Jerzy Olszewicki, urodzony w 1928 roku

 

Nadal czekam na brata

Przeżyłem getto warszawskie, od chwili jego utworzenia do dnia 17 marca 1943 r., to jest do dnia, w którym opuściłem getto a raczej to co z niego zostało.

Wtedy to zaczął się inny etap mojej walki o przeżycie – ukrywa­nie się. Początkowo, ukrywałem się przy pomocy różnych osób, później na własną rękę, własnym staraniem, własnym pomysłem, sprytem lub brakiem sprytu. A miałem wtedy trzynaście – piętnaście lat.

Do tej pory nie wiem i nie mogę zrozumieć, jak to się udało. Od tamtych chwil minęło 55 lat. przeżyłem koszmar tamtych dni i nadal go przeżywam. Upływ czasu nie przynosi zapomnienia, odżywają wspomnienia, wewnętrzne niepokoje, wracają straszne obrazy co­dzienności gettowej, głodu, trupów na ulicach, poczucie strachu. Nie mogę spokojnie o tamtych dniach mówić ani pisać.

Moje tra­giczne przeżycia zaczęły się w dniu wybuchu II Wojny Światowej, gdy 1 września 1939 roku znalazłem się w Warszawie. Myślę, że przeżycia wojenne, bombardowanie i oblężenie Warszawy, getto warszawskie, ukrywanie się, ucieczki były dla mnie szczególnie do­tkliwe i bolesne albowiem „wpadłem” w tę zawieruchę wprost ze szczęśliwego, dostatniego, pełnego ciepła rodzinnego, dzieciństwa.

Urodziłem się 6 września 1928 r. w Toruniu. Ojciec mój, Rubin Olszewicki, właściciel składnicy metali w Toruniu, prowadził rozle­głe interesy z firmami budowlanymi, magistratem, hutami i innymi firmami metalowymi w Toruniu i w całej Polsce. Matka moja, Guta Olszewicka, zajmowała się domem i trójką dzieci, to jest moim bra­tem Mońkiem, moją siostrą Haliną i mną, najmłodszym, rozpie­szczanym przez rodziców i starsze rodzeństwo.

Mieszkaliśmy w To­runiu przy głównej ulicy (Szeroka róg Strumykowej) w trzypiętro­ wym domu, zajmując całe drugie piętro. Nad nami mieszkał pan Rozenberg z rodziną, kupiec i przewodniczący Gminy Wyznanio­wej. W Toruniu mieszkało około 200 rodzin żydowskich. Była tu sta­ra synagoga, z początku XIX wieku, stała w głębi podwórka przy uli­cy Szczytnej, przesłonięta od frontu, od ulicy, budynkiem Gminy.

Pamiętam, z opowiadań rodziców, że ludność żydowska w To­runiu dzieliła się na „Niemców” i „nowych”, przyjezdnych z in­nych regionów Polski.
Moja rodzina należała do przyjezdnych ale była aprobowana i uznawana przez tak zwanych Żydów niemieckich. Rodzice moi przybyli do Torunia z Warszawy, gdzie żyła i mieszkała cała rodzi­na Olszewickich, dziadkowie, kuzyni – razem około 25 – 30 osób.

Ze strony matki, rodziny Spejzmanów, nie znałem dziadków, zmarli przed moim narodzeniem. Znałem dobrze dwie siostry mo­jej matki, moje ciocie, mieszkające z rodzinami też w Warszawie.

Jak przez mgłę pamiętam cheder i mój niczym nie uzasadniony lęk przed nauczycielem. Musiałem być bardzo mały i z opowiadań wiem, że nie chciałem chodzić do chederu, i dano mi spokój. Do szkoły powszechnej zostałem oddany wcześnie, nie miałem ukończonych sześciu lat. Była to szkoła prywatna, gdzie nauki po­bierali moja siostra i brat.

Nie miałem w szkole i poza nią kolegów z rodzin katolickich. To chyba było normalne. Toruń był miastem endecji, Falangi, antysemickich gazet („Słowo Pomorskie”), tłuczonych szyb w sklepach żydowskich, haseł „Swój do Swego po Swoje” itp.

Moimi kolegami byli chłopcy z zaprzyjaźnionych rodzin żydow­skich i koledzy ze szkoły. W szkole prywatnej, w klasie było nas trzech Żydów: Julek Brod, syn rabina Glizenseina i ja. Po drugiej klasie przeniosłem się do szkoły, tzw. powszechnej, bo tam byli moi najbliżsi przyjaciele: Jurek Abbe, Mietek Konsztam, Repkowski.

W szkole prywatnej nie odczuwałem wrogości, była to szkoła dla bogatych, a może byłem za mały, by rozumieć wrogość antyse­mickiego wychowania. W szkole powszechnej antysemickie wybryki naszych kolegów były codziennością i to przy cichej wyrozumiałości grona nauczy­cielskiego. Takim jaskrawym przykładem było tzw. pożegnalne. Na koniec roku szkolnego chłopcy szykowali sobie kije, by po roz­daniu świadectw, dać „żydziakom” pożegnalną nauczkę. Nasza czwórka szybko odbierała świadectwa i uciekaliśmy przez płot szkolny na ulicę. Rodzicom nie mówiliśmy o tych „imprezach”.

Poza tymi „normalnymi” szykanami, dzieciństwo miałem szczęśliwe, w dobrych warunkach materialnych, wśród dobrych kolegów, pod opieką starszego rodzeństwa, z własnym rowerem, piłkami, licznymi zabawkami, bez żadnych trosk. Należałem do dziecięcych organizacji syjonistycznych, później do Betaru.

Chyba dwa lata przed wybuchem wojny, zorganizowa­no w Toruniu naukę języka hebrajskiego. Miałem więc dodatkowe zajęcia. Nasz nauczyciel (świecki) nie tylko uczył nas czytania i pi­sania o Hilelu i Miriam, ale organizował przedstawienia w języku hebrajskim z licznymi piosenkami. Byłem jednym z aktorów: pisa­rzem przy Esterce i bojownikiem o ziemię Izraela, robotnikiem na­wadniającym pustynię z karabinem na plecach. Bardzo mi to im­ponowało. Widownia, wśród której była moja rodzina, znajomi ro­dziców i koledzy, nie żałowała braw.

Wojna to wszystko przerwała. Panowała opinia, że wojny nie będzie. A jak będzie, to skończy się po zajęciu Berlina. Kopano ro­wy, nawet blisko składnicy ojca. Dochodzą wieści o szykanowaniu Żydów w Niemczech. Są wysiedlani, zabierają im majątki i dobytek. Kilka rodzin żydowskich z Niemiec przyjeżdża do Torunia.

Moi rodzice są przezorni. Obawiają się, że na wypadek wojny Toruń może być zagrożony – jest blisko granicy a takie duże mia­sto jak Warszawa, gdzie jest cała rodzina, będzie bezpieczniejsze.Pod koniec sierpnia 1939 r. ojciec przewozi matkę, sio­strę i mnie do Warszawy. Brat, już prawie dorosły (ukończył trzecią klasę gimnazjalną), pozostaje w Toruniu. Ma pilnować mieszkania i interesów ojca. Po ulokowaniu nas w hotelu przy placu Grzybow­skim (nr 10 lub 12), ostatniego dnia sierpnia ojciec wraca do Torunia.

Plac Grzybowski jest moim pierwszym spotkaniem z Warsza­wą. Z chęcią wychodzę z hotelu po zakupy do okolicznych sklepików po pieczywo, mleko, ciastka itd. Po raz pierwszy spotykam się z folklorem żydowskim; długie chałaty, brody, pejsy. Patrzę z zacie­kawieniem, bo tak w Toruniu nikt się nie ubierał.

Przed wyjazdem ojca poszliśmy z wizytą do dziadka na ulicę Smoczą. Dziadek z piękną brodą, „długo” ubrany, babcia w peru­ce. Bardzo się dziadkowie cieszyli z tej wizyty. Widzieli mnie jak byłem bardzo mały, ale ja tego zupełnie nie pamiętałem.

Czek, który przeżył wojnę

1 września 1939 r, przeżyliśmy pierwsze bombardowanie. Mat­ka nie była zadowolona z hotelu i wynajęła duży pokój na ulicy Złotej róg Sosnowej, u Państwa Lejmanów. Pan Lejman był właści­cielem kilku kin w Warszawie. Córka państwa Lejmanów, śliczna panna, pokazała nam dyplom – Miss Druskiennik 1939 r.

Bombardowania, później ostrzał artylerii nie omijały ulicy Zło­ tej i okolic. Lejmanowie nie schodzili do prowizorycznego schronu w piwnicy i my też nie. Potem Lejmanowie przenieśli się do schro­nu w kinie Palladium a my pozostaliśmy w mieszkaniu.

Ciężko przeżywaliśmy brak ojca i brata. Nie były nam znane ich losy a już wiedzieliśmy, ze Toruń jest w rękach niemieckich. Trage­dię wojny i rozłąki pogłębiał brak jedzenia, o które było bardzo trudno, prawie głodowaliśmy. Wymyśliłem, dla uspokojenia matki i siostry, że ojciec z bratem przyjadą do Warszawy 6 września, w dniu moich urodzin. I rzeczywiście, w tym dniu dotarli do nas. Uciekli z Torunia ostatnim statkiem i Wisłą, pod bombami dotarli do Warszawy.

Rodzina nasza połączyła się i byliśmy razem, nie rozstawaliśmy się aż do wyjścia mojej siostry i mnie z getta. Od te­go dnia dzień moich urodzin nabrał jakiegoś mistycznego znacze­nia. Oczekiwaliśmy w tym dniu pozytywnych zdarzeń – bezsku­tecznie.

O głodzie i strachu przeżyliśmy oblężenie Warszawy, bombar­dowania, ostrzał artyleryjski i upadek Warszawy. Nikt z naszej ro­dziny bliskiej i dalszej nie zginął, brak było jedynie wieści o kuzy­nie Chaimie Olszewickim, powołanym do wojska.

Po zakończeniu działań wojennych rodzice rozpoczęli starania o unormowanie naszego życia. Odnaleźliśmy znajomych z Toru­nia, którzy jeszcze przed wybuchem wojny przeprowadzili się do Warszawy. Była to rodzina państwa Zieleńców. Pan Symcha Ziele­niec prowadził warsztat krawiectwa wojskowego. Przyjęli nas do swojego mieszkania połączonego z warsztatem przy ulicy Koszy­kowej 28. Pomagałem jak umiałem w domu, przynosiłem wodę ze stawu w Parku Ujazdowskim, stałem w kolejkach po chleb itp.

Ojciec, wbrew ostrzeżeniom, wybrał się do Torunia, by spraw­dzić co ocalało z mieszkania, składu. Nie mieliśmy żadnych infor­macji o sytuacji w Toruniu i o sytuacji Żydów w tym mieście. Mi­nęło dopiero parę dni od upadku Warszawy. Po trzech dniach oj­ ciec wrócił. Był w fatalnym stanie, załamany, chory, nie dostał się do Torunia. Wraz z innymi Żydami, próbującymi dostać się na Po­ morze, został zatrzymany i musiał wracać. Dowiedział się, że Ży­dów już usunięto z Torunia, zabrano im całe mienie i że Żydzi nie mają wstępu do tego miasta.

Zostałem zapisany do szkoły. Nawet dobrze nie pamiętam, gdzie ta szkoła była, bo po trzech dniach dzieciom żydowskim ka­zano szkołę opuścić, powiedziano nam, że Żydzi nie mają prawa się uczyć. Zamknięto szkoły żydowskie.

Nie byłem nigdy w Warszawie. Mając dużo czasu kręciłem się po mieście, po okolicach ulicy Koszykowej. Oglądałem zniszczone domy, ulice, śledziłem ruch na ulicy. Na Marszałkowskiej zobaczy­łem kobietę, starszą, tęgą z kijem w ręku, która wyłapywała z tłumu Żydów (opasek jeszcze nie było), biła ich kijem i ręką, wykrzykując straszliwe obelgi i oskarżenia na Żydów. Byłem zdumiony, że bici mężczyźni nie bronią się, aż zobaczyłem, że ta baba jest pod opieką policjantów i Niemców. Skryci w bramach i w tłumie, reagowali na­tychmiast i to bardzo dotkliwie na wszelkie próby obrony.

Chyba tak się zaczęły narastające szykany wobec ludności ży­dowskiej w Warszawie.
Zaczynają się stałe rabunki dokonywane w sklepach i mieszka­niach żydowskich. Niemcy, w asyście policji, wpadają do mie­szkań, zabierają wszystko co chcą, meble, biżuterię, pościel, ubra­nia. Często zabierają towary ze sklepu i dla kpin, niby płacą: zosta­wiają parę groszy i domagają się reszty.

Pewnego dnia do mieszkania państwa Zieleńców, no i naszego, wpada kilkunastu Niemców w mundurach i po cywilnemu. Robią szczegółową rewizję, niby spisują jakiś protokół. Zabierają cały warsztat pana Zieleńca, wszystkie mundury, nawet te nie ukończo­ne, zabierają materiały i wszystko to, co im wpada w ręce. Ładują to na samochód i opuszczając mieszkanie, zapowiadają powrót.

Przez parę dni żyjemy w strachu. Ojciec szuka źródeł jakiegoś zarobku. Odwiedza znajomych z branży metalowej, nawiązuje kontakty z firmami, z którymi współpracował. Szuka też wagonu z towarem, który pa­rę dni przed wybuchem wojny wysłał do Warszawy. Towarzyszę mu w tych poszukiwaniach.

Znajomi i przyjaciele z Torunia szuka­ją się nawzajem. Odnajduje nas pracownik ojca, pan Kac. Mieszkał on w Toruniu przy ulicy Wysokiej, miał żonę i dwie córki: Halinę utalentowaną pianistkę i Rutę, koleżankę mojej siostry. Uwielbia­łem ich i ich dom. Był ciepły i serdeczny, zawsze byłem częstowany przez panią Kacową smakołykami. Pan Kac bawił się ze mną. Rodzina ta uciekła z Torunia do Łodzi. Nie znam ich dalszych losów.

Odnajduje nas pan Kopf, jeden z najbogatszych kupców z To­runia. Na Starym Rynku miał sklep – coś w rodzaju domu towaro­wego z konfekcją i – jak to się mówiło – towarami bławatnymi. Pan Kopf z rodziną został wyrzucony z Torunia, tak jak stał. Wszystko stracił jednego dnia. Ojciec mój udzielił panu Kopfowi pożyczki w kwocie 2000 zł. a pan Kopf, jako solidny kupiec, przyjmuje tę po­życzkę pod warunkiem, że ojciec przyjmie zabezpieczenie. Nic nie działa, więc pan Kopf jako zabezpieczenie daje cztery czeki po 500 złotych na swój bank, z terminem płatności „po wojnie – grudzień 1939 r. i styczeń 1940 r.”.

Ojciec nie chciał żadnego zabezpieczenia, ale wobec uporu pa­ na Kopfa przyjął te czeki.Dziwnym trafem czeki przeżyły wojnę. Odzyskałem je i stano­wią dziś jedyną pamiątkę po moim ojcu, po życiu, które zaginęło bezpowrotnie, po solidnym i solidarnym kupiectwie żydowskim w Toruniu.

Odnajduje nas pani Abbe, matka mojego najlepszego przyjaciela z dzieciństwa. Pani Abbe prowadziła w Toruniu sklep futrzarski z pracownią. Moja matka się u niej ubierała. Pani Abbe wraz z synami, Jurkiem i Izydorem oraz bliską krewną, panią Goldberg z dwie­ ma małymi córeczkami – uciekli z Torunia przez Włocławek do Tar­nowa. Najstarszy syn pani Abbe, Henryk, uciekał na wschód i nie było o nim wiadomości. Mąż pani Goldberg, Lowa – oficer rezerwy powołany do służby, nie wrócił z wojny i ślad po nim zaginął.

Pani Abbowa przyjechała z Tarnowa do Warszawy, do nas z prośbą o pomoc. Bardzo dużo futer wysłała do Warszawy, do zna­jomej „gojki” i otrzymała wiadomość o ich utracie. Na prośbę pani Abbe i polecenie ojca udałem się do tej pani, u której miały być fu­tra. Obawiano się, że dorosłych może spotkać jakąś przykrość. Pa­ni ta poszła ze mną do nas do domu i wyjaśniła, że była rewizja i wszystkie futra zostały zabrane. Sytuacja rodziny Abbe stała się niezmiernie trudna.

Dwa mieszkania w getcie

Mówi się o tym, że ma powstać w Warszawie getto, że Żydzi mają się przenieść do tzw. dzielnicy żydowskiej. Mają miejsce co­raz liczniejsze wypadki wyrzucania Żydów z ich mieszkań w dzielnicach śródmiejskich.
Wiadomo, że jeżeli powstanie getto – a jeszcze nikt nie wie gdzie – to z pewnością nie będzie to ul. Marszałkowska lub Koszy­kowa.

Mimo choroby ojca, po nieudanej próbie dostania się do Toru­nia i ostrej zimy 1939/1940, rodzice szukają usilnie mieszkania w dzielnicy żydowskiej i zarobków. Rodzice nabywają mieszkanie przy ulicy Świętojerskiej 14, w bocznej oficynie, wybudowanej tuż przed wojną. Są tam małe, tzw. nowoczesne (bo z łazienkami) mieszkania. Dom przy ul. Świętojer­skiej róg Ciasnej jest duży, ma dwa podwórka, jest narożny, róg Ciasnej, zamieszkały prawie w całości przez ludność żydowską.

W poszukiwaniu zarobków ojciec wchodzi w spółkę w panem Rembielińskim i pod jego nazwiskiem (Żydom nie wolno) otwiera sklep z artykułami żelaznymi na Placu Grzybowskim. Sklep ten jest czynny aż do zamknięcia getta, bo pan Rembieliński nie ma podstaw do pozostania w getcie.

To mieszkanie i sklep przynosi nam pewną stabilizację. Zaczy­nam się uczyć. Przychodzi do nas, do domu nauczycielka i uczy mnie, początkowo za wynagrodzenie pieniężne a już w getcie – za wyżywienie. Nauka trwa aż do pojawienia się w naszym mieszka­niu przypadku tyfusu.

Podwórka domu przy ulicy Świętojerskiej stają się miejscem moich zabaw i źródłem nowych znajomości ko­leżeńskich, które powstają i trwają mimo mojego bardzo słabego języka żydowskiego. Ale szybko się uczę od kolegów wielu słów i zwrotów żydowskich. Później musiałem je szybko zapomnieć i uważać, by mi się coś nie wypsnęło.

W październiku lub listopadzie 1940 r. granice getta zostają ustalone, getto utworzone a następnie zamknięte. Na szczęście ul. Świętojerska pozostaje w getcie. Mur staje parę metrów za ulicą Ciasną. Nie musimy się przeprowadzać. Początkowo getto nie jest bardzo szczelne. Znam przejścia na Długą, wiem, jak wyskoczyć z tramwaju przejeżdżającego przez getto w stronę Żoliborza, znam parę dziur, przez które można wyjść i wrócić do getta.

Kilka razy wychodzę z getta. Idę lub jadę tramwajem do Pakulskich [sklepu w centrum Warszawy], kupuję różne produkty żywnościowe, których w getcie brak lub są bardzo drogie; kupuję całe torby su­charów, to tak na wszelki wypadek, pęta suchej kiełbasy itp. Dla mnie jest to ciekawa przygoda, dla rodziny pożytek. Chyba jeszcze nikt nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Wracam z zaku­pami do getta przez dziurę pomiędzy Długą a Świętojerską lub tramwajem, co wymaga wyskoczenia w biegu.

Pewnego dnia nie mogę wrócić do getta. Dziura jest zamurowa­ na i pilnowana przez policjanta, inne przejścia też, a w tramwaju łapie mnie policjant. Na szczęście potraktował mnie jako „swoje­go” i wrzeszcząc bym „Żydziakom nie woził żarcia do getta” nie pozwolił mi wyskoczyć. Dopiero wracając tramwajem z Żoliborza, wyskoczyłem, była to moja ostatnia wyprawa.

Nasze dziecinne zabawy podwórkowe nie trwały długo. Dniami i nocami przypędzano do getta warszawskiego ludność żydowską z okolicznych miast i miasteczek, z okolic Warszawy i dalszych. Wpędzano do getta całe kolumny ludzi gnanych piecho­tą, bez żadnego dobytku. Robi się w getcie ciasno. Na ulicach nie­samowity tłok.

Wygląda tak jak by każdy handlował czym może.Za żywność, za chleb ludzie wyzbywają się resztek, w większości naprawdę nędznego mienia. Na ulicach coraz więcej proszących o wsparcie, o chleb, o kawałek chleba, o kawałeczek chleba. Mnóstwo proszących dzieci. Opuchnięte z głodu nogi.
Pojawiają się choroby i epidemie. Szaleje tyfus. Widocznie Niemcom tyfus jest bardzo przydatny. Pojawiają się plakaty „Żyd to wszy, wszy to tyfus”.

Każdy przypadek ujawnionego tyfusu służy do zamknięcia bramy całego domu, tzw. kwarantanna. Nikt nie może wyjść ani wejść do tego domu. Brak żywności, możliwości kupienia czegokolwiek, zarobku. Szaleją tzw. brygady sanitarne, które niszczą re­sztki mienia ludzi, oblewając wszystko niszczącymi środkami che­micznymi. Ludność domu wyganiana jest niby do kąpieli, gdzie ciasnota i okropne warunki powodują wzrost zawszenia i rozprze­strzenienie się chorób.

Pewnego wieczoru dom przy ulicy Świętojerskiej obiega wiado­mość, że na ulicy koczują Żydzi z Łodzi. Zostali wpędzeni do get­ta warszawskiego. Chyba tzw. Komitet Domowy apeluje, by udzie­lić im pomocy, są tam małe dzieci. Ojciec przyprowadza do naszego domu całą rodzinę Wajnber­gów, cztery osoby w tym dwie małe córeczki. Od tej chwili nasza piątka gnieździ się w jednym pokoju. Córeczka państwa Wajnber­gów zapada na tyfus plamisty. Chorobę utrzymujemy w głębokiej tajemnicy. Ujawnienie tego przypadku grozi akcją brygady sani­tarnej i zamknięciem całego domu.

Tracę możliwość pobierania lekcji. Nie mogę wychodzić z do­mu. Nie mam żadnych zajęć, poza drobnymi czynnościami domo­wymi. Wiele czasu spędzam przy oknie. Obserwuję to, co dzieje się na podwórku, a dzieje się wiele. Przez podwórze przechodzą handlarze starzyzny, kupujący różne stare rzeczy, przeważnie ubraniowe, obierki kartoflane, butelki i inne. Przez podwórze przechodzą (każdego dnia więcej), ludzie proszący o wsparcie, o chleb, o coś do jedzenia. Sami, z dziećmi, z rodzinami. Wygląd ich jest przerażający. Opuchnięci, w łachmanach, boso, proszą tragicz­nym głosem o kawałek chleba! Wygłaszane są całe tyrady.

Zacząłem pisać pamiętnik. Opisuję każdy dzień, a że nic nie ro­bię godnego uwagi, opisuję głosy z podwórka. Tak ten pamiętnik zatytułowałem. Zapisuję głosy handlarza i proszących, opisuję te postacie. Zo­baczyłem, że początkowe proszące tyrady, z biegiem czasu zamie­niają się w jęk, powtarzający „kawałek chleba, kawałek chleba, ka­ wałek chleba”. Już nie mają sił do odwoływania się do litości, wy­krzykiwań swojej niedoli, powtarzają jedynie to, co ma decydować o przeżyciu następnego dnia lub jeszcze paru godzin: kawałek chleba!.

Wszystko to zapisuję. Opisałem też ludzi, których w getcie na­zwano łapaczami (haper) z tego powodu, że wyrywali innym przechodniom paczki, paczuszki i z miejsca pakowali tę zdobycz do ust. Bito ich, kopano – nie wypuszczali zdobyczy z ust. Było to przerażające. Głód objawiał się w getcie nie tylko opuchlizną ale też i rozpaczliwym działaniem ludzi ginących z głodu.

Opisałem też biegającego po getcie (barda gettowego) Rubin­steina, który miał swoje teksty, dotyczące bonów żywnościowych „Oj ta bona, ja nie chcę oddać bona, bo Hitler jest cholera i bony nam odbiera” i o „przyjacielu Czerniakowie”, który cały dzień za­ jada „kluski i kury” i za to przyjdą na niego „czarne czasy”. Oczy­wiście wykrzykiwał to po żydowsku, ja zapisywałem fonetycznie po polsku lub we własnym tłumaczeniu. Nie pamiętam już wszy­stkich tekstów Rubinsteina i innych. Chodził ubrany w straszli­we łachmany, jak większość biednych, łaziły po nim wszy, też wy­rywał pakunki i połykał je w biegu.

Głód i tyfus spowodowały, że Komitety Domowe zaprzestały działalności. Na ulicy Świętojerskiej 14 był taki Komitet. Między in­nymi zajmował się organizowaniem imprez dla dzieci i młodzieży. Było tzw. kółko młodzieżowe. W tym kółku były różne występy, śpiewano piosenki, mówiono wiersze, co kto potrafił. Prowadzili to mądrzy i światli ludzie. Nie pamiętam ich nazwisk. Dla nas, dla dzieci było to bardzo ważne, nie mogliśmy się doczekać spotkania w kółku. Tyfus i głód zakończyły te spotkania.

Jak tylko mogłem, wyrywałem się z domu. Zawsze byłem goto­wy do wszelkiej pomocy w domu, jeżeli pozwalało mi to nałaże­ nie po ulicach getta. Z chęcią biegałem z ul. Świętojerskiej na ul. Smoczą do moich dziadków. Nosiłem im jedzenie i pieniądze. By­ ło u nich biednie i rodzice czym mogli dzielili się z dziadkami. Nie było to proste, bo dziadkowie przestrzegali koszerności a często nosiłem im garnki z zupą taką, jaką my jedliśmy. Przeważnie jedli­śmy zupy z brukwi i kasz a źródła tłuszczu w zupie nie znałem. Mówiłem więc, że „…mama kazała powiedzieć, że zupa jest koszer­na”. Dziadkowie głodowali, my też.

Chodziłem często do wujka i cioci Sztokmanów. Ich syn, mój najbliższy kuzyn, Mietek, dobrze znał Warszawę i razem łaziliśmy po Pańskiej i okolicach. Sztokmanowie mieszkali na ulicy Pańskiej. Wujek nie zarabiał, głodowali. Do nich też nosiłem pieniądze i żywność. W tej trudnej sytuacji wujostwo oddali najmłodszego sy­na, mojego kuzyna Natka do sierocińca na Krochmalną, do Korcza­ka (Po kolejnym okrojeniu granic getta – Dom Sierot prowadzony przez Janusza Korczaka przeniesiony został na ul. Śliską.)

Mój kuzyn Mietek, w czasie naszych wspólnych spacerów po ulicach getta zwierzył mi się, że ucieknie z getta, że wróci do ciot­ki (siostry naszych matek), u której wychowywał się i która nie po­szła do getta. I rzeczywiście, któregoś dnia wydostał się sam, bez niczyjej pomocy z getta. Przeżył.

Spacery po ulicach getta nie były bezpieczne. Wiele razy wi­działem grupy Niemców, żołnierzy, lotników i innych, wpadają­cych do getta z psami, z pejczami w ręku, strzelającymi na oślep w uciekający tłum. Takie były ich zabawy.Szczególnie niebezpiecznie było koło bram getta. Przy bramach stali żandarmi, policja, żydowscy porządkowi. Pilnowali przejścia do getta i z getta. Żandarmi wołali do siebie przechodniów i zaczy­nała się zabawa, połączona z biciem i kopaniem. Bili za to, że prze­chodzący obok bramy miał lub nie miał czapki na głowie, że miał opaskę wyżej lub niżej, że opaska była brudna lub zbyt czysta.

Szczególnie znęcali się nad Żydami posiadającymi długie brody. Tej „rozrywkowej działalności” strażników getta towarzyszyły re­choty policjantów i uśmieszki (bo co mieli robić) porządkowych tj. żydowskiej policji czyli Służby Porządkowej. Na naszych space­rach z Mietkiem musieliśmy uważać przy przechodzeniu koło bram. Zatrzymywaliśmy się w bezpiecznej odległości od bramy i obserwowaliśmy czy trwa „zabawa” czy też można przejść koło bramy. Na wpadających do getta Niemców, na psy i strzelanie nie można było sobie wyrobić metody ochrony. Uciekaliśmy do bram wraz z całym tłumem.

Mój ojciec wykazuje wiele starań i podejmuje różne działania, by zapewnić nam jedzenie, bo o innych wydatkach nie ma co my­śleć. Na parterze domu przy ulicy Świętojerskiej, w którym mieszka­my, mieszka też rodzina Altmanów. Pan Motel Altman jest kama­sznikiem i ma warsztat w sklepie przy ulicy Karmelickiej.Ojciec mój z panem Altmanem, w tym warsztacie zakładają sklep spożywczy. Wiadomo, każdy musi jeść. Sklep zaopatruje się w piekarniach istniejących w pobliżu oraz w różne towary spożywcze, szmuglowane do getta. Sklep jest prosty, deski na stojakach zastę­pują ladę i półki na towary. Jedyną ozdobą sklepu jest kolorowy napis zrobiony przez córkę pana Altmana a określający firmę skle­pu, wymyśloną na poczekaniu przez nią przy moim udziale pt. „MARO” – są to początkowe litery wspólników: Motek Altman I Rubin Olszewicki.

Sklep ten ma zalety. Staje się miejscem mojego stałego pobytu, pomagam, sprzedaję, mam zajęcie a może raczej zabawę. Ma i tę zaletę, że resztki towaru, którego nie dało się sprzedać a grozi ze­ psuciem, zasilają skromne stoły obu rodzin. Do sklepu przychodzi więcej proszących niż kupujących. Pew­nego razu pozostałem w sklepie sam z córką pana Altmana, nieco starszą ode mnie. Rozdając każdemu proszącemu po pół kromecz­ki chleba, do południa rozdaliśmy kilkanaście bochenków, prawie cały zapas chleba ze sklepu.

O kawałek chleba prosili ludzie starsi i młodzi, dzieci i kobiety, kaleki i spuchnięci z głodu. Głód i nędza w getcie są straszne. Nie umieliśmy odmówić okruszyny chleba, nie umieliśmy inaczej postąpić. Nie robiono nam wymówek. Oj­ciec jedynie stwierdził, że jak tak dalej będzie, to szybko ten sklep stracimy. I tak się w niedługim czasie stało.

Pod koniec 1941 roku lub na początku 1942 r. następuje kolejna regulacja granic getta. Mur na ulicy Świętojerskiej ma być przesu­nięty w stronę Nalewek, za lub przed ul. Bonifraterską. To tragedia – tracimy kąt jaki mamy, tracimy tak niedawno nabyte mieszkanie, wprawdzie przeludnione, ale dające jeszcze możliwe warunki.

Takich zmian i korekt granicy getta jest wiele. Powoduje to dal­sze zagęszczenie, choroby i śmierć. Wiemy już, jak praktycznie wy­gląda „przeniesienie” z ulicy na ulicę. Rodzice gorączkowo szuka­ ją mieszkania. Przeprowadzamy się na ulicę Miłą 37, do jednego małego pokoiku.

Tu, na ulicy Miłej, przeżyliśmy nocną masakrę. Pewnej nocy (daty nie pamiętam) obudziły nas w nocy strzały i krzyki. Rano zo­baczyliśmy na ulicy zabitych. Wyciągano ludzi z mieszkań, nie tyl­ko na Miłej i zabijano na ulicy, na podwórku. W naszym domu za­bito kilka osób. Jak ludzie opowiadali, mordercy kierowali się do konkretnych mieszkań według listy. Cały dom zaległo ponure milczenie, nikt nie wychodził z domu, słychać było jedynie płacz w mieszkaniach osób zabitych.

Sytuacja wyraźnie ulega pogorszeniu, co jest widoczne na ulicy i odbija się na wyglądzie ludzi. Radykalnej zmianie ulega widok ulicy. Widać coraz więcej trupów, zmarłych z głodu i wycieńczenia. Co parę kroków leży trup. Zakład Pinkierta (tzw. Chewa Kadisza – Towarzystwo Pogrzebowe) nie nadąża, mimo że na jeden wózek ładują po kilka zwłok. Jedne na drugie, z boków wózka zwisają rę­ce i nogi. Trupy dzieci. Jak na ironię są przykryte plakatami z wize­runkiem dziecka i napisem: „Kochajmy nasze dzieci”, „Nasze dzie­ ci muszą żyć”. Plakaty nie są duże, wystają spod nich nóżki.

Obok zmarłych dzieci, inne dzieci – proszące, żebrzące śpie­wem, podrygiwaniem, który udaje taniec, błagalnie wyciągniętą rączką i jednym, jedynym tekstem, po żydowsku, po polsku – o ka­wałek chleba.
Szczególnie wieczorem, gdy jest ciemno, wracając z ojcem ze sklepu co chwila potykamy się o leżące na ulicy zwłoki. Są to obra­zy, które śnią mi się do dziś. Załamuję się, płaczę. Każde dziecko na ulicy to kandydat pod plakat „o naszych dzieciach”. Pewnie jakaś instytucja opieki lub Gmina wydrukowała te plakaty. Widok ulicy Miłej, w ogóle wszystkich ulic getta warszawskie­ go z okresu wiosny i lata 1942 r. do dziś pozostał moim koszmarem. Nie mogę o tym ani mówić ani pisać – tego nie da się opisać bez łez.

Ludzie mówią wiele o wywożeniu Żydów na wschód, do obo­zów pracy. Nikt nic konkretnego nie wie, jedni ponoć widzieli listy nadane ze wschodu z tych obozów pracy, inni mówią, że nikt je­szcze stamtąd nie wrócił i nikt takiego listu nie widział.Wszystkie te wieści są z tzw. poczty pantoflowej lub, jak się w getcie nazywało, z agencji IWA (Jidyn wył azoj – Żydzi tego chcą). Sklep na Karmelickiej zlikwidowany. W ogóle, cały okres ulicy Miłej wspominam jako czas niepokoju rodziców, zdenerwowania i zabiegów o utrzymanie rodziny, o zdobycie środków na żywność.

Ojciec nawiązuje kontakty ze znajomymi z branży metalowej.Chodzę z ojcem od sklepu do sklepu i kupujemy lub usiłujemy ku­pić główki od zepsutych syfonów, takich do wody sodowej. Po roz­montowaniu, wewnątrz takiej główki jest mała rurka z cyny. W mieszkaniu na Miłej, gdzie śpimy, jemy i żyjemy całą pięcioosobo­wą rodziną w małym pokoiku, urządza się odlewnię metali. Na piecyku, tzw. kozie odlewa się te cynowe rurki w kostki cyny, które następnie się sprzedaje. Przez cały dzień chodzenia po getcie, uda­ je mi się kupić trzy, cztery takie główki. Ale i to się kończy.

Wielka deportacja i ratunek w fabryce

Latem 1942 r. wysiedlanie Żydów z getta do obozów pracy, gdzieś tam na wschód staje się faktem. 22 lipca rozpoczęto wielką akcję deportacyjną do Treblinki, gdzie do września 1942 zgładzo­no 260 tys. warszawskich Żydów. Nie można wychodzić na ulicę, bo łapią na wywózki. Dzień w dzień policja granatowa, służba po­ rządkowa, żandarmi, SS, wyłapują ludzi z ulicy i odprowadzają na Umschlagplatz (tzw. plac przeładunkowy, skąd odchodziły trans­porty do Treblinki).

Na pierwszy ogień idzie ludność najuboższa, biedacy z ulicy, ci w najgorszej sytuacji. Nawet specjalnie nie opierają się, bo ponoć dają odjeżdżającym jeden a nawet dwa bochenki chleba. Wywożo­ne są domy opieki, domy i schroniska, gdzie stłoczona jest ludność wpędzona do getta warszawskiego z okolicznych miejscowości.

Można się uchronić przed wywiezieniem zaświadczeniem z pracy, więc ludzie garną się do różnych tworzonych w getcie war­sztatów, tzw. szopów. Moja rodzina, jak większość mieszkańców getta, nie wychodzi prawie z domu. Ojciec i brat mają jakieś zaświadczenia, wychodzą z domu tylko w koniecznych sprawach a i to przy zachowaniu dużej ostrożności.

Po krótkim czasie łapanie ludzi na ulicach zmienia się w inny system. Następuje blokada, obstawienie całego domu, całego kwa­dratu domów przez ścisłe obstawienie bram i wszelkich wylotów a następnie wybieranie ludzi z mieszkań i pędzenie do wywózki.

Pod koniec lipca, może w sierpniu (nie pamiętam dokładnie) dom przy ulicy Miłej, gdzie mieszkamy, został otoczony, zamknię­ty. Co parę minut, z podwórka wykrzykiwane są polecenia, wszy­scy mają zejść na podwórze z małymi pakunkami, kto nie zejdzie – zostanie na miejscu zastrzelony. Te polecenia i groźby powtarza­ne są co parę minut w języku niemieckim, żydowskim i polskim. Przez lekko uchylone okno widzę pełno Niemców, policji i żydow­skich porządkowych. Są spięci, są w tzw. akcji. Chyba już nikt nie odważy się im zaśpiewać „…jestem sobie porządkowy, trzy pluskiewki mam u głowy, oj dana dana”. (To jeszcze z mojego pamięt­nika o głosach z podwórka).

U nas sytuacja tragiczna. Ojca i brata nie ma w domu. Matka nie wie, co ma robić. Zastanawia się (głośno i z płaczem), czy zamknąć się w mieszkaniu, czy zejść na podwórze i co z sobą zabrać. Boi się, że jeśli nie zejdziemy, zastrzelą nas. W końcu matka decyduje, że schodzimy na dół, martwi się jedynie, skąd brat i ojciec będą wie­ dzieli, do którego obozu nas wywieźli, jak im zostawić wiadomość. Pakujemy chleb, żywność, jaką mamy w domu, robimy tobół z pościeli. Z ulicy i podwórza słychać wrzaski „wszyscy na dół”, sły­chać strzały, rozpaczliwe krzyki i płacz dzieci. Z klatki schodowej słychać łomotanie do drzwi, tupot ludzi schodzących na dół z bagażami. Słychać też stukot siekier lub łomów, chyba tych które wi­działem przez okno w rękach wkraczających policjantów i żydow­skich porządkowych.

W tym zamieszaniu i hałasie słyszymy nagle normalne pukanie do drzwi naszego mieszkania. Matka otwiera drzwi wchodzi ży­dowski policjant i prosi o szklankę wody. Jest w „akcji” od wielu godzin. Zobaczył spakowane rzeczy i zapytał matkę, czy wie, czym grozi wywózka? Kategorycznie kazał zamknąć drzwi, nikogo nie wpuszczać, nie odzywać się i nie pokazywać. Powiedział, że oznaj­mi „kolegom”, iż z tego mieszkania wszyscy już wyszli.Chowamy się, w szafie, ja pod łóżkiem, siedzimy cicho, boimy się oddychać. Słychać odgłosy trwającej nadal „akcji”, głosy ludzi pędzonych z mieszkań na ulicę, komendy formujące kolumny do marszu.

Pomału wszystko cichnie. Dom wydaje się bezludny i wymarły.Pod wieczór wracają ojciec i brat. Nie mogli dostać się do domu, przeczekali blokadę tej części ulicy Miłej i ulic okolicznych, Zame­nhofa, Lubeckiego, Wołyńskiej – gdzieś w ukryciu. Widzieli całą akcję, wywieziono i gnano tysiące ludzi, pognano ich w stronę Ni­skiej i Stawek [tj. na Umschlagplatz]. Akcje łapania ludzi natężają się. System działania jest taki jak w naszym domu, na ul. Miłej. Otoczenie całego bloku i następnie wybieranie ludzi z mieszkań.

Przed wywiezieniem ma chronić praca w tzw.szopach. Znane są szopy Szulca, Tobbensa, Szczotkarzy, Metalowców i inne fabry­ki. Ludzie garną się do tych szopów i fabryczek, wygląda na to, że wolą pozostać w getcie warszawskim niż jechać do pracy w obo­zach, których nazwy pojawiają się: Treblinka, Bełżec i inne.

Po tych przeżyciach na Miłej, rodzina moja przenosi się do szpi­tala żydowskiego, gdzie nasz kuzyn jest dozorcą a jego córka pra­cuje jako pielęgniarka. Cały szpital, a może jego znaczna część, przeniesiony jest na ul. Leszno, bliżej Placu Bankowego. W bramie jest stróżówka i tam u kuzyna lokujemy się. Po paru dniach, wobec wiadomości o niepewnych losach szpitala żydowskiego i faktu, że ze szpitala też wybierają ludzi do wywózki, opuszczamy szpital i przenosimy się z powrotem na ul. Miłą.
Pozostanie na ulicy Miłej nie daje żadnych szans uniknięcia wy­ wózki do obozu Ueszcze ciągle wierzymy) pracy. Uciekamy z ulicy Miłej, zabierając z sobą tylko podręczne rzeczy do fabryki metalo­wej, odlewni metali kolorowych, przy ulicy Gęsiej 91.

Właściciel „fabryki” (tak będę to miejsce dalej nazywał) jest zna­jomym ojca z branży metalowej. Mieszka na terenie fabryki. Odda­ je nam i wielu innym rodzinom żydowskim, którym pozwolił schronić się w fabryce, dużą halę położoną na I piętrze. Jest pusta. Rodziny robią sobie prowizoryczne przepierzenia. Warunki są nie­zmiernie trudne.

Odlewnia jest czynna, są dwa lub trzy pracujące piece. Odlewa­ne są wałki mosiężne, odbierane co parę dni przez samochód cię­ żarowy, wojskowy – Wehrmachtu. Fabryka jest pod opieką Wehrmachtu. Często przyjeżdża oficer (chyba porucznik) Rychter, który wszystko ogląda, rozmawia z kie­rującymi fabryką panami Alterem i Klajnem. Właściciel fabryki pracuje jak wszyscy, kieruje bezpośrednio pracami samej odlewni. Krótko po naszym przybyciu na ul. Gęsią, wartę przy wyjściu z fabryki obejmują żołnierze Wehrmachtu, jest stała warta, trzech wartowników pilnujących wejścia i wyjścia z Fabryki. Obecni na terenie fabryki, a raczej ukrywający się, nie wycho­dzą poza jej teren.

Ulica Gęsia i okolice pustoszeją, domy i ulice sta­ją się niemal zupełnie wyludnione. W tej części ulicy Gęsiej (bliżej cmentarza żydowskiego) ludzie pozostali tylko w tej Fabryce i po drugiej stronie ulicy, gdzie jest skład desek i chyba tartak. Wszyscy ludzie z okolicznych domów zostali wysiedleni; niezbyt liczni są ukrywający się poza szopami, tzw. „dzicy”.

Wszyscy ludzie na terenie fabryki – mężczyźni, kobiety i nieco starsze dzieci – pracują. Mój ojciec i ja pracujemy w odlewni cyny do lutowania, która mieści się w niewielkim pomieszczeniu. Prze­ważnie nie ma roboty, nie ma cyny. Mój brat pracuje, prowadzi la­boratorium chemiczne, gdzie niby określa się składy odlewów. Pra­cuje tam też i moja siostra i jeszcze kilka osób. Urządzenia labora­toryjne Niemcy przywieźli ze szkoły zawodowej, którą kierował i prowadził profesor Centnerszwer. To była niby szkoła zawodowa, uczył się tam mój brat. Poziom jej był bardzo wysoki, to chyba dzięki profesorom, którzy, pod pokrywką nauki zawodu, forsowa­li programy szkół wyższych. Tak mój brat o tym opowiadał. Inni, szczególnie kobiety, pracowały przy sortowaniu metali.

Z tego co widziałem co robiłem, wiem że znaczna część prac by­ ła jedynie symulowana. Jedynym realnym produktem były odle­wane wałki mosiężne i cyna do lutowania – oczywiście, jak było z czego to robić. Trzeba było stworzyć złudzenie, że wszyscy ludzie na terenie fabryki są tam przydatni i potrzebni. Dla oka, dla war­towników, dla wpadających do fabryki Niemców itp. – praca wre przez niemal cały dzień. Sortowanie metali, to przerzucanie róż­nych kawałków metalowych z miejsca na miejsce i z powrotem, aby było głośno, dużo kurzu i krzątaniny. Odlewanie cyny, jak nie było z czego, to wrzucanie do kotła zanieczyszczonych kawałków ołowiu, smród na całą fabrykę. Formierze, tłukli młotkami formy po to, by za chwilę je rozsypać i od nowa, to samo… Wszystkim się wydawało (wtedy może i byli pewni), że ta praca, symulowanie pracy, ochroni przed wywiezieniem do obozów pracy na wschód, skąd nie było żadnych wiadomości.

Poza fabryką, na terenie getta trwa wywózka, trwa łapanie lu­dzi, trwają tzw. „akcje”, „blokady”. Obecnych na terenie fabryki na swój sposób, na razie chroni warta tych trzech żołnierzy niemiec­kich.Na terenie fabryki powstała kuchnia. Widocznie Niemcy mają jakiś pożytek z fabryki, bo od czasu do czasu przywożą trochę chleba, kaszy itp. To wszystko idzie do kuchni. Wodniste (bo trze­ba jej dużo ugotować) zupki i skromne porcje chleba są całym na­szym pożywieniem. Czasami trochę żywności dociera spoza fabry­ki. Jest droga.

Chyba to było we wrześniu 1942 roku. Pewnego dnia rano wszyscy zostają wyprowadzeni z fabryki. Na terenie fabryki nikt nie może zostać. Zostało zapowiedziane, że każdy, kto ukryje się w fabryce lub okolicy, będzie na miejscu zabity.Wyprowadzono nas w zwartej kolumnie. Wszystkich: kobiety, dzieci i starsze osoby, bez wyjątku – wszystkich. Po bokach kolum­ny pilnują nas żydowscy policjanci, kilku z nich z rodzinami mie­szkało na terenie fabryki w takich samych warunkach jak wszyscy, z tym że ich praca polegała na eskortowaniu grup osób wychodzących z fabryki.

Po drodze mijamy podobne grupy z różnych szopów i fabryk,
idzie wielka grupa od Toebbensa, od Szulca. Doprowadzają nas do placu (tzw. „Gęsiówka”), koło ówczesnej Gminy Żydowskiej ale chyba gminy już tam nie było.Nikt nie wie, jaki jest cel tego „zgromadzenia”. Ludzie się pocie­szają, że w najgorszym wypadku wywiozą nas na wschód do pra­cy. Inny, że to „akcja” na tzw. dzikich, tych Żydów, którzy nie zna­leźli miejsca pracy lub ukrywają się w już opustoszałych domach, pozostałych po wywiezionych. Poszczególne grupy trzymają się osobno, pilnują tego policjanci. Czekanie nie wiadomo na co trwa wiele godzin. Siadamy ze zmęczenia na bruku, trwa jakieś odlicza­ nie, sporządzane są jakieś listy, zbiórki w kolumny i rozkazy rozejścia się i pozostania na miejscu. Z domów getta, okolicznych i od­ ległych słychać czasami wystrzały.

W pewnej chwili, przy naszej grupie z fabryki z ul. Gęsiej zja­wia się oficer, Rychter, nadbiegają „nasi” policjanci z listami. Wy­wołują nazwiska z listy a każdy wywołany otrzymuje blaszany nu­merek z poleceniem przypięcia go na zewnętrznej, widocznej czę­ści ubrania. Ja otrzymuję numer 225. Te blaszane numerki mają świadczyć o naszej przydatności do pracy a może odróżnić nas od osób, które ich nie otrzymały.

Ustawiają nas ponownie w kolumnę. Są wszyscy, nikogo nie brakuje. Z boku kolumny ustawiają się policjanci, a na czele Alter i Klajn oraz, ku naszemu zdumieniu… oficer Rychter. Odprowadza­ ją nas do fabryki. Jak się okazało była to tzw. wielka selekcja, w wy­niku której wywieziono do Treblinki tysiące ludzi. Grupa ludzi z fabryki przy ulicy Gęsiej ocalała z tej wielkiej selekcji, ocalała, aż do… następnej.

Fabryka z Gęsiej była izolowana od resztek getta, które koncentrowało się w okolicach Placu Muranowskiego i w szopach. Od ludzi zgromadzonych na Gęsiówce, przy tej wielkiej selekcji, dowiedzieliśmy się, że prawie całe getto jest wywiezione, że pozostało około 30-35 tysięcy Żydów (faktycznie – około 60 tys.) a i to ma się zmienić.

Zmiana następuje w fabryce. Pewnego dnia SS-mani przywożą do fabryki Wiktora Nussa. Jak ludzie mówią, wyratowali go z Umschlagplatzu. Zostaje on szefem fabryki. Wartę w bramie obej­muje SS. Na miejsce Rychtera zjawia się SS-man o nazwisku Mira­bach. Wraz z Nussem pojawia się coś w rodzaju jego gwardii przy­bocznej, kilku tragarzy i woźniców. Ubierają się w długie buty – to oznaka władzy, w rękach trzy­mają, na wzór SS-mański, pejcze.
Selekcje, wybieranie ludzi do wywozu stają się częste i Nuss bierze w tym udział.

 

Fabryka przestała być „bezpieczna”. Ludzie zaczynają budować schrony, skrytki. Osobno budują furmani, grupa uprzywilejowana a osobno pozostali. Ja znam dwie takie skrytki. Jedna powstaje w hali, gdzie kobiety zajmują się sortowaniem metali. Pod stertą róż­nych rupieci metalowych wykopany jest schron. Wejście do schro­nu zakryte jest blachą a na niej różne śmiecie. Po odsunięciu tej blachy, jest zejście około 1,5 do 2 m w głąb i przejście wąskim wy­ kopem podziemnym do piwnicy sąsiedniego domu, położonej bli­sko powierzchni, tak że wszystko z góry i z dołu słychać.

Ten schron służy do szybkiego chowania się w wypadku wtargnięcia na teren fabryki SS, Własowców [formacji kolaborantów] lub in­nych. Zanim by doszli od bramy do hali, gdzie sortowano metale, wszyscy z tej hali i pobliskich pomieszczeń mogą „zniknąć”. Kilka razy chowam się z matką i siostrą w tym schronie. Jest tam mało powietrza, nie wolno rozmawiać, nie wolno dopuścić do płaczu dzieci. Koło blachy, tej przy zejściu, w sytuacji, gdy ludzie są w schronie, musi pozostać jeden człowiek (udający pracę), który sy­gnałami daje znać, czy ktoś się zbliża, czy można już wyjść, czy niebezpieczeństwo się wzmaga czy mija. Bez jego sygnału nie wol­no wyjść ze schronu.

Drugi, znany mi schron jest, przygotowany bardzo starannie i na dłuższy pobyt. Schron ten ma poważną wadę. Jest pod piwni­cami innego sąsiedniego domu, zajmuje też kilka piwnic. Od re­szty piwnic oddziela go zamaskowany mur. Głosy z tego schronu dochodzą do pustych mieszkań na parterze. Jeżeli ten dom zosta­nie zamieszkały przez „gojów”, to szybko się mogą zorientować, że coś z tymi piwnicami nie jest tak jak trzeba. Schron ma doprowadzony dopływ wody i wyposażony jest w beczki metalowe na wodę. Doprowadzona też jest energia elek­tryczna. Wejście do tego schronu to dziura wykopana bezpośre­dnio w betonowej nawierzchni hali odlewniczej, koło pieca odlew­niczego, zamaskowana skrzynią z gliną do robienia form odlewni­czych. Jak koś ruszy skrzynię, to ujawni się wejście. Jest jeszcze schron furmanów i tragarzy, nie widziałem go, nie dopuszczają na­wet w okolice tego schronu.

Po objęciu fabryki przez SS doszły nowe prace. Codziennie z fa­bryki w kolumnie obstawionej przez policjantów, wychodziła gru­pa ludzi do pracy – zbierali metale z mieszkań i warsztatów, które zostały już zupełnie opróżnione z ludzi. Dotyczy to na razie tzw. Małego Getta (w rejonie Złota-Żelazna-Chłodna) i w miarę upły­wu dni i tygodni Dużego Getta – też.

Byłem kilka razy na tej robocie. Domy opustoszałe. Mieszkania otwarte, ślady wyłamywania drzwi. Wszędzie pełno pierza, po kolana. To rezultat działania szabrowników i poszukiwaczy skarbów. Rozbite ściany, piece, powyrywane podłogi. Wszędzie jeszcze peł­no śladów życia, na kuchni garnek z zupą, przy kuchni nieco po­ rąbanego drzewa i kawałki węgla, na stole porzucona zabawka, otwarta książka, wklęśnięcie na łóżku. Czasami trafiamy na ludzi tych, którzy zmarli tuż przed wywiezieniem lub w trakcie akcji, al­bo zabitych.

Po przyjściu kolumny pracowników na miejsce „pracy”, ludzie zajmują dwa, trzy mieszkania w najlepszym stanie, wystawiają po­sterunki przy bramach i w tych mieszkaniach starają się dotrwać do końca dnia. Po wejściu do opuszczonego domu, wyrzuca się przez okno trochę metalowych przedmiotów. Gdy „warta” daje znać, z krzykiem „uwaga” wyrzuca się następne przedmioty. Jak nikt niepowołany nie nadchodzi, SS-mani, Łotysze, Własowcy, po­licja granatowa, strażacy – na szaber, to grupa siedzi spokojnie oczekując na powrót. Wracamy do fabryki w kolumnie. Najgorsze jest przejście przy rogu Żelaznej i Chłodnej. Kolumna jest poddawana tam rewizji, biciu, kopaniu. Nie wiadomo czego szukają. Powrót do fabryki nie oznaczał wcale, że już jest bezpiecznie. W każdej chwili mogli wpaść, by wyłapać ludzi i popędzić na Umschlag.

Pewnego dnia do fabryki przyszedł były pracownik odlewni. Wokół niego zebrał się tłum ludzi. Też tam wlazłem. Wrócił z Tre­blinki. Opowiada, że to nie obóz pracy, ale obóz śmierci. Pracował przy wyciąganiu zagazowanych ludzi, palił zwłoki. Uciekł, ale wrócił do resztek getta, nie miał gdzie się schować. Zdania słuchaczy były podzielone. Jedni mu wierzyli, inni nie. Uwierzył, z całą pewnością, senior chasydzkiej rodziny, bogatych metalowców warszawskich pan Fastag. Już na długo przed poja­wieniem się uciekiniera z Treblinki, pan Fastag każdemu na terenie fabryki mówił, że nas wszystkich spalą.

Po tej relacji, pan Fastag próbował popełnić samobójstwo. Ten znany i ceniony człowiek, z pobożnej rodziny– usiłował wykraść z laboratorium, spod rąk mo­jego brata – słoik, w którym miał być cyjanek potasu. To był bardzo ceniony i poszukiwany towar w getcie. Brat usiłował coś takiego zrobić, coś miał w słoiku, ale nie był pewny, czy to dobry cyjanek. Ten słoik porwał pan Fastag. Mój brat zdążył mu go wyrwać. By­łem przy tym. Zrobiło to na mnie okropne wrażenie. Różnych zda­ zeń było w tej fabryce więcej. Każdego dnia coś się działo.

Z terenów resztek getta dochodzą strzały. Było to w styczniu lub lutym 1943 r. W parę godzin później, zobaczyłem przez okno jak ul. Gęsią w stronę cmentarza żydowskiego jechały wozy konne. Wóz za wozem, takie duże platformy. Na każdym wozie sterty trupów, góry trupów, jedne na drugich, ułożone wysoko ponad burty plat­formy. Bałem się i nie mogłem oderwać się od tego widoku. Ci, co to widzieli, mówili, że pan Fastag ma rację, że lepiej ode­ brać sobie życie. Wielu ludzi zwracało się do mojego brata, by zro­bił w laboratorium dobrą truciznę. Brat odmawiał.

Przejście na drugą stronę

Późną jesienią 1942 roku, kiedy już byliśmy na terenie Fabryki, gdy sytuacja wydawała się zupełnie beznadziejna, gdy „numerek” (blaszany jako potwierdzenia zatrudnienia) wcale nie oznaczał ży­cia i przed niczym nie chronił, gdy i gdy moi rodzice zaczęli szu­kać możliwości ratunku. Jedyną szansą, a raczej cieniem szansy mogło być odszukanie kogoś ze strony aryjskiej, kto by chciał i mógł udzielić pomocy.

Były dwie możliwości. Moja ciocia, siostra mojej matki, Ewa wyszła za mąż za „goja”, Stefana S. Przed wojną, oboje byli aktyw­nymi działaczami lewicy polskiej. Wujek Stefan S. i ciocia Ewa mie­zkali przed wojną w Rembertowie, gdzie prowadzili sklep z arty­kułami chemicznymi. Ciotka i wujek nie poszli do getta, wyprowa­dzili się z Rembertowa. Jeszcze w getcie parę razy dostarczyli nam żywności. Później kontakt został przerwany
Drugą możliwością była koleżanka mojej matki z jej lat dziecin­nych, mieszkała gdzieś na Woli. To były jedyne możliwości podję­cia próby nawiązania kontaktu.

Z niesamowitym narażeniem życia, moja matka wyszła z getta, późną jesienią 1942 roku, to jest wtedy, gdy getto było prawie zli­kwidowane, gdy pozostały resztki ludności żydowskiej. Wiem, że matka przeszła na „drugą stronę” bramą przy Gęsiej, przejściem na cmentarz żydowski. Pamiętam, że matka jak mogła tak się przy­zwoicie ubrała, po to by już po aryjskiej stronie nie różnić się od lu­dzi tamtej ulicy. Matka musiała odszukać siostrę i koleżankę, i roz­poczęła swoje poszukiwania na Woli. Każdy krok mojej matki mógł być krokiem ostatnim. Niebezpieczeństwo było olbrzymie a szanse odszukania i dotarcia do odpowiednich osób wątpliwe. Na szczęście koleżanka matki nie zmieniła adresu i pomogła odszukać moją ciotkę i wujka Stefana.

Matka wróciła do getta. Mogła zostać po „tamtej” stronie. Po na­wiązaniu kontaktu z koleżanką i siostrą matki, zarysowały się moż­liwości podjęcia prób ucieczki z getta. W grudniu 1942 r. wyszła z getta moja siostra Halina. Wyszła z getta w ustalonym miejscu, z terenu Małego Getta, dokąd udała się z grupą roboczą. Moja siostra dotarła szczęśliwie do wujostwa, za­ prowadziła ją tam koleżanka matki. Po krótkim czasie otrzymaliśmy wiadomość, że Halina została zainstalowana u Stefana, wyrobiono jej papiery na nazwisko Maria Staniszewska, rodem ze Lwowa, za­ trudniona jako pomoc domowa. Po tym udanym ulokowaniu mojej siostry, sprawa wyprowadzenia z getta mojego brata i mnie stała się przedmiotem codziennych rozmów i rozważań rodziców.

Ja miałem być następnym kandydatem do wyprowadzenia z getta, ale było to uzależnione od znalezienia mi „miejsca”. Mój po­ byt u wujostwa nie wchodził w ogóle w rachubę. Wujek Stefan i ciotka Ewa byli dostatecznie „trefni” jako działacze lewicowi, Ewa była Żydówką. Moja siostra była u nich, oni sami zaś mieszkali u siostry Stefana i musieli liczyć się z jej obawami, chociaż wykazy­wała daleko idącą pomoc.

Z rozmów wynikało, że wyjście z getta mojego ojca jest proble­matyczne z powodu jego „wyglądu”. Matka nie chciała zostawić ojca samego i nie chciała wyjść z getta przed ulokowaniem dzieci. To stało się jej codzienną troską, wyrażaną modlitwą. Mimo że przed wojną nie była zbyt religijna teraz w synagodze modliła się. Nie było szans na ulokowanie nas za pieniądze. Środki materialne rodziców były na wyczerpaniu. Beznadziejność sytuacji w getcie, wieczne rozmowy o ratowaniu dzieci, doprowadzały do częstych załamań nerwowych rodziców, brata i moich. Różnie się to objawiało. Nie mogę o tym spokojnie pisać.

Został ustalony czas i sposób wyprowadzenia mnie z getta, usta­lono też miejsce mojego przyszłego pobytu. Nie mam pojęcia, jak to zostało załatwione i jak przekazano wiadomość rodzicom, bo pra wie do ostatniej chwili trzymano to w tajemnicy. 17 marca 1943 r., razem z moim bratem ustawiam się w kolumnie, która ma wyma­szerować do pracy – zbieranie metali na ulicy Leszno, bliżej Orlej. Obok domu, w którym mamy zbierać metale, jest dom z dużym podwórkiem, przegrodzonym murem, w którym jest dziura. Mam przejść przez tę dziurę i dojść do ulicy Elektoralnej, gdzie ma cze­kać na mnie siostrzeniec wujka Stefana, znany mi osobiście. Mam do niego nie podchodzić, w żadnym wypadku, mam iść za nim spokojnie aż na Plac Żelaznej Bramy, gdzie mieszka wujostwo.

Rano, 17 marca, przed wyjściem do formującej się kolumny ro­boczej, pożegnałem się z matką. Zapewniłem, że załatwię z wuj­kiem Stefanem, by zabrał nas wszystkich z getta, że zaraz wrócę po brata i rodziców. Matka moja powiedziała, że właśnie po to jestem wysyłany z getta, że dam sobie radę, ale mam nie wracać do getta w żadnym wypadku.

Wychodzę z ojcem i bratem przed fabrykę. Dołączamy do ko­ lumny i w tym momencie, do mnie i do brata podchodzi Wiktor Nuss i chce mnie cofnąć z powrotem do fabryki. Podbiega mój oj­ciec i po rozmowie z Nussem, zostaję w kolumnie pod warunkiem, że brat przyniesie z powrotem mój numerek – 225. Widocznie Nuss wiedział o moim planowanym wyjściu z getta. Ojciec zdążył mi jeszcze szepnąć, że po wojnie spotykamy się wszyscy w Rem­bertowie u matki wujka Stefana, tam mamy na siebie czekać, tam mamy się wszyscy spotkać.

Kolumna ruszyła. Nawet nie zdążyłem pożegnać się z ojcem. Ojciec stojący w bramie Fabryki na ulicy Gęsiej 91, z lekko uniesio­ną ręką w dyskretnym pożegnalnym geście – takim pozostał na za­wsze w mojej pamięci. Często widzę w snach moich rodziców z te­go ostatniego dnia, dnia naszego rozstania.

Na ulicy Leszno, ludzie z kolumny roboczej, jak zwykle pocho­wali się po mieszkaniach, udawali, że pracują, nikt na nas nie zwracał uwagi. Brat doprowadził mnie do tej dziury w murze, zabrał mój nu­merek. W chwili gdy byłem już poza dziurą, chyba już na stronie aryjskiej, spostrzegłem, że mam nadal na ręku opaskę z gwiazdą Dawida. Zobaczył to mój brat, podbiegł do mnie, zabrał opaskę i oddalił się. Ostatni raz widziałem wtedy brata.

Zgodnie z instrukcją, spokojnym krokiem wyszedłem na ulicę Elektoralną. Janusz, siostrzeniec wuja Stefana, podszedł do mnie, przywitał się serdecznie i idąc obok mnie, wbrew wszelkim konspiracyjnym zasadom, prowadził mnie do ich domu. Przyszliśmy do mieszkania wujostwa. Czekali na mnie, wujek i ciotka i oczywiście moja siostra. Ciotka na mój widok rozpłakała się, po czym zaczęła zmieniać co się da w mojej garderobie, bym wyglądem nie różnił się od polskich chłopców w moim wieku.
Do wieczora opowiadałem o getcie, o rodzicach, o sprawie wyj­ścia brata i rodziców z getta. Nikt nie miał żadnego pomysłu, szu­kano miejsca dla brata.

Pod wieczór przyszła koleżanka matki. Zabrała mnie na Dwo­rzec Zachodni, gdzie razem wsiedliśmy do niezmiernie zatłoczo­nego pociągu. Ludzie siedzieli na korytarzu, na podłodze, gdzie kto mógł. Nie wolno było odzywać się, miałem milczeć. Udawa­łem, że śpię. Siedziałem na podłodze, głowę oparłem na kolanach i tak starałem się dojechać na miejsce.

Dojechaliśmy szczęśliwie do Białej Podlaskiej, do miejsca gdzie zgodzono się mnie przyjąć. Zostałem zaprowadzony i zainstalo­wany u rodziny Cz. J. małżeństwa z dwojgiem małych dzieci. Na drogę dostałem od matki 500 złotych i pierścionek matki, na wszel­ki wypadek, by w razie wpadki wykupić się.

Pieniądze oddałem Cz. J., miały być na moje jedzenie, moim dobroczyńcom powodziło się bardzo źle. Cz. J. był robotnikiem, nie zarabiał wiele, mieszkali w drewnianym domu, w skromnym mieszkaniu, chyba dwa pokoiki i kuchenka. Kilkadziesiąt metrów od domu mieli małą działkę pod uprawę warzyw. Dom był poło­żony na dalekim przedmieściu. Od moich dobroczyńców otrzymuję instrukcję, że mam się na­ uczyć pacierzy i katechizmu, że mam się nie pokazywać, że jak by ktoś pytał, to jestem ich kuzynem z Warszawy, mam uważać jak mówię, nie przeciągać tonacji, nie żydłaczyć. Blisko tego domu jest wielki obóz jeńców radzieckich. Muszą być tam okropne warunki, bo każdego dnia wywożą sterty trupów na specjalnie zrobiony cmentarz, do zbiorowych dołów.

Moi dobroczyńcy chowają kozy. Jest kozie mleko i ja też je piję. Skutki tego są opłakane. Widocznie po głodowaniu w getcie, tłuste mleko powoduje rozstrój żołądka. Wygody są poza domem, kilka­naście metrów. Siłą faktu muszę się pokazywać, widzą mnie pozo­stali mieszkańcy drewniaka i okoliczne sąsiedztwo. Czuję się tam dobrze. Zmorą getta były mury, zamknięcie, brak wszelkiej zieleni. Tu, w Białej, mam szeroki widok na rozległe łąki i lasy.

Przychodzą wieści o powstaniu w getcie warszawskim, że get­to się pali, że ludność getta jest ostatecznie likwidowana. Jestem zmartwiony i zdenerwowany. Nie mam żadnych wiadomości od siostry i z getta, nie wiem, czy brat wyszedł, gdzie są rodzice.Marzy mi się, by brat i rodzice wyrwali się z getta i by przyje­chali tu, do Białej. byśmy wtedy poszli wszyscy do lasu, bo w oko­ licznych lasach są grupy partyzanckie. Ale to tylko marzenia.

Nie pozwalają mi wychodzić z domu. Boją się, bym ponurym wy­razem twarzy, smutkiem nie zdradził się. Ich ryzyko jest ogromne. Stosuję się do wszystkich poleceń, ale boję się, że takie zachowanie nie jest bezpieczne, bo ludzie już mnie widzieli, a chłopcy w moim wieku biegają koło domu, pasą kozy, zbierają trawę – widać ich wszę­dzie a ja siedzę w chałupie.

Niestety, moje obawy okazały się słuszne. W następnym drewnianym domku, około 50 metrów od tego gdzie przebywałem, mieszkała kobieta z mężem. Było to miejsce codziennych wielkich libacji i odwiedzin żołnierzy niemieckich, prawdopodobnie strażników z pobliskiego obozu jenieckiego. Każdego dnia dochodziły z tego domu odgłosy libacji, wrzaski pi­janych żołdaków, kobiet.

Któregoś dnia, z tego domu Niemcy wyprowadzili skutego męża owej pani i prowadzili go w stronę miasta. Za tym konwojem biegła owa kobieta pijana z wrzaskiem na całą okolicę. Z jej wrzasku wyni­kało, że w okolicy jest pełno komunistów i Żydów i nikt nie robi z tym porządku a jej męża, niewinnego człowieka zabierają. Na moich dobroczyńców padł strach. Cz. J. był przed wojną działaczem lewicowym, moja obecność stwarzała dodatkowe niebezpieczeństwo. Moi dobroczyńcy postanowili, ze muszę tego sa­mego dnia opuścić ich dom. Cz. J. odprowadził mnie na dworzec kolejowy, kupił mi bilet i pożegnaliśmy się. Wracałem do Warszawy. Rodzina Cz. J. przeżyła wojnę.

Zupełnie nie pamiętam mojej podróży z Białej Podlaskiej do Warszawy, nie pamiętam też mojej drogi z dworca kolejowego na Plac Żelaznej Bramy, gdzie jeszcze u Stefana była moja siostra. Do­skonale pamiętam strach, jaki mi towarzyszył przez całą drogę i moje myśli i gorączkowe rozważania, czy mogę, czy powinienem wrócić na Plac Żelaznej Bramy, czy mogę ich narażać. Postanowi­łem, że po krótkiej wizycie u wujostwa i siostry, wracam do rodzi­ców, do getta. Wiedziałem o powstaniu, nie wiedziałem nic o sta­nie, w jakim się getto znajdowało.

U wujostwa zostałem przywitany radośnie przez siostrę, z nie­pokojem przez pozostałych mieszkańców. Problem wrócił. Ciotki Ewy nie było, dogorywała na gruźlicę w Otwocku. Getto dopalało się, prawie żadnych odgłosów, było już martwe. Powrót do getta nie jest możliwy. Nie ma żadnych wiadomości o losach naszych rodziców i brata. Ostatnie wiadomości, jakie miała moja siostra, jeszcze przed powstaniem, nie były dobre. Żadnych konkretnych planów, by ich z getta wydostać, katastrofalny stan nerwowy matki. Pocieszamy się, że może się wydostali, że może schowani są w schronie i jak wszystko ucichnie, to może dostanie­ my jakąś wiadomość.

Moje propozycje, bym podjął próbę dostania się na Gęsią i po­ szukania w schronach, o których wiem, spotkały się z kategorycz­nym sprzeciwem siostry i Wujka Stefana. Nie wolno mi wychodzić z mieszkania, nikt co do mojej osoby nie ma żadnego pomysłu.Po paru dniach mojego pobytu na Placu Żelaznej Bramy przy­szła koleżanka naszej matki, ta pani, która wiozła mnie do Białej. Wiedziała, że jestem w Warszawie i miała przyjść, by naradzić się, co dalej robić. Pani ta przyniosła wiadomość, że przyszedł do niej kolejarz, przysłany przez mojego brata Mońka. Brat, z małą grupą powstańców, wyszedł z ruin getta, dotarli na dworzec Warszawa­ Towarowa, ukryli się w wagonie załadowanym deskami i skrzynia­mi gdzieś na bocznym torze. Kolejarze im sprzyjają i pomagają. Ten kolejarz ma wieczorem zaprowadzić panią do nich. Potrzebują ubrania, kocy, jedzenia. Nikt z nich nie jest ranny, są głodni, wy­cieńczeni i brudni.

Dajemy koleżance matki wszystko, co nam wpadnie w ręce: ubrania wujka, moje, koce, jakie znaleźliśmy, ręczniki, mydła, całą żywność z mieszkania, bieliznę i pieniądze, jakie mieliśmy i jakie znalazły się w mieszkaniu. Omawiam (poza mną i siostrą nikogo w domu nie ma) z tą panią moją sytuację. Ustalamy, że opowie bratu o mnie i jeżeli on się zgodzi, ona mnie zaprowadzi do brata tak, bym mógł z nimi udać się do lasu. Koleżanka matki nie wróciła po mnie. Ani tego dnia ani żadne­ go innego. Nie wiem, czy przeżyła wojnę. Po wojnie jedni twier­dzili, że przeżyła, inni, że nie.

Nie szukałem jej. Bałem się, że żyje a przecież była najbliższą koleżanką mojej matki i tak wiele nam pomogła, wyprowadziła moją siostrę i mnie z getta, więc jeżeli żyła, to dlaczego się nie po­ kazała? Nadzieja, że brat nasz wydostał się z getta, że uciekł i przeżył nie opuszczała mnie przez całą wojnę, po wojnie… i do dnia dzi­siejszego. Czekaliśmy na brata przez cały czas powojenny, czekam nadal.

Jestem u Stefana już cały tydzień i nadal nikt nie wie, co należy zrobić ze mną. Na razie wyrobiono mi lipną metrykę urodzenia. Je­stem teraz Mieczysławem Olszewskim, urodzonym we Lwowie (do lipnych metryk Lwów się doskonale nadawał, bo w kilku parafiach zostały zniszczone dokumenty). Metryka jest „świeża”, pachnąca farbą i jak twierdzi moja siostra „każdy głupi się na niej pozna”.

Mam więc nową osobowość, z miasta którego nigdy na oczy nie widziałem, jestem w Warszawie, w mieszkaniu działaczy lewico­wych, jest tam i moja siostra, która zaledwie przed paru miesiąca­ mi opuściła getto, ja sam jestem w każdej chwili „do sprawdzenia” – istna sielanka. Dalej nikt nie wie, co robić, nie mogę tam dłużej zostać.

Przypadek codzienności okupacyjnej decyduje o moim dal­szym losie. W Warszawie została przeprowadzona udana akcja podziemia. Został zabity lub ranny jakiś dygnitarz gestapo lub SS (nie pamiętam szczegółów i chyba ich nigdy nie znałem). Rozeszła się pogłoska, że zostaną podjęte działania odwetowe, że będą robione rewizje w całej Warszawie w poszukiwaniu broni, konspira­ torów itd. itp.

W mieszkaniu przy Placu Żelaznej Bramy zrobiła się panika. Wszyscy są zgodni, że muszę zniknąć. Wujek Stefan wpada na pomysł, że zaopatrzy mnie w różne dewocjonalia, medaliki, małe fi­gurki świętych, różańce i inne. Tak zaopatrzony, mam wyjechać z Warszawy w stronę Mińska Mazowieckiego lub Otwocka, mam wysiąść na stacji, skąd blisko do lasów i wiosek, i mam wędrować od wioski do wioski sprzedając te dewocjonalia. Po dwóch, trzech tygodniach mam wrócić do Warszawy.

Wujek Stefan z miejsca przystąpił do realizacji tego pomysłu, wybiegł z domu i po paru minutach wrócił z „towarem”, w sumie kilkanaście sztuk różnych medalików i figurek. Między moją siostrą a wujkiem Stefanem doszło do gwałtownej sprzeczki. Siostra nie zgodziła się na takie załatwienie sprawy. W końcu żadne postanowienie nie zapadło, wszyscy czekamy, co przyniesie następna noc i dzień.

W tym mieszkaniu, oprócz wujostwa i mojej siostry mieszkała też siostra wujka Stefana z synami, główna lokatorka. Była to bar­dzo energiczna pani, utrzymywała całą rodzinę z handlu w Hali Mirowskiej. Oczywiście była ona we wszystko wtajemniczona, to jej syn Janusz czekał na moje wyjście z getta i prowadził mnie do mieszkania wujka Stefana. Następnego dnia rano, jak codziennie, do tego mieszkania przychodzą mleczarki z mlekiem. Przyjeżdżają one z Mińska Ma­zowieckiego każdego dnia, dźwigając na plecach po kilka baniek z mlekiem.

Siostra wujka Stefana opowiada tym paniom historyjkę, którą wymyśliła na poczekaniu. Opowiada, że szuka miejsca na wsi dla chorego chłopca, który przeszedł zapalenie płuc i wymaga dobre­go powietrza i odżywienia. Deklaruje im, że dość dobrze zapłaci za kilkunastodniowy pobyt. Mleczarki przyjmują tę propozycję. Wi­docznie zachęciła ich do tego możliwość dodatkowego zarobku. Zapowiadają, że jak skończą sprzedaż mleka i załatwią sprawy, wstąpią po tego chłopca.

W roli parobka

Tego samego dnia, w towarzystwie zupełnie obcych kobiet jadę do Mińska Mazowieckiego, gdzie na dalekim przedmieściu mieszkały te panie. Jestem w ich domu przez cały dzień sam. Nad ranem wyjeżdża­ją z mlekiem do Warszawy a po powrocie idą piechotą na wieś z bańkami po mleko. Skupują mleko u chłopów, stałych dostawców, wracają piechotą z pełnymi bańkami do Mińska Mazowieckiego, nad ranem do Warszawy i tak każdego dnia, przez cały tydzień.

Chałupa jest skromna i na uboczu. Przez pierwsze parę dni nig­dzie nie wychodzę, nie pokazuję się. Jedyne książki u tych pań to modlitewniki, katechizm. Uczę się pacierzy i katechizmu. Przed po­wrotem tych pań, książki układam tak, by nie zauważyły, że z nich korzystałem. Po paru dniach nauczyłem się na pamięć pacierzy i za­sad katechizmu.

Bałem się, że moje wysiadywanie w chałupie może wzbudzić podejrzenia. Poprosiłem panie, by zabrały mnie na wieś, pomogę nosić bańki z mlekiem. Idę więc z paniami mleczarkami na wieś po mleko. Niby chory a chce dźwigać dość ciężkie bańki. Spacer pola­mi do wioski jest dla mnie bardzo atrakcyjny. Jest już chyba połowa maja. Wszystko się zieleni, jest pięknie, jest tak jak w getcie nie by­ ło, zieleń, pełno ptaków, przestrzeń nie ograniczona murami.

Rzeczywiście, po paru takich spacerach, po intensywnym odży­wianiu mlekiem, serami, wiejskim chlebem na liściach chrzano­wych – nabieram rumieńców i żywszego wyrazu oczu, poruszam się sprężyście, ciężar baniek nie robi na mnie żadnego wrażenia.

Panie mleczarki są zadowolone, że tak szybko wracam do zdro­wia.
Mleko odbieramy u gospodarza, nazwijmy go „W”. Ma niezbyt duże gospodarstwo, dwie krowy i cielaka. Mleczarki opowiadają mu moją „historię” a on zgadza się, że dla chłopaka najlepsze wiej­skie powietrze i wiejskie żarcie, że w Warszawie ludzie głodują. Na­stępnym razem otrzymuję od W propozycję, bym zamiast zbijać bąki w Warszawie i być ciężarem dla rodziców, najął się do niego do pasania krów, drobnych robót gospodarskich. Nawet na zachętę poczęstował mleczarki i mnie zsiadłym mlekiem i ziemniakami z wielkimi skwarkami.

Zrozumiałem, że gorączkowe wypchnięcie mnie z Warszawy, pod byle pretekstem i w niewiadome, stwarza szanse na dłuższe zatrzymanie się. Nie wiem, skąd nagle stać mnie było na tyle spry­tu i podjęcie próby rozegrania tej sprawy, tak by nadać jej cechy wiarygodności. Na pytania W o moją rodzinę, opowiedziałem całą wymyśloną na poczekaniu opowieść, tworząc sobie nową osobowość i układy rodzinne. Bałem się jedynie, czy mleczarki nie mają innych infor­macji. Opowiedziałem, że ojciec jako oficer WP jest w oflagu i ma­ my o nim bardzo mało wiadomości, a właściwie tylko dwie zaraz po wrześniu 1939 r. i od tego czasu nie ma żadnych. Opowiedzia­łem, że jest nam bardzo ciężko, że matka handluje w Hali Mirow­skiej, nie ma żadnej budki, tak z ręki.

Niestety, nie mogę przyjąć propozycji W bez zgody matki, z którą muszę się porozumieć. Powiedziałem, że mleczarki powiedzą wszystko Stefanowi a on porozumie się z matką i postąpię według jej woli. Chwaliłem wieś i gospodarstwo W, mówiłem że bardzo mi się wieś podoba, że w Warszawie często jestem głodny, u tu jedzenia do syta. Przyjęli moje opowiadanie bez dalszych pytań i wątpliwości.Po dwóch dniach mleczarki przywiozły wiadomość, że matka moja zgadza się na moje pozostanie na wsi i na pracę u W Były tyl­ko bardzo zdziwione, że matka się z nimi nie skontaktowała, że tak szybko i z widoczną ulgą Stefan i jego siostra załatwili tę sprawę.

I tak to, w wyniku panicznego, desperackiego szukania wyjścia z groźnej sytuacji i złapania się możliwości, której nie można uznać za bezpieczną, przemyślaną i rozsądną – zostałem pasterzem dwóch krów i cielaka we wsi Anielinek, położonej na północny wschód, sześć kilometrów za Mińskiem Mazowieckim. Zupełnie na wariackich przypadkach uzyskałem miejsce, gdzie mogłem być. Nie wiedziałem tylko i nie mogłem tego przewidzieć, czy zdołam się tam utrzymać i jak długo.

Mój gospodarz, żonaty z kobietą, która ponoć wywodziła się z miasta i nie robiła w gospodarstwie prawie niczego, miał dwie córki w wieku 6-8 lat, niewielkie gospodarstwo, starannie prowadzone.Po paru dniach W zapytał mnie, czy mam jakieś dokumenty, metrykę chrztu i zaświadczenie o meldunku w Warszawie, bo soł­tys pytał go o to i chce to zobaczyć.Metrykę miałem przy sobie, ale w takim świeżym stanie, że ba­łem się ją pokazać. Zapewniłem gospodarza W, że mam te papie­ry, ale w Warszawie, bo kto to nosi przy sobie. Pojadę do matki i te­go samego dnia lub następnego przywiozę. Powiedziałem też, że chcę zostać z matką parę dni, bo nie wiedziałem, jak długo potrwa uzyskanie zaświadczenia zameldowania.

Po trzech dniach wróciłem na wieś z tymi dokumentami. Me­trykę, z siostrą spatynowaliśmy, składając ją i rozkładając wielo­krotnie i miętosząc ją brudnymi palcami. Zaświadczenie (lipne) o zameldowaniu zdobył Stefan. Na szczęście nikt nie zwrócił uwagi na inne miejsce zameldowania niż by to wynikało z moich opowia­dań. Sołtys obejrzał i zwrócił.

U gospodarza W nie miałem najlepszych warunków. Inni chłopcy, wynajęci do pasania bydła, mieli dość dobre warunki do spania, w chałupie lub stodole, używani byli tylko do lekkich robót gospodarczych. Spałem w stodole, miałem do dyspozycji tylko je­ den stary koc. Do jedzenia dostawałem chleb, mleko, ziemniaki, kluski i kasze. Oczywiście, byłem z tego bardzo zadowolony.

W tej wsi było na ogół spokojnie. Niemców prawie nie było wi­dać. Raz jeden zostałem wysłany do Gminy, wozem (tzw. podwo­da czy też szarwark), by stamtąd przywieźć na wieś policjantów i Niemców w sprawach zaległych kontygentów. Każdej niedzieli i w święta chodziłem pilnie do kościoła, do Ja­kubowa, wsi gminnej. Ten 4-5 kilometrowy spacer i obecność w kościele wydawała mi się konieczna. Pilnie obserwowałem zacho­wanie się otoczenia. Jak wszyscy klękali to ja też, naśladowałem bardzo pilnie. Zawsze trzymałem się blisko wejścia i z boku i oka­zało się, że dobrze wybrałem, było to miejsce dla parobków a nie dla gospodarzy.

Moi gospodarze dziwili się, ze myję się zawsze „do połowy”, dokuczali mi, ze jestem taki wstydliwy. Łazienki nie było, mycie na niedzielę odbywało się w dużej misce. Uznali w końcu, że „war­siawiak to brudas” i dali mi spokój. Myślę, że byli ze mnie bardzo zadowoleni. Mieli parobka, który nie grymasił, był grzeczny, zadowolony z marnego jedzenia, robił od rana do późnej nocy, nawet robił koniem na polu (z wyjątkiem orania), dziękował za marne ła­chy, jakimi go obdarzali. Nie wiedzieli, że łapałem się pracpolo­ wych, by nie być blisko domu, bezpieczniej dla mnie było w polu.

Którejś niedzieli, po uprzednim zorganizowaniu spotkania, sio­stra moja przyjechała do Mińska Mazowieckiego. Spotkanie nastą­piło przed kościołem. Gospodarza uprzedziłem, że w niedzielę pójdę do kościoła w Mińsku, bo mam się tam spotkać ze znajomą matki. Pozwolił mi iść do Mińska robiąc mi przy tym awanturę o parę jabłek, które zerwałem z drzewa. Po powrocie z Mińska Ma­zowieckiego oznajmiłem gospodarzom, że ta znajoma chciała się spotkać, by zawiadomić mnie, że matka została złapana na roboty i wywieziona do Niemiec. To w moim mniemaniu wyjaśniało brak wszelkiego kontaktu z rodziną.

Bez większych sensacji i niebezpieczeństw, w ciągłym strachu i poczuciu nieustającego zagrożenia, przy pasaniu krów i jako paro­ bek, dotrwałem do późnej jesieni 1943 roku. Wrzesień, październik i listopad były chłodne. Rano łąki były oszronione a ja na bosaka po tym szronie, po rosie, po ścierniskach ganiałem za krowami. Jedyne buty, jakie miałem, jeszcze z getta, musiałem oszczędzać jako buty odświętne, takie do kościoła. Gdzieś dopiero w listopadzie gospodarz dał mi stare, ciężkie drew­niaki.
Stopy miałem poranione, na nogach wystąpiły wrzody pełne ropy, bolące. Pod koniec listopada, mój gospodarz W oświadczył mi, że krów zimą się nie pasie, że nie jestem mu potrzebny i mam się wynosić, że zapłatę już mi dał w postaci tych drewniaków, sta­rej wojskowej bluzy i starych lnianych koszul.

Jeszcze w listopadzie musiałem wyganiać krowy, bo to zawsze coś tam skubnęły i tym sposobem W oszczędzał paszę na zimę. Nikt już tego nie robił. Widzieli to sąsiedzi mojego gospodarza. Pewnego dnia przyszedł do mnie na pole gospodarz z sąsiedztwa, nazwijmy go „S” i w rozmowie ze mną powiedział, że widzi, jak mnie W wykorzystuje i jak źle traktuje, i że słyszał, iż mam być na zimę wygnany. Zaproponował mi, bym natychmiast przeszedł do niego, że zimą pomogę mu przy jego dość licznym inwentarzu (koń, krowy, świnie) a od wiosny zajmę się pasaniem jego krów.
Nadmienił, że potrzebuje też pomocnika do swojej działalności handlowej, bił krowy i świnie na mięso i pędził bimber, o czym wiedziało pół wsi.

Zgodziłem się natychmiast. Mojemu gospodarzowi W oświad­czyłem, że w połowie grudnia od niego odchodzę i żądałem pełne­ go rozliczenia za moją pracę. Nie liczyłem na żadną zapłatę, tym bardziej, ze umowa opiewała na ileś tam żyta i kartofli, i co bym z tym robił? Musiałem się jednak upierać o zapłatę, wiązałem to z moją wiarygodnością u nowego gospodarza i wobec wiejskiego otoczenia. Miałem już tam kolegów spośród wiejskich chłopaków. Doszło nawet do awantury, groziłem mu, że pójdę na skargę do sołtysa i o dziwo zapłacił mi za robotę, dorzucił stare drewniaki z wysoką cholewką, dwie lub trzy lniane koszule i sprawa została za­kończona.

Odszedłem od gospodarza W i prosto od niego pojechałem do Warszawy, do siostry i Stefana. Ciotka Ewa była w szpitalu w Otwocku a moja siostra już nie mieszkała na Placu Żelaznej Bramy. Wujek Stefan wynajął dla niej małe mieszkanko, na poddaszu do­mu przy ul. Krochmalnej. Teren byłego getta. Nie było to bezpiecz­e miejsce. Domy, po byłym getcie, mimo zamieszkiwania tam ludności aryjskiej, były terenem penetracji szabrowników i szmalcowników, szukających ukrywających się Żydów, schronów żydowskich itp.

Pod drzwiami mieszkania siostry położono trupa zamordowa­nego Żyda, który chował się w piwnicach tego domu. Siostra bar­dzo się bała (dlaczego pod jej drzwiami?). Siostra miała dobre dokumenty. Pracowała w szpitalu na Solcu i stąd miała autentyczne zaświadczenie z pracy, przepustkę. Takie papiery (lipna była tylko metryka) powinny dać większe poczucie bezpieczeństwa. Przypadek z zabitym Żydem przy drzwiach mie­szkania, pozbawił ją pewności siebie i spotęgował stany lękowe.

Po paru dniach, po świętach Bożego Narodzenia, wróciłem na wieś, już do nowego gospodarza. Warunki u nowego gospodarza S miałem dobre. Byłem traktowany jak członek rodziny, jadłem to co i moi gospodarze a jedli bardzo dobrze, bo mięsa z działalności ubojowa – handlowej było pełno. Spałem w chałupie, na sienniku dobrze wypchanym słomą, na prześcieradle i pod porządnym przykryciem. W krótkim czasie poprawiłem się, urosłem, nabrałem rumień­ców i nawet wrzody na nogach były mniej dokuczliwe i pomału znikały.

Starałem się bardzo. Pracy miałem dużo. Poza tzw. obrządkiem bydła robiłem wiele robót gospodarskich, gotowałem żarcie dla świń, czyściłem konia, rąbałem drzewo na opał, czyściłem stajnię i oborę z gnoju, wywoziłem gnój na pole, układając go tam w pry­zmy do roztrząsania wiosną. Poza pracami gospodarskimi, pełni­łem dyżury nocne przy aparaturze do pędzenia bimbru oraz wy­konywałem czynności pomocnicze przy uboju świń.

Prawie sielanka, ale tylko prawie. Bałem się, że nielegalna dzia­łalność mojego gospodarza, bicie świń i pędzenie bimbru, może spowodować jego wpadkę i tym samym moją, z wszystkimi kon­sekwencjami dla tej rodziny.
Mój gospodarz niczego się nie bał. Takie robił wrażenie. Ja nato­miast byłem pełen strachu i niepokoju. Na widok policjantów lub żandarmów, czy też innego umundurowanego draństwa, ucieka­łem z pastwiska, z krowami do lasu, a zimą z chałupy, w zakamar­ki obejścia gospodarskiego. Znikałem z pola widzenia.
Było tam kilka wizyt policji i żandarmów. Kończyły się, za każ­ dym razem, wielkim pijaństwem i zabieraniem baniek bimbru i ca­łych połci mięsa. Pewnie jeszcze mój gospodarz musiał dawać ła­pówki pieniężne, ale tego nie widziałem, bo mnie przy takich oka­zjach w chałupie nie było.

Moje zachowanie nie uszło uwagi gospodarza S. Zapytał mnie, dlaczego na widok policji lub żandarmów uciekam. Wyjaśniłem krótko, że boję się, bo jestem synem oficera polskiego i że uciekam z krowami do lasu, by je uratować przed zabraniem. Nie wiem, czy mój gospodarz dał temu wiarę czy nie. Zapytał jeden raz i na tym poprzestał.

Do mojego gospodarza przyjeżdżali z Warszawy na rowerach handlarze mięsem. Czasami siedzieli dzień, czasami dwa lub trzy. Jak mój gospodarz nie miał co zabić, kupowali świniaki w okolicy, mój gospodarz oprawiał je i rozbierał na mięso i słoninę. Ładowa­li wszystko na rowery i bocznymi drogami wieźli do Warszawy. Często zakończenie transakcji i załadunek towaru na rowery kończyło się małym pijaństwem.

Pewnego razu przy takim poczęstunku jeden z tych handlarzy zaczepił mnie i zaczął coś w rodzaju dowcipów: „..pokaż czy jesteś żydek, czy nie?”. Powtarzał to wielokrotnie. Ja akurat byłem zajęty tłuczeniem kartofli na karmę dla świń. Nie reagowałem na te za­ czepki, nie odzywałem się. W ręku trzymałem tłuczek do kartofli, zakończony ostrą grubą blachą, jak motyka.

Nie wiedziałem, co mam robić. Pomyślałem, ze jeżeli będzie próbował siłą dowiedzieć się o tym kim jestem, walnę go tłuczkiem i ucieknę z chałupy, w pole i do lasu. W pewnym momencie, jeden z tych handlarzy (było ich trzech) widocznie szef, powiedział do te­ go dowcipnisia, by się zamknął i dał chłopakowi spokój. Zapytał go: „Czego się czepiasz sieroty”, dał rozkaz do odjazdu i…pojechali.

Przetrwałem u mojego gospodarza S do września 1944 roku.Przetrwałem do chwili, gdy odgłosy zbliżającego się frontu i łuny pożarów widać było i słychać w dzień i w nocy, i coraz bliżej. Wreszcie! Pewnego dnia wrześniowego przejechały przez wieś w pędzie czołgi radzieckie. Po chwili nadleciały samoloty niemiec­kie i bombardowały okoliczne wsie.

W obawie przed bombardowaniem lub ostrzałem wykopaliśmy z moim gospodarzem rów w polu, w którym można się było scho­wać. W tym rowie, właściwie na polu obok tego rowu siedzieliśmy dwa dni i noc. Bombardowania ustały. Przez wieś przemieszczały się dalsze czołgi i tym razem piechota i liczny tabor samochodowy oraz oddziały artylerii.

Wieczorem leżeliśmy z gospodarzem przy tym wykopanym ro­wie. Jego żona i synek poszli do chałupy po jedzenie i ubrania. By­liśmy sami. Mój gospodarz zapytał mnie „… No co, Mieciu, twoi przyszli i jesteśmy wolni od Niemców. Teraz to możesz powiedzieć – jesteś Żydek czy nie?”. Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć.

Bałem się nadal, bałem się, że Niemcy mogą wrócić, że może jestem jedynym żydowskim chłopakiem, który przeżył, nie wiedziałem co z moja rodziną, co z siostrą, co zrobią wieśniacy, jak się dowiedzą… Powiedziałem, że nie.

Front się przesunął na zachód. We wsi stacjonowali żołnierze radzieccy, tzw. druga linia, mieli wykopane stanowiska bojowe, broń na tych stanowiskach. Zrozumiałem i nabierałem pewności, że ocalałem.

Po paru dniach czy też tygodniach pojawili się na wsi pierwsi handlarze w poszukiwaniu żywności. Dowiedziałem się od nich, że Rembertów i okolice są wolne, że front jest prawie nad Wisłą i lada dzień Warszawa będzie wyzwolona.

Zapędziłem krowy do obory, powiedziałem gospodarzom, że muszę dostać się do Rembertowa, że wszystko zostawiam i za pa­rę dni wrócę. Nie zatrzymywali mnie, dali jedzenie na drogę.Poszedłem na piechotę przez Mińsk Mazowiecki do Remberto­wa. W miejscu spotkania, jakie wskazał mi mój ojciec przy rozstaniu w marcu 1943 r, w Rembertowie zastałem wujka Stefana. Nikogo więcej, żadnych wiadomości.

Siostrę odnalazłem dopiero w 1946 roku, w Anglii, w Wojsku Polskim, w II Korpusie Generała Maczka. Na pozostałych człon­ków rodziny, rodziców, brata, wujków, ciotki, kuzynów – czekałem cały powojenny czas. Czekam nadal. Bezskutecznie.

Od chwili mojego przybycia do Rembertowa, od chwili wyzwo­lenia – rozpoczął się nowy rozdział mojego życia.Chciałem się mścić, chciałem walczyć. Ukrywając moje rzeczy­wiste lata i podając się za znacznie starszego, usiłowałem dostać się do Wojska Polskiego. Po krótkich kłopotach, poleciałem na piecho­tę z Rembertowa do Lublina i tam w grudniu 1944 – dostałem się do Wojska Polskiego, ale to już zupełnie inna historia.

Wspomnienie pochodzi z książki „Losy żydowskie
świadectwo żywych”, Tom II, Stowarzyszenie Żydów Kombatantów i Poszkodowanych w II Wojnie Światowej, Warszawa 1999

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu