkana tylko z jednej strony – z drugiej był Pawiak była tłoczna i hałaśliwa. Po ulicy krążyło wielu ortodoksyjnych Żydów ubranych w czarne chałaty.

Wkrótce po zamknięciu w getcie warszawskich Żydów rozpoczęto przesiedlanie do niego coraz większej liczby mieszkańców okolicznych miejscowości. Lokowano ich w naprędce organizowanych
„punktach”. Pracy nie wystarczało nawet dla dawnych mieszkańców tej dzielnicy, a cóż dopiero dla przybyszów – byli oni zupełnie pozbawieni środków do życia.

Na ulicach handlowano i żebrano. „Oc rachmunes, oc mytlajt! – Miejcie litość – po hebrajsku i to samo w jidysz. „Dajcie kawałek chleba, dajcie kawałeczek chleba!”. Słowa te słychać było ze wszystkich stron, wypowiadane różnymi głosami, przez dzieci i dorosłych, głośniej i ciszej.

Jedyny w swoim rodzaju makabryczny humor wyrażał się w piosenkach śpiewanych w mieszanym żydowsko-polskim języku przez dzieci na ulicy. Brzmiały one jakoś tak: Pani prezesowa machts a ondulacje/a żydowskie kinder nie ma na kolacje/fa wues? Mues. Mues is a hajlige zach”* (dlaczego? forsa. Forsa to święta rzecz).

Do historii przeszła piosenka: „Oj da bona/Ja nie chcę oddać bona/Bo Pinkiert jest cholera/I bony wszystkim zabiera”.
Ta piosenka wymaga objaśnienia: bony to były kartki na przydział (bardzo małej ilości) żywności. Oddać bony w języku getta znaczyło: umrzeć. A Pinkiert był właścicielem domu pogrzebowego.

Coraz częściej zdarzała się śmierć z głodu. A umarli często leżeli nadzy i przykryci byle czym na ulicy, bo rodzina nie miała ich za co pochować. I jak w czasie wielkich epidemii w średniowieczu zabierani byli wózkami na cmentarz na koszt gminy.

W getcie nie było niższej kary niż kara śmierci. Groziła ona za bardzo wiele różnych rzeczy, np.:za posiadanie futra, nie mówiąc już o radioodbiorniku, i za bardzo wiele innych dużych i małych wykroczeń.

Groziła oczywiście za przebywanie poza gettem – stąd tylu ginących małoletnich przemytników żywności, którzy utrzymywali czasem całe rodziny, wykradając się z getta po towar. Kara mogła być również wymierzona bez powodu. Po prostu żandarm strzelał do kogoś, bo taką miał akurat fantazję. Szczególnie znany z tego był jeden o nazwisku czy przezwisku Frankenstein – strzelanie do ludzi dostarczało mu rozrywki.

W pierwszym okresie istnienia getta składało się ono z dwu części – od południowej strony było tzw. małe getto, do którego przechodziło się przez most nad ulicą nienależącą do dzielnicy żydowskiej. Po pewnym czasie małe getto zlikwidowano, zagęszczając jeszcze bardziej dzielnicę zamieszkaną przez Żydów.

Na zatłoczonej powierzchni getta kipiało życie. Wszystko można było tam spotkać: od tragicznej nędzy do bogactwa. Niemcy bardzo lubili fotografować te kontrasty, które miały świadczyć o tym, jak podły jest naród, który zamknęli za murami.

Kursowała komunikacja – riksze, czyli ławeczki na kołach, których siłą napędową był pedałujący człowiek. Oczekujący rikszarze reklamowali głośno swoje pojazdy: „Leszno, Solna, riksza wolna!”. Był też tramwaj tzw. konheller- ka ‒ od nazwisk przedsiębiorców czerpiących z niego zyski. Mówiono, że byli to kolaboranci.

ŻYCIE CODZIENNE

Muszę szczerze przyznać, chociaż to może brzmi dziwnie, że w pierwszym okresie pobytu w getcie ja i moi rówieśnicy prowadziliśmy dosyć normalne życie młodzieży.Wchodziliśmy w dorosłość, byliśmy wszystkiego ciekawi, właśnie zaczęliśmy dużo czytać.

Uczyliśmy się na kompletach prowadzonych przez zespoły nauczycielskie renomowanych warszawskich gimnazjów przedwojennych. W getcie były również różne kursy – chemiczne, medyczne i inne, na których wykładali znani profesorowie: Hirszfeld, Centnerszwer i inni.

Uprawialiśmy bardzo nieliczne w getcie małe ogródki, graliśmy w siatkówkę. Odżywialiśmy się nie najlepiej, ale głodu w naszych domach nie było. I wcale nie spodziewaliśmy się złego losu.

Oczywiście nie byliśmy obojętni na otaczającą nas nędzę. W domach były komitety pomocy, pomagaliśmy też indywidualnie wielu osobom. Była to oczywiście kropla w morzu potrzeb.

KOLEŻANKI

Najsilniejszą indywidualnością spośród nas – dziewczynek była Wanda. Mieszkanie, w którym mieszkała z rodzicami i starszą o dwa lata siostrą, trochę obszerniejsze od innych, było dla wielu z nas ośrodkiem życia towarzyskiego.

Siostry miały energicznego ojca i łagodną, bladą i chorowitą matkę, która prawie nie wychodziła z domu. Wanda miała duże poczucie humoru i wyraźne poglądy w wielu sprawach. My – jej koleżanki – byłyśmy mniej zdecydowane i wciąż zmieniałyśmy zdanie. A często po prostu przejmowałyśmy od Wandy jej zapatrywania i gusty.

Zosia była ruda jak Ania z Zielonego Wzgórza, ale jej rudość nie była wcale koloru marchewki, tylko ciemniejsza. Miała wprawdzie dość dużo piegów, ale i tak wszystkie znawczynie urody mówiły, że będzie piękną kobietą. Ona zresztą też tak uważała i poświęcała swojej powierzchowności bardzo dużo uwagi. Zazdrościłyśmy jej powodzenia.

Alinka miała trochę trudności z nauką. Była bardzo dobrą koleżanką. Znałam ją od najwcześniejszego dzieciństwa. Ojciec Celiny umarł już w okresie wojny. Kilka innych naszych rodzin zostało rozłączonych, a niektóre z nas żyły w tym okresie tylko z matkami. Bardzo tęskniłyśmy za naszymi ojcami i liczyłyśmy na to, że niedługo się z nimi spotkamy.

Jasia miała zamiłowanie do pisania. Układała bardzo zręczne wierszyki o koleżankach i kolegach. Potem zaczęła pisać pamiętnik, a jeszcze później książki. Bardzo dobrze snuło się z nią plany na przyszłość. Trochę trudno było sobie tę przyszłość wyobrazić. Poza zatłoczonym gettem? W wolnym świecie? A planów miałyśmy bardzo dużo.

WYWOŻENIE ŻYDÓW

Pierwsze bardzo groźne sygnały zaczęły docierać do getta latem 1942 roku. Nocą wyciągnięto z domów grupę ludzi, którzy zostali natychmiast rozstrzelani. Szerzyły się wieści, że mieszkańcy getta zostaną wysiedleni – wywiezieni „na wschód” do niejasnej pracy, w niesprecyzowanych obozach.

Zatrudnienie w istniejących już w tym momencie oraz nowo powstających firmach przedsiębiorców niemieckich, tzw. szopach (krawieckich, futrzarskich, meblarskich itp.), miało chronić przed wywiezieniem.

Oczywiście wiele osób chciało się w nich jak najszybciej zatrudnić, ale miejsc było mało. Rozpoczęły się swojego rodzaju wyścigi, szukanie znajomości, przekupstwa, ofiarowywanie maszyn do szycia i innych.

Pogłoski okazały się prawdą. Prezes Gminy Żydowskiej – Czerniakow – nie chcąc podpisać rozporządzenia o wywożeniu ludności, popełnił samobójstwo. Inni podpisali ten dekret i enigmatyczne „przesiedlenie na wschód” stało się faktem.

Pierwsze masowe wywożenie ludzi z getta warszawskiego uderzyło w społeczeństwo zupełnie nieprzygotowane do stawienia jakiegokolwiek oporu. Przede wszystkim ludzie nie myśleli, że Niemcy mają zamiar ich zabić. Komu przyszłoby coś takiego do głowy? Ogromna większość ludzi zginęła, nie uświadamiając sobie prawdy prawie do samego końca.

Specjalne ekipy przeprowadzały blokady domów. W ich skład wchodzili Niemcy z SS i zwerbowani specjalnie do tej działalności Ukraińcy i Łotysze nazywani szaulisami. Rozlegały się krzyki po niemiecku: „Wychodzić na podwórze, kto nie wyjdzie, zostanie zabity!” Potem odbywało się przeszukiwanie mieszkań i zabijanie tych, co pozostali – ukrywających się lub chorych.

W naszym domu został założony szop futrzarski. Poza tym było tam tylko kilka mieszkań, które pozostały dość długo niezauważone przez przeprowadzających blokady. Było oczywiste, że pewnego dnia wreszcie je znajdą i dlatego nie wiedzieliśmy nigdy, czy jutrzejszy dzień zastanie nas jeszcze w domu.

Niektórzy mieszkańcy getta zgłaszali się dobrowolnie na wyjazd, ponieważ Niemcy wydawali każdemu z „ochotników” chleb i marmoladę. Głód robił swoje, a otrzymywanie jedzenia utwierdzało ludzi w przekonaniu, że pojadą do pracy.

Widok z okna zmienił się bardzo szybko nie do poznania. Na ulicy nie było już żadnego ruchu. Z okna widać było wchodzących na wozy – dużo było wśród nich ubranych w czarne chałaty. Wozy jechały na plac przeładunkowy – Umschlagplatz.

Stamtąd odjeżdżały wagony na ten niejasny wschód. Oczywiście już wtedy można było odgadnąć, co dzieje się z wywożonymi, ale ludzie wciąż trzymali się uporczywie wersji o obozach pracy.

Stopniowo zaczęły przenikać do getta złe wiadomości pochodzące od kolejarzy i przekazywane z ust do ust. Ktoś mówił: „Wagony jadą do Treblinki, są pełne ludzi, ale nikt stamtąd nigdzie nie wyjeżdża, a wagony wracają puste. Co to oznacza?”. Uciszano go: „Może to nieprawda. Zawsze znajdą się panikarze”.

Wreszcie dotarło świadectwo na piśmie. Zaczęła krążyć broszura o tym, co dzieje się w Treblince. „Drogi czytelniku – pisał jej autor, nazywał się Jankiel Wiernik – dla Ciebie tylko przedłużam swój marny żywot”.

Stracił całą swoją rodzinę. Pisał o komorach gazowych i paleniu zwłok. Załogę Treblinki stanowiła bardzo mała liczba osób – Niemców. Poza nimi zatrudniano tam niewielką grupę mężczyzn – Żydów, którzy byli wykorzystywani do usuwania zwłok.

Po pewnym czasie zabijano ich również, ale jednej z grup w krańcowo trudnej sytuacji udało się zorganizować napad na straż i przebić się do lasu – wśród nich był autor książeczki, który wszystko opisał.

Po przeczytaniu broszury właściwie nie można się już było łudzić. Ale dalej nie wszyscy wierzyli. Za bardzo chcieli żyć. I tak dla większości ludzi możliwości przeciwstawienia się losowi były bardzo ograniczone. Ucieczka z getta była dla nich niemożliwa do zrealizowania.

Wiele lat po wojnie chciałam pojechać do Treblinki i zobaczyć miejsce, które było mi przeznaczone. Jednak nigdy tam nie pojechałam.

Na początku wydawało się, że funkcja policjanta żydowskiego nie była niczym złym. Policjanci podlegali gminie żydowskiej i przyczyniali się do utrzymywania porządku w getcie. Do policji wstąpiła część młodzieży z braku innego zajęcia, a również pewnie trochę z chęci chodzenia w mundurze.

Okazało się jednak, że nie można bezkarnie służyć okupantowi, nawet jeżeli mu się bezpośrednio nie podlega. Policjanci zostali zmuszeni do udziału w akcji wysiedleńczej – mieli dostarczać codziennie określoną liczbę osób do wywiezienia. W taki sposób, zanim sami zostali zabici, zdążyli fatalnie zapisać się w historii.

Po pierwszej masowej akcji wywożenia ludzi nastąpił chwilowy okres spokoju, w czasie którego getto zamieniło się w coś w rodzaju obozu pracy. Funkcjonowały przedsiębiorstwa niemieckie. Ich właściciele dobrze zarabiali, korzystając z prawie darmowej siły roboczej, i życzyli sobie bardzo, żeby taka sytuacja trwała jak najdłużej.

W tym właśnie okresie nastąpiło wydarzenie, które zadecydowało o naszym, tzn. moim i mojej Matki, losie – udało się nam dzięki usilnym staraniom znajomego, który tam już pracował, zatrudnić w szopie Schultza.

Niewątpliwie to on był osobą, która uratowała nam życie. Sam z żoną i dwoma synami po upływie około roku zginął w obozie pracy w Trawnikach na Lubelszczyźnie.

Akcje wywożenia powtarzały się w trudnym do przewidzenia rytmie, przetrzebiając coraz bardziej liczbę pracujących. Numerki takie i owakie, a kto ich nie dostał, ten nie miał już prawa do pracy. Z okna widać było długi szereg wyeliminowanych przez selekcję, którym kazano siedzieć na jezdni, a następnie przepędzano ich na Umschlagplatz.

Przeciwstawieniem się przemocy była próba ucieczki z pociągu. Wielu mężczyzn nie rozstawało się z kompletem narzędzi, a gdy znaleźli się w wagonach, to od chwili odjazdu rozpoczynali ślusarsko-mechaniczną działalność.

Kto chciał, mógł potem z takiego rozprutego wagonu wyskoczyć, ale nie wszyscy mieli odpowiednią siłę fizyczną i siłę decyzji, bo ogromna większość uciekających ginęła natychmiast zastrzelona przez konwojentów pociągu.

Jakąś formą oporu było samobójstwo, chociaż nie zdarzało się ono często. Czasem odbierały sobie życie całe rodziny we własnym mieszkaniu jeszcze zanim ich schwytano. Taki los spotkał mojego kuzyna – rówieśnika i towarzysza zabaw od najwcześniejszego dzieciństwa – i jego rodziców, popełnili oni zbiorowe samobójstwo.

Inni, liczący do ostatniej chwili na to, że się nie dadzą złapać, zażywali truciznę dopiero na Umschlagplatzu albo w wagonach. Oczy- wiście jeżeli udało się im ją w ogóle zdobyć.

Wkrótce opór zaczął przyjmować inną postać – przygotowywania do działań zbrojnych. A mentalność ludzi też zaczęła się w widoczny sposób zmieniać, choćby tylko w sensie stawiania biernego oporu.

Z żyjących jeszcze w getcie na początku 1943 roku liczni podejmowali próby przetrwania pod ziemią. Budowano schrony, gromadzono żywność i wodę. Niektóre takie schrony były podobno bardzo dobrze wyposażone. Jednak, z tego co wiem, prawie nikomu nie udało się w ten sposób przetrwać.

DZIECI

W niektórych środowiskach Żydów mieszkających za granicą przyjęto bardzo piękny zwyczaj związany z uroczystością Bar-micwe chłopców i Bat-micwe dziewczynek. Łączy się mianowicie tę uroczystość ze wspomnieniem dziecka z bliższej lub dalszej rodziny, które zginęło w holocauście.

Brałam niedawno udział w jednej z takich uroczystości, której nieżyjącym uczestnikiem był dziesięcioletni chłopiec – Oleś. Był on bardzo muzykalny, miał absolutny słuch i chodził czasem z ojcem na koncerty i na domowe muzykowanie.

Ten właśnie Oleś został dla mnie symbolem. Widziałam go, i wciąż jeszcze widzę, siedzącego na ulicy w grupie ludzi, którzy mieli być za chwilę zaprowadzeni na Umschlagplatz. Widziałam to z okna, ponieważ sama byłam wtedy chroniona przed wywózką jako pracująca u Schultza.

Dużo dzieci w getcie żebrało, zajmowało się handlem, przedostawało się na drugą stronę murów w celu zdobycia pożywienia, czasem dla całej rodziny. Wiele z nich poniosło przy tej okazji śmierć.
Były też dzieci urodzone przed wojną albo już w czasie wojny, które żyły i mieszkały w niezłych warunkach otoczone opieką rodziny.

Dopiero gdy rozpoczęło się wywożenie Żydów z Warszawy każde, bez wyjątku, dziecko znalazło się w niezmiernie trudnej sytuacji. Dorosły mężczyzna lub kobieta mogli jeszcze liczyć na jakieś zatrudnienie, które chwilowo ratowało życie. Dziecko było nieproduktywne.

Dlatego w czasie wszystkich łapanek i blokad przede wszystkim ukrywano dzieci. W różnych kryjówkach, gdy spodziewano się, że prześladowcy znajdą się w pobliżu, podawano dzieciom środki nasenne, żeby nie zdradziły swojej obecności.

Ukryć siebie lub dziecko można jako tako we własnym domu. I prawdopodobnie, żeby to właśnie udaremnić, w pewnym momencie w bardzo już przetrzebionym getcie został zarządzony przemarsz części mieszkańców na teren obramowany dookoła paroma ulicami. Największa z nich to ulica Miła.

Nikt nie wiedział co będzie dalej, może nie będzie już w ogóle można wrócić do swoich domów, więc poszli prawie wszyscy. Wkrótce okazało się, że była to pułapka – chodziło o jeszcze jedną kontrolę zaświadczeń o zatrudnieniu w przedsiębiorstwach niemieckich istniejących na terenie getta.

Masz odpowiedni numerek – to przejdziesz przez selekcję, nie masz – jesteś skierowany na Umschlagplatz i dalej, czyli do Treblinki. A przede wszystkim było to polowanie na dzieci. Razem z dzieckiem zabierano oczywiście osobę opiekującą się nim, również wtedy gdy nie była to matka, chodziło o porządek.

„Nie płacz mówi ktoś do cztero-, może pięcioletniej dziewczynki. – Tak, dobrze pani mówić – odpowiada dziecko – jak pani jest dorosła”.

Co robić, gdy ma się zaświadczenie o pracy, ale również dziecko, które w takiej sytuacji bardzo trudno ukryć? Matki chowają małe dzieci do plecaków. Byle tylko przejść przez kontrolę! A Niemcy chodzą między szeregami i kłują plecaki bagnetami, żeby sprawdzić czy nie ma tam dziecka.

Jest to bardzo mało, prawie nic, w porównaniu z setkami tysięcy, które giną w komorach gazowych, ale powoduje, że stojący obok zapominają na chwilę o swoim własnym losie i powtarzają gorączkowo w myśli: „Boże, spraw, żeby w tym plecaku nie było dziecka. I w tym następnym też nie!”.

Mariusz urodził się przed samą wojną, a jego cioteczna siostra Erna na początku wojny. Żadne z nich nie miało pojęcia o tym, że przyszło na świat w tak fatalnych czasach. Mieszkali w jednym mieszkaniu i razem chodzili na spacery na bardzo małe kawałeczki zieleni w getcie.

Dziś, właśnie gdy wrócili ze spaceru, okazało się, że przyszła ciocia (moja matka chodziła w getcie na kursy trykotarskie) i przyniosła prezenty – ubranka zrobione na drutach.

Mariuszowi jest zupełnie wszystko jedno, co ma na sobie. Biega tam i z powrotem z pokoju do kuchni w jakichś swoich bardzo ważnych sprawach i nie ma czasu na stroje. Ale Erna, jak każda kobieta, lubi się ubrać. Sukienka leży na niej doskonale. Zapomniała nawet na chwilę o ukochanym misiu. Gdzie on się podział? Jest! Znalazł się w kuchni wśród zabawek Mariusza.

I już zupełnie nic więcej poza tym tak bardzo odległym wspomnieniem nie pozostało po nikim z rodziny. Rodzice nie zdążyli nawet próbować ratować choćby tylko dzieci. Jedynym ich przywilejem był zawód. Byli farmaceutami i w zakresie ich możliwości leżało zdobycie w ostatniej chwili odpowiedniej ilości trucizny. Tak zaopatrzeni wsiedli do wagonów i według wszelkiego prawdopodobieństwa nikt z nich nie dojechał już żywy do Treblinki. Myśląc o tym odczuwało się pewną ulgę.

Opowiadanie młodej matki: „Chodziłam wtedy z Januszkiem, to był piąty miesiąc, kiedy wszystko się zaczęło. Bardzo się zastanawialiśmy, co mamy teraz zrobić. My już nie mamy nadziei, że uda się nam uratować. Ale on powinien żyć! To wielkie szczęście, że ten mężczyzna zgodził się go wynieść z getta i podrzucić.

W tamtym domu na dole jest sierociniec. A on go zostawi na schodach na najwyższym piętrze. Muszą się przecież nim zaopiekować. Znajoma pani doktor próbuje uciekać z getta. Dałam jej adres i obiecała, że jeżeli uda jej się przeżyć, to pójdzie po wojnie do tego sierocińca i zobaczy, co dzieje się z moim synkiem.

Jak pozna, które to dziecko? On ma takie znamię na szyjce. To straszne, że ja sama już go nigdy nie zobaczę. Ale tak musimy postąpić”.

Matka dziecka płacze, ale i tak młodzi rodzice są opanowani i spokojni biorąc pod uwagę sytuację, która właśnie się rozgrywa. Widocznie daje im ten spokój poczucie spełnionego obowiązku.

PRACA W NIEMIECKIM SZOPIE

Po pierwszej wielkiej czystce na terenie getta warszawskiego oficjalnie nie było już niezatrudnionych. Były tylko przedsiębiorstwa niemieckie: Toebbensa, Schultza i inne rozproszone po dawnej dzielnicy.Dość daleko od naszego miejsca pracy znajdowało się tzw. getto centralne z szopem szczotkarzy – tam znajdował się późniejszy sztab powstania w getcie.

Schultz zatrudniał kuśnierzy, którzy szyli czapki i rękawiczki dla żołnierzy niemieckich na wschodnim froncie. Futro pochodziło ze zbiórki w Niemczech. Przedsiębiorca zatrudniał więc również niefachowców, których zadaniem było prucie futer – odłączanie podszewki, watoliny po to, żeby kuśnierze mogli z nich uszyć nowe rzeczy.

Schultz zarabiał na tym niemało pieniędzy, a poza tym dzięki prowadzeniu swojego przedsiębiorstwa znajdował się daleko od frontu. W jego interesie leżało, żeby robotnicy żyli i pracowali jak najdłużej, odgrywał więc rolę „dobrego opiekuna”.

Ci, którym pozwolono pracować, starali się nie za bardzo wspierać niemieckie działania na wschodnim froncie i nie pracować zbyt szybko. Chociaż i tak wszystko wskazywało na to, że czapki i rękawiczki nie uratują już armii niemieckiej, zaczęła bowiem wyraźnie przegrywać.

W komunikatach wojennych coraz częściej powtarzały się zwroty o wycofywaniu się na z góry upatrzone pozycje i o ogromnych stratach nieprzyjaciela, jakie ponosi on przy posuwaniu się do przodu. Tylko że te wydarzenia rozgrywały się jeszcze bardzo daleko od Polski.

I było bardzo wątpliwe, żeby udało się wygrać wyścig z czasem. Hitler właśnie zapowiedział w swoim ostatnim przemówieniu, że wkrótce już Żydów zostanie w Europie tyle, ile jest śmieci w dobrze wysprzątanym śmietniku. I można mu chyba było wierzyć.

Już nie mieszkaliśmy na Pawiej, obok szopu, ale na Nowolipiu i codziennie w kolumnach przemierzaliśmy drogę do pracy i z powrotem. Po drodze, na Smoczej, mijaliśmy nieduży szop Hallmana – produkowano tam meble.

Przy bramie zawsze czekał Marian – mój dobry kolega i znajomy. Mieliśmy tylko czas, żeby do siebie pomachać i uśmiechnąć się, więcej możliwości nie było.

Porządku pilnowali tzw. Werkschutze – byli to zatrudnieni specjalnie w tym celu dość prymitywni młodzi mężczyźni, odznaczający się energią i pewnym stopniem brutalności, chociaż nikomu właściwie krzywdy nie robili.

Jeden z nich okazał się zupełnym niewypałem. Był to ni mniej, ni więcej, muzyk, ściśle biorąc początkujący dyrygent orkiestry symfonicznej. W dodatku miał cichy głos i był dobrze wychowany. Warto było zobaczyć, jak wyglądały jego usiłowania zaprowadzenia porządku w szeregach! Pozostali Werkschutze oczywiście radzili sobie znacznie lepiej.

W „pruwalni” wśród niefachowych robotników życie toczyło się po swojemu. Była tu wyjątkowa zbieranina przeróżnych osób – ludzie wielu zawodów, trochę inteligencji, dołączono również Żydów z Niemiec. To nie to, co szacowna branża kuśnierska.

Może się to komuś wydać dziwne, ale było wesoło. Ułożono nawet całkiem dowcipną szopkę. Bo też było dużo śmieszności w tym dziwacznym życiu wśród starej odzieży ze zbiórki niemieckiej.

Praca była paskudna, ale lekka. Można było porozmawiać, można było również pośpiewać. Najwięcej życia wnosiła Ada. Miała wspaniały głos. Pamiętała bardzo dużo piosenek z operetek, kabaretów i innych. „Skąd Ty to umiesz? Przecież nie chodziłaś na takie przed- stawienia, byłaś dzieckiem”. „Moja mama mnie nauczyła. Zawsze jak wracali z teatru to mama w domu śpiewała”. Co jakiś czas Ada nagle siadała i zaczynała płakać. Rodzice jej zostali wywiezieni prawie na samym początku.

Starsze małżeństwo zabrało się do gotowania zup, które sprzedawali „na talerze”, zarabiając w ten sposób na utrzymanie. Byli wiecznie zaaferowani, usiłując pogodzić wszystkie obowiązki, do których dochodziły jeszcze praktyki religijne, byli bowiem pobożni.
Mąż codziennie po południu biegał po wszystkich pomieszczeniach, żeby zebrać dziesięciu mężczyzn koniecznych do odprawienia modlitwy.

Od czasu do czasu następowało jakieś szczęśliwe wydarzenie. Ktoś znalazł się już na Umschlagplatzu, ale udało mu się stamtąd wrócić. Mały chłopiec przeszedł przez selekcję bez żadnego ukrywania – po prostu SS-man spojrzał na niego i go przepuścił, nawet jakby się uśmiechnął. Ktoś przeprowadził się do innego mieszkania i jest mu teraz o wiele lżej, bo nie musi nosić wody. A matka była z małą córeczką u lekarza i okazało się, że dziecko nie ma już nalotów w gardle.

Roma straciła całą rodzinę i sama nie umiała sobie poradzić. Siedziała osowiała i jadła tylko wtedy, gdy ją ktoś poczęstował. Ostatnio „ci od zupy” zaproponowali jej, żeby im trochę pomagała i jadła za to przynajmniej regularnie tę zupę. Roma ożywiała się tylko, gdy opowiadała o swojej przyjaciółce, która wyszła niedawno za mąż i są tacy zakochani.

Wiele razy można było zauważyć następującą prawidłowość: jeżeli rozpacz po stracie kogoś bliskiego wybuchała bardzo gwałtownie, to taka osoba stosunkowo prędko wracała do równowagi. Znacznie gorzej było, gdy ktoś dusił wszystko w sobie, wtedy pozostawał załamany bardzo długo.

Marysia szlochała bez przerwy, opowiadając, jak na Miłej zgubili się, ona była z ciocią i z wujkiem, a mama została z małym braciszkiem Marysi i z ich Mareczkiem. I zabrali ją i obu chłopców. Już po dwu dniach jednak potrafiła się cieszyć, że ocalał jej starszy brat, z którym może się od czasu do czasu widywać.

Pani Chawa była jak nieprzytomna, ledwie mogła wykrztusić, że rozłączyli ją z córką – bladą i chorowitą Halinką, powtarzała w kółko: „Zabrali mi Halinę, zabrali mi Halinę”. Ale pocieszyła się po pewnym czasie, że się jeszcze zobaczą. Może w jakimś obozie pracy?

Doktor przeżył bardzo szczególną tragedię. Rodzina postanowiła popełnić zbiorowe samobójstwo. Zażyli truciznę wszyscy: on, żona, dwaj synowie i siostra żony. I wszyscy umarli, a on jeden ocalał, widocznie dawka była dla niego zbyt mała. Siedzi i pruje futra. Od czasu do czasu opowiada nawet jakiś dowcip.

Jedynym językiem grupy Żydów z Niemiec był niemiecki. Nie zawsze rozumieli, co się dookoła nich dzieje. „Im to dobrze – mówił ktoś – mniej się denerwują”.

Hertha pochodziła z Duesseldorfu. Odkąd znalazła się w „pruwalni”, pracowała bardzo systematycznie. Czasem wzdychała: „Przecież ja nawet nie wiem, czy moja matka jeszcze żyje!”. Futra przeznaczone do prucia przywożono ciężarówkami, konwojowali je żołnierze niemieccy. Hertha wdała się kiedyś w rozmowę z jednym z nich. Był też z Duesseldorfu. „Oboje tak tęsknimy za naszym miastem” – mówiła ze łzami w oczach.

Frau Mueller zupełnie nie pojmowała biegu historii. Wciąż mówiła z szacunkiem „Unser Fuehrer”– można sądzić, że zginęła z jego imieniem na ustach.

Frau Wolff była żoną lekarza. Męża aresztowano już dawno, jeszcze w Niemczech. Rzadko się odzywała, czasem prosiła o pozwolenie odgrzania w którymś z pobliskich mieszkań jedzenia dla siebie i dla dziesięcioletniej córki Rity. „Coś bardzo, bardzo dobrego – Kartoffelsalat”– objaśniała Rita.

Pani Szewczykowa była dozorczynią. Przychodziła czasem do getta, żeby załatwić jakieś sprawy w domu sąsiadującym z szopem Schultza. Wstępowała do „pruwalni”, żeby porozmawiać i kupić coś z ubrania – ludzie sprzedawali swoje rzeczy, bo z pracy w przedsiębiorstwie niemieckim nie można było się przecież utrzymać.

Pani Szewczykowa stała i opowiadała, co dzieje się w Warszawie „po tamtej stronie”. „Sprawdzali zaciemnienie – boją się nalotów. Od sąsiada wywieźli obu synów na roboty do Niemiec. A wczoraj zastrzelili jednego mężczyznę na naszej ulicy. I to za nic, zupełnie za nic!”.

Pani Szewczykowa prawie płakała. Jej zdenerwowanie było zupełnie zrozumiałe, ale trafiła chyba na niewłaściwych słuchaczy. Pani Bronka powiedziała coś o tym, że już tylu z nas wywieźli i dalej wywożą i zabijają i też za nic. „No tak – powiedziała pani Szewczykowa – ale to już tak w ogóle cały naród” i wróciła do swojego opowiadania.

Lilka była bardzo ładna i miała duże powodzenie. „Nie możemy uciekać z getta – mówiła – mój braciszek ma przecież taki semicki wygląd. Już chyba lepiej zostać ze swoimi”.

Inni w podobnej sytuacji, nie czując się na siłach, żeby przedsięwziąć samodzielnie ucieczkę – szukali oparcia i planowali połączyć wysiłki, to znaczy uciekać w większej grupie. Na ogół odkładali to na później i nic z tego nie wychodziło.

Pewnego dnia Schultz kazał zgromadzić się wszystkim swoim pracownikom na podwórzu. Wyszedł na balkon i wygłosił przemówienie: „Muszę przenieść swoją fabrykę w inne miejsce. Będziecie dalej u mnie pracować, ale nie tutaj. Jutro przeprowadzamy się do Trawnik – jest to miejscowość w Lubelskiem”.

Schultz przemawiał po niemiecku, ale nie był potrzebny tłumacz – Żydzi go i tak zrozumieli. Byli przerażeni. Niektórzy uważali, że to jeszcze jedno z niemieckich kłamstw i że wywiozą ich prosto do komór gazowych. Inni nawet wierzyli, że będą dalej pracować, ale słusznie sądzili, że wyjazd oznacza całkowite oddanie się w ręce niemieckie. U jeszcze innych, dotychczas niezupełnie zdecydowanych, tak jak my, wiadomość o przeprowadzce przyspieszyła decyzję o ucieczce.

W tym samym czasie inna firma – Toebbensa – została przeniesiona do Poniatowa, również w Lubelskiem. Przedsiębiorstwa te zatrudniały ludzi jeszcze przez cały rok, były tam podobno niezłe warunki. Nieliczne osoby uciekły z tych obozów do lasu. Po roku wszyscy pracujący zostali w ciągu jednego dnia rozstrzelani.

UCIECZKA Z GETTA

W miarę postępowania akcji wywożenia Żydów coraz bardziej dojrzewało we mnie postanowienie, żeby się nie poddać i nie dać zaprowadzić jak owca na rzeź. Nie chodziło tylko o ratowanie życia, ale godności osobistej. Żeby przynajmniej spróbować.

Getto warszawskie było skazane na zagładę. Możliwością ratunku była ucieczka i „zadekowanie się” po aryjskiej stronie na fałszywych
papierach. Była to jednak bardzo trudna decyzja, a większa część społeczeństwa żydowskiego nie miała w ogóle takich możliwości.

Pod tym względem trochę łatwiej było na wsi – ludzie kryli się w lasach, różnych schowkach, stodołach i piwnicach znajomych chłopów. Ale ryzyko było ogromne i większość tych ludzi zginęła.

W ostatniej prawie chwili przed ucieczką z getta odwiedził mnie mój dawny kolega szkolny – Paweł. Podniecona, podzieliłam się z nim wiadomością, że właśnie zaraz uciekamy. Paweł był smutny. „Będziemy się starali tak jak dotąd jak najbardziej oszczędzać matkę” – powiedział.

W okresach względnego spokoju ucieczka odbywała się w zorganizowany sposób, trzeba było tylko za to zapłacić, a sumy umiarkowane. Pieniędzmi dzielili się strażnicy: policja żydowska, granatowi policjanci polscy i chyba również żandarmi niemieccy za to, że nie będą nic widzieli.

Do murów przystawiano w nocy drabinę i po paru chwilach było się po drugiej stronie. Trzeba było jeszcze we współpracującej ze spółką przemytników pobliskiej stróżówce poczekać, aż skończy się godzina policyjna i zacznie się dzień. Od tej chwili radź sobie sam jak potrafisz.

ŻYCIE NA ARYJSKICH PAPIERACH

W taki sposób wkroczyłam w bez mała dwu-letni okres nielegalnego życia, z towarzyszącą temu życiu nieustanną niepewnością. Po ucieczce przez mury na ulicy Nowolipki pojechałyśmy tramwajem na Żoliborz i udałyśmy się do domu naszych znajomych – rodziny Sienieńskich przy ulicy Felińskiego. Mieszkały tam: matka Władysława i jej córki – moja rówieśnica Zofia i starsza o parę lat Janina.

Władysława S. z trudem utrzymywała rodzinę, przywożąc ze wsi olej i sprzedając go w Warszawie. Starsza córka uczyła się w szkole pielęgniarskiej, młodsza – na tajnych kompletach.Ojciec rodziny, Jan (bliski kolega mojego ojca z okresu studiów) już wtedy nie żył – był jeńcem sowieckim obozu w Starobielsku i został tam zamordowany w kwietniu 1940 roku.

Pierwsze, bardzo silne wrażenie wywierała pozorna normalność życia warszawskiej ulicy, podczas gdy tam, tuż obok, za murami nic tej normalności nie przypominało. Żoliborz był piękną dzielnicą Warszawy również w czasie wojny. Ale przecież i tu była okupacja, terror i działy się straszne rzeczy.

O WŁADYSŁAWIE, JANINIE I ZOFII SIENIEŃSKICH

Łatwo można sobie wyobrazić, jakie wrażenie sprawiło ukazanie się w biały dzień w drzwiach dwu takich postaci jak my – moja matka i ja – zjaw z getta. W dodatku niespodziewanie, bo poza zgłoszoną wcześniej chęcią pomocy nie miałyśmy kontaktu z rodziną, do której przybyłyśmy.

Porozumienie telefoniczne w ostatniej chwili bezpośrednio przed ucieczką nas zawiodło. Błysk przerażenia w oczach, trudno go do końca życia zapomnieć, ale trwał on tylko chwilę. I zaraz potem radość – jak to dobrze, że udało się Wam uciec!

Wiedziałyśmy o tym, że nasze przybycie stanowiło duże niebezpieczeństwo dla rodziny S., zdecydowałyśmy się jednak na próbę ocalenia i nie widziałyśmy innego wyjścia. Jest oczywiste, że matka i córki S. ryzykowały własne życie.

Inni mieszkańcy domu mogli nas łatwo zauważyć, z wyglądu mojej matki można było domyślić się, że jest Żydówką. Nie miałyśmy też żadnych dokumentów.

To było niewątpliwe bohaterstwo. Prawie nikt nie zdołałby się uratować bez takiego czyjegoś bohaterstwa. Wiele razy myślałam, jak bardzo trudno byłoby mi podołać takiej sytuacji.

Fałszywe papiery to była metryka urodzenia, na podstawie której wyrabiało się kenkartę, czyli oficjalny dokument czasu okupacji niemieckiej. Metryka mogła być fałszywa albo lepsza – oryginalna po zmarłej osobie. Takie metryki udostępniały kościoły.

W domu naszych znajomych spędziłyśmy dwa tygodnie potrzebne do zdobycia dokumentów i wynajęcia jakiegoś pokoju. Nie mogłyśmy pozostać w tym domu, bo w mieszkaniu było bardzo mało miejsca, mieszkali tam również inni Żydzi, którzy nie byli w ogóle przedtem w getcie.

Władysława S. wynajmowała im mieszkanie, wiedząc o ich pochodzeniu, i matka oraz córki pomagały im jak mogły. Pomimo bardzo ciężkich warunków materialnych rodziny pomoc ta była całkowicie bezinteresowna.

Wskutek różnego rodzaju zagrożeń i niebezpieczeństw miejsce zamieszkania zmieniałyśmy bardzo wiele razy. W naszym wypadku szmalcownik zdarzył się tylko raz (w spółce z gospodarzami mieszkania, u których wtedy mieszkałyśmy).

Raz spotkała mnie przygoda, która mnie niezmiernie przeraziła, gdy w tłoku ukradziono mi wszystkie dokumenty i musiałam je odtwarzać w niemieckim urzędzie.

Adres zmieniałyśmy często. Przez okres naszego przebywania po aryjskiej stronie rodzina S. jeszcze parę razy użyczała nam schronienia w swoim domu. Raz było to wtedy, gdy moja matka była szantażowana i trzeba było natychmiast uciekać z dotychczasowego mieszkania.

Drugim razem sytuacja była znacznie groźniejsza, ponieważ osoba znająca nasz adres i nazwiska okazała się donosicielem i musiałyśmy zmieniać dokumenty. W dodatku w fatalnym momencie – zaczęło się właśnie powstanie w getcie warszawskim i hitlerowcy wszędzie szukali ukrywających się Żydów. We wszystkich tych trudnych sytuacjach dom rodziny S. był dla nas schronieniem i oparciem.

Zawsze zdawałam sobie sprawę z tego, że matka i obie córki S. odegrały zasadniczą rolę w naszych losach. Przyjęcie mnie i mojej matki do ich mieszkania i późniejsza pomoc umożliwiły nam ocalenie.

Żywiłyśmy dla nich zawsze ogromną wdzięczność. Za pośrednictwem Żydowskiego Instytutu Historycznego wystąpiłam do Instytutu Yad Vashem o przyznanie rodzinie Sienieńskich medalu Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Medal został im wkrótce przyznany.

Czasem mieszkałam sama, a czasem razem z moją matką. Ale nie mogłyśmy przed ludźmi być matką i córką, bo nosiłyśmy inne nazwiska, ponieważ takie były nasze metryki. Byłyśmy więc ciocią i siostrzenicą.

Moja matka musiała się przyzwyczaić zwracać do mnie innym imieniem. A właściwie, biorąc pod uwagę możliwość wpadki, lepiej było mieszkać oddzielnie – łatwiej jest kłamać w pojedynkę, bo nie sposób przecież umówić się na temat wszystkich szczegółów życiorysu, który powinien być znany w takiej samej wersji przez blisko spokrewnione osoby.

Któregoś dnia, gdy przechodziłam przez plac Wilsona, ktoś nagle złapał mnie za rękę – to była Alinka. Znałyśmy się od najwcześniejszych lat – nasi rodzice byli zaprzyjaźnieni jeszcze przed naszym urodzeniem. A potem uczyłyśmy się razem na kompletach w getcie.

Przed wojną Alinka mieszkała z rodzicami na Żoliborzu i chodziła do szkoły RTPD (Robotnicze Towarzystwo Przyjaciół Dzieci) – to była szkoła związana z Polską Partią Socjalistyczną (PPS).

Jej ojciec w pierwszym okresie wojny przedostał się przez góry do Słowacji, a potem dalej, ale nie zdążył już ściągnąć żony i córki. A gdy uciekły z matką z getta, też zamieszkały na Żoliborzu.

„Nie wiem, czy dobrze robimy, że tu mieszkamy – mówiła Alinka – nie wiadomo, kogo możemy w każdej chwili spotkać. Tu nas przecież tyle osób znało!”. Ale jakoś zostały i nic się złego nie stało.

Z PPS-em związanych było wiele osób mieszkających w tzw. szklanych domach Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej (WSM) na Żoliborzu i to właśnie Alinka wciągnęła mnie w to środowisko. W tych domach było dużo Żydów żyjących na fałszywych papierach. I pomimo to było tam stosunkowo bezpiecznie. Udzielanie pomocy Żydom w bardzo wielu rodzinach robotniczych i inteligenckich było tam bardzo rozpowszechnione.

Wkrótce znalazłam pracę w firmie krawieckiej, gdzie spełniałam funkcję podręcznej, bo przecież prawdziwą krawcową nie byłam. Kontynuowałam również przerabianie kursu szkoły średniej. I chociaż prowadziłam jakby normalny tryb życia i byłam wciąż zajęta, to jednak ten właśnie okres „na aryjskich papierach” pozostał w moich wspomnieniach jako niezmiernie ciężki i trudny. Nie potrafię tego wytłumaczyć, może zawinił tu mój słaby charakter.

Na pewno lepiej jest ginąć za coś. Taka śmierć, za którą stoi własna decyzja, odwaga, przełamywanie strachu ma inną cenę, znacznie większą wartość. A najlepiej byłoby zginąć w trakcie walki. To zupełnie coś innego, niż zostać zamordowanym jak robak czy szczur.

Dla niektórych moich koleżanek los okazał się tragiczny. Niektóre wiadomości o nich dotarły do mnie dopiero po wojnie.

Wanda wydostała się dosyć wcześnie z getta razem z rodzicami i siostrą. Tylko jeden raz się z nią spotkałam. Była zaradna i dawała sobie dobrze radę. Pomagała innym i umiała ich podtrzymać na duchu, bo nie straciła spokoju ani charakterystycznego dla niej swoistego poczucia humoru.

Paru osobom pomogła w znalezieniu tymczasowego miejsca pobytu. Między innymi pomogła Celinie, która nie miała już wtedy nikogo z rodziny, znaleźć pracę w jakimś domu jako pomoc domowa – to był dosyć korzystny sposób na przetrwanie.

Jeszcze dziś trudno myśleć o tragedii, która tak bardzo obciążyła Celinę. Jedną z najgorszych rzeczy w czasie ostatniej wojny było to, że stawiała ludzi w sytuacjach, do których nie byli przygotowani – w sytuacjach, z których jedynym możliwym do zaakceptowania wyjściem było całkowite bohaterstwo. Nie każdy mógł temu sprostać.

Celina była przecież dobrą i dzielną dziewczyną. Ale gdy wpadła w ręce gestapo, podała adres Wandy. Pewnie ją bili i obiecywali wolność jej i tym, których wyda, a ona tak bardzo chciała żyć, że w to uwierzyła. Obie zostały rozstrzelane na Pawiaku.

Ojciec i siostra Wandy również się nie uratowali, zginęli już po opuszczeniu Warszawy po upadku powstania warszawskiego, niedługo przed zakończeniem wojny.

Były dwie wersje śmierci Zosi, nie wiem, która z nich była prawdziwa. Według jednej, poszła po aryjskiej stronie ze swoją matką do mieszkania, w którym była wsypa – właśnie znaleziono tam Żydów i one dwie zostały do nich dołączone.

Według drugiej wersji, Zosia została zatrzymana na ulicy, bo zdradziły ją rude włosy. Pokazywanie się publicznie z takimi włosami było dużą nieostrożnością, ponieważ według schematu ruda – to Żydówka.

Niektóre z nas, jak na przykład ja albo Alinka, mogły spotykać się z ludźmi i żyć mniej więcej normalnie, ponieważ los obdarzył nas korzystnymi w naszej sytuacji rysami twarzy. Jak bardzo odmiennie przedstawiało się to w przypadku naszej koleżanki Jasi, z którą wtedy nie miałyśmy kontaktu – opowiedziała nam znacznie później.

Zarówno ona, jak i jej młodsza siostra to były bardzo ładne dziewczyny, ale uroda ich była zupełnie nie taka jak trzeba. Może w Gruji albo w Indiach nie miałyby kłopotu. Ale w Warszawie każda konieczność wyjścia na ulicę – a trafiały się oczywiście takie sytuacje – wiązała się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem, stwarzała potrzebę zasłaniania twarzy np.bandażem i innych zabiegów godnych wykwalifikowanego charakteryzatora teatralnego.

Bardzo trudne były spotkania z matkami moich rówieśników, którzy nie przeżyli wojny. Nie lubiłam bardzo takich spotkań, ponieważ w ich trakcie doznawałam uczucia wstydu, że żyję.

Pani Zosia straciła obie córki i męża. Wciąż wracała do opowiadania o okolicznościach śmierci swojej młodszej córki Wandy, która była moją bliską koleżanką.

Pani Helena ocaliła córkę, umieszczając ją w szkole i internacie przyklasztornym. Ale jej syn znalazł się na terenach wschodnich, a po zajęciu ich przez Niemców trafił z ojcem do obozu w Stutthofie. Z panią Heleną spotkałam się kilka dni po tym, jak bezpośredni świadek przekazał jej informację, że tego i tego dnia o tej i o tej godzinie jej syn Piotrek został zaprowadzony z grupą innych Żydów do komory gazowej.

Trzecia ze znajomych matek – pani Wanda jeszcze kilka lat po zaginięciu syna powtarzała uporczywie, że wierzy, że Staś żyje, tylko że wciąż nie ma od niego wiadomości.

UDZIELANIE POMOCY, WROGOŚĆ, OBOJĘTNOŚĆ

Udzielanie pomocy było bohaterstwem i było połączone z dużym ryzykiem dla danej osoby i całej jej rodziny. Nie każdy mógł się na to zdobyć. Mieszkała w jednej ze starych kamienic na Hożej lub Wilczej. A może była to Wspólna. Nazywała się Halina, a nazwisko… chyba Sochacka.

W 1944 roku miała osiemdziesiąt lat. Mieszkało u niej dwóch żydowskich chłopców oddanych jej pod opiekę przez rodziców. Młodszy miał pewnie trzy lata, starszy – Jaś – około pięciu. Dostawała za to jakąś sumę pieniędzy, było to chyba jedyne źródło jej utrzymania.

„Jasiu, jesteś niegrzeczny, nie przywitałeś się. Tak, teraz ładnie, możesz iść się bawić. Nie, oni nie wychodzą – mówi uspokajająco pani Halina. – Jak idę po sprawunki, to zostawiam ich samych w domu”.

Młodszy chłopiec, chociaż ciemnowłosy, mógłby z pewnym trudem uchodzić za polskie dziecko. Co do starszego nie ma wątpliwości – jego rysy twarzy wskazują natychmiast na to, że należy do skazanych na śmierć. „Chłopcy, możecie już myć ręce, zaraz będzie drugie śniadanie”.

Młodszego chłopca rodzice odwiedzali raz w tygodniu, a wkrótce zabrali go do siebie. Starszego rodzina przestała nagle odwiedzać. Pani Halina ścisza głos: „Musiało się stać coś złego” i głośniej: „Teraz jego matka i brat wyjechali”. Jaś skakał po tapczanie, ale od razu usłyszał i woła: „Aha, to dlatego nie przychodzą!”. „Tak, oczywiście, że dlatego – mówi pani Halina – a Ty co myślałeś?”

„Ja się śmierci nie boję – wyjaśnia pani Halina. – Bo ja mam świętego w rodzie. Jak widzę ile protekcja znaczy na ziemi, to uważam, że na tamtym świecie jest tak samo i pójdę do nieba”.

„Wie Pani, wczoraj źle się poczułam, jakoś tak mi się zrobiło słabo. Dlatego zrobiłam sobie lepsze jedzenie – mówi, zajadając gotowany groch – muszę bardziej dbać o siebie. Proszę Pani, przecież ja teraz nie mogę umrzeć. Co się z nim stanie? Muszę koniecznie doczekać razem z nim końca wojny”.

Niestety, od końca wojny dzieliło ich jeszcze powstanie warszawskie i jego upadek, po którym musieli wyjść razem z innymi z Warszawy. Ich losy nie są mi znane.

Potrzeba pokazania całej prawdy wymaga podania również tego, o czym nie ma się ochoty pisać. Nie opieram się w tej chwili na tym, co podają źródła historyczne, piszę wyłącznie to, co sama usłyszałam.

W czasie powstania warszawskiego młody porucznik o bardzo łagodnym wyrazie twarzy relacjonuje rzeczowo, że oddział partyzancki, w którym służył, zabijał napotkanych w lesie Żydów.

Mówi młoda dziewczyna: „On się nie wstydził pokazywać, że nosi medalik, przecież było od razu widać, że to Żyd. Wskazałam go żandarmowi niemieckiemu. Że to ja go w ten sposób zabiłam? A czy wiadomo, jak oni by postępowali z nami?”.

Opowieść Szymona: „Ten Polak był dla mnie bardzo dobry. Mówił: po wojnie opowiesz innym, jak Ci pomagałem. Ja mu to obiecałem. Ale on potem tego wcale nie chciał. Prosił, żebym nikomu nie mówił, że mi pomagał”. Po złapaniu przydzielili nas do niemieckiej fabryki broni koło Radomska – nie było trudno stamtąd uciec, ale doszły nas wiadomości, że partyzanci w lesie zabijają Żydów. Mówiono, że nie wszyscy zabijali. Ale jak trafić na taki oddział, który nie zabija? I musieliśmy zostać w tej fabryce. Część z nas przewieźli potem do Teresina, byłem wśród nich i tam udało mi się doczekać końca wojny”.

Nie mogę zrozumieć, jak mogli zabijać tak bardzo prześladowanych. Odpowiedź jest bardzo pesymistyczna: że życie Żyda było wtedy bardzo mało warte i że był wydany na niego wyrok. A Żyd to był wróg odwieczny i różne ideologie wpajały do nich wrogość. I w niektórych ludziach, niestety, tak bardzo łatwo budzi się zamiłowanie do zabijania.

W powrotnej drodze do Warszawy byłam w domu dla ocalonych dzieci żydowskich w Otwocku. Pracowała tam młoda dziewczyna o imieniu Renia. Po pewnym czasie byłam jeszcze raz w tym samym domu dziecka. Renia jeszcze tam pracowała i opowiedziała mi rzecz straszną: jej znajoma, Żydówka, która była córką właścicieli wiejskiego młyna, pojechała do swojej wsi i została tam zabita.

Różne przykłady zarówno życzliwości, jak i wrogości w stosunku do Żydów nie pokazują jeszcze całej prawdy. Niestety, do całkowitego obrazu brakuje uwzględnienia bardzo rozpowszechnionej wśród ogółu społeczeństwa postawy, a mianowicie obojętności wobec losu Żydów.

Zbliżała się klęska Niemiec. To był piękny widok. Przez Warszawę zaczęły przechodzić ze wschodu na zachód bardzo liczne kolumny żołnierzy niemieckich – wycofywano ich z frontu, z trudem szli, wymęczeni i prawie nieuzbrojeni, po prostu niedobitki. Ale w tym samym czasie innymi ulicami jechały samochody z zachodu na wschód – to nie była jeszcze zupełna klęska wojsk niemieckich, było dobrze widoczne, że umacniali front na Wiśle.

Rozpoczęte w takich okolicznościach powstanie warszawskie było straszną tragedią. Część Żydów – tych, którzy przebywali w ukryciu w Warszawie – wyszła w czasie powstania warszawskiego z kryjówek, niektórzy walczyli w powstaniu. Wśród nich kilkuosobowa grupa uczestników powstania w getcie.

Po upadku powstania warszawskiego Żydzi musieli wyjść razem z innymi mieszkańcami z Warszawy. Dla niektórych było to niebezpieczne. Znajomy młody chłopak opowiadał, jak stojąc w szeregu z innymi mieszkańcami domu usłyszał (znał dobrze niemiecki), jak jeden Niemiec mówił do drugiego: „Zobacz, ten chłopiec wygląda zupełnie jak Żyd”. Wtedy naturalnie pomyślał, że właśnie wybiła dla niego ostatnia godzina. Ale nic dalej nie nastąpiło. Niemiec po prostu podzielił się ze swoim kolegą interesującą obserwacją.

Niektórzy (bardzo nieliczni) Żydzi nie wyszli z Warszawy, ale ukryli się w ruinach i piwnicach. Potem Warszawa jako zbuntowane miasto była w większości systematycznie palona i losy tych ukrywających się stały się bardzo skomplikowane i trudne.

Po upadku powstania warszawskiego większość mieszkańców stolicy wywieziono najpierw do Pruszkowa, a potem do dalszych rejonów Polski i „przydzielano” mieszkańcom wsi – nam przypadła kwatera w gospodarstwie wiejskim pod Kielcami.

WYZWOLENIE OD NIEMCÓW

Ostatni okres wojny spędziłam w Kielcach, gdzie przeprowadziłyśmy się po krótkim pobycie na wsi i mieszkałyśmy u rodziny, która przyjęła nas, uchodźców z Warszawy, do swojego domu.
Chodziłam na spacerki z córeczką gospodarzy. Tereska była bardzo rozgarniętym dzieckiem, już sporo mówiła, chociaż miała dopiero półtora roku. „Ziabije Tenia Niemcia, ziabije bosiewika” – tak powtarzała chodząc po ulicy. A widząc nadchodzącego żołnierza niemieckiego, mówiła: „Niemieć idzie”.

Odciągałam ją obawiając się, że powie coś niepotrzebnego, a kto wie, czy ten Niemiec nie zrozumie po polsku. Tymczasem mała rozglądała się i pytała rzeczowo: „Bosiewik dzie jeś?”.

Po południu grywało się w preferansa. Nauczyłam się reguł gry, która przypadła mi do gustu, ale grałam nieuważnie, bo wciąż nasłuchiwałam odgłosów nadchodzącego frontu. Głuche dudnienie słychać było jednego dnia głośniej, następnego ciszej, znów trzy dni głośniej, a potem cisza. Ciągnęło się tak bez końca.

Bardzo na ten front czekałam. Ale gdy już w końcu przyszedł i przewalał się przez Kielce, miało to przebieg dramatyczny. Od strony Bodzentyna (mieszkaliśmy od tej strony miasta) waliły katiusze. Część mieszkańców domu schroniła się w małej piwniczce na środku podwórka. Inni w jednym z parterowych mieszkań.

Gdy w pewnej chwili dom zatrząsł się, poleciały szyby, a od wzbijającego się pyłu zrobiło się zupełnie ciemno, osoby znajdujące się w mieszkaniu na parterze nie zorientowały się, że pocisk trafił w środek podwórka i że tam zginęli ludzie.

Przerażeni mieszkańcy domu przebiegli na drugą stronę ulicy do kościoła. Uważano, że tam będzie bezpieczniej. Huk był tu jeszcze większy, w dodatku zwielokrotniało go echo pod wielką kopułą. W ogłuszającym hałasie gromadka ludzi zeszła do małej krypty pod nawą. Było to nierozważne, miejsce to łatwo mogło stać się zbiorowym grobem – prowadziły do niego tylko wąskie schodki. Byłoby strasznie głupio tak zginąć w ostatniej chwili.

W tej właśnie krypcie, w nagle zaistniałej ciszy usłyszeliśmy w pewnej chwili mowę rosyjską. Młody żołnierz stał na schodkach prowadzących do krypty i mówił, wtrącając sporo polskich słów, że za trzy dni przyjdzie tu wojsko polskie. Tłumaczył również zgromadzonym cywilom, na czym polega różnica między poprzednią wojną światową a obecną. Ta ostatnia była nazwana wojną ojczyźnianą. Nikt tego nie rozumiał, zresztą mało kto słuchał. Ludzie śpieszyli się już do swoich domów.

DROGA DO WARSZAWY

„Warszawo, ty moja Warszawo! Tyś treścią mych marzeń, mych snów!”. Ludzie wzruszali się do łez, słuchając tej sentymentalnej okupacyjnej piosenki.
…bez celu się przejść Marszałkowską/na Wisłę popatrzeć się z mostu/dziewiątką pojechać w Aleje/Krakowskim się wpleść w Nowy Świat/i ujrzeć dziś znów jak za dawnych mych lat/jak do mnie Warszawo się śmiejesz…

Pęd do Warszawy był ogromny. Pociągi były bardzo zatłoczone, a droga okrężna. Jechało się najpierw do Lublina, a potem przez Sandomierz w kierunku Warszawy, lądując pod koniec podróży na linii otwockiej – już blisko stolicy. Po drodze można było spotkać niektórych uratowanych z zagłady Żydów.

W Lublinie był dom noclegowy dla takich osób. Mało znałam środowisko Żydów z małych miasteczek lub ze wsi. Na niektórych odcisnęło się, nic dziwnego, piętno życia przez długi czas w lesie, ciągłych ucieczek i ukrywania się. Byli trochę jak ludzie z pierwotnych plemion. Większość tych osób sposobiła się do wyjazdu z Polski.

Byłam wtedy dość naiwna i wydawało mi się, że uratowani Żydzi będą przyjmowani z radością. Ale tak jednak nie było. Już w Lublinie można było spotkać się z objawami niechęci.

Na początku istniała tylko prawobrzeżna Warszawa. W zatłoczonych mieszkaniach na Pradze, po parę osób w jednym pokoju, jaka to była radość! Ludzie odnajdywali się błyskawicznie, organizowały się szkoły, uczelnie, teatr, komunikacja. Ożywało też miasto po lewej stronie Wisły. Do udziału w odgruzowaniu nie trzeba było nikogo namawiać. Wojna jeszcze trwała, ale jej bliski koniec był już przesądzony.

Na Pradze, na ulicy Targowej urzędował Komitet Żydowski, gdzie można było spotkać wielu z tych, którzy ocaleli. Funkcjonowała kartoteka, w której znajdywano swoich bliskich, chociaż najczęściej ich nie odnajdywano.

ZAKOŃCZENIE

Mój los był nietypowy. Nie pojechałam zaplombowanym wagonem do Treblinki ani nie doświadczyłam innego rodzaju śmierci lub prześladowań z rąk oprawców. Wbrew planom Hitlera przeżyłam wojnę i wiele następnych lat. Można powiedzieć, że przede wszystkim i częściej byłam bezpośrednim świadkiem, niż sama doświadczałam.

Ale wtargnięcie „ostatecznego rozwiązania” w życie dziecka, a później młodej dziewczyny, jakimi wtedy byłam, stanowiły przeżycie, które pozostało we mnie na zawsze. Myślę, że to doświadczenie jest może warte podzielenia się z innymi.

W powyższych wspomnieniach zamieszczone są obszerne fragmenty książki wydanej w kilkudziesięciu egzemplarzach przez Polish-Jewish Heritage Foundation w Kanadzie w 2001 roku.

Fotografie i pamiątki
do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu