Zofia Radzikowska ▶️
audio: 1

Zofia Radzikowska, urodzona w 1935 r.

Odkryłam w sobie Żydówkę

Wspomnienie czyta Alina Świdowska

Filmowe wspomnienie Zofii Radzikowskiej jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.

Katarzyna Meloch – Musimy zacząć od twojego „stworzenia świata”…

Zofia Radzikowska – Nazywam się Zofia Radzikowska, urodziłam się 4 listopada 1935 roku w Krakowie. Całe życie mieszkam w Krakowie, z wyjątkiem okupacji hitlerowskiej.

Moi rodzice już nie mieszkali w dzielnicy żydowskiej na Kazimierzu. Mieszkali w samym centrum Krakowa, na Krupniczej. Mój ojciec miał pracownię kuśnierską na Grodzkiej, też w centrum miasta. Całe nasze życie koncentrowało się w śródmieściu. Dowiedziałam się, że jeszcze mój dziadek mieszkał na Miodowej, na Kazimierzu. Mój ojciec już nie. Ludzie się przenosili „do miasta” z Kazimierza.
Pamiętam, że mieliśmy chyba dość ładnie umeblowane mieszkanie i służącą. Mama pracowała w składzie towarów dentystycznych, na Szewskiej.

Pytasz o moje pierwsze wspomnienia z wojny… Miałam niecałe cztery lata, kiedy wybuchła wojna. Ojciec musiał przenieść wszystkie futra, nad którymi pracował, do mieszkania. Bo jeden z pierwszych dekretów niemieckich w Krakowie zabraniał Żydom prowadzenia sklepów, pracowni. Musieli je zamknąć.

Drugie wspomnienie: wizyta niemieckiego oficera, który zajął nasze mieszkanie dla wojska. Zrobiono w nim kasyno dla Wehrmachtu. Ja pamiętam tylko, jak… Mieliśmy parę dni na wyprowadzkę. Pamiętam ludzi wynoszących meble i inne rzeczy z naszego mieszkania.

Mam takie wspomnienie: miałam rowerek, strasznie stary, był kupiony z drugiej ręki, potem został odnowiony i założono mu grube opony. To był chyba wtedy najnowszy krzyk mody – taki trzykołowy rowerek z grubymi oponami. Ja nie zdążyłam ani razu na tym rowerku pojeździć. Mój rowerek też został wyniesiony z mieszkania ze wszystkim innym. Może to dziś brzmi śmiesznie, ale wtedy dla dziecka to był dramat… A myśmy się gdzieś tułali…

Przeprowadziliście się?

Nie od razu. Tułaliśmy się po różnych mieszkaniach, pełnych ludzi, w którymś z nich przez chwilę z moim dziadkiem i najmłodszą ciocią, Idką. Później byliśmy w innych mieszkaniach; w niektórych były pluskwy, w niektórych były pchły, jakieś okropne warunki; spało się na podłodze. To są takie migawki – bardzo nieprzyjemne.

I później moja mama wynajęła mieszkanie w Borku Fałęckim. To dzisiaj jest Podgórze, to dzisiaj należy do Krakowa, ale wtedy to była wioska strzechą kryta. I tam mama wynajęła mieszkanie mówiąc po prostu, że nas Niemcy wyrzucili z mieszkania, a ojciec poszedł na wojnę i nie wrócił. Co było jakby w dużej części prawdą, bo Niemcy nas wyrzucili z mieszkania.

Mama już wtedy jakoś uzyskała kenkartę, na nazwisko naszej przedwojennej służącej, dokładnie pamiętam. Nie wiem, w jaki sposób, pewnie kenkarta była kupiona; nie wiem, bo nigdy nie znałam szczegółów. …Wtedy jeszcze nie było getta, bo to było na początku, w 41 roku. W momencie, w którym powstało krakowskie getto, myśmy już od dłuższego czasu mieszkały w Borku – tylko we dwie.

Ja podziwiam dziś odwagę i intuicję mojej mamy. Skąd ona wiedziała, że nie wolno iść do getta, bo to oznacza koniec? Skąd ona wiedziała? To ona zadecydowała, że nie pójdziemy do getta. To ona zadecydowała, że my się musimy ukrywać, żyjąc jako Polacy. I ona zdobyła kenkartę i ona wynajęła mieszkanie. Pamiętam, że raz nas ojciec odwiedził, jakoś tak po cichu na parę godzin, jak gospodyni nie było w domu i potem już zniknął. Ojciec poszedł do getta, ojciec nie mógł się z nami ukrywać. Mężczyznę było bardzo łatwo zdemaskować, już nie mówiąc, że my obie z mamą nie miałyśmy żydowskiego wyglądu. A ojciec – owszem! Tak że ojciec był w getcie.

Na początku getto nie było jeszcze zamknięte. Pamiętam wyprawę do krakowskiego getta, myśmy poszły, żeby ojca zobaczyć – jakiś straszny kawał drogi. Bo myśmy mieszkały w Borku jeszcze za tak zwaną Górą Borkowską i trzeba było wrócić aż tam, gdzie dzisiaj jest ulica Lwowska. Od tego miejsca aż do naszego mieszkania za Górą Borkowską był straszny kawał drogi. Myśmy tam poszły na piechotę. I to był ostatni raz, kiedy ojca widziałam. Był wesoły i mówił, że wszystko będzie dobrze i jest zdrowy. Ojciec pracował, też chyba w warsztatach, szyli coś dla wojska – był przecież kuśnierzem… Prawdopodobnie miał nadzieję, że będzie potrzebny i przeżyje. Nie wiem, jak zginął. Ja mówię – nie wiem. Bo ja nigdy z mamą nie rozmawiałam o tym po wojnie. Jakby nic mnie to nie obchodziło.

Zosiu, nie tylko Ty. My uratowani – „dzieci Holocaustu” – baliśmy się myśleć o przeszłości. Zepchnęliśmy ją na dno niepamięci.

Widzisz Kasiu, ja nawet chodziłam po wojnie do szkoły hebrajskiej, o czym będę jeszcze mówić. Ja wiedziałam, że jestem Żydówką, zawsze wiedziałam i nigdy nie miałam z tym żadnych problemów. Natomiast w ogóle mnie nie obchodziło to, co się stało. Ja wiedziałam, że myśmy przeżyły (i w jaki sposób) i nigdy mamy nie zapytałam, skąd ona wiedziała, co będzie z Żydami… Ja myślę, że to była po prostu kobieta czująca… Dzisiaj nikt nie żyje…

Czująca bardzo, bo tego wiedzieć nie było można.

To trzeba było jakoś przeczuwać, czuć, że getto to jest pułapka. Ona miała kenkartę i pracowała! Bo dał jej pracę w Krakowie przedwojenny znajomy dentysta. Ona pracowała przed wojną w żydowskim składzie towarów dentystycznych, ona znała bardzo wielu dentystów pracę dał jej Polak, dentysta, znajomy przed wojną i ona cała wojnę chodziła do pracy w Krakowie. To był sposób na przeżycie, ona zarabiała. Ale przecież ryzykowała codziennie. Ktoś ją mógł rozpoznać. A jednak z Borku chodziła do pracy i później z Łęgu do Krakowa – także.

Myśmy mieszkały całą wojnę w Borku. Ja w tym Borku nawet zostałam ochrzczona. Byli tam znajomi, którzy zostali moimi rodzicami chrzestnymi. Księdzu powiedzieli, że jestem dzieckiem nieślubnym, imię ojca – nieznane. Przyjął to za dobrą monetę, wierzył, czy nie, wszystko jedno. Ochrzcił mnie, miałam rodziców chrzestnych. Pamiętam, jak pytali, czy zdajemy sobie sprawę, jak oni ryzykują. Chyba mama sobie zdawała sprawę. Ja mówiłam, że tak, ale, przecież dziecko nie rozumie do końca, jak to jest…

Ja wiedziałam, że nie wolno mi nigdy mówić, nie wolno się przyznawać. A że byłam katoliczką i Polką… W każdym razie miałam metrykę, bo musiałam iść do szkoły. Miałam metrykę na późniejszą datę urodzenia, na fałszywą datę urodzenia. Tak czy inaczej wojna trwała, kiedy ja musiałam iść do szkoły. W tym Borku jeszcze nie poszłam, bo myśmy się musiały stamtąd wynieść, ponieważ tam, w tej „sielance”… –bo to była sielanka w zasadzie. Co prawda siedziałam całymi dniami sama w domu, ale nauczyłam się sama opowiadać sobie różne historie. Ale to była sielanka w porównaniu z tym, co ludzie wtedy przeżywali, o czym później dopiero się dowiedziałam.

Zaczął nas szantażować granatowy policjant. Po wojnie się okazało, że on był na tropie innej żydowskiej rodziny, która się ukrywała w Swoszowicach. Myśmy poznały ludzi, których on szukał. Nie wiem, jakim cudem trafił do nas. Przychodził i mówił, że on wie, że my jesteśmy Żydzi, i że on nas musi zaprowadzić na Gestapo. Po cywilnemu przychodził oczywiście. Mama mu oddawała to, co mieliśmy wyniesione z domu, oddawała mu wszystko… Są takie szczegóły, które mi się wbiły w pamięć. Jako mała dziewczynka miałam pajacyk do opalania (to się dawniej nazywało pajacyk). On nawet ten pajacyk zabrał.

A jak przyszedł drugi raz, to powiedział, że jego żona płakała i nie chciała przyjąć pajacyka, taka czuła… Ale nie przyniósł go z powrotem, nie przyniósł. Dwa razy był i dwa razy przychodził z tym, że musi nas zabrać na Gestapo. Ja mówiłam pacierz wieczorny, nie wiem, co mama mu powiedziała. Oczywiście nie „przyznała się”. I po drugiej wizycie, to praktycznie już nie było mu co dać, i mama postanowiła, że musimy uciekać.

I gdzieś jej się udało załatwić, że przeniosłyśmy się do innej wsi. Do tak zwanego Łęgu, dzisiaj to jest część Nowej Huty, tam jest wszystko zabudowane, ale wtedy to była szczera, dzika wieś, nad Wisłą. Nie wiem jak to załatwiła, zdaje się, że przekupiła jakiegoś urzędnika, który prowadził meldunki, żeby nas nie wpisywać do żadnej księgi meldunkowej. Jak jej się tak udało zrobić – nie wiem. Jej chodziło o to, żeby ten policjant nas nie mógł znaleźć…

Więc jak mówiła mi, jakoś udało się jej tak załatwić, że nigdzie to nie było wpisane. … Jakim cudem, to ja nie wiem. Bo mieszkałyśmy pod konkretnym adresem, musiałyśmy mieć pewnie kartki żywnościowe, ja musiałam iść do szkoły. Nie wiem, jak to zrobiła. Ale z kolei wynajęła u jakiejś gospodyni mieszkanie, miała kenkartę, chodziła do pracy, więc mogła zapłacić czynsz. Mieszkałyśmy w Łęgu, ja tam poszłam do pierwszej klasy. Oczywiście żyłam z dziećmi polskimi jako katoliczka. Umiałam wszystko co trzeba, bo ja się nauczyłam, nauczono mnie szybko. Ja nie wiem nawet kiedy i jak nauczyłam się czytać, więc czytałam książeczki do nabożeństwa. Umiałam czytać zanim poszłam do szkoły. Na religii byłam najlepszą uczennicą. Ale potem się dowiedziałam, że wszystkie Żydówki tak miały…

Tak, tak!

Nauczycielka kazała mi czytać dzieciom książeczki, żeby nie hałasowały, kiedy musiała na chwilę gdzieś wyjść. No, krótko mówiąc takeśmy dotrwały. Jak byłam w drugiej klasie, przyszło wyzwolenie. Na wsi nas zastało, niedaleko Czyżyn. Tam jakieś lotnisko niemieckie było bombardowane, ale potem się okazało, że tam stały atrapy dział przeciwlotniczych, nieprawdziwe. Pamiętam, jak nasz gospodarz urządził popijawę z radości, myśmy były zaproszone. Przyszedł tam jeszcze jakiś rosyjski żołnierz napić się wody po drodze.

I myśmy zaraz (w lutym) przeniosły się do Krakowa. Oczywiście nie mogłyśmy wejść do naszego mieszkania, tam się zaraz po wojnie umieścił Związek Literatów Polskich: Krupnicza 22. To był nasz adres przedwojenny: Krupnicza 22. Ale mama znalazła inne mieszkanie, na Pomorskiej, opuścili je Niemcy, można było dostać na nie przydział. No i wróciłyśmy z mamą – my obie.

Mama oczywiście szukała ojca; dowiadywała się przez Czerwony Krzyż, płakała po nocach; ludzie wracali. Nie było śladu. Zostało ustalone później, że ojciec nie zginął podczas likwidacji krakowskiego getta ani w obozie płaszowskim. Tych, co pracowali, nie „likwidowano” od razu. On został wywieziony do Auschwitz i tam zginął. Tam ślad po nim zaginął.

Mama wyszła za mąż potem za człowieka, który wrócił jako żołnierz polskiej armii. Wyszła za Żyda ze Lwowa, który był wywieziony przez Rosjan. Stracił rodzinę – żonę i dwie córeczki we Lwowie, a sam przeżył. Był w Czerwonej Armii, a potem w I Armii (polskiej). W Krakowie się zdemobilizował i ożenił się, mnie zaadoptował, przyjęłam jego nazwisko.

Mama mnie zapisała do szkoły Tarbutu. W Krakowie była hebrajska szkoła – to była piąta i szósta klasa, do czwartej klasy chodziłam jeszcze do polskiej szkoły. Do szkoły Tarbutu przyszłam taka zupełna gojka. Nie wiedziałam o niczym, co żydowskie. Chodziłam do kościoła.

Tarbut – hebr.kutura. Tu nazwa żydowskiej szkoły

Ja wszystko, co poznałam, brałam na serio – religię katolicką oczywiście też. Ale poszłam do Tarbutu i bardzo szybko stałam się ateistką, po prostu tak z dnia na dzień… Nie lubiłam chodzić do kościoła, ale chodziłam, bo myślałam, że jeśli opuszczę mszę, to będzie grzech śmiertelny. W lecie mdlałam w kościele, w zimie nogi mi zamarzały na posadzce. Nie znosiłam chodzenia do spowiedzi. Nic nie lubiłam z tego, co robiłam. Myślałam, że muszę.

Kiedy poszłam do Tarbutu, kazano mi w niedzielę przyjść do szkoły, bo myśmy mieli wolne soboty. W niedzielę się chodziło do szkoły i mieliśmy humasz… A ja doszłam do wniosku, że żadnego Boga nie ma.

Humasz – Pięcioksiąg Mojżesza, Tora. Tu – czytanie Tory.

I poczułam ulgę, że nie muszę więcej chodzić do kościoła. W szkole były dzieci, które uczyły się tam już rok, bo szkoła była od roku. Ja poszłam do czwartej klasy. Oczywiście nie znałam języka jidisz. Moi rodzice oczywiście znali jidisz, ale pamiętałam, że przed wojną, że mówili po żydowsku, kiedy chcieli, żeby dziecko nie rozumiało. Wtedy doprowadzali mnie do furii, krzyczałam na nich, żeby mówili „po ludzku” albo „normalnie”. Ale na szczęście mama mówiła dobrze po polsku i ja się uczyłam mówić w domu tylko po polsku, czysto bez żadnych naleciałości. To nam też bardzo pomogło. Wychowanie w języku polskim było też bardzo ważne.

W nowej szkole dzieci już trochę znały hebrajski. Były tam całe grupy, które przyjechały razem z domów dziecka ze Związku Radzieckiego, albo mieszkały w żydowskim domu dziecka. Znały hebrajskie piosenki. Ja nie umiałam nic, ale spodobało mi się to niesamowicie! Ja bardzo szybko się uczyłam, a w hebrajskim się zakochałam. Co prawda w piątej klasie miałam tylko dostatecznie na koniec roku z hebrajskiego, ale już w szóstej klasie miałam dobrze.

Było trudno. Brakowało podręczników, nauczyciele pisali na tablicy. Był jeden podręcznik, pożyczało się, potem doszły jakieś czytanki. W szóstej klasie było więcej materiałów. Ale uczyłam się. Język hebrajski mi się ogromnie spodobał. Potem uczyliśmy się piosenek hebrajskich… Mnie się to wszystko tak spodobało ogromnie. Zapisałam się do szomrów. Byłam taka szczęśliwa.

Haszomer Hacair – młodzieżowa organizacja syjonistyczna, w skrócie Szomer.

Urządzaliśmy święta żydowskie, bo to była szkoła syjonistyczna, nie religijna. Religia to był przedmiot, jak każdy inny. Święta miały charakter patriotyczny. Był akurat czas przełomowy, (ja tam chodziłam w latach 47–49), walczyło się o Izrael, potem Izrael powstał. Chłonęłam syjonistyczne przesłanie. To, co we mnie wtedy zapadło, już zostało. Po dwóch latach zamknięto mi szkołę…

Nie myślałaś z mamą o wyjeździe?

Myślałam – oczywiście. Byłam przygotowana do wyjazdu. Miałam jechać na Hachszarę. Wymusiłam na rodzicach, żeby mi podpisali zgodę. Kiedy zamknięto moją szkołę, ojciec wniósł o paszport. Wyrzucili go z partii, nad czym bardzo nie ubolewał. Odmówiono nam paszportu. To był rok 50 – wszystko się już zatrzaskiwało.

Hachszara – kolonia rolnicza.

Ile naszych koleżanek ma podobny epizod… Ilu rodziców podjęło decyzję o wyjeździe, po czym wyrzucono ich z pracy, odmawiając jednocześnie paszportu.

Ojca nie wyrzucono, on pracował Centrali Produktów Naftowych ale potem sam odszedł. Był hydraulikiem, założył własny warsztat. Uważał, że tak będzie lepiej. Moja mama próbowała po wojnie prowadzić skład towarów dentystycznych, ale szybko zrezygnowała. Zaczęli ją domiarami gnębić, zaczęto „prywatną inicjatywę” niszczyć. Wszystkie dzieci po Tarbucie poszły do szkoły Towarzystwa Przyjaciół Dzieci.

Gdzie nie było religii…

Gdzie nie było religii! Całą grupą poszliśmy i całkiem nam było dobrze w siódmej klasie, a potem znów razem do ósmego liceum. O Tarbucie prawie się zapomniało. Moje koleżanki – część wyjechała z Polski, a część poszła zwykłym trybem, aby tu normalnie żyć. W 56 roku, kiedy znowu można było wyjeżdżać, wyjechała moja ciotka z wujkiem (ona z wujkiem, wtedy jeszcze narzeczonym, została wywieziona ze Lwowa w czasach radzieckich). Oni przeżyli w Kazachstanie. Tam się urodził Heniek, mój kuzynek, miał dwa lata, kiedy przyjechali do Polski w 46 roku. Do Izraela wyjechali w 56. Ja już nie chciałam wtedy wyjeżdżać.

Bo był październik…

Byłam taka zaangażowana w to, co się działo w Polsce, tu rewolucja, gdzież ja wyjadę do Izraela. To moje żydostwo było uśpione przez wiele lat. Bo tak: moi rodzice jeszcze chodzili do TSKŻ-etu (Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów), głównie chodzili tam na dansingi, mieli tam swoje towarzystwo. Mój młodszy brat chodził do TSKŻ-etu, jeździł na żydowskie kolonie.

Ale urodził się już po wojnie?

Tak, w 50 roku, z drugiego ojca. Ja byłam pomiędzy rodzicami a bratem – do TSKŻ-etu nie chodziłam, szkołę mi zabrano. To było dla mnie potwornym przeżyciem, bo ja kochałam, uwielbiałam tę szkołę, to środowisko, ten szomer. Parę lat byłam out i dopiero w 89 roku… Ale to zupełnie inna historia.

Ja bym wróciła jeszcze do tych wojennych historii… Bo ja przeżyłam z mamą i po wojnie ja nie rozumiałam, tego, co ona naprawdę zrobiła. Mnie się to wydawało oczywiste, że ja jestem z mamą, że mama wychowuje swoje dziecko. Bo ja wiem, że rodzice pracują na utrzymanie dzieci i ja się dobrze uczyłam, tego ode mnie wymagano.

Nie zastanawiałam się, a ponieważ umiałam czytać, czytałam gazety, ja wierzyłam we wszystko, co te gazety piszą; ja chciałam być zaangażowana, ponieważ socjalizm przyszedł z Armią Czerwoną, która nas wyzwoliła, jakby na to nie patrzeć, nas Żydów, przynajmniej tych, co nie mieszkali na Wschodzie. Bo na Wschodzie było zupełnie inaczej. Ale nas wyzwoliła naprawdę i bez względu na to, co się później stało, uwolniła nas od okupacji hitlerowskiej, od Zagłady i mieliśmy z powrotem prawo do życia.

I ja się strasznie w to wszystko angażowałam. Ja czytałam gazety, ja chciałam być postępowa. Uważałam, że jak mama siedzi w domu, to co ona ma do roboty… Myśmy się zaczęły rozmijać. Ja chciałam żyć w innym świecie, nie było już porozumienia między nami. Później, w tepedowskiej szkole byłam w ZMP (Związku Młodzieży Polskiej). I ja nigdy się nad tym nie zastanawiałam, że moja mama była po prostu bohaterką, że ona miała odwagę, intuicję, ryzykowała codziennie.

Wychodziła i mogła spotkać tego wrednego policjanta.

I wyobraź sobie – ona mi powiedziała po wojnie, że ona go raz spotkała – był w mundurze i odwrócił głowę. Był w mundurze z numerem, a to już był ostatni rok wojny. Ona mi powiedziała, że on chyba jej nie chciał zauważyć, że on się chyba bał. Bo on już myślał, co będzie dalej, to było rok przed końcem wojny. Tak przypuszczam… Bo myśmy mieszkały w Łęgu, to był 44 rok chyba, pamiętam, była jakaś niemiecka gazeta, wydawana dla Polaków, tam pisano o Powstaniu Warszawskim, jakiś taki potwornie propagandowy artykuł, to musiał być 44 rok. I ona go spotkała na ulicy i powiedziała, że on jej nie chciał poznać (wtedy był w mundurze, miał służbowy numer). On się chyba już bał. Przecież mogła powiedzieć, że on do niej przychodził, żeby nas szantażować, że zabierał rzeczy…

No oczywiście…

Mama się jakimś cudem dowiedziała po wojnie, jak on się nazywa i miała go nawet szukać, ale jakoś w końcu później, nie wiem, czy nie miała możliwości, czy energii, machnęła ręką, co mu zrobi?

Ja podkreślam zawsze, że pomagało nam trochę ludzi, że bez tej pomocy, to ja sobie nie wyobrażam, jak byśmy przeżyły. Gdyby nie te dokumenty, gdyby mama nie miała pracy, gdyby nie ci ludzie, którzy pomogli z chrztem i to, że ja miałam metrykę, gdybym ja nie miała autentycznego nazwiska… Metryka była na autentyczne nazwisko, że nie można było nas na niczym przyłapać. Ale nie można było przeżyć bez pomocy!

Natomiast mama, no rzeczywiście, ja tego nigdy nie doceniałam za jej życia. Nawet nie po jej śmierci. Dopiero rok później, jak weszłam w środowisko „Dzieci Holocaustu” i jak wszyscy zaczęli o tym mówić. Bo ja całe życie żyłam do przodu, ja nigdy nie chciałam myśleć o tym, co było. Uważałam, że przeszłość to była i nie ma! W Tarbucie się też o tym nie rozmawiało, w ogóle. Myśmy byli przygotowani do powstania, nawet do tego, aby być chalucami, pracować w kibucu, żeby budować Izrael. Być zupełnie kimś innym.

Chaluc – żydowski osadnik, pionier w Izraelu.

W ostatniej klasie wprowadzono jedną godzinę jidisz tygodniowo, ale wszyscy to tak traktowali… Bo była druga szkoła żydowska i między naszymi szkołami był stosunek bardzo niechętny, myśmy tamtych uważali za gorszych, bo oni chcą być jidisz, a myśmy chcieli do Izraela… I myśmy się uważali za coś zupełnie innego. …U nas się nigdy nie myślało o przeszłości, ani się o niej nie opowiadało. Nikt nikogo nie pytał o przeżycia…

Ale w Izraelu w pierwszych latach też nie wolno było mówić…

Ja czytałam o tym dużo, nikt nie chciał słuchać nawet.

Ale jakie oburzenie…

Ale jakie oburzenie: „szli jak barany na rzeź – i co tu opowiadać”.

A jak Halina Birenbaum, ona była trochę starsza od nas, bardzo chciała opowiadać, bo to jest jej misja, odpowiadano i w Izraelu i w Polsce: my wiemy, my wiemy… Ale my wam opowiemy, jak myśmy osuszali bagna.

Myśmy też w szkole byli przygotowani do tego, żeby osuszać bagna, a nie żeby wspominać straszne przeżycia okupacji. Tak że się o tym nie mówiło, nie myślało, nie znało… Mało, ja do końca nie wiem, jak zginął mój dziadek i najmłodsza ciocia, Idka. Bo na ten temat moja mama nigdy nie chciała mówić, ale ona wiedziała. Wiedziała.

Jak byłam w Izraelu, ciocia Lola, jakąś aluzję zrobiła. I ja do końca nie wiem, kto zabił dziadka, czy on zginął w akcji, czy w pogromie? Czy on zginął w Tarnowie czy w Korczynie, bo nie w Krakowie. Bo z ciocią Idką byli gdzieś poza Krakowem. Tak, że oni zginęli dość szybko na początku wojny, na pewno nie później niż w 41 roku, nie w krakowskim getcie. Okoliczności tych śmierci są niewyjaśnione. Ja mam z dziadkiem jedno wspomnienie. Jak mieszkaliśmy we wspólnym mieszkaniu, to mnie kiedyś trzymał na kolanach. Mama mi mówiła, że dziadek wymyślił moje imię. A moje imię jest prawdziwe. Nazwisk miałam pięć. Ja to wszystko znalazłam w internecie. Niby znałam to z opowieści mamy…

Mam koleżankę, która jest bardzo biegła w poszukiwaniach w internecie i ona mi powiedziała, że krakowscy Żydzi w Tel-Avivie założyli stronę internetową (www.szoroshim.org), na której można znaleźć wszystko o krakowskich Żydach. I ona weszła na stronę i znalazła informacje o moich rodzicach, o zmianach nazwisk, o mojej ciotce. Okazało się, że kiedy oni po wojnie przyjechali do Krakowa, ona z wujkiem jeszcze nie byli małżeństwem, przyjechali z dzieckiem i w Polsce wzięli ślub. Dowiedziałam się o tym, gdzie i kiedy urodził się mój ojciec, jak miał na imię mój dziadek, bo nawet tego nie wiedziałam. I ja mogłam szukać historii rodziny, śledzić to, co zapisane w dokumentach czarno na białym. Kazałam to sobie wydrukować i posłałam do Izraela mojemu kuzynowi. On jest Hejman, a coś było tam o Hejmanach. Mój brat ma odpis…

A twój brat jest w Polsce?

Brat mieszka w Krakowie, założył rodzinę, bardzo szczęśliwie się ożenił. Ma dwóch wnuków. Jestem bardzo szczęśliwa. Powtórzę to nieraz. Przede wszystkim ja miałam po prostu szczęście, że byłam z matką. Po wojnie urodził się brat. Mam jego rodzinę. Ja sama wyszłam za mąż, urodziłam syna. Mam własną rodzinę: syna i dwie wnuczki. Jestem szczęśliwą osobą.

Wyobrażam sobie, że twoja rodzina przed wojną była zamożna…

Nam się na pewno dobrze powodziło. Ojciec – kuśnierz, który miał pracownię w samym środku miasta, mama też pracowała. Było ładnie urządzone mieszkanie i służąca. Mieliśmy taką Józię właśnie, od której później wzięłyśmy nazwisko.

Bierzesz udział w lauderowskich obozach (organizowanych przez fundację Laudera), jesteś obecna w życiu społecznym Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu”; jesteś entuzjastką odrodzenia tradycji żydowskich w Polsce. A twoja droga do odnowy własnego żydostwa…

Najpierw był Tarbut, to było takie naturalne, bez żadnego wysiłku. Długi czas potem moje żydostwo było uśpione. Oczywiście cały czas byłam solidarna z Izraelem i na tym się kończyło. W 88 roku, nagle z Izraela przyjechała moja ciotka z wujkiem, jeszcze jednym moim wujkiem… Jak ją zobaczyłam, cała przeszłość do mnie wróciła, stanęła przed oczami. Przypomniała mamę, ciocię Lolę…

Kiedy umarła twoja mama?

W 61 roku, bardzo młodo, miała czterdzieści dziewięć lat. Mama miała strasznie wysokie ciśnienie. Ja przeżyłam dość, ale ona! Dostała wylewu i po miesiącu zmarła. Mama umarła, Adaś, mój brat był mały. Ja zostałam z ojcem…

Tym drugim ojcem…

Tym drugim. Też już nie żyje. Ciotka z wujkiem zaprosili mnie do Izraela. Już po zmianach politycznych w Polsce pojechałam do Izraela i od nich dowiedziałam się, że istnieje Stowarzyszenie „Dzieci Holocaustu” w Polsce. Że są zjazdy międzynarodowe ocalonych dzieci i ja mogłabym na taki zjazd kiedyś pojechać. To było dla mnie niesłychane.

Tymczasem próbowałam sobie odnowić język hebrajski. Po dwóch latach Tarbutu ja swobodnie rozmawiałam po hebrajsku; tyle że zawsze robiłam błędy ortograficzne. Później zapomniałam… Kiedy miałam jechać do Izraela, prosiłam, żeby mi przysłali jakieś rozmówki językowe, słownik hebrajsko–angielski. W Izraelu zaczęłam czytać szyldy, tylko słowa powolutku sobie przyswajałam. To był wrzesień 89, zaraz po tym jak Mazowiecki został premierem. Ja w telewizji izraelskiej widziałam, jak on zasłabł. Strasznie się zdenerwowałam. Byłam w „Solidarności” cały czas; wydawałam konspiracyjną gazetę.

Ale nie wpadłaś…

Raz tylko na czterdzieści osiem godzin. Złapali mnie z ulotkami, kiedy szłam 3 maja na mszę za ojczyznę do Katedry Wawelskiej.

W Izraelu mnie się wszystko podobało, byłam zachwycona. Ale chciałam wracać. Przecież wygrałam tę wojnę z komuną – prawda? A tam w Polsce beze mnie tyle się dzieje! Wróciłam i zaczęłam szukać Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu”. Zaczęłam pytać. Chodziłam też do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Izraelskiej, bo już mnie ciągnęło ku Żydom. Ale nie wiedziałam, gdzie wejść, bo nie chciałam do żydostwa tradycyjnego z powrotem. Było Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Izraelskiej. Myślałam, że dla mnie ta droga, tym bardziej, że Jerzy Turowicz do niego należał i poseł Zdrada, mój kolega z „Solidarności” – tacy fajni ludzie. Mieliśmy spotkania. Tam poznałam Henia Halkowskiego i on mi powiedział „jeżeli ty szukasz „Dzieci Holocaustu”, wiedz, że oni będą na obozie w Zaborowie”

Przyjechałam do Zaborowa dzień później niż inni, bo ja wtedy pracowałam, coś mi stało na przeszkodzie. Ale przyjechałam. I to był dla mnie wstrząs, jakbym się znalazła z powrotem w Tarbucie. Tu lekcja hebrajskiego, tu się śpiewa, tu są sami Żydzi dookoła. I ten Michael Schudrich. Ja poznałam wtedy Michaela i rabina Libera. Myśmy tam obchodzili „tu bi szwat” z rabinem Liberem. I te wspólnie śpiewane piosenki. Coś niesamowitego! Ja przyjechałam do Krakowa jak oczadziała. To było sześć dni tylko! Ja nie mogłam wrócić do rzeczywistości, nie chciałam wracać do rzeczywistości. Zaborów – to był jedyny obóz, na którym był cały zarząd Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu” z Zosią Zaks, z Marysią Leszczyńską, z Bietką Ficowską. Spotkałam tylu wspaniałych ludzi.

Tu bi Szwat – nowy rok drzew, w żydowskim kalendarzu religijnym okres półświąteczny.

Pamiętam, spotkałam się z dwiema moimi koleżankami w Krakowie i one mówią: „co się z tobą stało, czy ty się zakochałaś?” – Zakochałam się, ale nie w mężczyźnie. Zaczęłam im opowiadać… One były zachwycone… O Boże, jak dobrze, że wracasz do korzeni! Wtedy dopiero zapisałam się do TSKŻ. To była kiedyś reżimowa organizacja, po 89 roku stała się inna, samodzielna. Postanowiłam: ja muszę być z Żydami.

Śródborów 2006

Rozmawiała Katarzyna Meloch

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu