Tomasz Prot (1) ▶️
relacje spisane:
zdjęcia: 4

Tomasz Prot, urodzony w 1930 r. (1)

Mój 1968 rok, czyli jak zostałem Żydem

[Publikujemy dwa wspomnienia Tomasza Prota. Drugie można przeczytać wybierając „Tomasz Prot (2)” w zakładce „wyszukaj wspomnienie”]

Filmowe wspomnienie Tomasza Prota jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.

Urodziłem się jako syn Jana Prota, który zmienił, za zgodą Marszałka Piłsudskiego, swoje rodowe nazwisko Berlinerblau na pseudonim, którego używał w Związku Strzeleckim i w Legionach1, oraz matki Zofii z domu Deiches, pochodzącej z osiadłej od XVI wieku w Krakowie rodziny żydowskiej.

Przodkowie mojej matki już w XVI wieku osiągnęli poważną pozycję społeczną w 1608 roku Dawid Deiches był jednym z seniorów kahału w Krakowie, a w XIX wieku Salomon Deiches był radnym Krakowa. Nazwisko Deiches jest hebrajskie i nie zostało nadane czy zmienione w czasie zaborów.

Wódz Naczelny, Dekret L.313. Warszawa dn. 30 VI 1921 r.
Z e z w a l a m
W myśl ustawy sejmowej z dnia 11 maja 1920 r. mjr. BERLINERBLAU PROTOWI Janowi ze Szkoły Sztabu Generalnego przyjętemu do wojska dekr. L.166 z dnia 17/12 1918 Dz.R. Wojsk. 13/18 pkt. 373 na zmianę nazwiska rodowego „Berlinerblau” na nazwisko „Prot” używane w czasie pełnienia służby w Legionach Polskich.
Minister Spraw Wojskowych Wódz Naczelny /-/ Sosnkowski /-/ J. Piłsudski Generał porucznik Pierwszy Marszałek Polski
Zobacz także:
Majer Bałaban Historia Żydów w Krakowie i na Kazimierzu Tom I i II, Kraków 1936

Tak więc już od urodzenia byłem i jestem Żydem, ale przez znaczną część mojego życia nie miało to dla mnie większego znaczenia. Obie rodziny, tak Deiches, jak i Berlinerblau, były od lat zasymilowane i nie przywiązywały wagi do spraw religijnych, a zatem luźne były ich kontakty z ortodoksyjnymi Żydami, zachowującymi obyczaje przodków, ich stroje i język.

Sądzę, że moja babka ze strony ojca, Jadwiga z domu Chwat, znała jidysz, ale nigdy nie słyszałem jej mówiącej w tym języku, natomiast kiedy chciała porozmawiać z ojcem, tak żeby dzieci czy służba ich nie rozumieli, przechodziła na francuski.

Ojciec całe swoje życie był polskim patriotą – brał udział w strajku szkolnym w 1905 roku w obronie języka polskiego, za co został wydalony z państwowego gimnazjum w Warszawie. Następnie należał do Związku Strzeleckiego i walczył o niepodległą Polskę w Legionach.

Brał udział w wojnie 1920 roku, gdzie dosłużył się rangi majora i krzyża Virtuti Militari. W niepodległej Polsce, w latach 1927‒1939, budował przemysł obronny kraju jako naczelny dyrektor Państwowej Wytwórni Prochu w Pionkach.

Oboje rodzice przeszli przed ślubem na katolicyzm i w młodości moje życie religijne było zawsze związane z kościołem rzymskokatolickim. A zatem od urodzenia aż do października 1939 roku byłem Polakiem i katolikiem. Wiedziałem oczywiście, że moi przodkowie byli Żydami, ale uważałem, że jest to nieistotne.

Wprawdzie w szkole przed wojną spotykałem się z przykrościami, sprawianymi mi przez moich szkolnych kolegów ze względu na mój semicki wygląd, ale uważałem to za wybryki i nie przywiązywałem do tego większej wagi.

Moja rodzinna sytuacja zmieniła się diametralnie po kampanii wrześniowej 1939 roku. Zostaliśmy przez okupanta zaszeregowani do społeczności żydowskiej i nasze dalsze okupacyjne losy zostały temu podporządkowane. Jednak nadal nie czułem się Żydem, tylko Polakiem żydowskiego pochodzenia.

Represje stosowane przez okupanta wobec narodu żydowskiego dotyczyły również mnie i mojej rodziny, ale tak postanowił wróg, a jego decyzje nie obowiązywały ani nas, ani przyzwoitych Polaków. A zatem Niemiec mógł zadekretować każdą nikczemność, co mogło stawiać ludzi w niebezpiecznych sytuacjach, ale zawsze było to bezprawie wymuszone przez okupanta.

A więc ukrywając się przez całą okupację po „aryjskiej” stronie, nie czułem się Żydem, czułem się Polakiem, którego wróg mój i wszystkich Polaków uznał za Żyda. Mój osąd sytuacji nie uległ zmianie po wojnie. Wprawdzie wtedy przyznanie się do swoich korzeni nie groziło już śmiercią, ale ani ja, ani moi najbliżsi nie poczuwali się do wspólnoty z narodem żydowskim.

Oczywiście boleliśmy nad tym, że część naszej rodziny zginęła, zamordowana przez okupanta, z odrazą dowiadywaliśmy się o działaniach „Ognia” na Podhalu czy o pogromie w Kielcach, ale nadal czuliśmy się częścią narodu polskiego, a w każdym razie tą częścią, która w czasie okupacji nie splamiła się współpracą z Niemcami czy antysemityzmem.

Stąd, jak sądzę, bierze się mój stosunek do tzw. Sprawiedliwych. Uważam, że obowiązkiem Polaków w czasie wojny było zaangażowanie się w walkę z okupantem. Zależnie od możliwości walka ta mogła być prowadzona w różny sposób, począwszy od bezpośredniej walki np. w oddziałach partyzanckich czy zamachach na gestapowców i konfidentów, do udziału w konspiracji przez przechowywanie broni, kolportaż „gazetek”, prowadzenie małego sabotażu czy chronienie ludzi poszukiwanych przez okupanta, w tym także obywateli polskich, prześladowanych za to, że byli Żydami.

Za każdy z tych czynów groziła kara śmierci i rozumiem, że łatwiej było przechować karabin niż Żyda, jednak tak jedno, jak i drugie powinno być uważane za obowiązek patriotyczny, niewymagający fanfar i odznaczeń, szczególnie ze strony Polski.

I wyczuwam niejednokrotnie w tym nutę polityczną, szczególnie prawicowi działacze pragną często podkreślić, że w czasie okupacji byli liczni Polacy, niosący pomoc swoim żydowskim współobywatelom i że było ich więcej niż szmalcowników i ludzi obojętnych na los Żydów.

Po Powstaniu Warszawskim, tak jak podczas całego okresu okupacji, byłem chroniony w internatach Rady Głównej Opiekuńczej i koniec wojny spędziłem w internacie RGO w Bochni, a po wyzwoleniu wraz z matką i siostrą zamieszkaliśmy od grudnia 1945 roku we Wrocławiu.

Rada Główna Opiekuńcza (RGO) – polska świecka organizacja charytatywna działająca w czasie obu wojen światowych, obejmująca swoją działalnością obywateli polskich. RGO działała za zgo- dą władz okupacyjnych w okresie obu wojen światowych. W czasie II wojny światowej z pomocy RGO korzystało około 700‒900 tysięcy osób rocznie, w tym wielu ukrywających się Żydów

W początkowym okresie było tam niewielu Żydów i nie pamiętam, żeby w I Gimnazjum przy ulicy Poniatowskiego wśród kolegów byli Żydzi, a jeżeli byli, to nie afiszowali się swoim pochodzeniem. Sądzę, że w tym czasie, czyli w drugiej połowie lat 40., mieszkających na Dolnym Śląsku Żydów można podzielić na co najmniej trzy grupy, mające ze sobą słabe kontakty.

Jedną z nich stanowili ludzie tacy jak moja rodzina, tj. zasymilowani od co najmniej jednego pokolenia, stanowiący przed wojną inteligencję polsko-żydowską. W większości spędzili oni okupację po aryjskiej stronie bądź przybyli z Zachodu i nadal ukrywali swoje pochodzenie (czyli jak mówiono, nadal „tkwili w szafie”), albo, nie wypierając się swoich korzeni, nie uważali tego w obecnym ustroju za istotny problem. Chyba byliśmy naiwni, ale to inna sprawa. Z reguły byli to ludzie posiadający wyższe wykształcenie.

Drugą, dosyć liczną, grupę stanowili repatrianci żydowscy ze wschodu. Ludzie, którzy przed wojną zamieszkiwali wschodnie rubieże Polski i którzy uratowali się przed eksterminacją niemiecką w Związku Radzieckim. Przeżyli oni wojnę, nie widząc niemieckiego żołnierza i znając okupację jedynie z opowiadań, często przedstawiających Polaków w negatywnym świetle.

Jeżeli chodzi o ich stosunek do zagłady narodu żydowskiego, Żydzi ci trzymali się razem, nie integrując się z napływową ludnością polską. Zakładali gminy żydowskie, domy modlitwy, a także szkoły i kluby sportowe. Nie czuli się związani z Polską i wielu z nich uważało, że Polacy przyczynili się do Holokaustu.

Byli to często ludzie prości, zarabiający na życie jako robotnicy czy rzemieślnicy. Pamiętam, jak na placu Solnym we Wrocławiu mieli postój żydowscy woźnice z wozami do transportu mebli. Chyba wszyscy oni opuścili Polskę pod koniec lat 40.

Trzecią grupę tworzyli komuniści żydowskiego pochodzenia, również przybyli ze Wschodu, w większości z I Armią, którzy zaliczyli szlak bojowy „od Lenino do Berlina”. Nie integrowali się z ortodoksyjnymi Żydami, byli najczęściej bezwyznaniowi i zajmowali wiele kierowniczych stanowisk w tworzącej się administracji rządowej i partyjnej.

Moja rodzina należała do pierwszej grupy. Nic nas nie łączyło ze strukturami administracyjnymi i kulturalnymi tworzonymi przez żydowskich ortodoksyjnych przybyszy ze Wschodu. Nasze kontakty z grupą tworzącą podwaliny komunizmu w Polsce nie były związane z żydowskimi korzeniami, a raczej były to kontakty towarzyskie.

Byliśmy zaabsorbowani nowymi powojennymi warunkami egzystencji, przecież musieliśmy z czegoś żyć. Głównym środkiem utrzymania była praca mamy w Bibliotece Głównej Politechniki Wrocławskiej, gdzie zarabiała jakieś grosze. Siostra studiowała, a ja chodziłem do szkoły. Żyliśmy bardzo skromnie. Nasza przeszłość wojenna, tak żydowska, jak i np. akowska, nie miała, jak sądziliśmy, znaczenia.

Oczywiście mieliśmy świadomość przyjazdu wielu Żydów ze Wschodu, ale tak ich przybycie na Ziemie Odzyskane, jak ich późniejszy masowy wyjazd do Palestyny, nie budził naszego zainteresowania. Również to, że wiele kierowniczych stanowisk w partii i ZMP było obsadzonych przez żydowskich komunistów uważaliśmy za naturalne, ale nie ze względu na ich pochodzenie, ale wyznawaną, przeniesioną ze Wschodu, ideologię.

I tak np. I sekretarzem PPR na wrocławskiej Akademii Medycznej był żydowskiego pochodzenia oficer I Armii WP, analogiczne stanowisko na Politechnice piastował również człowiek o żydowskich korzeniach, szefem miejskiego ZMP był tow. Goldberg (tak zwany powszechnie Złotogórski), a w mojej grupie ZMP na studiach także prym wiedli młodzi żydowscy komuniści.

Pamiętam całonocne zebrania naszej grupy ZMP, kiedy ci towarzysze przez wiele godzin roztrząsali, czy kolega X ideologicznie dojrzał do wstąpienia do organizacji. Ale pochodzenie w doborze naszych znajomych i przyjaciół nie było istotne, odwrotnie, moją pewną niechęć budziły osoby, które uważały swoją żydowską krew za sprawę pierwszej wagi, co było częste wśród przybyszy ze Wschodu.

Tak biegły lata, w szkole, na uczelni we Wrocławiu i Łodzi, potem w pracy w Warszawie, nie przynosząc dla mnie „w sprawach polsko-żydowskich” większych zmian. Nadal nie rozróżniałem wśród moich kolegów i współpracowników czy ich korzenie są polskie, czy żydowskie, po prostu nie przywiązywałem wagi do ich pochodzenia i uważałem, że z ich strony to samo dotyczy mnie.

Oczywiście jeżeli ktoś miał typowe niemiecko-żydowskie nazwisko, jak np. Feigin, Wajnryb, Rubin itp., to wiedziałem, że są to Żydzi, jednak w 1956 roku ze zdziwieniem przyjmowałem wyjazd z Polski moich kolegów z pracy o polskich nazwiskach, o których pochodzeniu dowiadywałem się z tego faktu.

W owym czasie w ogóle nie widziałem w pochodzeniu żadnego problemu, chociaż oczywiście spotykałem się czasami z objawami antysemityzmu, jednak były to sporadyczne wypadki, przykre, ale w moim pojęciu nie mające znaczenia. br>
Takim incydentem był np. spór z konduktorem w autobusie, który na moje uwagi dotyczące jazdy powiedział: „W Palestynie będziesz się rządził, ty Żydzie”. Cóż, było oczywiste, że marginalna część społeczeństwa nadal miała antysemickie poglądy, zaczerpnięte z przedwojennej endeckiej literatury lub z nauk wielu katolickich księży.

Po 1956 roku wstąpiłem do PZPR, wierząc, pod wpływem Klubu Krzywego Koła, którego zostałem członkiem, że przemiany demokratyczne są w tym ustroju możliwe i będą przez partię kontynuowane. W 1963 roku, zaraz po doktoracie, jako świeżo upieczony adiunkt, rozpocząłem pracę na Politechnice Warszawskiej w Katedrze Fizyki Ogólnej A.

Byłem dosyć zdziwiony, kiedy w parę miesięcy po rozpoczęciu pracy zaproponowano mi, żebym został sekretarzem Oddziałowej Organizacji Partyjnej (OOP PZPR) na Wydziale Elektrycznym. Katedra Fizyki A była wówczas powołana do obsługi dydaktycznej paru wydziałów Politechniki, ale przypisana organizacyjnie do Wydziału Elektrycznego. Dlatego ta komórka partyjna obejmowała członków partii tego wydziału, mojej Katedry Fizyki oraz Katedry Matematyki D, także przypisanej do Wydziału Elektrycznego.

Osobą proponującą wyrażenie zgody na kandydowanie na sekretarza OOP była Krystyna B., adiunkt z Katedry Matematyki. Oczywiście wybory były wtedy formalnością. Moja kandydatura musiała być uzgodniona z Komitetem Zakładowym PZPR i wyniki wyborów były z góry wiadome. I tak w 1964 roku zostałem sekretarzem OOP przy Wydziale Elektrycznym. Cała grupa partyjna liczyła 40 osób, zaś egzekutywa – 7 osób.

Dziekanem Wydziału Elektrycznego w tym okresie był profesor Jan Podoski. Był to nadzwyczaj mądry i miły człowiek o barwnym życiorysie. Był synem Romana Podoskiego, znanego profesora, specjalisty od trakcji elektrycznej, który pracował na Wydziale Elektrycznym Politechniki Warszawskiej od roku akademickiego 1919/1920.

Profesor Jan Podoski w latach 1928‒1933, kontynuując pracę ojca, opracował projekt elektryfikacji warszawskiego węzła kolejowego. W okresie wojny był oficerem, członkiem Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, m.in. był szefem wydziału zajmującego się przerzutami cichociemnych do kraju, a następnie walczył w 1. Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka.

Po powrocie do kraju w latach 1947‒1949 wykładał w Szkole Inżynierskiej „Wawelberga” i był dyrektorem naukowym Instytutu Elektrotechniki. Aresztowany pod koniec 1949 roku, został oskarżony o szpiegostwo i skazany w 1951 roku na 8 lat więzienia oraz pozbawienia praw obywatelskich i honorowych na trzy lata. Uzyskał ułaskawienie w 1954 i podjął pracę na Wydziale Elektrycznym Politechniki Warszawskiej, a następnie został wybrany przez Radę Wydziału na stanowisko dziekana.

Będąc sekretarzem OOP przy Wydziale Elektrycznym, byłem członkiem Rady Wydziału i miałem zaszczyt kontaktować się często z dziekanem w wielu bieżących sprawach. Wśród profesorów wydziału było paru członków partii i współpraca układała się nam dobrze, profesorowie partyjni nie wtrącali się do bieżącej pracy OOP, a ja miałem na tyle rozumu, że na zebraniach szacownej Rady Wydziału nie zabierałem głosu, a jeżeli były jakieś sprawy do omówienia, to zgłaszałem się bezpośrednio do dziekana.

Tymczasem w Polsce po „odwilży”, w pierwszej połowie lat 60., klimat polityczny coraz bardziej się zmieniał i w wielu wypadkach dochodziło do inspirowanych przez partię działań antyinteligenckich, często z podtekstem antysemickim i antykościelnym.

Okres ten jest opisany przez wielu historyków, dlatego pozwolę sobie przypomnieć tylko niektóre zdarzenia. Każde z nich, jak się wydawało, było tylko epizodem o małym znaczeniu i ani ja, ani nikt z moich bliskich nie przewidywał wielkiej kierowanej przez partię nagonki antysemickiej.

Tak więc można wymienić:
– sprawę Wielkiej Encyklopedii wydanej przez PWN. Gdy ukazał się tom z hasłem „obozy hitlerowskie”, podającym zgodnie z prawdą, że dzieliły się one na „obozy koncentracyjne” i „obozy zagłady” (Żydów), partia rozpętała nagonkę na PWN. Sugerowano, że większość redaktorów to Żydzi i oskarżono ich o spisek syjonistyczny, mający na celu „umniejszenie cierpienia narodu polskiego w okresie wojny”;

– gwałtowną i nieprzychylną reakcję partii na orędzie biskupów polskich do biskupów niemieckich z 18 listopada 1965 roku – „Przepraszamy i prosimy o przebaczenie”;

– wyrzucenie z partii 27 X 1966 roku filozofa, profesora Leszka Kołakowskiego, byłego działacza komunistycznego, za krytykę władz i odchodzenie w nauczaniu studentów od oficjalnego kanonu marksizmu, a także ostrą reakcję partii na list w jego obronie wysłany do KC, sygnowany przez piętnastu literatów i intelektualistów, w którym domagano się zmiany tej decyzji i przywrócenia Kołakowskiemu praw członka partii. Pod listem podpisali się czołowi intelektualiści, między innymi: Paweł Beylin, Marian Brandys, Jacek Bocheński, Tadeusz Konwicki, Igor Newerly, Julian Stryjkowski i Wiktor Woroszylski;

– zezwolenie na granie w teatrach sztuk sugerujących, że UB stalinowskie to Żydzi (np. „Pruski mur” wystawiony w 1966 roku przez Ireneusza Kanickiego w Teatrze Klasycznym ) czy ośmieszających Żydów, jak to miało miejsce w „Lalce” w Teatrze Powszechnym, reżyserowanej przez Adama Hanuszkiewicza (również w 1966 roku), a także spektakli jednoznacznie antysemickich wystawianych w teatrze „Eref” założonym i kierowanym od 1966 roku przez Ryszarda Filipskiego;

– przedstawienie „Dziady” Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka, wystawione pod koniec 1967 roku w Teatrze Narodowym ze scenografią Andrzeja Stopki zyskało wymiar polityczny. Zaniepokojone jego antyrosyjskim odbiorem społecznym władze komunistyczne nakazały zdjęcie spektaklu z afisza. Decyzja spowodowała protesty, które zapoczątkowały wydarzenia Marca 1968.

Oczywiście zapłonem do wydarzeń marcowych nie były ww. epizody, a przede wszystkim wygrana wojna Izraela pomiędzy 5 a 11 czerwca 1967 roku, czyli tzw. wojna sześciodniowa, w której Izrael – sojusznik USA ‒ pokonał kraje arabskie, popierane przez ZSRR. Wtedy dużą część żołnierzy Izraela, służących pod dowództwem Mosze Dajana, stanowili emigranci żydowscy i wielu Polaków okazywało zadowolenie, że „nasi” Żydzi dali w dupę Arabom, co z kolei bardzo denerwowało Komitet Centralny z Gomułką na czele.

Ale jednocześnie, po cichu wytykano towarzyszowi Gomułce pochodzenie jego małżonki Liwy Szoken, polskiej komunistki z żydowskiej rodziny osiedlonej na warszawskiej Pelcowiźnie.

Próbę ratowania proarabskich nastrojów podjął Władysław Gomułka zaraz po wojnie sześciodniowej i już 19 czerwca 1967 na kongresie Związków Zawodowych w Warszawie w Sali Kongresowej wygłosił przemówienie, w którym powiedział między innymi: (cytuję ze stenogramu podanego w Internecie).

„W związku z tym, że agresja Izraela na kraje arabskie spotkała się z aplauzem w syjonistycznych środowiskach Żydów – obywateli polskich, którzy nawet z tej okazji urządzali libacje, pragnę oświadczyć co następuje: nie czynimy przeszkód obywatelom polskim narodowości żydowskiej w przeniesieniu się do Izraela, jeżeli tego pragnęli.

Stoimy na stanowisku, że każdy obywatel Polski powinien mieć tylko jedną ojczyznę – Polskę Ludową (oklaski). Podziela to olbrzymia większość obywateli polskich narodowości żydowskiej i służy wiernie naszemu krajowi. Władze państwowe traktują jednakowo wszystkich obywateli Polski Ludowej bez względu na ich narodowość. Każdy obywatel naszego kraju korzysta z równych praw i na każdym ciążą jednakowo obywatelskie obowiązki wobec Polski Ludowej.

Ale nie chcemy, aby w naszym kraju powstała 5. kolumna (oklaski). Nie możemy pozostać obojętni wobec ludzi, którzy w obliczu zagrożenia pokoju światowego, a więc również bezpieczeństwa Polski i pokojowej pracy naszego narodu polskiego, opowiadają się za agresorem, za burzycielem pokoju i za imperializmem. Niech ci, którzy odczuwają, że słowa te skierowane są pod ich adresem – niezależnie od ich narodowości – wyciągną z nich właściwe dla siebie wnioski” (oklaski). […]

Może zaskakiwać fakt, że wszystkie te sprawy nie znajdowały odzwierciedlenia w działalności Komitetu Zakładowego PZPR Politechniki. Oczywiście przekazywano nam informacje o bieżących sprawach, jak np. o wyrzuceniu z partii Leszka Kołakowskiego i proteście partyjnych pisarzy i intelektualistów, czy zapoznano nas też z cytowanym przeze mnie przemówieniem Gomułki na VI Kongresie Związków Zawodowych. Jednak na podstawie tych informacji trudno było wnioskować o dalszym rozwoju sytuacji w kraju.

Komitet Zakładowy PZPR Politechniki Warszawskiej składał się z około dziesięcioosobowej egzekutywy. Ponadto w skład Komitetu Zakładowego wchodzili z automatu wszyscy sekretarze wydziałowych OOP, w tym gronie i ja.

W lutym, w przerwie semestralnej, wszyscy członkowie Komitetu Zakładowego wyjeżdżali na 10-dniową (a może dwutygodniową) kursokonferencję do Zakopanego. Na tych spotkaniach omawiano różne partyjne zadania, organizowano wycieczki, jeżdżono na nartach, a także integrowano się w czasie wspólnej zabawy.

Zabawa ta, jeden raz w ciągu konferencji, odbywała się wieczorem i w nocy w restauracji, przy dużej ilości alkoholu. Nie pamiętam w ilu takich kursokonferencjach brałem udział, ale chyba w niewielu, na pewno w lutym 1967 roku i potem w 1968 roku. Spotkanie w 1967 miało miejsce w orbisowskim domu „Świt”, przy czym zarezerwowano cały stosunkowo niewielki pensjonat. Natomiast wieczorna zabawa miała miejsce w restauracji „Janosik”, parę kroków od Krupówek.

Te szczegóły nie są istotne, ale doskonale pamiętam, że wtedy nie było żadnych ostrzegawczych znaków, dotyczących późniejszych wydarzeń, tylko typowe dla tamtych czasów rozmowy na temat wzrostu szeregów partyjnych i pracy partyjnej z młodzieżą akademicką. Nawet z tego, co pamiętam, nie było jakiejś dyskusji na temat wydalenia z partii Leszka Kołakowskiego.

Po powrocie do Warszawy i rozpoczęciu nowego semestru panował spokój, zajęcia toczyły się normalnie i nie było żadnych specjalnych zaleceń ze strony partii. Może być, że egzekutywa KZ dostawała jakieś instrukcje, ale pracownicy Politechniki realizowali w spokoju swoje zajęcia, wykłady i ćwiczenia, sesję, egzaminy na I rok studiów itp. A potem zaraz rozpoczęły się wakacje i uczelnia zamarła na prawie 3 miesiące.

Cała sprawa wystąpienia w czerwcu Gomułki, a następnie referatu o problemach ideologicznych i zadaniach warszawskiej organizacji partyjnej Józefa Kępy (I sekretarza KW PZPR) i przemówienia na zakończenie Plenum KW PZPR I sekretarza Stanisława Kociołka powinna przygotować mnie na dalszy bieg wydarzeń, jednak wydawało się, że są to w dużej mierze rozgrywki wewnątrzpartyjne.

Wprawdzie mówiło się o czystkach w wojsku (tylko w 1967 roku zwolniono z wojska 200 wysokich stopniem i funkcją oficerów ludowego Wojska Polskiego, w tym przede wszystkim Żydów), ale ciągle myślałem, że są to pojedyncze incydenty, a nie jakaś zakrojona na szeroką skalę akcja antysemicka.

A przecież na ww. Plenum padły sformułowania: „W niektórych środowiskach usiłowano w miejsce problemu politycznego stosunku do imperialistycznej agresji postawić problem rzekomego antysemityzmu, insynuując instancjom partyjnym rzekome »rozpętywanie fali antysemityzmu«, kierowanie się w ocenie wystąpień niektórych członków partii kryteriami narodowościowymi, a nie jak to jest w rzeczywistości – politycznymi i klasowymi” (Problemy i wydarzenia nr 30, Plenum Komitetu Warszawskiego PZPR 25 września 1967 r. str. 21–22 ).

A także: „…należy z całą mocą podkreślić, że określenie »antysemityzm«, oskarżenia o antysemityzm podnoszone niekiedy w stosunku do organizacji partyjnych, instancji partyjnych – są nadużywane” (jak wyżej str. 69). Można powiedzieć „uderz w stół – nożyce się odezwą”.

Jednak po wakacjach 1967 roku odczułem pewną zmianę stosunku do mnie moich towarzyszy partyjnych. Trudno, szczególnie po tylu latach, powiedzieć, na czym to polegało, ale wyczuwałem, że czekają oni na jakiś ruch z mojej strony, który pozwoliłby zakwalifikować mnie jako „syjonistę”. Z drugiej strony inni, przede wszystkim I sekretarz KZ Tadeusz Kalewski, akceptowali mnie, bo byłem wygodny jako „dobry Żyd”, członek Komitetu Zakładowego PZPR Politechniki Warszawskiej, a zatem ewentualne zarzuty o jego antysemickim nastawieniu można uznać za bezpodstawne.

Wszystko razem było dla mnie bardzo trudne. Mój szwagier, wieloletni działacz partyjny, milczał jak zaklęty, natomiast moja bezpartyjna siostra, pracownik Katedry i Kliniki Neurologii Akademii Medycznej prowadzonej przez prof. Hausmanową-Petrusewicz, była coraz bardziej zdenerwowana i przebąkiwała o emigracji, pomimo złożonej pracy habilitacyjnej, a więc z ich strony trudno było mi liczyć na jakąś radę.

Z kolei nie wyobrażałem sobie wyjazdu z Polski, wiedziałem, że nie będę przyjęty na Zachodzie z otwartymi rękami, zaś wyjazd do Izraela w ogóle nie wchodził w grę.

Jeszcze jako tako spokojnie wszystko przebiegało do końca listopada 1967 roku, aż do zdjęcia przedstawień „Dziadów” w reżyserii Kazimierza Dejmka, wystawionych z okazji 50. rocznicy Rewolucji Październikowej, protestacyjnej manifestacji pod pomnikiem Mickiewicza 30 stycznia 1968 r. i wreszcie pamiętnego nadzwyczajnego posiedzenia Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich pod koniec lutego 1968 roku.

Tymczasem w lutym, w czasie przerwy semestralnej, Komitet Zakładowy PZPR Politechniki Warszawskiej wyjechał jak zwykle do Zakopanego na kursokonferencję. Tym razem mieszkaliśmy i obradowaliśmy w schronisku na Kalatówkach.

To był dla mnie bardzo trudny okres. Na nasze spotkanie przyjechał z referatem tow. Tadeusz Walichnowski, uznawany ówcześnie za specjalistę od spraw syjonizmu. Jego wystąpienie było porównywalne do tekstów ze znanej antysemickiej publikacji „Protokoły Mędrców Syjonu”.

Mówił, że w obecnych założeniach ruchu syjonistycznego miejsce państwa żydowskiego „jako celu, wokół którego obraca się działalność organizacji syjonistycznych”, zajął „światowy naród żydowski”. Celem ruchu syjonistycznego jest odtąd utrzymanie i umocnienie „światowego narodu żydowskiego”.

Całość przemówienia była tak jawnie antysemicka, że byłem przerażony jej jednoznaczną wymową. Po prostu nie mieściło mi się w głowie, że można mieć tak ewidentnie antysemickie wystąpienie i że wszyscy moi partyjni koledzy spokojnie tego słuchają i nawet przytakują.

Zdawałem sobie jednak sprawę, że gdybym wystąpił w dyskusji i powiedział, co o tym wystąpieniu myślę, to nie tylko byłbym usunięty z partii, ale z pewnością także z pracy. Więc milczałem, ale wstyd mi było, że spokojnie wysłuchuję tych bzdur.

W kiepskim nastroju wróciłem do Warszawy i zająłem się swoją pracą – realizowałem badania mające stanowić podstawę mojej pracy habilitacyjnej. Ale nie opuszczała mnie obawa o to, co będzie dalej.

8 marca w południe wstąpiłem z jakąś sprawą do sekretarki Komitetu Zakładowego i spotkałem jednego z członków egzekutywy, który zapytał mnie z krzywym uśmiechem: „Ty tutaj, a nie na Uniwersytecie?”. Zdziwiłem się i zapytałem, dlaczego miałbym tam być, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Dopiero kiedy wróciłem do domu i żona opowiedziała mi, co widziała z okien Pałacu Staszica, wychodzących na Krakowskie Przedmieście, zrozumiałem intencję pytania.

Następnego dnia – 9 marca – rozpoczęły się zebrania protestacyjne na wielu uczelniach, także na Politechnice, dotyczące brutalnej ingerencji milicji, ORMO (Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej) i tzw. aktywu robotniczego na wiecu studentów Uniwersytetu.

Na początku Komitet Zakładowy starał się uspokoić nastroje, wierząc, że można powstrzymać narastającą falę protestu. Ja nie wtrącałem się do działań na szczeblu Komitetu, a współdziałałem z dziekanem prof. Janem Podoskim, starając się chronić studentów naszego wydziału.

Może to zobrazować jeden epizod. Do dziekana, w mojej obecności, przyszedł student, który brał udział w którejś z ulicznych manifestacji i poinformował, że został „zgarnięty” przez ZOMO (Zmotoryzowane Oddziały Milicji Obywatelskiej) i przewieziony do Pałacu Mostowskich. Tam go tak nastraszono, że zgodził się być donosicielem i podpisał jakiś cyrograf, a teraz prosi dziekana i mnie o interwencję, żeby zwolnić go z tej funkcji.

Mieliśmy dylemat, czy to jest prawda, czy prowokacja w celu skompromitowania dziekana, byłego więźnia i mnie, człowieka podejrzanego pochodzenia. Co robić? Studenta odesłaliśmy, mówiąc, że jest dorosły i jak coś podpisał, to jego sprawa.

Ale jednocześnie zatelefonowałem do sekretarza Komitetu Zakładowego i powiedziałem, że wiem, że wśród studentów są ludzie zwerbowani przez MO i UB, ale ani dziekan, ani ja nie chcemy wiedzieć, kto pełni te funkcje, a milicja musi tak sobie dobierać współpracowników, żeby nie przychodzili wypłakiwać się w mankiet dziekana. Na tym sprawa się skończyła, ale wierzę, że po tym telefonie MO zrezygnowała z werbunku nowego donosiciela.

Moją postawę tak opisuje emerytowany profesor Jacek Przygodzki, wówczas asystent i przewodniczący Rady Oddziałowej ZNP: „Pamiętam spotkanie w dziekanacie, na którym oprócz władz wydziału byli przedstawiciele organizacji młodzieżowych. Był oczywiście sekretarz wydziałowej komórki PZPR i, co ciekawe jak na owe czasy, on także chciał chronić studentów, mimo wytycznych partyjnych i z pełną świadomością tego, że może ponieść konsekwencje takiego działania. Tak też się stało. Po wydarzeniach marcowych przestał być sekretarzem i wkrótce odszedł z uczelni”.

(Miesięcznik Politechniki Warszawskiej, wydanie specjalne, marzec 2008, str. 6) Tu drobna nieścisłość, z uczelni odszedłem nie zaraz, a dopiero w 1978 roku (po habilitacji), na skutek delikatnie mówiąc braku przychylności ówczesnego rektora PW, a w 1968 członka egzekutywy.

Nie będę opisywał po kolei historii Marca 1968 roku na Politechnice Warszawskiej. Tzw. wypadki marcowe trwały przez wiele dni i trudno mi odtworzyć ich dokładną chronologię. Pamiętam, że po wiecu 9 marca, Zarząd Uczelniany ZMS w dniu 12 marca podjął na Plenum uchwałę, w której na wstępie napisano: „Na przestrzeni ostatnich kilku lat narastała na Uniwersytecie Warszawskim działalność zorganizowanej grupy antypartyjnych demagogów, których powiązania rodzinne i towarzyskie z ludźmi o ambicjach politycznych sprzecznych z interesami PRL są w świetle ostatnich wydarzeń oczywiste”.I tak dalej w tym duchu.

Uchwała Plenum Zarządu Uczelnianego ZMS Politechniki Warszawskiej pod- jęta w dniu 12 marca 1968 r.). Następnie 13 marca odbył się legalny wiec studentów PW, na którym podjęto 13-punktową rezolucję. Odpowiedzią na nią było „Stanowisko Komitetu Zakładowego PZPR Politechniki Warszawskiej w sprawie ostatnich wydarzeń w środowisku studenckim, zaprezentowane w dniu 17 III 1968 r. na zebraniu aktywu partyjnego Uczelni, zaś w dniu 18 III 1968 na zebraniach studenckich” oraz Uchwała Senatu PW z dnia 15 III podpisana przez rektora prof. Dionizego Smoleńskiego.

W kilka dni potem, 19 marca radio i telewizja transmitowały 5-godzinne przemówienie Władysława Gomułki z wyraźnymi akcentami antyinteligenckimi i antysemickimi. Teraz już nic nie mogło zatrzymać popieranej przez partię hecy antysemickiej, a z drugiej strony – strajków studenckich.

Strajk na Politechnice rozpoczął się 21 marca, był to strajk okupacyjny, na teren nie wpuszczano obcych, ale pracownicy mogli wchodzić i wychodzić bez kłopotu. Wszyscy członkowie partii pełnili całodobowe dyżury. Na gmachu głównym PW wisiał olbrzymi plakat, na którym były wypisane żądania studentów.

W trakcie strajku doszło do ataku ZOMO na gmach Wydziału Elektroniki. Nie byłem przy tym, ponieważ parę godzin wcześniej poszedłem do domu, żeby chwilę się przespać. Gdy wróciłem, zobaczyłem zabarykadowane wejście do gmachu głównego i całkowicie pusty plac przed Politechniką, obstawiony milicją.

Nie wiedziałem czy dotrę bezpiecznie do gmachu głównego, ale jakoś, niezaczepiany, zostałem wpuszczony przez dyżurujących przy wejściu studentów. Opowiedziano mi, że wywiązała się bijatyka i oddziały milicji zostały odparte.

Narastało poczucie zagrożenia, Politechnika była otoczona oddziałami ZOMO i było wiadomo, że jeżeli dojdzie do ataku, to może on spowodować, że wielu studentów zostanie ciężko pobitych. Rektor – profesor Dionizy Smoleński, zdając sobie sprawę z sytuacji, wydał 22 marca odezwę do studentów, żądając zakończenia strajku i przystąpienia do zajęć od rana 23 marca.

Sytuacja była trudna, z jednej strony wielu pracowników bezpartyjnych i partyjnych namawiało studentów do zakończenia strajku i opuszczenia terenu Politechniki, z drugiej strony, studenci obawiali się, że wychodząc z budynku będą wyłapywani i bici przez milicjantów.

Typowa dla nastrojów wśród studentów była moja rozmowa z jednym ze studentów Wydziału Elektrycznego, który w drodze do domu musiał dojść do kolejki elektrycznej. Kiedy namawiałem go do opuszczenia gmachu Politechniki, on zapytał, czy nie zostanie pobity. Odpowiedziałem, że nie mogę za to ręczyć, ale jeżeli chce, to mogę go odprowadzić na dworzec, ryzykując, że jeżeli przyjdzie co do czego, to zostaniemy obaj pobici.

Zrezygnował z mojej propozycji i jak się potem dowiedziałem, szczęśliwie dotarł do domu. Ale to oddaje atmosferę tych ostatnich godzin strajkowych.

Po 23 marca jakby wszystko wróciło na Politechnice do normy, ale w kraju nadal trwała nagonka antysemicka i antyinteligencka. W prasie ukazywały się artykuły pisane przez „ludzi Marca”, takich jak Kazimierz Kąkol, Tadeusz Walichnowski, Ryszard Gontarz, Wiesław Mysłek, Tadeusz Kur i innych, piętnujących wielu profesorów z Uniwersytetu Warszawskiego i „komandosów marcowych” oraz tzw. Encyklopedystów, i dających do zrozumienia, że wszystko razem jest wielkim spiskiem żydowskim.

W tym tonie także odbywały się zebrania Komitetu Zakładowego. Z tego okresu utkwiły mi w pamięci pewne zdarzenia, które złożyły się na to, że poczułem się stuprocentowym Żydem. Nie pamiętam ich kolejności w czasie, ale wiem, że miały one miejsce po Marcu 1968 roku.

W kwietniu, a szczególnie po sławetnym przemówieniu Gomułki w Sali Kongresowej w dniu 19 marca 1968 roku, w ramach kampanii antysemickiej zaczęto poszukiwać Żydów, których można napiętnować jako „syjonistów”. Objęło to także Politechnikę, chociaż w znacznie mniejszym stopniu niż Uniwersytet. Wynikało to z faktu, że pracownicy Uniwersytetu to humaniści, mający lepsze podstawy do dyskusji ideologicznych niż inżynierowie z Politechniki.

Jednak i tu rozpoczęto sabat czarownic i na pierwszy ogień poszedł dziekan Wydziału Chemii, polski fizykochemik, popularyzator nauki, redator naczelny miesięcznika „Problemy”, profesor Józef Hurwitz, którego usunięto z PW i zmuszono do emigracji. Jednocześnie zaczęto mi dawać do zrozumienia, że także na Wydziale Elektrycznym są żydowscy profesorowie, którym „należy się bliżej przyjrzeć” i wymieniano przy tym kierownika Katedry Miernictwa Elektrycznego.

Kiedy zwrócono się do mnie o opinię w tej sprawie, powiedziałem, zgodnie z prawdą, że nic nie wiem na temat jego poglądów i że jeżeli jego współpracownicy mają jakieś zastrzeżenia, niech dadzą to na piśmie, wtedy rozpatrzymy tę sprawę. Jednocześnie, nie chcąc, by na „moim” wydziale doszło do takiej historii jak na chemii, poszedłem do profesora (członka mojej komórki partyjnej) i ostrzegłem, że powinien być przygotowany na atak ze strony komitetu.

W czasie rozmowy zorientowałem się, że mój rozmówca jest zaskoczony postawą swojego towarzysza partyjnego i sekretarza OOP, ale po wyjaśnieniu, że jestem w podobnej sytuacji i że po nim mogą się zabrać za mnie, zrozumiał moje intencje. W każdy razie dano mu spokój.

Nastrój, jaki mnie wtedy otaczał, dobrze oddaje następujące zdarzenie. Jak już wspomniałem, pierwsza propozycja, żebym został sekretarzem OOP, wyszła od dr Krystyny B. – adiunkta w Katedrze Matematyki D. Krystyna wraz z mężem deklarowali mnie i mojej żonie swoją przyjaźń, bywali u nas na Saskiej Kępie i zapraszali do siebie.

Ta sielanka trwała do Marca 1968, kiedy pewnego dnia spotkała mnie Krystyna i powiedziała wprost: „Przykro mi Tomku, ale musisz zrozumieć, że nasza znajomość musi się skończyć, ponieważ dalsze jej trwanie może wpłynąć negatywnie na nasze kariery na Poli- technice”. Takich sytuacji w owym czasie miałem więcej, tylko że w większości wypadków sprawa nie była stawiana tak otwarcie.

Innym razem, po agresywnych atakach na inteligencję i „syjonistów”, po zebraniu Komitetu zwróciłem się do najstarszego wiekiem członka egzekutywy, kierownika katedry Ekonomii Politycznej na Wydziale MEiL (katedra realizowała ogólnouczelniane zadania dydaktyczne), jak mam rozumieć dywagacje na temat tworzenia się w partii frakcji i ich walkę o władzę.

Na co profesor zaczął wykrzykiwać, że to z mojej strony prowokacja, że nie pozwala itp. Zauważyłem, jak on boi się bardzo takiej dyskusji, ale nie wiedziałem dlaczego. Pomyślałem wtedy, że może i on jest Żydem (miał niemieckie nazwisko) i stąd taka reakcja, ale nigdy tego nie wyjaśniłem.

Jednak najważniejsze dla mnie znaczenie miał incydent na jednym z zebrań Komitetu Zakładowego. Jego I sekretarz Tadeusz Kalewski, informując towarzyszy o tym, jak to Żydzi szkalują naród polski, opowiedział, że jedna z Żydówek napisała w swoim pamiętniku, że getto warszawskie było obstawione nie tylko żandarmerią niemiecką, ale również polską granatową policją. Miało to być oburzające i kłamliwe stwierdzenie.

Ja z kolei pamiętałem, że moją siostrę w czasie okupacji zaczepił na ulicy i odprowadził na posterunek przy getcie właśnie granatowy policjant, a moją kuzynkę również polski policjant przepytywał ze znajomości pacierza.

I wtedy nie wytrzymałem i po głosach oburzenia moich kolegów z KZ powiedziałem coś w tym rodzaju, że syjonizm syjonizmem, ale niektóre wypowiedzi są zwyczajnie antysemickie. Zapadło milczenie, po czym jeden z członków egzekutywy KZ powiedział, że widać, że tow. Prot nie rozumie aspektów politycznych przemian, dokonujących się w kraju, i my towarzyszowi możemy to wytłumaczyć.

I wtedy, wstyd się przyznać, tak przestraszyłem się, że będę wyrzucony z Politechniki i zmuszony do emigracji, że zacząłem coś bredzić o moim węgierskim pochodzeniu, o mamie z Kossuthów oraz o potrzebie właściwego przedstawiania partyjnych racji. Ale po tym zebraniu odczułem straszne upokorzenie, że dałem się tak zastraszyć, że wyparłem się moich przodków i moich bliskich, którzy ponieśli śmierć w czasie Zagłady i postanowiłem, że nigdy więcej tego nie zrobię, że odtąd na zawsze będę Żydem. I tak dla mnie zakończyły się dni marcowe.

Mama uzyskała w czasie okupacji fałszywe papiery, w których miała zmienione nazwisko rodowe Deiches na Kossuth i używała ich do śmierci. To węgierskie brzmienie nazwiska miało tłumaczyć nasz „śródziemnomorski” wygląd

Zresztą, wkrótce po moim wystąpieniu dowiedziałem się, że uchwałą Komitetu będę nadal sekretarzem OOP, ale wszystkie moje decyzje muszą być zatwierdzane przez skierowanego do naszej komórki członka Komitetu Zakładowego, jako mojego zastępcy, który został zresztą potem I sekretarzem Komitetu Zakładowego PZPR przy Politechnice Warszawskiej.

Wszyscy moi towarzysze z Komitetu Zakładowego PZPR z okresu Marca 1968 zostali nagrodzeni za właściwą postawę. Adiunkci, którzy mieli jaki taki dorobek, zostali docentami „marcowymi”, inni zaczęli pełnić wysokie funkcje na wyższych uczelniach i w instytutach naukowo-badawczych.

A ja, zgodnie z tytułem tych wspomnień, zostałem już na zawsze Żydem!

Oboje rodzice przeszli przed ślubem na katolicyzm i w młodości moje życie religijne było zawsze związane z kościołem rzymskokatolickim. A zatem od urodzenia aż do października 1939 roku byłem Polakiem i katolikiem. Wiedziałem oczywiście, że moi przodkowie byli Żydami, ale uważałem, że jest to nieistotne.

Wprawdzie w szkole przed wojną spotykałem się z przykrościami, sprawianymi mi przez moich szkolnych kolegów ze względu na mój semicki wygląd, ale uważałem to za wybryki i nie przywiązywałem do tego większej wagi.

Moja rodzinna sytuacja zmieniła się diametralnie po kampanii wrześniowej 1939 roku. Zostaliśmy przez okupanta zaszeregowani do społeczności żydowskiej i nasze dalsze okupacyjne losy zostały temu podporządkowane. Jednak nadal nie czułem się Żydem, tylko Polakiem żydowskiego pochodzenia.

Represje stosowane przez okupanta wobec narodu żydowskiego dotyczyły również mnie i mojej rodziny, ale tak postanowił wróg, a jego decyzje nie obowiązywały ani nas, ani przyzwoitych Polaków. A zatem Niemiec mógł zadekretować każdą nikczemność, co mogło stawiać ludzi w niebezpiecznych sytuacjach, ale zawsze było to bezprawie wymuszone przez okupanta.

A więc ukrywając się przez całą okupację po „aryjskiej” stronie, nie czułem się Żydem, czułem się Polakiem, którego wróg mój i wszystkich Polaków uznał za Żyda. Mój osąd sytuacji nie uległ zmianie po wojnie. Wprawdzie wtedy przyznanie się do swoich korzeni nie groziło już śmiercią, ale ani ja, ani moi najbliżsi nie poczuwali się do wspólnoty z narodem żydowskim.

Oczywiście boleliśmy nad tym, że część naszej rodziny zginęła, zamordowana przez okupanta, z odrazą dowiadywaliśmy się o działaniach „Ognia” na Podhalu czy o pogromie w Kielcach, ale nadal czuliśmy się częścią narodu polskiego, a w każdym razie tą częścią, która w czasie okupacji nie splamiła się współpracą z Niemcami czy antysemityzmem.

Stąd, jak sądzę, bierze się mój stosunek do tzw. Sprawiedliwych. Uważam, że obowiązkiem Polaków w czasie wojny było zaangażowanie się w walkę z okupantem. Zależnie od możliwości walka ta mogła być prowadzona w różny sposób, począwszy od bezpośredniej walki np. w oddziałach partyzanckich czy zamachach na gestapowców i konfidentów, do udziału w konspiracji przez przechowywanie broni, kolportaż „gazetek”, prowadzenie małego sabotażu czy chronienie ludzi poszukiwanych przez okupanta, w tym także obywateli polskich, prześladowanych za to, że byli Żydami.

Za każdy z tych czynów groziła kara śmierci i rozumiem, że łatwiej było przechować karabin niż Żyda, jednak tak jedno, jak i drugie powinno być uważane za obowiązek patriotyczny, niewymagający fanfar i odznaczeń, szczególnie ze strony Polski.

I wyczuwam niejednokrotnie w tym nutę polityczną, szczególnie prawicowi działacze pragną często podkreślić, że w czasie okupacji byli liczni Polacy, niosący pomoc swoim żydowskim współobywatelom i że było ich więcej niż szmalcowników i ludzi obojętnych na los Żydów.

Po Powstaniu Warszawskim, tak jak podczas całego okresu okupacji, byłem chroniony w internatach Rady Głównej Opiekuńczej i koniec wojny spędziłem w internacie RGO w Bochni, a po wyzwoleniu wraz z matką i siostrą zamieszkaliśmy od grudnia 1945 roku we Wrocławiu.

Rada Główna Opiekuńcza (RGO) – polska świecka organizacja charytatywna działająca w czasie obu wojen światowych, obejmująca swoją działalnością obywateli polskich. RGO działała za zgo- dą władz okupacyjnych w okresie obu wojen światowych. W czasie II wojny światowej z pomocy RGO korzystało około 700‒900 tysięcy osób rocznie, w tym wielu ukrywających się Żydów

W początkowym okresie było tam niewielu Żydów i nie pamiętam, żeby w I Gimnazjum przy ulicy Poniatowskiego wśród kolegów byli Żydzi, a jeżeli byli, to nie afiszowali się swoim pochodzeniem. Sądzę, że w tym czasie, czyli w drugiej połowie lat 40., mieszkających na Dolnym Śląsku Żydów można podzielić na co najmniej trzy grupy, mające ze sobą słabe kontakty.

Jedną z nich stanowili ludzie tacy jak moja rodzina, tj. zasymilowani od co najmniej jednego pokolenia, stanowiący przed wojną inteligencję polsko-żydowską. W większości spędzili oni okupację po aryjskiej stronie bądź przybyli z Zachodu i nadal ukrywali swoje pochodzenie (czyli jak mówiono, nadal „tkwili w szafie”), albo, nie wypierając się swoich korzeni, nie uważali tego w obecnym ustroju za istotny problem. Chyba byliśmy naiwni, ale to inna sprawa. Z reguły byli to ludzie posiadający wyższe wykształcenie.

Drugą, dosyć liczną, grupę stanowili repatrianci żydowscy ze wschodu. Ludzie, którzy przed wojną zamieszkiwali wschodnie rubieże Polski i którzy uratowali się przed eksterminacją niemiecką w Związku Radzieckim. Przeżyli oni wojnę, nie widząc niemieckiego żołnierza i znając okupację jedynie z opowiadań, często przedstawiających Polaków w negatywnym świetle.

Jeżeli chodzi o ich stosunek do zagłady narodu żydowskiego, Żydzi ci trzymali się razem, nie integrując się z napływową ludnością polską. Zakładali gminy żydowskie, domy modlitwy, a także szkoły i kluby sportowe. Nie czuli się związani z Polską i wielu z nich uważało, że Polacy przyczynili się do Holokaustu.

Byli to często ludzie prości, zarabiający na życie jako robotnicy czy rzemieślnicy. Pamiętam, jak na placu Solnym we Wrocławiu mieli postój żydowscy woźnice z wozami do transportu mebli. Chyba wszyscy oni opuścili Polskę pod koniec lat 40.

Trzecią grupę tworzyli komuniści żydowskiego pochodzenia, również przybyli ze Wschodu, w większości z I Armią, którzy zaliczyli szlak bojowy „od Lenino do Berlina”. Nie integrowali się z ortodoksyjnymi Żydami, byli najczęściej bezwyznaniowi i zajmowali wiele kierowniczych stanowisk w tworzącej się administracji rządowej i partyjnej.

Moja rodzina należała do pierwszej grupy. Nic nas nie łączyło ze strukturami administracyjnymi i kulturalnymi tworzonymi przez żydowskich ortodoksyjnych przybyszy ze Wschodu. Nasze kontakty z grupą tworzącą podwaliny komunizmu w Polsce nie były związane z żydowskimi korzeniami, a raczej były to kontakty towarzyskie.

Byliśmy zaabsorbowani nowymi powojennymi warunkami egzystencji, przecież musieliśmy z czegoś żyć. Głównym środkiem utrzymania była praca mamy w Bibliotece Głównej Politechniki Wrocławskiej, gdzie zarabiała jakieś grosze. Siostra studiowała, a ja chodziłem do szkoły. Żyliśmy bardzo skromnie. Nasza przeszłość wojenna, tak żydowska, jak i np. akowska, nie miała, jak sądziliśmy, znaczenia.

Oczywiście mieliśmy świadomość przyjazdu wielu Żydów ze Wschodu, ale tak ich przybycie na Ziemie Odzyskane, jak ich późniejszy masowy wyjazd do Palestyny, nie budził naszego zainteresowania. Również to, że wiele kierowniczych stanowisk w partii i ZMP było obsadzonych przez żydowskich komunistów uważaliśmy za naturalne, ale nie ze względu na ich pochodzenie, ale wyznawaną, przeniesioną ze Wschodu, ideologię.

I tak np. I sekretarzem PPR na wrocławskiej Akademii Medycznej był żydowskiego pochodzenia oficer I Armii WP, analogiczne stanowisko na Politechnice piastował również człowiek o żydowskich korzeniach, szefem miejskiego ZMP był tow. Goldberg (tak zwany powszechnie Złotogórski), a w mojej grupie ZMP na studiach także prym wiedli młodzi żydowscy komuniści.

Pamiętam całonocne zebrania naszej grupy ZMP, kiedy ci towarzysze przez wiele godzin roztrząsali, czy kolega X ideologicznie dojrzał do wstąpienia do organizacji. Ale pochodzenie w doborze naszych znajomych i przyjaciół nie było istotne, odwrotnie, moją pewną niechęć budziły osoby, które uważały swoją żydowską krew za sprawę pierwszej wagi, co było częste wśród przybyszy ze Wschodu.

Tak biegły lata, w szkole, na uczelni we Wrocławiu i Łodzi, potem w pracy w Warszawie, nie przynosząc dla mnie „w sprawach polsko-żydowskich” większych zmian. Nadal nie rozróżniałem wśród moich kolegów i współpracowników czy ich korzenie są polskie, czy żydowskie, po prostu nie przywiązywałem wagi do ich pochodzenia i uważałem, że z ich strony to samo dotyczy mnie.

Oczywiście jeżeli ktoś miał typowe niemiecko-żydowskie nazwisko, jak np. Feigin, Wajnryb, Rubin itp., to wiedziałem, że są to Żydzi, jednak w 1956 roku ze zdziwieniem przyjmowałem wyjazd z Polski moich kolegów z pracy o polskich nazwiskach, o których pochodzeniu dowiadywałem się z tego faktu.

W owym czasie w ogóle nie widziałem w pochodzeniu żadnego problemu, chociaż oczywiście spotykałem się czasami z objawami antysemityzmu, jednak były to sporadyczne wypadki, przykre, ale w moim pojęciu nie mające znaczenia. br>

Takim incydentem był np. spór z konduktorem w autobusie, który na moje uwagi dotyczące jazdy powiedział: „W Palestynie będziesz się rządził, ty Żydzie”. Cóż, było oczywiste, że marginalna część społeczeństwa nadal miała antysemickie poglądy, zaczerpnięte z przedwojennej endeckiej literatury lub z nauk wielu katolickich księży.

Po 1956 roku wstąpiłem do PZPR, wierząc, pod wpływem Klubu Krzywego Koła, którego zostałem członkiem, że przemiany demokratyczne są w tym ustroju możliwe i będą przez partię kontynuowane. W 1963 roku, zaraz po doktoracie, jako świeżo upieczony adiunkt, rozpocząłem pracę na Politechnice Warszawskiej w Katedrze Fizyki Ogólnej A.

Byłem dosyć zdziwiony, kiedy w parę miesięcy po rozpoczęciu pracy zaproponowano mi, żebym został sekretarzem Oddziałowej Organizacji Partyjnej (OOP PZPR) na Wydziale Elektrycznym. Katedra Fizyki A była wówczas powołana do obsługi dydaktycznej paru wydziałów Politechniki, ale przypisana organizacyjnie do Wydziału Elektrycznego. Dlatego ta komórka partyjna obejmowała członków partii tego wydziału, mojej Katedry Fizyki oraz Katedry Matematyki D, także przypisanej do Wydziału Elektrycznego.

Osobą proponującą wyrażenie zgody na kandydowanie na sekretarza OOP była Krystyna B., adiunkt z Katedry Matematyki. Oczywiście wybory były wtedy formalnością. Moja kandydatura musiała być uzgodniona z Komitetem Zakładowym PZPR i wyniki wyborów były z góry wiadome. I tak w 1964 roku zostałem sekretarzem OOP przy Wydziale Elektrycznym. Cała grupa partyjna liczyła 40 osób, zaś egzekutywa – 7 osób.

Dziekanem Wydziału Elektrycznego w tym okresie był profesor Jan Podoski. Był to nadzwyczaj mądry i miły człowiek o barwnym życiorysie. Był synem Romana Podoskiego, znanego profesora, specjalisty od trakcji elektrycznej, który pracował na Wydziale Elektrycznym Politechniki Warszawskiej od roku akademickiego 1919/1920.

Profesor Jan Podoski w latach 1928‒1933, kontynuując pracę ojca, opracował projekt elektryfikacji warszawskiego węzła kolejowego. W okresie wojny był oficerem, członkiem Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, m.in. był szefem wydziału zajmującego się przerzutami cichociemnych do kraju, a następnie walczył w 1. Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka.

Po powrocie do kraju w latach 1947‒1949 wykładał w Szkole Inżynierskiej „Wawelberga” i był dyrektorem naukowym Instytutu Elektrotechniki. Aresztowany pod koniec 1949 roku, został oskarżony o szpiegostwo i skazany w 1951 roku na 8 lat więzienia oraz pozbawienia praw obywatelskich i honorowych na trzy lata. Uzyskał ułaskawienie w 1954 i podjął pracę na Wydziale Elektrycznym Politechniki Warszawskiej, a następnie został wybrany przez Radę Wydziału na stanowisko dziekana.

Będąc sekretarzem OOP przy Wydziale Elektrycznym, byłem członkiem Rady Wydziału i miałem zaszczyt kontaktować się często z dziekanem w wielu bieżących sprawach. Wśród profesorów wydziału było paru członków partii i współpraca układała się nam dobrze, profesorowie partyjni nie wtrącali się do bieżącej pracy OOP, a ja miałem na tyle rozumu, że na zebraniach szacownej Rady Wydziału nie zabierałem głosu, a jeżeli były jakieś sprawy do omówienia, to zgłaszałem się bezpośrednio do dziekana.

Tymczasem w Polsce po „odwilży”, w pierwszej połowie lat 60., klimat polityczny coraz bardziej się zmieniał i w wielu wypadkach dochodziło do inspirowanych przez partię działań antyinteligenckich, często z podtekstem antysemickim i antykościelnym.

Okres ten jest opisany przez wielu historyków, dlatego pozwolę sobie przypomnieć tylko niektóre zdarzenia. Każde z nich, jak się wydawało, było tylko epizodem o małym znaczeniu i ani ja, ani nikt z moich bliskich nie przewidywał wielkiej kierowanej przez partię nagonki antysemickiej.

Tak więc można wymienić:
– sprawę Wielkiej Encyklopedii wydanej przez PWN. Gdy ukazał się tom z hasłem „obozy hitlerowskie”, podającym zgodnie z prawdą, że dzieliły się one na „obozy koncentracyjne” i „obozy zagłady” (Żydów), partia rozpętała nagonkę na PWN. Sugerowano, że większość redaktorów to Żydzi i oskarżono ich o spisek syjonistyczny, mający na celu „umniejszenie cierpienia narodu polskiego w okresie wojny”;

– gwałtowną i nieprzychylną reakcję partii na orędzie biskupów polskich do biskupów niemieckich z 18 listopada 1965 roku – „Przepraszamy i prosimy o przebaczenie”;

– wyrzucenie z partii 27 X 1966 roku filozofa, profesora Leszka Kołakowskiego, byłego działacza komunistycznego, za krytykę władz i odchodzenie w nauczaniu studentów od oficjalnego kanonu marksizmu, a także ostrą reakcję partii na list w jego obronie wysłany do KC, sygnowany przez piętnastu literatów i intelektualistów, w którym domagano się zmiany tej decyzji i przywrócenia Kołakowskiemu praw członka partii. Pod listem podpisali się czołowi intelektualiści, między innymi: Paweł Beylin, Marian Brandys, Jacek Bocheński, Tadeusz Konwicki, Igor Newerly, Julian Stryjkowski i Wiktor Woroszylski;

– zezwolenie na granie w teatrach sztuk sugerujących, że UB stalinowskie to Żydzi (np. „Pruski mur” wystawiony w 1966 roku przez Ireneusza Kanickiego w Teatrze Klasycznym ) czy ośmieszających Żydów, jak to miało miejsce w „Lalce” w Teatrze Powszechnym, reżyserowanej przez Adama Hanuszkiewicza (również w 1966 roku), a także spektakli jednoznacznie antysemickich wystawianych w teatrze „Eref” założonym i kierowanym od 1966 roku przez Ryszarda Filipskiego;

– przedstawienie „Dziady” Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka, wystawione pod koniec 1967 roku w Teatrze Narodowym ze scenografią Andrzeja Stopki zyskało wymiar polityczny. Zaniepokojone jego antyrosyjskim odbiorem społecznym władze komunistyczne nakazały zdjęcie spektaklu z afisza. Decyzja spowodowała protesty, które zapoczątkowały wydarzenia Marca 1968.

Oczywiście zapłonem do wydarzeń marcowych nie były ww. epizody, a przede wszystkim wygrana wojna Izraela pomiędzy 5 a 11 czerwca 1967 roku, czyli tzw. wojna sześciodniowa, w której Izrael – sojusznik USA ‒ pokonał kraje arabskie, popierane przez ZSRR. Wtedy dużą część żołnierzy Izraela, służących pod dowództwem Mosze Dajana, stanowili emigranci żydowscy i wielu Polaków okazywało zadowolenie, że „nasi” Żydzi dali w dupę Arabom, co z kolei bardzo denerwowało Komitet Centralny z Gomułką na czele.

Ale jednocześnie, po cichu wytykano towarzyszowi Gomułce pochodzenie jego małżonki Liwy Szoken, polskiej komunistki z żydowskiej rodziny osiedlonej na warszawskiej Pelcowiźnie.

Próbę ratowania proarabskich nastrojów podjął Władysław Gomułka zaraz po wojnie sześciodniowej i już 19 czerwca 1967 na kongresie Związków Zawodowych w Warszawie w Sali Kongresowej wygłosił przemówienie, w którym powiedział między innymi: (cytuję ze stenogramu podanego w Internecie).

„W związku z tym, że agresja Izraela na kraje arabskie spotkała się z aplauzem w syjonistycznych środowiskach Żydów – obywateli polskich, którzy nawet z tej okazji urządzali libacje, pragnę oświadczyć co następuje: nie czynimy przeszkód obywatelom polskim narodowości żydowskiej w przeniesieniu się do Izraela, jeżeli tego pragnęli.

Stoimy na stanowisku, że każdy obywatel Polski powinien mieć tylko jedną ojczyznę – Polskę Ludową (oklaski). Podziela to olbrzymia większość obywateli polskich narodowości żydowskiej i służy wiernie naszemu krajowi. Władze państwowe traktują jednakowo wszystkich obywateli Polski Ludowej bez względu na ich narodowość. Każdy obywatel naszego kraju korzysta z równych praw i na każdym ciążą jednakowo obywatelskie obowiązki wobec Polski Ludowej.

Ale nie chcemy, aby w naszym kraju powstała 5. kolumna (oklaski). Nie możemy pozostać obojętni wobec ludzi, którzy w obliczu zagrożenia pokoju światowego, a więc również bezpieczeństwa Polski i pokojowej pracy naszego narodu polskiego, opowiadają się za agresorem, za burzycielem pokoju i za imperializmem. Niech ci, którzy odczuwają, że słowa te skierowane są pod ich adresem – niezależnie od ich narodowości – wyciągną z nich właściwe dla siebie wnioski” (oklaski). […]

Może zaskakiwać fakt, że wszystkie te sprawy nie znajdowały odzwierciedlenia w działalności Komitetu Zakładowego PZPR Politechniki. Oczywiście przekazywano nam informacje o bieżących sprawach, jak np. o wyrzuceniu z partii Leszka Kołakowskiego i proteście partyjnych pisarzy i intelektualistów, czy zapoznano nas też z cytowanym przeze mnie przemówieniem Gomułki na VI Kongresie Związków Zawodowych. Jednak na podstawie tych informacji trudno było wnioskować o dalszym rozwoju sytuacji w kraju.

Komitet Zakładowy PZPR Politechniki Warszawskiej składał się z około dziesięcioosobowej egzekutywy. Ponadto w skład Komitetu Zakładowego wchodzili z automatu wszyscy sekretarze wydziałowych OOP, w tym gronie i ja.

W lutym, w przerwie semestralnej, wszyscy członkowie Komitetu Zakładowego wyjeżdżali na 10-dniową (a może dwutygodniową) kursokonferencję do Zakopanego. Na tych spotkaniach omawiano różne partyjne zadania, organizowano wycieczki, jeżdżono na nartach, a także integrowano się w czasie wspólnej zabawy.

Zabawa ta, jeden raz w ciągu konferencji, odbywała się wieczorem i w nocy w restauracji, przy dużej ilości alkoholu. Nie pamiętam w ilu takich kursokonferencjach brałem udział, ale chyba w niewielu, na pewno w lutym 1967 roku i potem w 1968 roku. Spotkanie w 1967 miało miejsce w orbisowskim domu „Świt”, przy czym zarezerwowano cały stosunkowo niewielki pensjonat. Natomiast wieczorna zabawa miała miejsce w restauracji „Janosik”, parę kroków od Krupówek.

Te szczegóły nie są istotne, ale doskonale pamiętam, że wtedy nie było żadnych ostrzegawczych znaków, dotyczących późniejszych wydarzeń, tylko typowe dla tamtych czasów rozmowy na temat wzrostu szeregów partyjnych i pracy partyjnej z młodzieżą akademicką. Nawet z tego, co pamiętam, nie było jakiejś dyskusji na temat wydalenia z partii Leszka Kołakowskiego.

Po powrocie do Warszawy i rozpoczęciu nowego semestru panował spokój, zajęcia toczyły się normalnie i nie było żadnych specjalnych zaleceń ze strony partii. Może być, że egzekutywa KZ dostawała jakieś instrukcje, ale pracownicy Politechniki realizowali w spokoju swoje zajęcia, wykłady i ćwiczenia, sesję, egzaminy na I rok studiów itp. A potem zaraz rozpoczęły się wakacje i uczelnia zamarła na prawie 3 miesiące.

Cała sprawa wystąpienia w czerwcu Gomułki, a następnie referatu o problemach ideologicznych i zadaniach warszawskiej organizacji partyjnej Józefa Kępy (I sekretarza KW PZPR) i przemówienia na zakończenie Plenum KW PZPR I sekretarza Stanisława Kociołka powinna przygotować mnie na dalszy bieg wydarzeń, jednak wydawało się, że są to w dużej mierze rozgrywki wewnątrzpartyjne.

Wprawdzie mówiło się o czystkach w wojsku (tylko w 1967 roku zwolniono z wojska 200 wysokich stopniem i funkcją oficerów ludowego Wojska Polskiego, w tym przede wszystkim Żydów), ale ciągle myślałem, że są to pojedyncze incydenty, a nie jakaś zakrojona na szeroką skalę akcja antysemicka.

A przecież na ww. Plenum padły sformułowania:
„W niektórych środowiskach usiłowano w miejsce problemu politycznego stosunku do imperialistycznej agresji postawić problem rzekomego antysemityzmu, insynuując instancjom partyjnym rzekome »rozpętywanie fali antysemityzmu«, kierowanie się w ocenie wystąpień niektórych członków partii kryteriami narodowościowymi, a nie jak to jest w rzeczywistości – politycznymi i klasowymi” (Problemy i wydarzenia nr 30, Plenum Komitetu Warszawskiego PZPR 25 września 1967 r. str. 21–22 ).

A także: „…należy z całą mocą podkreślić, że określenie »antysemityzm«, oskarżenia o antysemityzm podnoszone niekiedy w stosunku do organizacji partyjnych, instancji partyjnych – są nadużywane” (jak wyżej str. 69). Można powiedzieć „uderz w stół – nożyce się odezwą”.

Jednak po wakacjach 1967 roku odczułem pewną zmianę stosunku do mnie moich towarzyszy partyjnych. Trudno, szczególnie po tylu latach, powiedzieć, na czym to polegało, ale wyczuwałem, że czekają oni na jakiś ruch z mojej strony, który pozwoliłby zakwalifikować mnie jako „syjonistę”. Z drugiej strony inni, przede wszystkim I sekretarz KZ Tadeusz Kalewski, akceptowali mnie, bo byłem wygodny jako „dobry Żyd”, członek Komitetu Zakładowego PZPR Politechniki Warszawskiej, a zatem ewentualne zarzuty o jego antysemickim nastawieniu można uznać za bezpodstawne.

Wszystko razem było dla mnie bardzo trudne. Mój szwagier, wieloletni działacz partyjny, milczał jak zaklęty, natomiast moja bezpartyjna siostra, pracownik Katedry i Kliniki Neurologii Akademii Medycznej prowadzonej przez prof. Hausmanową-Petrusewicz, była coraz bardziej zdenerwowana i przebąkiwała o emigracji, pomimo złożonej pracy habilitacyjnej, a więc z ich strony trudno było mi liczyć na jakąś radę.

Z kolei nie wyobrażałem sobie wyjazdu z Polski, wiedziałem, że nie będę przyjęty na Zachodzie z otwartymi rękami, zaś wyjazd do Izraela w ogóle nie wchodził w grę.

Jeszcze jako tako spokojnie wszystko przebiegało do końca listopada 1967 roku, aż do zdjęcia przedstawień „Dziadów” w reżyserii Kazimierza Dejmka, wystawionych z okazji 50. rocznicy Rewolucji Październikowej, protestacyjnej manifestacji pod pomnikiem Mickiewicza 30 stycznia 1968 r. i wreszcie pamiętnego nadzwyczajnego posiedzenia Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich pod koniec lutego 1968 roku.

Tymczasem w lutym, w czasie przerwy semestralnej, Komitet Zakładowy PZPR Politechniki Warszawskiej wyjechał jak zwykle do Zakopanego na kursokonferencję. Tym razem mieszkaliśmy i obradowaliśmy w schronisku na Kalatówkach.

To był dla mnie bardzo trudny okres. Na nasze spotkanie przyjechał z referatem tow. Tadeusz Walichnowski, uznawany ówcześnie za specjalistę od spraw syjonizmu. Jego wystąpienie było porównywalne do tekstów ze znanej antysemickiej publikacji „Protokoły Mędrców Syjonu”.

Mówił, że w obecnych założeniach ruchu syjonistycznego miejsce państwa żydowskiego „jako celu, wokół którego obraca się działalność organizacji syjonistycznych”, zajął „światowy naród żydowski”. Celem ruchu syjonistycznego jest odtąd utrzymanie i umocnienie „światowego narodu żydowskiego”.

Całość przemówienia była tak jawnie antysemicka, że byłem przerażony jej jednoznaczną wymową. Po prostu nie mieściło mi się w głowie, że można mieć tak ewidentnie antysemickie wystąpienie i że wszyscy moi partyjni koledzy spokojnie tego słuchają i nawet przytakują.

Zdawałem sobie jednak sprawę, że gdybym wystąpił w dyskusji i powiedział, co o tym wystąpieniu myślę, to nie tylko byłbym usunięty z partii, ale z pewnością także z pracy. Więc milczałem, ale wstyd mi było, że spokojnie wysłuchuję tych bzdur.

W kiepskim nastroju wróciłem do Warszawy i zająłem się swoją pracą – realizowałem badania mające stanowić podstawę mojej pracy habilitacyjnej. Ale nie opuszczała mnie obawa o to, co będzie dalej.

8 marca w południe wstąpiłem z jakąś sprawą do sekretarki Komitetu Zakładowego i spotkałem jednego z członków egzekutywy, który zapytał mnie z krzywym uśmiechem: „Ty tutaj, a nie na Uniwersytecie?”. Zdziwiłem się i zapytałem, dlaczego miałbym tam być, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Dopiero kiedy wróciłem do domu i żona opowiedziała mi, co widziała z okien Pałacu Staszica, wychodzących na Krakowskie Przedmieście, zrozumiałem intencję pytania.

Następnego dnia – 9 marca – rozpoczęły się zebrania protestacyjne na wielu uczelniach, także na Politechnice, dotyczące brutalnej ingerencji milicji, ORMO (Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej) i tzw. aktywu robotniczego na wiecu studentów Uniwersytetu.

Na początku Komitet Zakładowy starał się uspokoić nastroje, wierząc, że można powstrzymać narastającą falę protestu. Ja nie wtrącałem się do działań na szczeblu Komitetu, a współdziałałem z dziekanem prof. Janem Podoskim, starając się chronić studentów naszego wydziału.

Może to zobrazować jeden epizod. Do dziekana, w mojej obecności, przyszedł student, który brał udział w którejś z ulicznych manifestacji i poinformował, że został „zgarnięty” przez ZOMO (Zmotoryzowane Oddziały Milicji Obywatelskiej) i przewieziony do Pałacu Mostowskich. Tam go tak nastraszono, że zgodził się być donosicielem i podpisał jakiś cyrograf, a teraz prosi dziekana i mnie o interwencję, żeby zwolnić go z tej funkcji.

Mieliśmy dylemat, czy to jest prawda, czy prowokacja w celu skompromitowania dziekana, byłego więźnia i mnie, człowieka podejrzanego pochodzenia. Co robić? Studenta odesłaliśmy, mówiąc, że jest dorosły i jak coś podpisał, to jego sprawa.

Ale jednocześnie zatelefonowałem do sekretarza Komitetu Zakładowego i powiedziałem, że wiem, że wśród studentów są ludzie zwerbowani przez MO i UB, ale ani dziekan, ani ja nie chcemy wiedzieć, kto pełni te funkcje, a milicja musi tak sobie dobierać współpracowników, żeby nie przychodzili wypłakiwać się w mankiet dziekana. Na tym sprawa się skończyła, ale wierzę, że po tym telefonie MO zrezygnowała z werbunku nowego donosiciela.

Moją postawę tak opisuje emerytowany profesor Jacek Przygodzki, wówczas asystent i przewodniczący Rady Oddziałowej ZNP: „Pamiętam spotkanie w dziekanacie, na którym oprócz władz wydziału byli przedstawiciele organizacji młodzieżowych. Był oczywiście sekretarz wydziałowej komórki PZPR i, co ciekawe jak na owe czasy, on także chciał chronić studentów, mimo wytycznych partyjnych i z pełną świadomością tego, że może ponieść konsekwencje takiego działania. Tak też się stało. Po wydarzeniach marcowych przestał być sekretarzem i wkrótce odszedł z uczelni”.

(Miesięcznik Politechniki Warszawskiej, wydanie specjalne, marzec 2008, str. 6)

Tu drobna nieścisłość, z uczelni odszedłem nie zaraz, a dopiero w 1978 roku (po habilitacji), na skutek delikatnie mówiąc braku przychylności ówczesnego rektora PW, a w 1968 członka egzekutywy.

Nie będę opisywał po kolei historii Marca 1968 roku na Politechnice Warszawskiej. Tzw. wypadki marcowe trwały przez wiele dni i trudno mi odtworzyć ich dokładną chronologię. Pamiętam, że po wiecu 9 marca, Zarząd Uczelniany ZMS w dniu 12 marca podjął na Plenum uchwałę, w której na wstępie napisano: „Na przestrzeni ostatnich kilku lat narastała na Uniwersytecie Warszawskim działalność zorganizowanej grupy antypartyjnych demagogów, których powiązania rodzinne i towarzyskie z ludźmi o ambicjach politycznych sprzecznych z interesami PRL są w świetle ostatnich wydarzeń oczywiste”.I tak dalej w tym duchu.

Uchwała Plenum Zarządu Uczelnianego ZMS Politechniki Warszawskiej pod- jęta w dniu 12 marca 1968 r.).

Następnie 13 marca odbył się legalny wiec studentów PW, na którym podjęto 13-punktową rezolucję. Odpowiedzią na nią było „Stanowisko Komitetu Zakładowego PZPR Politechniki Warszawskiej w sprawie ostatnich wydarzeń w środowisku studenckim, zaprezentowane w dniu 17 III 1968 r. na zebraniu aktywu partyjnego Uczelni, zaś w dniu 18 III 1968 na zebraniach studenckich” oraz Uchwała Senatu PW z dnia 15 III podpisana przez rektora prof. Dionizego Smoleńskiego.

W kilka dni potem, 19 marca radio i telewizja transmitowały 5-godzinne przemówienie Władysława Gomułki z wyraźnymi akcentami antyinteligenckimi i antysemickimi. Teraz już nic nie mogło zatrzymać popieranej przez partię hecy antysemickiej, a z drugiej strony – strajków studenckich.

Strajk na Politechnice rozpoczął się 21 marca, był to strajk okupacyjny, na teren nie wpuszczano obcych, ale pracownicy mogli wchodzić i wychodzić bez kłopotu. Wszyscy członkowie partii pełnili całodobowe dyżury. Na gmachu głównym PW wisiał olbrzymi plakat, na którym były wypisane żądania studentów.

W trakcie strajku doszło do ataku ZOMO na gmach Wydziału Elektroniki. Nie byłem przy tym, ponieważ parę godzin wcześniej poszedłem do domu, żeby chwilę się przespać. Gdy wróciłem, zobaczyłem zabarykadowane wejście do gmachu głównego i całkowicie pusty plac przed Politechniką, obstawiony milicją.

Nie wiedziałem czy dotrę bezpiecznie do gmachu głównego, ale jakoś, niezaczepiany, zostałem wpuszczony przez dyżurujących przy wejściu studentów. Opowiedziano mi, że wywiązała się bijatyka i oddziały milicji zostały odparte.

Narastało poczucie zagrożenia, Politechnika była otoczona oddziałami ZOMO i było wiadomo, że jeżeli dojdzie do ataku, to może on spowodować, że wielu studentów zostanie ciężko pobitych. Rektor – profesor Dionizy Smoleński, zdając sobie sprawę z sytuacji, wydał 22 marca odezwę do studentów, żądając zakończenia strajku i przystąpienia do zajęć od rana 23 marca.

Sytuacja była trudna, z jednej strony wielu pracowników bezpartyjnych i partyjnych namawiało studentów do zakończenia strajku i opuszczenia terenu Politechniki, z drugiej strony, studenci obawiali się, że wychodząc z budynku będą wyłapywani i bici przez milicjantów.

Typowa dla nastrojów wśród studentów była moja rozmowa z jednym ze studentów Wydziału Elektrycznego, który w drodze do domu musiał dojść do kolejki elektrycznej. Kiedy namawiałem go do opuszczenia gmachu Politechniki, on zapytał, czy nie zostanie pobity. Odpowiedziałem, że nie mogę za to ręczyć, ale jeżeli chce, to mogę go odprowadzić na dworzec, ryzykując, że jeżeli przyjdzie co do czego, to zostaniemy obaj pobici.

Zrezygnował z mojej propozycji i jak się potem dowiedziałem, szczęśliwie dotarł do domu. Ale to oddaje atmosferę tych ostatnich godzin strajkowych.

Po 23 marca jakby wszystko wróciło na Politechnice do normy, ale w kraju nadal trwała nagonka antysemicka i antyinteligencka. W prasie ukazywały się artykuły pisane przez „ludzi Marca”, takich jak Kazimierz Kąkol, Tadeusz Walichnowski, Ryszard Gontarz, Wiesław Mysłek, Tadeusz Kur i innych, piętnujących wielu profesorów z Uniwersytetu Warszawskiego i „komandosów marcowych” oraz tzw. Encyklopedystów, i dających do zrozumienia, że wszystko razem jest wielkim spiskiem żydowskim.

W tym tonie także odbywały się zebrania Komitetu Zakładowego. Z tego okresu utkwiły mi w pamięci pewne zdarzenia, które złożyły się na to, że poczułem się stuprocentowym Żydem. Nie pamiętam ich kolejności w czasie, ale wiem, że miały one miejsce po Marcu 1968 roku.

W kwietniu, a szczególnie po sławetnym przemówieniu Gomułki w Sali Kongresowej w dniu 19 marca 1968 roku, w ramach kampanii antysemickiej zaczęto poszukiwać Żydów, których można napiętnować jako „syjonistów”. Objęło to także Politechnikę, chociaż w znacznie mniejszym stopniu niż Uniwersytet. Wynikało to z faktu, że pracownicy Uniwersytetu to humaniści, mający lepsze podstawy do dyskusji ideologicznych niż inżynierowie z Politechniki.

Jednak i tu rozpoczęto sabat czarownic i na pierwszy ogień poszedł dziekan Wydziału Chemii, polski fizykochemik, popularyzator nauki, redator naczelny miesięcznika „Problemy”, profesor Józef Hurwitz, którego usunięto z PW i zmuszono do emigracji. Jednocześnie zaczęto mi dawać do zrozumienia, że także na Wydziale Elektrycznym są żydowscy profesorowie, którym „należy się bliżej przyjrzeć” i wymieniano przy tym kierownika Katedry Miernictwa Elektrycznego.

Kiedy zwrócono się do mnie o opinię w tej sprawie, powiedziałem, zgodnie z prawdą, że nic nie wiem na temat jego poglądów i że jeżeli jego współpracownicy mają jakieś zastrzeżenia, niech dadzą to na piśmie, wtedy rozpatrzymy tę sprawę. Jednocześnie, nie chcąc, by na „moim” wydziale doszło do takiej historii jak na chemii, poszedłem do profesora (członka mojej komórki partyjnej) i ostrzegłem, że powinien być przygotowany na atak ze strony komitetu.

W czasie rozmowy zorientowałem się, że mój rozmówca jest zaskoczony postawą swojego towarzysza partyjnego i sekretarza OOP, ale po wyjaśnieniu, że jestem w podobnej sytuacji i że po nim mogą się zabrać za mnie, zrozumiał moje intencje. W każdy razie dano mu spokój.

Nastrój, jaki mnie wtedy otaczał, dobrze oddaje następujące zdarzenie. Jak już wspomniałem, pierwsza propozycja, żebym został sekretarzem OOP, wyszła od dr Krystyny B. – adiunkta w Katedrze Matematyki D. Krystyna wraz z mężem deklarowali mnie i mojej żonie swoją przyjaźń, bywali u nas na Saskiej Kępie i zapraszali do siebie.

Ta sielanka trwała do Marca 1968, kiedy pewnego dnia spotkała mnie Krystyna i powiedziała wprost: „Przykro mi Tomku, ale musisz zrozumieć, że nasza znajomość musi się skończyć, ponieważ dalsze jej trwanie może wpłynąć negatywnie na nasze kariery na Poli- technice”. Takich sytuacji w owym czasie miałem więcej, tylko że w większości wypadków sprawa nie była stawiana tak otwarcie.

Innym razem, po agresywnych atakach na inteligencję i „syjonistów”, po zebraniu Komitetu zwróciłem się do najstarszego wiekiem członka egzekutywy, kierownika katedry Ekonomii Politycznej na Wydziale MEiL (katedra realizowała ogólnouczelniane zadania dydaktyczne), jak mam rozumieć dywagacje na temat tworzenia się w partii frakcji i ich walkę o władzę.

Na co profesor zaczął wykrzykiwać, że to z mojej strony prowokacja, że nie pozwala itp. Zauważyłem, jak on boi się bardzo takiej dyskusji, ale nie wiedziałem dlaczego. Pomyślałem wtedy, że może i on jest Żydem (miał niemieckie nazwisko) i stąd taka reakcja, ale nigdy tego nie wyjaśniłem.

Jednak najważniejsze dla mnie znaczenie miał incydent na jednym z zebrań Komitetu Zakładowego. Jego I sekretarz Tadeusz Kalewski, informując towarzyszy o tym, jak to Żydzi szkalują naród polski, opowiedział, że jedna z Żydówek napisała w swoim pamiętniku, że getto warszawskie było obstawione nie tylko żandarmerią niemiecką, ale również polską granatową policją. Miało to być oburzające i kłamliwe stwierdzenie.

Ja z kolei pamiętałem, że moją siostrę w czasie okupacji zaczepił na ulicy i odprowadził na posterunek przy getcie właśnie granatowy policjant, a moją kuzynkę również polski policjant przepytywał ze znajomości pacierza.

I wtedy nie wytrzymałem i po głosach oburzenia moich kolegów z KZ powiedziałem coś w tym rodzaju, że syjonizm syjonizmem, ale niektóre wypowiedzi są zwyczajnie antysemickie. Zapadło milczenie, po czym jeden z członków egzekutywy KZ powiedział, że widać, że tow. Prot nie rozumie aspektów politycznych przemian, dokonujących się w kraju, i my towarzyszowi możemy to wytłumaczyć.

I wtedy, wstyd się przyznać, tak przestraszyłem się, że będę wyrzucony z Politechniki i zmuszony do emigracji, że zacząłem coś bredzić o moim węgierskim pochodzeniu, o mamie z Kossuthów oraz o potrzebie właściwego przedstawiania partyjnych racji. Ale po tym zebraniu odczułem straszne upokorzenie, że dałem się tak zastraszyć, że wyparłem się moich przodków i moich bliskich, którzy ponieśli śmierć w czasie Zagłady i postanowiłem, że nigdy więcej tego nie zrobię, że odtąd na zawsze będę Żydem. I tak dla mnie zakończyły się dni marcowe.

Mama uzyskała w czasie okupacji fałszywe papiery, w których miała zmienione nazwisko rodowe Deiches na Kossuth i używała ich do śmierci. To węgierskie brzmienie nazwiska miało tłumaczyć nasz „śródziemnomorski” wygląd

Zresztą, wkrótce po moim wystąpieniu dowiedziałem się, że uchwałą Komitetu będę nadal sekretarzem OOP, ale wszystkie moje decyzje muszą być zatwierdzane przez skierowanego do naszej komórki członka Komitetu Zakładowego, jako mojego zastępcy, który został zresztą potem I sekretarzem Komitetu Zakładowego PZPR przy Politechnice Warszawskiej.

Wszyscy moi towarzysze z Komitetu Zakładowego PZPR z okresu Marca 1968 zostali nagrodzeni za właściwą postawę. Adiunkci, którzy mieli jaki taki dorobek, zostali docentami „marcowymi”, inni zaczęli pełnić wysokie funkcje na wyższych uczelniach i w instytutach naukowo-badawczych.

A ja, zgodnie z tytułem tych wspomnień, zostałem już na zawsze Żydem!

Oboje rodzice przeszli przed ślubem na katolicyzm i w młodości moje życie religijne było zawsze związane z kościołem rzymskokatolickim. A zatem od urodzenia aż do października 1939 roku byłem Polakiem i katolikiem. Wiedziałem oczywiście, że moi przodkowie byli Żydami, ale uważałem, że jest to nieistotne.

Wprawdzie w szkole przed wojną spotykałem się z przykrościami, sprawianymi mi przez moich szkolnych kolegów ze względu na mój semicki wygląd, ale uważałem to za wybryki i nie przywiązywałem do tego większej wagi.

Moja rodzinna sytuacja zmieniła się diametralnie po kampanii wrześniowej 1939 roku. Zostaliśmy przez okupanta zaszeregowani do społeczności żydowskiej i nasze dalsze okupacyjne losy zostały temu podporządkowane. Jednak nadal nie czułem się Żydem, tylko Polakiem żydowskiego pochodzenia.

Represje stosowane przez okupanta wobec narodu żydowskiego dotyczyły również mnie i mojej rodziny, ale tak postanowił wróg, a jego decyzje nie obowiązywały ani nas, ani przyzwoitych Polaków. A zatem Niemiec mógł zadekretować każdą nikczemność, co mogło stawiać ludzi w niebezpiecznych sytuacjach, ale zawsze było to bezprawie wymuszone przez okupanta.

A więc ukrywając się przez całą okupację po „aryjskiej” stronie, nie czułem się Żydem, czułem się Polakiem, którego wróg mój i wszystkich Polaków uznał za Żyda. Mój osąd sytuacji nie uległ zmianie po wojnie. Wprawdzie wtedy przyznanie się do swoich korzeni nie groziło już śmiercią, ale ani ja, ani moi najbliżsi nie poczuwali się do wspólnoty z narodem żydowskim.

Oczywiście boleliśmy nad tym, że część naszej rodziny zginęła, zamordowana przez okupanta, z odrazą dowiadywaliśmy się o działaniach „Ognia” na Podhalu czy o pogromie w Kielcach, ale nadal czuliśmy się częścią narodu polskiego, a w każdym razie tą częścią, która w czasie okupacji nie splamiła się współpracą z Niemcami czy antysemityzmem.

Stąd, jak sądzę, bierze się mój stosunek do tzw. Sprawiedliwych. Uważam, że obowiązkiem Polaków w czasie wojny było zaangażowanie się w walkę z okupantem. Zależnie od możliwości walka ta mogła być prowadzona w różny sposób, począwszy od bezpośredniej walki np. w oddziałach partyzanckich czy zamachach na gestapowców i konfidentów, do udziału w konspiracji przez przechowywanie broni, kolportaż „gazetek”, prowadzenie małego sabotażu czy chronienie ludzi poszukiwanych przez okupanta, w tym także obywateli polskich, prześladowanych za to, że byli Żydami.

Za każdy z tych czynów groziła kara śmierci i rozumiem, że łatwiej było przechować karabin niż Żyda, jednak tak jedno, jak i drugie powinno być uważane za obowiązek patriotyczny, niewymagający fanfar i odznaczeń, szczególnie ze strony Polski.

I wyczuwam niejednokrotnie w tym nutę polityczną, szczególnie prawicowi działacze pragną często podkreślić, że w czasie okupacji byli liczni Polacy, niosący pomoc swoim żydowskim współobywatelom i że było ich więcej niż szmalcowników i ludzi obojętnych na los Żydów.

Po Powstaniu Warszawskim, tak jak podczas całego okresu okupacji, byłem chroniony w internatach Rady Głównej Opiekuńczej i koniec wojny spędziłem w internacie RGO w Bochni, a po wyzwoleniu wraz z matką i siostrą zamieszkaliśmy od grudnia 1945 roku we Wrocławiu.

Rada Główna Opiekuńcza (RGO) – polska świecka organizacja charytatywna działająca w czasie obu wojen światowych, obejmująca swoją działalnością obywateli polskich. RGO działała za zgo- dą władz okupacyjnych w okresie obu wojen światowych. W czasie II wojny światowej z pomocy RGO korzystało około 700‒900 tysięcy osób rocznie, w tym wielu ukrywających się Żydów

W początkowym okresie było tam niewielu Żydów i nie pamiętam, żeby w I Gimnazjum przy ulicy Poniatowskiego wśród kolegów byli Żydzi, a jeżeli byli, to nie afiszowali się swoim pochodzeniem. Sądzę, że w tym czasie, czyli w drugiej połowie lat 40., mieszkających na Dolnym Śląsku Żydów można podzielić na co najmniej trzy grupy, mające ze sobą słabe kontakty.

Jedną z nich stanowili ludzie tacy jak moja rodzina, tj. zasymilowani od co najmniej jednego pokolenia, stanowiący przed wojną inteligencję polsko-żydowską. W większości spędzili oni okupację po aryjskiej stronie bądź przybyli z Zachodu i nadal ukrywali swoje pochodzenie (czyli jak mówiono, nadal „tkwili w szafie”), albo, nie wypierając się swoich korzeni, nie uważali tego w obecnym ustroju za istotny problem. Chyba byliśmy naiwni, ale to inna sprawa. Z reguły byli to ludzie posiadający wyższe wykształcenie.

Drugą, dosyć liczną, grupę stanowili repatrianci żydowscy ze wschodu. Ludzie, którzy przed wojną zamieszkiwali wschodnie rubieże Polski i którzy uratowali się przed eksterminacją niemiecką w Związku Radzieckim. Przeżyli oni wojnę, nie widząc niemieckiego żołnierza i znając okupację jedynie z opowiadań, często przedstawiających Polaków w negatywnym świetle.

Jeżeli chodzi o ich stosunek do zagłady narodu żydowskiego, Żydzi ci trzymali się razem, nie integrując się z napływową ludnością polską. Zakładali gminy żydowskie, domy modlitwy, a także szkoły i kluby sportowe. Nie czuli się związani z Polską i wielu z nich uważało, że Polacy przyczynili się do Holokaustu.

Byli to często ludzie prości, zarabiający na życie jako robotnicy czy rzemieślnicy. Pamiętam, jak na placu Solnym we Wrocławiu mieli postój żydowscy woźnice z wozami do transportu mebli. Chyba wszyscy oni opuścili Polskę pod koniec lat 40.

Trzecią grupę tworzyli komuniści żydowskiego pochodzenia, również przybyli ze Wschodu, w większości z I Armią, którzy zaliczyli szlak bojowy „od Lenino do Berlina”. Nie integrowali się z ortodoksyjnymi Żydami, byli najczęściej bezwyznaniowi i zajmowali wiele kierowniczych stanowisk w tworzącej się administracji rządowej i partyjnej.

Moja rodzina należała do pierwszej grupy. Nic nas nie łączyło ze strukturami administracyjnymi i kulturalnymi tworzonymi przez żydowskich ortodoksyjnych przybyszy ze Wschodu. Nasze kontakty z grupą tworzącą podwaliny komunizmu w Polsce nie były związane z żydowskimi korzeniami, a raczej były to kontakty towarzyskie.

Byliśmy zaabsorbowani nowymi powojennymi warunkami egzystencji, przecież musieliśmy z czegoś żyć. Głównym środkiem utrzymania była praca mamy w Bibliotece Głównej Politechniki Wrocławskiej, gdzie zarabiała jakieś grosze. Siostra studiowała, a ja chodziłem do szkoły. Żyliśmy bardzo skromnie. Nasza przeszłość wojenna, tak żydowska, jak i np. akowska, nie miała, jak sądziliśmy, znaczenia.

Oczywiście mieliśmy świadomość przyjazdu wielu Żydów ze Wschodu, ale tak ich przybycie na Ziemie Odzyskane, jak ich późniejszy masowy wyjazd do Palestyny, nie budził naszego zainteresowania. Również to, że wiele kierowniczych stanowisk w partii i ZMP było obsadzonych przez żydowskich komunistów uważaliśmy za naturalne, ale nie ze względu na ich pochodzenie, ale wyznawaną, przeniesioną ze Wschodu, ideologię.

I tak np. I sekretarzem PPR na wrocławskiej Akademii Medycznej był żydowskiego pochodzenia oficer I Armii WP, analogiczne stanowisko na Politechnice piastował również człowiek o żydowskich korzeniach, szefem miejskiego ZMP był tow. Goldberg (tak zwany powszechnie Złotogórski), a w mojej grupie ZMP na studiach także prym wiedli młodzi żydowscy komuniści.

Pamiętam całonocne zebrania naszej grupy ZMP, kiedy ci towarzysze przez wiele godzin roztrząsali, czy kolega X ideologicznie dojrzał do wstąpienia do organizacji. Ale pochodzenie w doborze naszych znajomych i przyjaciół nie było istotne, odwrotnie, moją pewną niechęć budziły osoby, które uważały swoją żydowską krew za sprawę pierwszej wagi, co było częste wśród przybyszy ze Wschodu.

Tak biegły lata, w szkole, na uczelni we Wrocławiu i Łodzi, potem w pracy w Warszawie, nie przynosząc dla mnie „w sprawach polsko-żydowskich” większych zmian. Nadal nie rozróżniałem wśród moich kolegów i współpracowników czy ich korzenie są polskie, czy żydowskie, po prostu nie przywiązywałem wagi do ich pochodzenia i uważałem, że z ich strony to samo dotyczy mnie.

Oczywiście jeżeli ktoś miał typowe niemiecko-żydowskie nazwisko, jak np. Feigin, Wajnryb, Rubin itp., to wiedziałem, że są to Żydzi, jednak w 1956 roku ze zdziwieniem przyjmowałem wyjazd z Polski moich kolegów z pracy o polskich nazwiskach, o których pochodzeniu dowiadywałem się z tego faktu.

W owym czasie w ogóle nie widziałem w pochodzeniu żadnego problemu, chociaż oczywiście spotykałem się czasami z objawami antysemityzmu, jednak były to sporadyczne wypadki, przykre, ale w moim pojęciu nie mające znaczenia. br>

Takim incydentem był np. spór z konduktorem w autobusie, który na moje uwagi dotyczące jazdy powiedział: „W Palestynie będziesz się rządził, ty Żydzie”. Cóż, było oczywiste, że marginalna część społeczeństwa nadal miała antysemickie poglądy, zaczerpnięte z przedwojennej endeckiej literatury lub z nauk wielu katolickich księży.

Po 1956 roku wstąpiłem do PZPR, wierząc, pod wpływem Klubu Krzywego Koła, którego zostałem członkiem, że przemiany demokratyczne są w tym ustroju możliwe i będą przez partię kontynuowane. W 1963 roku, zaraz po doktoracie, jako świeżo upieczony adiunkt, rozpocząłem pracę na Politechnice Warszawskiej w Katedrze Fizyki Ogólnej A.

Byłem dosyć zdziwiony, kiedy w parę miesięcy po rozpoczęciu pracy zaproponowano mi, żebym został sekretarzem Oddziałowej Organizacji Partyjnej (OOP PZPR) na Wydziale Elektrycznym. Katedra Fizyki A była wówczas powołana do obsługi dydaktycznej paru wydziałów Politechniki, ale przypisana organizacyjnie do Wydziału Elektrycznego. Dlatego ta komórka partyjna obejmowała członków partii tego wydziału, mojej Katedry Fizyki oraz Katedry Matematyki D, także przypisanej do Wydziału Elektrycznego.

Osobą proponującą wyrażenie zgody na kandydowanie na sekretarza OOP była Krystyna B., adiunkt z Katedry Matematyki. Oczywiście wybory były wtedy formalnością. Moja kandydatura musiała być uzgodniona z Komitetem Zakładowym PZPR i wyniki wyborów były z góry wiadome. I tak w 1964 roku zostałem sekretarzem OOP przy Wydziale Elektrycznym. Cała grupa partyjna liczyła 40 osób, zaś egzekutywa – 7 osób.

Dziekanem Wydziału Elektrycznego w tym okresie był profesor Jan Podoski. Był to nadzwyczaj mądry i miły człowiek o barwnym życiorysie. Był synem Romana Podoskiego, znanego profesora, specjalisty od trakcji elektrycznej, który pracował na Wydziale Elektrycznym Politechniki Warszawskiej od roku akademickiego 1919/1920.

Profesor Jan Podoski w latach 1928‒1933, kontynuując pracę ojca, opracował projekt elektryfikacji warszawskiego węzła kolejowego. W okresie wojny był oficerem, członkiem Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, m.in. był szefem wydziału zajmującego się przerzutami cichociemnych do kraju, a następnie walczył w 1. Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka.

Po powrocie do kraju w latach 1947‒1949 wykładał w Szkole Inżynierskiej „Wawelberga” i był dyrektorem naukowym Instytutu Elektrotechniki. Aresztowany pod koniec 1949 roku, został oskarżony o szpiegostwo i skazany w 1951 roku na 8 lat więzienia oraz pozbawienia praw obywatelskich i honorowych na trzy lata. Uzyskał ułaskawienie w 1954 i podjął pracę na Wydziale Elektrycznym Politechniki Warszawskiej, a następnie został wybrany przez Radę Wydziału na stanowisko dziekana.

Będąc sekretarzem OOP przy Wydziale Elektrycznym, byłem członkiem Rady Wydziału i miałem zaszczyt kontaktować się często z dziekanem w wielu bieżących sprawach. Wśród profesorów wydziału było paru członków partii i współpraca układała się nam dobrze, profesorowie partyjni nie wtrącali się do bieżącej pracy OOP, a ja miałem na tyle rozumu, że na zebraniach szacownej Rady Wydziału nie zabierałem głosu, a jeżeli były jakieś sprawy do omówienia, to zgłaszałem się bezpośrednio do dziekana.

Tymczasem w Polsce po „odwilży”, w pierwszej połowie lat 60., klimat polityczny coraz bardziej się zmieniał i w wielu wypadkach dochodziło do inspirowanych przez partię działań antyinteligenckich, często z podtekstem antysemickim i antykościelnym.

Okres ten jest opisany przez wielu historyków, dlatego pozwolę sobie przypomnieć tylko niektóre zdarzenia. Każde z nich, jak się wydawało, było tylko epizodem o małym znaczeniu i ani ja, ani nikt z moich bliskich nie przewidywał wielkiej kierowanej przez partię nagonki antysemickiej.

Tak więc można wymienić:

– sprawę Wielkiej Encyklopedii wydanej przez PWN. Gdy ukazał się tom z hasłem „obozy hitlerowskie”, podającym zgodnie z prawdą, że dzieliły się one na „obozy koncentracyjne” i „obozy zagłady” (Żydów), partia rozpętała nagonkę na PWN. Sugerowano, że większość redaktorów to Żydzi i oskarżono ich o spisek syjonistyczny, mający na celu „umniejszenie cierpienia narodu polskiego w okresie wojny”;

– gwałtowną i nieprzychylną reakcję partii na orędzie biskupów polskich do biskupów niemieckich z 18 listopada 1965 roku – „Przepraszamy i prosimy o przebaczenie”;

– wyrzucenie z partii 27 X 1966 roku filozofa, profesora Leszka Kołakowskiego, byłego działacza komunistycznego, za krytykę władz i odchodzenie w nauczaniu studentów od oficjalnego kanonu marksizmu, a także ostrą reakcję partii na list w jego obronie wysłany do KC, sygnowany przez piętnastu literatów i intelektualistów, w którym domagano się zmiany tej decyzji i przywrócenia Kołakowskiemu praw członka partii. Pod listem podpisali się czołowi intelektualiści, między innymi: Paweł Beylin, Marian Brandys, Jacek Bocheński, Tadeusz Konwicki, Igor Newerly, Julian Stryjkowski i Wiktor Woroszylski;

– zezwolenie na granie w teatrach sztuk sugerujących, że UB stalinowskie to Żydzi (np. „Pruski mur” wystawiony w 1966 roku przez Ireneusza Kanickiego w Teatrze Klasycznym ) czy ośmieszających Żydów, jak to miało miejsce w „Lalce” w Teatrze Powszechnym, reżyserowanej przez Adama Hanuszkiewicza (również w 1966 roku), a także spektakli jednoznacznie antysemickich wystawianych w teatrze „Eref” założonym i kierowanym od 1966 roku przez Ryszarda Filipskiego;

– przedstawienie „Dziady” Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka, wystawione pod koniec 1967 roku w Teatrze Narodowym ze scenografią Andrzeja Stopki zyskało wymiar polityczny. Zaniepokojone jego antyrosyjskim odbiorem społecznym władze komunistyczne nakazały zdjęcie spektaklu z afisza. Decyzja spowodowała protesty, które zapoczątkowały wydarzenia Marca 1968.

Oczywiście zapłonem do wydarzeń marcowych nie były ww. epizody, a przede wszystkim wygrana wojna Izraela pomiędzy 5 a 11 czerwca 1967 roku, czyli tzw. wojna sześciodniowa, w której Izrael – sojusznik USA ‒ pokonał kraje arabskie, popierane przez ZSRR. Wtedy dużą część żołnierzy Izraela, służących pod dowództwem Mosze Dajana, stanowili emigranci żydowscy i wielu Polaków okazywało zadowolenie, że „nasi” Żydzi dali w dupę Arabom, co z kolei bardzo denerwowało Komitet Centralny z Gomułką na czele.

Ale jednocześnie, po cichu wytykano towarzyszowi Gomułce pochodzenie jego małżonki Liwy Szoken, polskiej komunistki z żydowskiej rodziny osiedlonej na warszawskiej Pelcowiźnie.

Próbę ratowania proarabskich nastrojów podjął Władysław Gomułka zaraz po wojnie sześciodniowej i już 19 czerwca 1967 na kongresie Związków Zawodowych w Warszawie w Sali Kongresowej wygłosił przemówienie, w którym powiedział między innymi: (cytuję ze stenogramu podanego w Internecie).

„W związku z tym, że agresja Izraela na kraje arabskie spotkała się z aplauzem w syjonistycznych środowiskach Żydów – obywateli polskich, którzy nawet z tej okazji urządzali libacje, pragnę oświadczyć co następuje: nie czynimy przeszkód obywatelom polskim narodowości żydowskiej w przeniesieniu się do Izraela, jeżeli tego pragnęli.

Stoimy na stanowisku, że każdy obywatel Polski powinien mieć tylko jedną ojczyznę – Polskę Ludową (oklaski). Podziela to olbrzymia większość obywateli polskich narodowości żydowskiej i służy wiernie naszemu krajowi. Władze państwowe traktują jednakowo wszystkich obywateli Polski Ludowej bez względu na ich narodowość. Każdy obywatel naszego kraju korzysta z równych praw i na każdym ciążą jednakowo obywatelskie obowiązki wobec Polski Ludowej.

Ale nie chcemy, aby w naszym kraju powstała 5. kolumna (oklaski). Nie możemy pozostać obojętni wobec ludzi, którzy w obliczu zagrożenia pokoju światowego, a więc również bezpieczeństwa Polski i pokojowej pracy naszego narodu polskiego, opowiadają się za agresorem, za burzycielem pokoju i za imperializmem. Niech ci, którzy odczuwają, że słowa te skierowane są pod ich adresem – niezależnie od ich narodowości – wyciągną z nich właściwe dla siebie wnioski” (oklaski). […]

Może zaskakiwać fakt, że wszystkie te sprawy nie znajdowały odzwierciedlenia w działalności Komitetu Zakładowego PZPR Politechniki. Oczywiście przekazywano nam informacje o bieżących sprawach, jak np. o wyrzuceniu z partii Leszka Kołakowskiego i proteście partyjnych pisarzy i intelektualistów, czy zapoznano nas też z cytowanym przeze mnie przemówieniem Gomułki na VI Kongresie Związków Zawodowych. Jednak na podstawie tych informacji trudno było wnioskować o dalszym rozwoju sytuacji w kraju.

Komitet Zakładowy PZPR Politechniki Warszawskiej składał się z około dziesięcioosobowej egzekutywy. Ponadto w skład Komitetu Zakładowego wchodzili z automatu wszyscy sekretarze wydziałowych OOP, w tym gronie i ja.

W lutym, w przerwie semestralnej, wszyscy członkowie Komitetu Zakładowego wyjeżdżali na 10-dniową (a może dwutygodniową) kursokonferencję do Zakopanego. Na tych spotkaniach omawiano różne partyjne zadania, organizowano wycieczki, jeżdżono na nartach, a także integrowano się w czasie wspólnej zabawy.

Zabawa ta, jeden raz w ciągu konferencji, odbywała się wieczorem i w nocy w restauracji, przy dużej ilości alkoholu. Nie pamiętam w ilu takich kursokonferencjach brałem udział, ale chyba w niewielu, na pewno w lutym 1967 roku i potem w 1968 roku. Spotkanie w 1967 miało miejsce w orbisowskim domu „Świt”, przy czym zarezerwowano cały stosunkowo niewielki pensjonat. Natomiast wieczorna zabawa miała miejsce w restauracji „Janosik”, parę kroków od Krupówek.

Te szczegóły nie są istotne, ale doskonale pamiętam, że wtedy nie było żadnych ostrzegawczych znaków, dotyczących późniejszych wydarzeń, tylko typowe dla tamtych czasów rozmowy na temat wzrostu szeregów partyjnych i pracy partyjnej z młodzieżą akademicką. Nawet z tego, co pamiętam, nie było jakiejś dyskusji na temat wydalenia z partii Leszka Kołakowskiego.

Po powrocie do Warszawy i rozpoczęciu nowego semestru panował spokój, zajęcia toczyły się normalnie i nie było żadnych specjalnych zaleceń ze strony partii. Może być, że egzekutywa KZ dostawała jakieś instrukcje, ale pracownicy Politechniki realizowali w spokoju swoje zajęcia, wykłady i ćwiczenia, sesję, egzaminy na I rok studiów itp. A potem zaraz rozpoczęły się wakacje i uczelnia zamarła na prawie 3 miesiące.

Cała sprawa wystąpienia w czerwcu Gomułki, a następnie referatu o problemach ideologicznych i zadaniach warszawskiej organizacji partyjnej Józefa Kępy (I sekretarza KW PZPR) i przemówienia na zakończenie Plenum KW PZPR I sekretarza Stanisława Kociołka powinna przygotować mnie na dalszy bieg wydarzeń, jednak wydawało się, że są to w dużej mierze rozgrywki wewnątrzpartyjne.

Wprawdzie mówiło się o czystkach w wojsku (tylko w 1967 roku zwolniono z wojska 200 wysokich stopniem i funkcją oficerów ludowego Wojska Polskiego, w tym przede wszystkim Żydów), ale ciągle myślałem, że są to pojedyncze incydenty, a nie jakaś zakrojona na szeroką skalę akcja antysemicka.

A przecież na ww. Plenum padły sformułowania:
„W niektórych środowiskach usiłowano w miejsce problemu politycznego stosunku do imperialistycznej agresji postawić problem rzekomego antysemityzmu, insynuując instancjom partyjnym rzekome »rozpętywanie fali antysemityzmu«, kierowanie się w ocenie wystąpień niektórych członków partii kryteriami narodowościowymi, a nie jak to jest w rzeczywistości – politycznymi i klasowymi” (Problemy i wydarzenia nr 30, Plenum Komitetu Warszawskiego PZPR 25 września 1967 r. str. 21–22 ).

A także: „…należy z całą mocą podkreślić, że określenie »antysemityzm«, oskarżenia o antysemityzm podnoszone niekiedy w stosunku do organizacji partyjnych, instancji partyjnych – są nadużywane” (jak wyżej str. 69). Można powiedzieć „uderz w stół – nożyce się odezwą”.

Jednak po wakacjach 1967 roku odczułem pewną zmianę stosunku do mnie moich towarzyszy partyjnych. Trudno, szczególnie po tylu latach, powiedzieć, na czym to polegało, ale wyczuwałem, że czekają oni na jakiś ruch z mojej strony, który pozwoliłby zakwalifikować mnie jako „syjonistę”. Z drugiej strony inni, przede wszystkim I sekretarz KZ Tadeusz Kalewski, akceptowali mnie, bo byłem wygodny jako „dobry Żyd”, członek Komitetu Zakładowego PZPR Politechniki Warszawskiej, a zatem ewentualne zarzuty o jego antysemickim nastawieniu można uznać za bezpodstawne.

Wszystko razem było dla mnie bardzo trudne. Mój szwagier, wieloletni działacz partyjny, milczał jak zaklęty, natomiast moja bezpartyjna siostra, pracownik Katedry i Kliniki Neurologii Akademii Medycznej prowadzonej przez prof. Hausmanową-Petrusewicz, była coraz bardziej zdenerwowana i przebąkiwała o emigracji, pomimo złożonej pracy habilitacyjnej, a więc z ich strony trudno było mi liczyć na jakąś radę.

Z kolei nie wyobrażałem sobie wyjazdu z Polski, wiedziałem, że nie będę przyjęty na Zachodzie z otwartymi rękami, zaś wyjazd do Izraela w ogóle nie wchodził w grę.

Jeszcze jako tako spokojnie wszystko przebiegało do końca listopada 1967 roku, aż do zdjęcia przedstawień „Dziadów” w reżyserii Kazimierza Dejmka, wystawionych z okazji 50. rocznicy Rewolucji Październikowej, protestacyjnej manifestacji pod pomnikiem Mickiewicza 30 stycznia 1968 r. i wreszcie pamiętnego nadzwyczajnego posiedzenia Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich pod koniec lutego 1968 roku.

Tymczasem w lutym, w czasie przerwy semestralnej, Komitet Zakładowy PZPR Politechniki Warszawskiej wyjechał jak zwykle do Zakopanego na kursokonferencję. Tym razem mieszkaliśmy i obradowaliśmy w schronisku na Kalatówkach.

To był dla mnie bardzo trudny okres. Na nasze spotkanie przyjechał z referatem tow. Tadeusz Walichnowski, uznawany ówcześnie za specjalistę od spraw syjonizmu. Jego wystąpienie było porównywalne do tekstów ze znanej antysemickiej publikacji „Protokoły Mędrców Syjonu”.

Mówił, że w obecnych założeniach ruchu syjonistycznego miejsce państwa żydowskiego „jako celu, wokół którego obraca się działalność organizacji syjonistycznych”, zajął „światowy naród żydowski”. Celem ruchu syjonistycznego jest odtąd utrzymanie i umocnienie „światowego narodu żydowskiego”.

Całość przemówienia była tak jawnie antysemicka, że byłem przerażony jej jednoznaczną wymową. Po prostu nie mieściło mi się w głowie, że można mieć tak ewidentnie antysemickie wystąpienie i że wszyscy moi partyjni koledzy spokojnie tego słuchają i nawet przytakują.

Zdawałem sobie jednak sprawę, że gdybym wystąpił w dyskusji i powiedział, co o tym wystąpieniu myślę, to nie tylko byłbym usunięty z partii, ale z pewnością także z pracy. Więc milczałem, ale wstyd mi było, że spokojnie wysłuchuję tych bzdur.

W kiepskim nastroju wróciłem do Warszawy i zająłem się swoją pracą – realizowałem badania mające stanowić podstawę mojej pracy habilitacyjnej. Ale nie opuszczała mnie obawa o to, co będzie dalej.

8 marca w południe wstąpiłem z jakąś sprawą do sekretarki Komitetu Zakładowego i spotkałem jednego z członków egzekutywy, który zapytał mnie z krzywym uśmiechem: „Ty tutaj, a nie na Uniwersytecie?”. Zdziwiłem się i zapytałem, dlaczego miałbym tam być, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Dopiero kiedy wróciłem do domu i żona opowiedziała mi, co widziała z okien Pałacu Staszica, wychodzących na Krakowskie Przedmieście, zrozumiałem intencję pytania.

Następnego dnia – 9 marca – rozpoczęły się zebrania protestacyjne na wielu uczelniach, także na Politechnice, dotyczące brutalnej ingerencji milicji, ORMO (Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej) i tzw. aktywu robotniczego na wiecu studentów Uniwersytetu.

Na początku Komitet Zakładowy starał się uspokoić nastroje, wierząc, że można powstrzymać narastającą falę protestu. Ja nie wtrącałem się do działań na szczeblu Komitetu, a współdziałałem z dziekanem prof. Janem Podoskim, starając się chronić studentów naszego wydziału.

Może to zobrazować jeden epizod. Do dziekana, w mojej obecności, przyszedł student, który brał udział w którejś z ulicznych manifestacji i poinformował, że został „zgarnięty” przez ZOMO (Zmotoryzowane Oddziały Milicji Obywatelskiej) i przewieziony do Pałacu Mostowskich. Tam go tak nastraszono, że zgodził się być donosicielem i podpisał jakiś cyrograf, a teraz prosi dziekana i mnie o interwencję, żeby zwolnić go z tej funkcji.

Mieliśmy dylemat, czy to jest prawda, czy prowokacja w celu skompromitowania dziekana, byłego więźnia i mnie, człowieka podejrzanego pochodzenia. Co robić? Studenta odesłaliśmy, mówiąc, że jest dorosły i jak coś podpisał, to jego sprawa.

Ale jednocześnie zatelefonowałem do sekretarza Komitetu Zakładowego i powiedziałem, że wiem, że wśród studentów są ludzie zwerbowani przez MO i UB, ale ani dziekan, ani ja nie chcemy wiedzieć, kto pełni te funkcje, a milicja musi tak sobie dobierać współpracowników, żeby nie przychodzili wypłakiwać się w mankiet dziekana. Na tym sprawa się skończyła, ale wierzę, że po tym telefonie MO zrezygnowała z werbunku nowego donosiciela.

Moją postawę tak opisuje emerytowany profesor Jacek Przygodzki, wówczas asystent i przewodniczący Rady Oddziałowej ZNP: „Pamiętam spotkanie w dziekanacie, na którym oprócz władz wydziału byli przedstawiciele organizacji młodzieżowych. Był oczywiście sekretarz wydziałowej komórki PZPR i, co ciekawe jak na owe czasy, on także chciał chronić studentów, mimo wytycznych partyjnych i z pełną świadomością tego, że może ponieść konsekwencje takiego działania. Tak też się stało. Po wydarzeniach marcowych przestał być sekretarzem i wkrótce odszedł z uczelni”.

(Miesięcznik Politechniki Warszawskiej, wydanie specjalne, marzec 2008, str. 6)

Tu drobna nieścisłość, z uczelni odszedłem nie zaraz, a dopiero w 1978 roku (po habilitacji), na skutek delikatnie mówiąc braku przychylności ówczesnego rektora PW, a w 1968 członka egzekutywy.

Nie będę opisywał po kolei historii Marca 1968 roku na Politechnice Warszawskiej. Tzw. wypadki marcowe trwały przez wiele dni i trudno mi odtworzyć ich dokładną chronologię. Pamiętam, że po wiecu 9 marca, Zarząd Uczelniany ZMS w dniu 12 marca podjął na Plenum uchwałę, w której na wstępie napisano: „Na przestrzeni ostatnich kilku lat narastała na Uniwersytecie Warszawskim działalność zorganizowanej grupy antypartyjnych demagogów, których powiązania rodzinne i towarzyskie z ludźmi o ambicjach politycznych sprzecznych z interesami PRL są w świetle ostatnich wydarzeń oczywiste”.I tak dalej w tym duchu.

Uchwała Plenum Zarządu Uczelnianego ZMS Politechniki Warszawskiej pod- jęta w dniu 12 marca 1968 r.).

Następnie 13 marca odbył się legalny wiec studentów PW, na którym podjęto 13-punktową rezolucję. Odpowiedzią na nią było „Stanowisko Komitetu Zakładowego PZPR Politechniki Warszawskiej w sprawie ostatnich wydarzeń w środowisku studenckim, zaprezentowane w dniu 17 III 1968 r. na zebraniu aktywu partyjnego Uczelni, zaś w dniu 18 III 1968 na zebraniach studenckich” oraz Uchwała Senatu PW z dnia 15 III podpisana przez rektora prof. Dionizego Smoleńskiego.

W kilka dni potem, 19 marca radio i telewizja transmitowały 5-godzinne przemówienie Władysława Gomułki z wyraźnymi akcentami antyinteligenckimi i antysemickimi. Teraz już nic nie mogło zatrzymać popieranej przez partię hecy antysemickiej, a z drugiej strony – strajków studenckich.

Strajk na Politechnice rozpoczął się 21 marca, był to strajk okupacyjny, na teren nie wpuszczano obcych, ale pracownicy mogli wchodzić i wychodzić bez kłopotu. Wszyscy członkowie partii pełnili całodobowe dyżury. Na gmachu głównym PW wisiał olbrzymi plakat, na którym były wypisane żądania studentów.

W trakcie strajku doszło do ataku ZOMO na gmach Wydziału Elektroniki. Nie byłem przy tym, ponieważ parę godzin wcześniej poszedłem do domu, żeby chwilę się przespać. Gdy wróciłem, zobaczyłem zabarykadowane wejście do gmachu głównego i całkowicie pusty plac przed Politechniką, obstawiony milicją.

Nie wiedziałem czy dotrę bezpiecznie do gmachu głównego, ale jakoś, niezaczepiany, zostałem wpuszczony przez dyżurujących przy wejściu studentów. Opowiedziano mi, że wywiązała się bijatyka i oddziały milicji zostały odparte.

Narastało poczucie zagrożenia, Politechnika była otoczona oddziałami ZOMO i było wiadomo, że jeżeli dojdzie do ataku, to może on spowodować, że wielu studentów zostanie ciężko pobitych. Rektor – profesor Dionizy Smoleński, zdając sobie sprawę z sytuacji, wydał 22 marca odezwę do studentów, żądając zakończenia strajku i przystąpienia do zajęć od rana 23 marca.

Sytuacja była trudna, z jednej strony wielu pracowników bezpartyjnych i partyjnych namawiało studentów do zakończenia strajku i opuszczenia terenu Politechniki, z drugiej strony, studenci obawiali się, że wychodząc z budynku będą wyłapywani i bici przez milicjantów.

Typowa dla nastrojów wśród studentów była moja rozmowa z jednym ze studentów Wydziału Elektrycznego, który w drodze do domu musiał dojść do kolejki elektrycznej. Kiedy namawiałem go do opuszczenia gmachu Politechniki, on zapytał, czy nie zostanie pobity. Odpowiedziałem, że nie mogę za to ręczyć, ale jeżeli chce, to mogę go odprowadzić na dworzec, ryzykując, że jeżeli przyjdzie co do czego, to zostaniemy obaj pobici.

Zrezygnował z mojej propozycji i jak się potem dowiedziałem, szczęśliwie dotarł do domu. Ale to oddaje atmosferę tych ostatnich godzin strajkowych.

Po 23 marca jakby wszystko wróciło na Politechnice do normy, ale w kraju nadal trwała nagonka antysemicka i antyinteligencka. W prasie ukazywały się artykuły pisane przez „ludzi Marca”, takich jak Kazimierz Kąkol, Tadeusz Walichnowski, Ryszard Gontarz, Wiesław Mysłek, Tadeusz Kur i innych, piętnujących wielu profesorów z Uniwersytetu Warszawskiego i „komandosów marcowych” oraz tzw. Encyklopedystów, i dających do zrozumienia, że wszystko razem jest wielkim spiskiem żydowskim.

W tym tonie także odbywały się zebrania Komitetu Zakładowego. Z tego okresu utkwiły mi w pamięci pewne zdarzenia, które złożyły się na to, że poczułem się stuprocentowym Żydem. Nie pamiętam ich kolejności w czasie, ale wiem, że miały one miejsce po Marcu 1968 roku.

W kwietniu, a szczególnie po sławetnym przemówieniu Gomułki w Sali Kongresowej w dniu 19 marca 1968 roku, w ramach kampanii antysemickiej zaczęto poszukiwać Żydów, których można napiętnować jako „syjonistów”. Objęło to także Politechnikę, chociaż w znacznie mniejszym stopniu niż Uniwersytet. Wynikało to z faktu, że pracownicy Uniwersytetu to humaniści, mający lepsze podstawy do dyskusji ideologicznych niż inżynierowie z Politechniki.

Jednak i tu rozpoczęto sabat czarownic i na pierwszy ogień poszedł dziekan Wydziału Chemii, polski fizykochemik, popularyzator nauki, redator naczelny miesięcznika „Problemy”, profesor Józef Hurwitz, którego usunięto z PW i zmuszono do emigracji. Jednocześnie zaczęto mi dawać do zrozumienia, że także na Wydziale Elektrycznym są żydowscy profesorowie, którym „należy się bliżej przyjrzeć” i wymieniano przy tym kierownika Katedry Miernictwa Elektrycznego.

Kiedy zwrócono się do mnie o opinię w tej sprawie, powiedziałem, zgodnie z prawdą, że nic nie wiem na temat jego poglądów i że jeżeli jego współpracownicy mają jakieś zastrzeżenia, niech dadzą to na piśmie, wtedy rozpatrzymy tę sprawę. Jednocześnie, nie chcąc, by na „moim” wydziale doszło do takiej historii jak na chemii, poszedłem do profesora (członka mojej komórki partyjnej) i ostrzegłem, że powinien być przygotowany na atak ze strony komitetu.

W czasie rozmowy zorientowałem się, że mój rozmówca jest zaskoczony postawą swojego towarzysza partyjnego i sekretarza OOP, ale po wyjaśnieniu, że jestem w podobnej sytuacji i że po nim mogą się zabrać za mnie, zrozumiał moje intencje. W każdy razie dano mu spokój.

Nastrój, jaki mnie wtedy otaczał, dobrze oddaje następujące zdarzenie. Jak już wspomniałem, pierwsza propozycja, żebym został sekretarzem OOP, wyszła od dr Krystyny B. – adiunkta w Katedrze Matematyki D. Krystyna wraz z mężem deklarowali mnie i mojej żonie swoją przyjaźń, bywali u nas na Saskiej Kępie i zapraszali do siebie.

Ta sielanka trwała do Marca 1968, kiedy pewnego dnia spotkała mnie Krystyna i powiedziała wprost: „Przykro mi Tomku, ale musisz zrozumieć, że nasza znajomość musi się skończyć, ponieważ dalsze jej trwanie może wpłynąć negatywnie na nasze kariery na Poli- technice”. Takich sytuacji w owym czasie miałem więcej, tylko że w większości wypadków sprawa nie była stawiana tak otwarcie.

Innym razem, po agresywnych atakach na inteligencję i „syjonistów”, po zebraniu Komitetu zwróciłem się do najstarszego wiekiem członka egzekutywy, kierownika katedry Ekonomii Politycznej na Wydziale MEiL (katedra realizowała ogólnouczelniane zadania dydaktyczne), jak mam rozumieć dywagacje na temat tworzenia się w partii frakcji i ich walkę o władzę.

Na co profesor zaczął wykrzykiwać, że to z mojej strony prowokacja, że nie pozwala itp. Zauważyłem, jak on boi się bardzo takiej dyskusji, ale nie wiedziałem dlaczego. Pomyślałem wtedy, że może i on jest Żydem (miał niemieckie nazwisko) i stąd taka reakcja, ale nigdy tego nie wyjaśniłem.

Jednak najważniejsze dla mnie znaczenie miał incydent na jednym z zebrań Komitetu Zakładowego. Jego I sekretarz Tadeusz Kalewski, informując towarzyszy o tym, jak to Żydzi szkalują naród polski, opowiedział, że jedna z Żydówek napisała w swoim pamiętniku, że getto warszawskie było obstawione nie tylko żandarmerią niemiecką, ale również polską granatową policją. Miało to być oburzające i kłamliwe stwierdzenie.

Ja z kolei pamiętałem, że moją siostrę w czasie okupacji zaczepił na ulicy i odprowadził na posterunek przy getcie właśnie granatowy policjant, a moją kuzynkę również polski policjant przepytywał ze znajomości pacierza.

I wtedy nie wytrzymałem i po głosach oburzenia moich kolegów z KZ powiedziałem coś w tym rodzaju, że syjonizm syjonizmem, ale niektóre wypowiedzi są zwyczajnie antysemickie. Zapadło milczenie, po czym jeden z członków egzekutywy KZ powiedział, że widać, że tow. Prot nie rozumie aspektów politycznych przemian, dokonujących się w kraju, i my towarzyszowi możemy to wytłumaczyć.

I wtedy, wstyd się przyznać, tak przestraszyłem się, że będę wyrzucony z Politechniki i zmuszony do emigracji, że zacząłem coś bredzić o moim węgierskim pochodzeniu, o mamie z Kossuthów oraz o potrzebie właściwego przedstawiania partyjnych racji. Ale po tym zebraniu odczułem straszne upokorzenie, że dałem się tak zastraszyć, że wyparłem się moich przodków i moich bliskich, którzy ponieśli śmierć w czasie Zagłady i postanowiłem, że nigdy więcej tego nie zrobię, że odtąd na zawsze będę Żydem. I tak dla mnie zakończyły się dni marcowe.

Mama uzyskała w czasie okupacji fałszywe papiery, w których miała zmienione nazwisko rodowe Deiches na Kossuth i używała ich do śmierci. To węgierskie brzmienie nazwiska miało tłumaczyć nasz „śródziemnomorski” wygląd

Zresztą, wkrótce po moim wystąpieniu dowiedziałem się, że uchwałą Komitetu będę nadal sekretarzem OOP, ale wszystkie moje decyzje muszą być zatwierdzane przez skierowanego do naszej komórki członka Komitetu Zakładowego, jako mojego zastępcy, który został zresztą potem I sekretarzem Komitetu Zakładowego PZPR przy Politechnice Warszawskiej.

Wszyscy moi towarzysze z Komitetu Zakładowego PZPR z okresu Marca 1968 zostali nagrodzeni za właściwą postawę. Adiunkci, którzy mieli jaki taki dorobek, zostali docentami „marcowymi”, inni zaczęli pełnić wysokie funkcje na wyższych uczelniach i w instytutach naukowo-badawczych.

A ja, zgodnie z tytułem tych wspomnień, zostałem już na zawsze Żydem!

Fotografie i pamiątki
do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu