Janina Bauman ▶️

Janina Bauman, urodzona w 1926 r.

Chciałam gdzieś pasować, robić ważne rzeczy

Filmowe wspomnienie Janiny Bauman jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation. (kliknij, żeby zobaczyć)

IRENA GARWARSKA-KOWALIK: Kiedy się Pani urodziła?

JANINA BAUMAN: Urodziłam się w Warszawie, 18 sierpnia 1926 roku. Ojciec mój Szymon Lewinson, był lekarzem – urologiem. Mój dziadek, Aleksander Fryszman także był lekarzem urologiem. Lekarzami byli także inni członkowie rodziny. Wszyscy żyli i pracowali w Warszawie, byli zasymilowani i mówili po polsku, nie byli religijni.

Do szkoły chodziłam w Warszawie, do powszechnej tylko przez jeden rok. Przedtem uczyłam się na kompletach. Później, przez rok, byłam w gimnazjum imienia z Tańskich Hoffmanowej. Było to gimnazjum państwowe, do którego zdałam konkursowy egzamin. A to dlatego, że ojcu zależało, żebym w przyszłości poszła na medycynę. (Aby dostać się na medycynę trzeba było mieć maturę z państwowej szkoły.) Do państwowej szkoły i do gimnazjum też trudno było się dostać. Spędziłam tam rok i zaraz potem wybuchła wojna.

Kiedy wybuchła wojna miałam 13 lat. Ojciec został zmobilizowany, był oficerem rezerwy, w 1920 roku jako lekarz  brał udział w kampanii przeciwbolszewickiej, został wtedy ranny i zaraził się tyfusem. Został zmobilizowany jeszcze przed wybuchem wojny, kilka dni wcześniej. Wyszedł ze szpitalem polowym, z armią na wschód. Jedyna wiadomość była z Kozielska, a potem zginął w Katyniu wraz ze stryjem Józefem Lewinsonem.

Czy mogłaby Pani wrócić do tego okresu jeszcze przed wojną i opisać czym była Pani rodzina, jaki to był dom, jaka była atmosfera, kto mieszkał z Panią, jak wyglądało życie rodzinne i co znaczyło dla Pani być Żydówką, Polką żydowskiego pochodzenia?

Pierwszego mieszkania, gdzie się urodziłam, na Senatorskiej 10, nie pamiętam. Miałam cztery lata kiedy przeprowadziliśmy się na Sienną 5 i wtedy też urodziła się moja siostra – Zosia. Było to duże mieszkanie, siedmiopokojowe, ale z tego dwa pokoje były zajęte przez przychodnię lekarską mojego ojca.

Od wczesnego dzieciństwa pamiętam pacjentów, którzy siedzieli w przedpokoju czekając, aż ojciec ich przyjmie. Ja się ich trochę bałam. To byli Żydzi przeważnie, w kapotach i w tych czapkach, z brodami i mówili bardzo głośno po żydowsku. Ja tego nie rozumiałam i  bałam się przechodzić przez ten korytarz. Teraz się tego wstydzę, ale wtedy się bałam.

Matka zajmowała się gospodarstwem, była wiecznie zajęta, bo pacjentami też się jakoś zajmowała, miałam z nią niewiele kontaktu, w gruncie rzeczy. Ojca widywałam właściwie tylko w niedzielę, jeżeli miał czas, bo właściwie pracował do późnej nocy. Miał wizyty u pacjentów,  od rana był w szpitalu i w domu też przyjmował. Bardzo lubiłam dom moich dziadków, gdzie dziadek też był niewidoczny, ale za to babcia była zawsze do mojej dyspozycji. No i była kochana ciocia Mania.

Czy dom dziadków był religijny? Czy też nie?

Zupełnie niereligijny, nawet moich pradziadków dom też nie był szczególnie religijny. Ja pamiętam swoją prababcię. W domu prababci urządzało się święta żydowskie i to było właściwie jedyne żydowskie, co w tej rodzinie występowało. Na Pesach (Żydowską Wielkanoc) były przyjęcia i na Nowy Rok (Rosz ha-Szana).

Pamięta Pani? 

Pamiętam. Ja miałam jakieś, siedem czy osiem lat gdy prababcia umarła, ale pamiętam.

A jak prababcia się nazywała? Jak miała na imię?

Amelia Rumsztajn. Ten cały obrządek, chyba był dość uproszczony u prababci .Była ryba, była maca, były lichtarze i była olbrzymia rodzina.Przez dwa duże pokoje – na Gęsiej to było – ciągnęły się stoły i zasiadała przy nich rodzina: młodzież, kuzyni, ciotki, i wujkowie, – mnóstwo, mnóstwo ludzi, z których nikt prawie nie przetrwał potem.To była moja jedyna żydowska przeszłość , ta z dzieciństwa. Ani w domu dziadków, ani w domu rodziców tego nie miałam.

Pamięta także Pani odpowiadanie na pytania podczas sederu pesachowego?

Nie odpowiadałam, w ogóle nie pamiętam, żeby ktoś nam czytał Hagadę. Dopiero później, w Izraelu miałam z tym do czynienia. Ja nie rozumiałam co znaczy Żyd. No oczywiście słyszałam to słowo gdzieś i pytałam ojca, co to jest Żyd?

Jak była Pani pierwsza szkoła ?

Ja chodziłam na komplety, właśnie takie dziecinne komplety. Było kilkoro dzieci i nauczycielka. Nie wiem dlaczego – tak mnie rodzice posyłali.

A na tych kompletach jakie dzieci były – polskie czy żydowskiego pochodzenia?

To były dzieci znajomych rodziców  i nauczycielka.Kiedy spytałam ojca, co to znaczy, to ojciec był bardzo zakłopotany – nie bardzo wiedział jak to wytłumaczyć. Zaczął wyliczać, że ja jestem Żyd, mama jest Żydówka, i wujek Stefan i wujek Julek. A ja powiedziałam: ciocia Mania też jest Żydówką. A ojciec powiedział: nie, właśnie ciocia Mania nie jest Żydówką – ona jest chrześcijanką. Nic z tego nie mogłam pojąć.

Proszę powiedzieć kto to była ciocia Mania?

Ciocia Mania była osobą, która wychowała moją matkę i jej dwóch braci – Jerzego i Stefana – młodszych. I potem, już jak oni dorośli, to ona po prostu została jako członek rodziny w domu moich dziadków. Tam zajmowała się domem, gospodarstwem. I to była ta ciocia, którą najbardziej kochałam. I nagle dowiaduję się, że właśnie ta ciocia jest inna. Dlaczego? Co to znaczy? To był  dla mnie bardzo trudny problem .

Później, latem, jeździłam do Konstancina, gdzie dziadek w początku lat trzydziestych zbudował willę dla całej rodziny.  I tam właśnie  zwykle królowała ciocia Mania. I zabierała mnie po zakupy do Jeziorny. A Jeziorna wtedy była miasteczkiem bardzo żydowskim, taka nędza żydowska tam mieszkała. No to już widziałam, że to są ci Żydzi, którzy mówią w języku, którego nie rozumiem, podobnie jak ci z przedpokoju, w mieszkaniu na Siennej. Byli biedni, jacyś tacy drobni handlarze, rzemieślnicy. Dzieci bawiły  się w błocie, muchami oblepione. Jak ja mogłam to zrozumieć – to są Żydzi i my jesteśmy Żydzi. A ciocia Mania – nie. Niepojęte.

Kiedy poszłam do gimnazjum, już bardzo dobrze sobie zdawałam sobie sprawę, że jestem Żydówką. Od ojca też dostałam, pośrednio, taką lekcję. Kiedyś, gdy na kolację przyszedł stryj Józef – najmłodszy, usłyszałam rozmowę – stryj mówił, że chciałby się wychrzcić, bo już zupełnie sobie nie może poradzić – był inżynierem – że gdyby nie był Żydem, to by mógł rzeczywiście mieć świetną pracę, itd. I wtedy ojciec okropnie go  zbeształ  – powiedział mu, że pogardza takim wypieraniem się swojego nazwiska, swojej osobowości. Że to jest niegodne. Miałam wtedy dziewięć lat i to mi na całe życie zostało.

Więc kiedy poszłam do pierwszej klasy gimnazjum, byłam już bardzo  świadoma, że jestem Żydówką, i że jestem jedyną Żydówką w  całej klasie, gdzie były 44 dziewczynki. I bardzo źle się z tym czułam. Nie to, że ktoś mi  dokuczał . Chociaż owszem, dokuczały mi jakieś oślice, dwie trzecioroczne i jedna drugoroczna, które rzeczywiście  specjalnie gadały przy mnie na Żydów itd. Reszta klasy nie. Ale mimo to ja się czułam niedobrze, no bo rano była modlitwa i na końcu lekcji była modlitwa, więc stałam. Z lekcji religii wychodziłam, jedyna. Kręciłam się po szkole i nauczyciele ciągle mnie zatrzymywali: co ty tu robisz, dlaczego nie jesteś na lekcji? I musiałam  tłumaczyć. W całym gimnazjum byłam jedyna. I wreszcie…

Które to było gimnazjum?

Imienia z Tańskich Hoffmanowej. To było gdzieś na Marszałkowskiej, numeru nie pamiętam, zdaje mi się 122. Nie chciałabym wprowadzać w błąd. Gdzieś na Marszałkowskiej, w pobliżu Rysiej.

Gdzieś na Marszałkowskiej – Państwowe Gimnazjum i Liceum im. Klementyny z Tańskich Hoffmanowej mieściło się na rogu ulic Marszałkowskiej i Sienkiewicza.

Ksiądz był bardzo sympatyczny. Zawsze mnie spotykał gdy wychodziłam z lekcji.Kiedyś się odważyłam i się zapytałam, czy ja bym nie mogła zostawać. „Dobrze, naturalnie, proszę bardzo, zostań”. I to było dla mnie bardzo ciekawe i dużo się nauczyłam. Bardzo mnie interesowało. I akże lepiej się czułam.

Czy klasa też zmieniła do Pani wtedy stosunek? Te dziewczyny, które były…

Nie, nie. Te trzy, to właściwie się nie liczą. One mi bardzo dokuczały ale one były tak tępe, że nawet trudno się było tym przejmować. Natomiast inne – te najlepsze uczennice – oczywiście mi nie dokuczały, ale były takie na dystans i to mnie bardzo bolało. Nie próbowałam się z nimi zaprzyjaźnić, ale one też  z tym nie występowały. Być może to była moja wina, że się trzymałam trochę z dala. Natomiast miałam bardzo dużo dobrych koleżanek mniej inteligentnych, które tak jakoś do mnie przylgnęły, ja im pomagałam. Bardzo miłe dziewczynki, nawet przychodziły do mnie do domu. W każdym razie nie najlepiej się tam czułam, i to był jeden tylko rok i zaraz potem wybuchła wojna.

Czy u nich Pani też bywała w domu, u tych koleżanek?

Nie, nie.

Nie zapraszały Pani?

am była jeszcze jedna sprawa, że gimnazja państwowe były dla niezamożnych dziewcząt czy chłopców. Te moje koleżanki były na ogół niezamożne a ja pochodziłam z zamożnej rodziny. Tak, że byłam tam pod każdym względem nie na miejscu. I miałam trochę żal do rodziców o to, że tam mnie posłali i do siebie, że zdałam.

Proszę mi powiedzieć o miejscu, dzielnicy, w której Pani mieszkała. Jaka była, jaki był tam przekrój społeczny?

To była Sienna 5, to było różnie, to nie była ani żydowska dzielnica ani taka…

A z punktu widzenia zamożności?

Ten dom chyba był zamożny. Wielki dom z basztą, bramy wychodziły na: Sienną, Zielną i Wielką. Spalił się do cna w czasie Kampanii Wrześniowej. Czy ja wiem kto tam mieszkał? Jacyś lekarze, prawnicy. Kto mieszkał w oficynie to już nie wiem – pewnie mniej zamożni ludzie. Myśmy mieszkali od frontu, na drugim piętrze.

Czy widziała Pani także w Warszawie dzielnice biednych, chodziła tam Pani czasem? Była Pani z rodzicami?

Raczej nie znałam. Kiedy jeździliśmy do prababci na Gęsią przejeżdżaliśmy przez Nalewki. Przez te dzielnice raczej przejeżdżałam niż przechodziłam.

Czy widziała Pani w Warszawie  podobne obrazy biedy, które szokowały Panią w Jeziornej? 

W Warszawie nie. Gdy szłam do babci na Graniczną widziałam brodatych Żydów, zwłaszcza na Królewskiej – tam była Giełda. I W Ogrodzie Saskim – tam byli i bogaci i byli biedni.

Jak wyglądała niedziela w Ogrodzie Saskim? Czy Pani chodziła tam na spacery?

Chodziłam do Ogrodu Saskiego jako malutkie dziecko.Potem to już chyba nie.

Jeszcze może wróćmy do szkoły. Jaka była atmosfera w szkole i jak traktowana była Pani przez nauczycieli?

Moją ukochaną nauczycielką była pani od polskiego – pani Kwaskowska chyba. Ubóstwiałam ją. To była dobra, bardzo stara nauczycielka, miała 50 lat.Wiedziałam, że ona mnie bardzo ceni, bo wielokrotnie kazała mi na głos czytać pracowania i miałam dobre stopnie itd.

I potem nagle, jak przyszło półrocze, czy to już było na koniec – nagle nie mam piątki z polskiego tylko czwórkę. I nikt nie miał piątki z polskiego – ona była bardzo surowa. Ale wśród tych czwórkowych to ja wiedziałam, że jestem lepsza od wielu z nich, że powinna być jakaś różnica. I  skomentowałam to sobie w ten sposób, że ona nie chciała mi dać piątki ze względu… Ja nie wiem, możliwe, że  tylko moje uprzedzenie.

Ale w każdym razie zapamiętała to Pani…

Nie wiem ile było z tamtej strony a ile z mojej własnej strony. Natomiast prawdą jest, że nauczycielka matematyki, która była wychowawczynią klasy, wygłaszała takie rzeczy: „Nie kupujcie u Żydów, nie chodźcie do żydowskich kin”. No do tej mojej wychowawczyni nie chodziłam ze żadnym sprawami, bo już byłam zrażona. No to jest chyba wszystko, co pamiętam o tamtych  szkolnych czasach. To był wszystkiego jeden rok.

Zanim wybuchła wojna – co Pani pamięta z atmosfery w domu? O czym się mówiło, jakie się czytało pisma?

Mówiło się dużo i szeptem o Hitlerze. Już wiedziałam, że Hitler jest groźny, że faszyści itd. Mówiło się o wojnie w Hiszpanii – także wśród moich kolegów w szkole powszechnej. Jedną klasę (szóstą) zaliczyłam w szkole powszechnej – to była szkoła, gdzie chodziły żydowskie dzieci i uczyli nauczycIele Żydzi, a zamiast religii uczyliśmy się historii Żydów.  Tam dzieci były bardzo rozpolitykowane. Ja nic z tego nie rozumiałam. Mój dom nie był polityczny. Moi koledzy mówili o komunistach dobrze, a moi dziadkowie mówili, że to źle.

Wojnę w Hiszpanii się śledziło – moja koleżanka mnie spytała: „Po czyjej jesteś stronie: powstańców czy rządowej?” Odpowiedziałam: „Oczywiście powstańców – bo powstańcy wiadomo: bohaterowie, patrioci a rząd to zawsze źle”. Potem w ogóle,moi koledzy nie chcieli już ze mną gadać. Wiedziało się o Mussolinim, wiedziało się o kampanii abisyńskiej. I przede wszystkim o zagrożeniu ze strony Niemiec. Rzeczywiście bałam się tego. Już rozumiałam i bałam się.

Czy cała Pani rodzina mieszkała w Polsce?

Tak,  wszyscy mieszkali nie tylko w Polsce, ale w Warszawie. Wszyscy byli na miejscu.

Jak Pani pamięta pierwsze dni września 1939 roku? Co Pani robiła, gdzie Pani była?

Spędzałam sierpień z rodzicami w Truskawcu – gdzieś tam w Galicji. I dwudziestego któregoś sierpnia, kiedy już była mowa o tym, że wojna  może wybuchnąć lada chwila – już był Pakt Ribbentrop-Mołotow –  przyszła depesza do ojca, że został zmobilizowany, że trzeba wracać z Truskawca. Nie sposób było zupełnie dostać się do pociągu, a pośpiech był wielki, bo mnóstwo ludzi właśnie było wezwanych. Wsiedliśmy w taksówkę i jechaliśmy przez 24 godziny taksówką do Warszawy.

Czy coś szczególnego Pani pamięta?

Po drodze zatrzymaliśmy się w Rawie Ruskiej, żydowskim miasteczku na kresach Wschodnich. I tam widziałam – jakoś wieczorem to było – wybuch paniki. Straszliwą panikę widziałam it o zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Ludzie biegali, ładowali jakieś wózki, jakieś bety, przedmioty. Nie wiem dokąd oni uciekali.

Później, w drodze, w nocy napotkaliśmy świeżo zmobilizowanych  żołnierzy –  byli tacy młodzi. Śpiewali, ale niemrawo i żałośnie. Pewnie byli byli zmęczeni albo wystraszeni. To też robiło straszne wrażenie.

Przyjechaliśmy do Warszawy. Matka została w domu, ojciec poszedł do szpitala – tam, gdzie był zmobilizowany. A dzieci natychmiast posłano do cioci Mani, do Konstancina.I  tam zaskoczyła mnie wojna.

W pierwszej chwili wydawało się to ciekawą przygodą. Do naszej  willi wprowadziła się ambasada angielska – przysłała trzech czy czterech pracowników. Musieliśmy zwolnić piętro, żeby mogli się tam rozgościć. Pocieszałam się, że jeżeli Anglia uznała, że Konstancin i nasza willa to bezpieczne miejsce, to nam też nic złego się nie stanie.

Po dwóch dniach kazano Anglikom wycofać się. Ojciec przyjechał  i zabrał nas i nas w pośpiechu do Warszawy. Powiedział, że Niemcy się zbliżają i będzie niebezpiecznie. I tak zaczęła się prawdziwa wojna – jechaliśmy podczas nalotu, na drodze tłok i panika.

Jak daleko Konstancin jest od Warszawy?

Osiemnaście kilometrów chyba. Do Placu Unii Lubelskiej jakieś dwadzieścia kilometrów. Ale ojciec uważał, że w Konstancinie nie będzie bezpiecznie. Zresztą brytyjska ambasada uważała podobnie.

Szykowało się oblężenie. A później było wezwanie mężczyzn do wyjścia z Warszawy. Ojciec wyruszył ze szpitalem polowym. lekarzom pozwolono zabrać samochody, i ojciec chciał zabrać matkę, moją siostrę Zosię, i mnie – żebyśmy byli razem. Ale matka powiedziała „nie”, bo babcia była bardzo ciężko chora, w zaawansowanym stanie  raka i moja matka powiedziała, że jej nie zostawi. I zostałyśmy. Ojciec wziął stryja i wuja. I samochodem pojechali z wojskiem.

Wezwanie mężczyzn do wyjścia z Warszawy – w nocy z 6 na 7 września 1939 r. płk. Roman Umiastowski, szef propagandy Naczelnego Dowództwa Wojska Polskiego, w radiowym przemówieniu polecił mężczyznom  zdolnym do noszenia broni opuścić Warszawę i ruszyć na wschód, gdzie mieli zostać zmobilizowani. Ochotnicy utknęli na drogach wśród tłumów uciekinierów, a w Warszawie wybuchła panika, że miasto zostanie oddane Niemcom bez walki.

Który to był stryj? Już go Pani wymieniała wcześniej?

Stryj Józef, ten najmłodszy stryj, który, tak jak ojciec, już był w mundurze podporucznika. I wuj Stefan, który jeszcze ciągle czekał na kartę mobilizacyjną, jeszcze był cywilem – pojechał z nimi.

Jak była wtedy atmosfera w domu wtedy? Ojciec wyjeżdża, co się dzieje?

Wszystko działo się w ogromnym pośpiechu. Już się paliło, już waliły bomby. Ojciec na chwilę wpadł do domu i już musiał wracać. Miałam takie uczucie, że już się żegnam, że już ojca nie zobaczę. I rzeczywiście nie zobaczyłam, bo później zginął w Katyniu razem ze stryjem Józefem, a wuj, cywil uratował się. Wypuszczono go i wrócił do Warszawy po jakimś czasie.

I co działo się z resztą rodziny?

Na Granicznej, w domu dziadków, zastaliśmy dużo ludzi. To było duże mieszkanie, takie trochę staroświeckie, dziewiętnastowieczne. I tam się zebrało sporo osób razem z nami: narzeczona wuja Stefana Jadwiga Aszerman i jej ojciec – Henryk Aszerman też się wprowadził. Stryj matki  głuchoniemy – Ludwik Fryszman – też się wprowadził. A potem przyszła siostra Franciszka – pielęgniarka operacyjna, pracująca z moim dziadkiem. Ona przyszła zobaczyć, co się z nami dzieje i została, bo zobaczyła, że babcią trzeba się zająć. Zajęła się nie tylko babcią, ale także uchodźcami rannymi w bramie.

Graniczna przy jakiej ulicy, nie pamięta Pani?

Tej Granicznej w tej chwili już chyba nie ma.

Tak, ale jaki to był rejon?

Dochodziło się Królewską. To gdzieś przy Placu Grzybowskim.

I to była ta brama. A w bramie?

W bramie odbywały się różne rzeczy. Przede wszystkim kobiety zrobiły kuchnię polową dla uchodźców, bo Warszawa była pełna uchodźców. Z zachodu te wozy jechały bez przerwy. Było mnóstwo rannych. Sklepy były pozamykane, nie było co jeść, więc ludzie mieli tylko zapasy. Były w tym domu sklepy, to też miały jakieś zapasy, z tego się gotowało. Kiedyś było takie ładne podejście ludzi – jedni drugim pomagali.

Jakie Pani pamięta obrazki z tej bramy, z tej ulicy, z tych pierwszych kiedy ojciec wyjechał? Jesteście w tym dużym zespole ludzkim, co Pani  z tego okresu pamięta?

Właśnie to, co opowiadam. Każdy coś robił. Pomagałam siostrze Franciszce.Mama zatrudniała mnie i Zosię do zwijania bandaży, do pomagania jej w opatrunkach, pomagałam rozdawać zupki w bramie itd. I jednocześnie tam padały te bomby. Potem zrobiło się już tak, że trzeba było zejść do piwnicy, już nie można było siedzieć na górze.

Zaczęło się życie piwniczne już nie wiem w którym dniu oblężenia. Tak żyliśmy już do końca kampanii wrześniowej – w tej piwnicy. I wszystko dookoła się paliło. Graniczna cała się paliła, nasz dom też się zaczął palić. I znalazł się jakiś człowiek z ulicy – ktoś obcy – bo tam było pełno ludzi nie z tego domu – wszyscy razem tam się gnieździli. Znalazł się dzielny człowiek, zmobilizował mężczyzn, młode kobiety – poszli tam z siekierami, z piaskiem i uratowali dom. To wyglądało na cud, bo wszystko dookoła się paliło. I skończyło się. bombardowanie i zaczęła się okupacja.

Gdzie Państwo byliście podczas okupacji?

Na  Granicznej. Już nie było dokąd wracać – dom na Siennej już nie istniał. Zresztą byśmy nie wróciły bo postanowiliśmy trzymać się razem. Jakoś tam się biedę klepało – okna się zasłaniało  dyktą, po trochu wróciła elektryczność, wróciła woda.Trochę się wymiotło gruzy. Mieszkania były pełne tynku. Ten zapach. Do dzisiaj czasem gdy czuję zapach spalenizny  kojarzy mi się właśnie z końcem września i początkiem października 1939 roku. Nie było co jeść – ratowała nas  siostra Franciszka. Było wiadomo, że ona jest niemieckiego pochodzenia, nawet mówiła z akcentem.

Pamięta Pani nazwisko?

Nie, zupełnie nie pamiętam,  zawsze to była siostra Franciszka.  Z nami mieszkała, wychodziła na całe dni, gdzieś pracowała. Myśleliśmy, że w szpitalu. No i pewnego razu powiedziała: „Chodź ze mną, pójdziemy po zakupy”. I poszłam z nią i był taki duży sklep na Marszałkowskiej – „Julius Meinl”, gdzie było mnóstwo wspaniałego jedzenia i bardzo mało klientów. Dziwiłam się. I ona pokazała jakąś legitymację, dała jakąś kartkę i dostała przydział puszek różnych: mięsnych, warzywnych. Nie rozumiałam, o co chodzi. Zobaczyłam na drzwiach, że tam jest napisane: „Nur fur Deutsche” i zdrętwiałam.

Siostra Franciszka, zrozumiałam – czy Volksdeutschka czy Reichsdeutschka – musiała widocznie się zameldować. Potem zaobserwowałam, że kiedy przechodzili żołnierze i śpiewali: „Heili heilo”, to siostra Franciszka stanęła na baczność, wyprężyła się i patrzyła z dumą. Straszne to było. Ale wobec nas była naprawdę dobrym przyjacielem, oddanym i pomocnym.

Mimo tej lojalności wobec Hitlera, siostra Franciszka nie przestała być bardzo przyzwoitym człowiekiem w stosunku do naszej rodziny. Zajmowała się babcią, była rzeczywiście dobrodziejstwem, aż do  śmierci babci – w styczniu 1940 roku. A kiedy babcia umarła, siostra Franciszka znikła z naszego życia i już nic nigdy o niej nie słyszałam.

Pewnego ranka, w listopadzie 1939 roku, zjawił się w domu wuj Stefan. I to była pierwsza wiadomość, jaką dostaliśmy o ojcu. Jego relacja była następująca: we wrześniu posuwali się samochodem z kolumną sanitarną za armią, za rządem, na wschód. Padały bomby, ale jakoś sobie radzili.

17 września zostali otoczeni przez żołnierzy Armii Czerwonej i  internowani. Zabrano ojca, stryja i wuja  (dwóch poruczników i jeden cywil)  i prowadzono pod konwojem. Ukraińscy chłopi z widłami rzucali się na polskich  oficerów i  krasnoarmiejec musiał ich  bronić. Wysłano ich do obozu w Kozielsku, ale zostali rozdzieleni – ojca i stryja posłano do obozu oficerskiego a wuja Stefana z cywilami i  żołnierzami. Od tej pory nie mieli ze sobą kontaktu, ale wuj Stefan twierdził, że oficerów traktowano nieźle i dobrze karmiono. Po pewnym czasie  wuj i inni cywile zostali wypuszczeni. Stefan przeszedł przez zieloną granicę, wędrował dwa tygodnie i wrócił do domu.

W styczniu, czy może w lutym przyszedł list z Kozielska. Ojciec pisał, że w obozie karmią tak zdrowo, że on nie ma żadnych dolegliwości (a chorował na kamicę nerkową). To był bardzo pocieszający list. Wyobrażaliśmy sobie, że przynajmniej on jeden jest tam bezpieczny.

Pewnego dnia Stefan i Jadzia, którzy byli narzeczonymi, nie małżeństwem, wrócili do domu w obrączkach i poprosili babcię o błogosławieństwo, bo właśnie się pobrali. I babcia, chociaż leżała  już nieprzytomna, ocknęła się. I dopiero potem umarła.

Dowiedziałam się, że istnieje możliwość kontynuowania nauki – moja szkoła prowadzi jakieś kursy. Oficjalnie były to kursy  gospodarstwa domowego, szycia, takie rzeczy dla panienek. Ale faktycznie to były normalne kursy szkolne, z ograniczoną liczbą przedmiotów – ale był język polski, historia, matematyka. Oczywiście zapisałam się na ten kurs. I spotkałam moją panią Kwaskowską i kilka tylko koleżanek, tych najzdolniejszych, najlepszych uczennic. Było nas tam chyba z dziesięć.

Sytuacja zmieniła się diametralnie – kiedy po pierwszej lekcji miałam wracać do domu, jedna z koleżanek szepnęła mi: „Zrzuć to świństwo” (bo chodziłam już z opaską z gwiazdą),  „Pójdziemy razem”. I mnie odprowadziły do domu. Nazajutrz dwie inne koleżanki czekały pod bramą i poszłyśmy do szkoły. Zupełnie inaczej się czułam, nareszcie byłam w towarzystwie koleżanek. Przedtem jakoś zupełnie nie było łączności a się okazało takie przyzwoite, dobre dziewczyny. Nie trwało to długo.Tamten rok szkolny był bardzo krótki, pani Kwaskowska na zakończenie  wszystkim wystawiła świadectwa z oceną dostateczną. Powiedziała: „Tak mało się uczyłyście, nie mogę dać wam więcej, zachowam dokumentację na lepsze czasy”. I tak się skończyła moja edukacja w szkole.

Później żyło się cały czas następującymi sprawami: Czy przyjedzie generał Sikorski na białym koniu i nas uratuje? Czy przyjdą Rosjanie? Wydawało nam się, że to byłoby zbawienie, bo zapowiadano już getto i jakieś straszne okropieństwa.

Jak wtedy wyglądało pani życie domowe? Czy pani nada mieszkała w domu na Granicznej?

Tak, cały czas w domu na Granicznej. Nie było gdzie pójść.

Czy zostały książki? Co uległo zniszczeniu?

Muszę się tutaj cofnąć do momentu kiedy, pod koniec oblężenia, kiedy już wydawało się, że nie ma żadnej możliwości żeby niemiecka armia się cofnęła.  Narzeczona mojego wuja Jadwiga, która cały czas porządkowała książki, nawet podczas najgorszych bombardowań, poprosiła mnie o pomoc. Wygrzebała kupkę książek z biblioteki Stefana i rozpaliła w piecu. Powiedziała: „Będziemy to drzeć i palić ”.

Dlaczego paliłyście te książki?

Co to były za książki? Na temat komunizmu, Stalina, Hitlera, na temat faszyzmu.

To były książki Stefana?

Tak. To były jego książki. Jedna szczególnie przykuła moją uwagę – bardzo gruba, pt. „Brunatna księga”. Zaczęłam przeglądać i tam były zdjęcia z przedwojennych obozów koncentracyjnych, w których Niemcy trzymali swoich Żydów i prawdopodobnie, komunistów. Zaczęłam oglądać i czytać. Włosy  stanęły mi do głowy i wtedy uświadomiłam sobie, że ja już o tym słyszałam bo w 1938 roku przyjechała z Berlina ciotka. (Zapomniałam wspomnieć, że tam mieszkała rodzina dziadka). I szeptem opowiadała straszne rzeczy o tym, co Hitler wyczynia, zwłaszcza z Żydami. Wtedy  zawsze zniżała głos i rozglądała się. Myśleliśmy, że jest wariatką, nikt jej za bardzo nie wierzył, bo zachowywała się zupełnie schizofrenicznie.

Wyjechała i zapomnieliśmy. Potem znalazłam tę książkę i zrozumiałam, że w jakimś momencie moja rodzina się dowiedziała, że to wszystko jest prawdą, tylko mnie nie powiedzieli. Spaliłyśmy te wszystkie książki w kaflowym piecu. Gdy potem zaczęły się rewizje – bo przychodzili do nas później  Niemcy rekwirować, rewidować, szukać – to już tych rzeczy nie było. Na początku było niegroźnie – chodzili, węszyli, nic nie znaleźli  i poszli.  Gdy przyszli drugi raz, to zabrali radio. To było w szczególnych okolicznościach. Mój dziadek miał samochód,  ale nie prowadził sam, tylko miał szofera. Szofer nazywał się pan Cigler, Edward Cigler. Było wiadomo, że ma niemieckie nazwisko, ale  nic poza tym. Był niespecjalnie lubiany w rodzinie, bo zachowywał się służalczo. Ten Cigler od początku okupacji został  treuhänderem – miał pieczę nad całym domem. I zaczął się zupełnie inaczej zachowywać.

Pewnego razu przyszedł do nas z dwoma Niemcami w mundurach. To było w czasie, kiedy ogłoszono, że trzeba oddawać radia. A myśmy nie mieli ochoty oddać, bo to był  wtedy jedyny kontakt ze światem. To było duże radio, które wuj Stefan przywiózł z Anglii. Zastanawialiśmy się co zrobić – czy je porąbać, czy gdzieś ukryć? Schować było trudno, bo było bardzo duże. Pan Cigler wybawił  nas z kłopotu –  wskazał żołnierzom nasze radio,  zabrali je i wyszedł zadowolony.

Groźniejszą historię przeżyli moi dziadkowie Lewinsonowie, rodzice ojca. Mieszkali przy ulicy Szczyglej, ze stryjem Julianem, który był lekarzem. Niemcy przyszli do nich w nocy, zrobili rewizję, nic nie znaleźli, ale aresztowali dziadka  i stryja Julka. Pobili jednego i drugiego i wypuścili po kilku dniach. Dziadek po powrocie do domu dostał wylewu krwi do mózgu i  umarł. Została babcia i stryj Julek.

Jak długo byliście na Granicznej? Co było dalej?

Okazało się, że getto jednak będzie. Nie było jeszcze wiadomo czy ulica Graniczna należy do getta, czy nie,  bo była na pograniczu. Tam mieszkali i Żydzi i nie-Żydzi. Okazało się, że Graniczna nie będzie należała do getta i trzeba było znaleźć jakieś lokum w getcie.

Myśleliśmy, że takie duże piękne mieszkanie bardzo łatwo będzie z kimś wymienić, bo przecież sporo nie-Żydów mieszkało na terenie getta, że nie będzie problemu, ale zjawił się pan Cigler i zarekwirował mieszkanie. Zostaliśmy bez możliwości wymiany. Na szczęście ojciec mojej cioci Jadzi, Henryk Aszerman, który przeniósł się na Graniczną,  miał swoje mieszkanie przy ulicy Długiej. Nieduże, skromne, dwa pokoje z kuchnią. Miał przyjaciela, nie-Żyda, który mieszkał na Lesznie – i po prostu się wymienili.  On przeszedł na Długą, a Henryk dostał mieszkanie na Lesznie 15. No i było wiadomo, że zabierze Jadzię i Stefana, swoją córkę i zięcia. Ale co z nami – matka, siostra i ja.  Nie nic mogłyśmy znaleźć dla siebie, więc Henryk zaproponował, żeby się wpakować do tych jego dwóch pokojów. Przyjęłyśmy propozycję i przeniosłyśmy się tam.

Co byłyście w stanie zabrać ze sobą?

Bardzo niewiele. Jeśli idzie o rzeczy cenne, a było w domu dziadka dużo cennych  rzeczy, bo dziadek był zamożnym bardzo wziętym lekarzem. Miał kolekcję obrazów polskich malarzy z przełomu wieku – Chełmoński, Malczewski, Fałat, inne dosyć cenne płótna. Były stare srebra, jeszcze z posagu mojej babci, która też pochodziła z zamożnej rodziny. Były pięknej sztychy, pamiętam. I te wszystkie cenne rzeczy poczciwa  ciocia Mania poutykała po swoich  siostrach. Miała kilka sióstr w Warszawie. Wszystkie niezamożne, w malutkich mieszkankach, z mężami, z  dziećmi. I to nas później uratowało. A sama też do jednej z sióstr się przeprowadziła.

Zabrałyśmy tylko co było najkonieczniejsze.Pan Henryk wspaniałomyślnie przydzielił nam jeden z dwóch pokojów, a sam postawił kozetkę w korytarzu i tam spał. Niewiele się zmieściło w tym pokoju. Tak zaczęliśmy żyć na Lesznie. Z początku mnie to bawiło, byłam smarkatą taką czternastolatką, że jest tak zupełnie inaczej. Mieszkaliśmy na piątym piętrze, okna było widać dachy.Ten dom, na rogu Leszna i Orlej już nie istnieje.

Jak na początku wyglądało wygląda życie w getcie?

Na początku nie było tak strasznie. Jeżeli miało się jakieś zasoby, a myśmy je mieli, bo były rzeczy do sprzedania. Można było kupić jedzenie, bo już od razu, od początku działał czarny rynek. Z niemieckich racji człowiek by się nie utrzymał, ale można było coś dokupić. Bardzo skromnie, bardzo ostrożnie wydawaliśmy pieniądze, bo nikt nie zarabiał . Ale każdy coś robił w gospodarstwie domowym. Ale dzieci, Zosię i mnie, postanowiono uczyć.

Ile lat Zosia była młodsza?

Zosia była prawie cztery lata ode mnie młodsza. Kiedyśmy przeprowadziłyśmy się do getta się miałam wtedy 14, Zosia – 10. Wszystko było blisko w tym getcie. Odnalazłam dawne koleżanki.  Byli nauczyciele, bardzo świetni nauczyciele z przedwojennej męskie szkoły Spójnia. Powstawały różne komplety, różne klasy. Chodziłam do trzeciej klasy gimnazjalnej  – było osiem  dziewczynek i trzech czy czterech nauczycieli. Niektórych świetnie pamiętam, a niektórych wcale. Tak samo koleżanki.

Były: Hania Kohn, moja najlepsza przyjaciółka, która przetrwała; Wandzia Rechthand, która zginęła; Zosia Morgenstern, która zginęła; Hala Piwnic, która zginęła (już po getcie, w ukryciu po aryjskiej stronie); była Ala Puszet, która przetrwała; Hela Fiszalt, która przetrwała; jeszcze jakaś Jakubowska, której imienia nie pamiętam i nie wiem co się z nią stało. Ale sporo nas przeżyło. Jeśli idzie o nauczycieli, najlepiej pamiętam polonistę, który się nazywał Zdzisław Libin. Był wspaniałym nauczycielem i wszystkie byłyśmy w nim zakochane. Był wtedy bardzo młody. Nauczyciel  łaciny, historii i jeszcze czegoś chyba nazywał się Kirszbaum, czy Kirszenbaum,. Ktoś uczył francuskiego, ktoś matematyki, ale matematyki nie lubiłam, więc nie pamiętam.

Jakich języków uczyła się pani ?

Francuskiego. I w gimnazjum i na kompletach.

Gdzie odbywały się  komplety jak były zorganizowane?

W mieszkaniach. Ciasnych i zapluskwionych. Przeważnie u koleżanki Ali Puszet, która mieszkała na Lesznie koło kościoła, naprzeciwko mnie. Czasami w naszym pokoju, wtedy matka wychodziła. Czasem u Wandzi Rechthand, tam było  troszkę większe mieszkanie, przy Elektoralnej.

Zosia znalazła dla siebie młodszą grupę, ale ten jej komplet zbierał się w tzw. małym getcie. Ona musiała maszerować dosyć daleko na swoje komplety. I pewnego majowego dnia 1941 roku, gdy Zosia idąc na komplet przechodziła przez jezdnię, niemiecka ciężarówka umyślnie ją potrąciła i uciekła. Wiadomo było jak to się stało, bo na rogu był dom Janusza Korczaka i dzieci wszystko widziały. I Doktor Korczak ją Korczak ją uratował – dostarczył do szpitala na Lesznie.

Czy Zosia miała opaskę na ręku, gdy chodziła na komplety?

Nie musiała, bo nie miała jeszcze trzynastu lat. Poza tym była przecież w getcie. Potem tam zbudowali ten słynny most, między dużym a małym gettem, przez przelotową arterię i Żydzi chodzili po moście. Ale wtedy jeszcze tego mostu nie było i trzeba było przejść przez ruchliwą jezdnię. Wyglądało, że ona tego nie przeżyje, ale przeżyła i nawet uratowali jej oko.

Gdzie ją zabrano z tego wypadku?

Do szpitala na Lesznie. To był chyba największy szpital, jeżeli nie jedyny, w getcie. Chyba jedyny.

Była pani w tym szpitalu?

Tak, oczywiście, byłam. Warunki straszne. Cały dzień trzymali ją  na noszach, w holu, czekając, aż ktoś umrze i zwolnił się  łóżko. Tam był tyfus, tam było wszystko. Po dwóch pacjentów w jednym łóżku. Stefan zaczął tam pracować jako wolontariusz, żeby czasu nie tracić, coś robić. O też opowiadał straszne historie. Tam zaraził się  tyfusem.

W roku 1941 w getcie zaczęło się coś w rodzaju takiej niezdrowej stabilizacji. Zaczęły się pojawiać sklepy z lepszą żywnością, kawiarnie, restauracje i różne placówki rozrywkowe. Między innymi w kinie Femina powstała sala koncertowa, gdzie grała znakomita orkiestra symfoniczna pod batutą Szymona Pullmana.

I tam zaczęłam chodzić. Zdaje się, że raz w tygodniu były koncerty, wspaniałe koncerty. Dla mnie to było objawienie, bo przedtem nie chodziłam na koncerty. I tak to trwało przez rok, czy przez kilka tylko miesięcy, bo potem Niemcy kazali  salę zamknąć, nie wolno było grać utworów niemieckich kompozytorów. Były jakieś kabareciki na bardzo kiepskim poziomie. Już nie pamiętam kiedy powstał kabaret „Sztuka”, który był na wysokim poziomie – byłam tam dwa razy. (Kawiarnia Sztuka mieściła na ulicy Leszno 2,  naprzeciwko szpitala.)

Organizowano kursy medyczne, ale praktycznie to była medycyna uniwersytecka prowadzona między innymi przez profesora Hirszfelda.

Ja z Hanią, miałyśmy wtedy po 15 lat, postanowiłyśmy chodzić  na wykłady Hirszfelda (byłyśmy na dwóch). Trzeba było przejść przez wachę przez wachę, bo budynek na rogu Żelaznej stał zaraz za wachą, po drugiej stronie. Raz jakoś nam się udało, drugi raz nam się udało, trzeci raz nas już nie puścili. Tak skończyło się moje wykształcenie medyczne, a całe życie szykowałam się  do zawodu lekarza.

W drodze na komplety mijałam na chodnikach trupy i umierających ludzi. Trudno było się z tym pogodzić, chciałam się coś robić, pomóc, ale jak? Moje koleżanki  myślały tak samo. I wymyśliłyśmy co można robić. Powstała przy gminie żydowskiej organizacja  pod nazwą TOPOROL – Towarzystwo Popierania Rolnictwa, w getcie.

W getcie każdy skrawek ziemi był uprawiany, ale było ich bardzo niewiele. Zajmowała się tym ochotniczo młodzież. Więc z entuzjazmem wszystkie uczestniczki kompletu zapisały się do TOPOROL-u. Nie dawało to żadnych uprawnień, żadnych zwolnień, nawet tych warzyw nie dostawałyśmy, bo byłły przeznaczone dla  głodujących. Ale miałyśmy satysfakcję, że coś robimy.

Pierwszy przydział miałam na ulicy Elektoralnej, na tyłach Leszna, na terenie spalonego szpitala Św. Ducha. Szpital spalił się we wrześniu 1939 r, został duży teren, cały zarzucony gruzami. Cały nasz komplet i jakaś młodzież, w sumie może z 15 chłopców i dziewcząt oraz 23-letni instruktor Tadeusz Milner, bardzo miły chłopak, bardzo kompetentny.

Na początek trzeba było odgruzować teren – strasznie ciężka praca. Potem przekopać, co było jeszcze cięższe. I wreszcie mogliśmy zacząć siać i sadzić różne warzywa: marchewkę, ogórki, pomidory. Nie pamiętam, co jeszcze. Gdy rośliny zaczęły wschodzić to była wielka przyjemność. A potem…  potem  mogliśmy się cieszyć, że możemy tam przebywać. W zielonym ogródku pośrodku piekła.

Zdawałam sobie sprawę, że zaczyna mnie dotykać znieczulica. Nie mnie jedną – nas wszystkich. Chodząc koło tych trupów i tych błagających o litość, miałam im trochę im za złe, że oni tam są i psują humor. Przynajmniej ja tak czułam. I myślę, że nie ja jedna.

Oczywiście, że rzucałam żebraczce i dzieciom kawałek chleba. Pamiętam dwoje dzieci przed bramą na Lesznie 15. Przez długi czas jedno stało, drugie siedziało. Nawet nie wiem, czy to były dziewczynki, czy chłopcy, bo buzie miały jak ptasie dziobki, rączki jak szponki. Mniejsze miało może pięć lat, większe jakieś osiem, dziewięć. I tak stały, nic nie mówiły, tylko stały. Dawałam im chleb, a one zaraz zjadały. Co można było jeszcze zrobić? Wziąć do domu? Ale nikt nie chciał wziąć ich do domu.

Latem, wieczorami, siedziałam na swoim piątym piętrze przy otwartym oknie i próbowałam się uczyć. Trudno było skoncentrować się ze względu na dochodzące z ulic odgłosy – błagania o litość, o pomoc i pożal się boże – śpiewy. Pojawiała się kobieta w łachmanach, bosa,  z dzieckiem na ręku, drugim przyklejonym do spódnicy śpiewała, strasznym głosem szlagier „Belami”. Śpiewała trochę po żydowsku, trochę po polsku, trochę po francusku – to było coś strasznego. Rzucałam jej  chleb  a  wtedy ona zaczynała jeszcze głośniej śpiewać. Byłam na nią zła.

Był żebrak, nawet nie pamiętam jak wyglądał, który godzinami śpiewał zachrypłym głosem: „Jadziem panie Zielonka, w zastaw poszła jesionka”. Straszne były te żałosne śpiewy i  okrzyki: „Hot rachmunes” („Miejcie litość”). Jeden wariat chodził i śpiewał – „Ja nie chcę oddać bones”. („Bones” to były kartki na żywność). To znaczyło „Ja nie chcę umrzeć”, bo gdy człowiek umarł, to bony zabierali.

W 1941 roku powstały w getcie restauracje. Ciocia Mania dostarczała pieniądze ze sprzedawanych, po tzw. aryjskiej  stronie, obrazów i sreber mojego dziadka. Kontakt był przez sądy na Lesznie. Sądy obsługiwały obie strony getta i aryjską – były dwa oddzielne wejścia. Przy odrobinie sprytu i szczęścia można było tam się spotkać i ze dwa razy mama spotkała się tam z ciocią Manią.

Pewnego razu, gdy dostała pieniądze od cioci Mani, postanowiła, że musi zrobić coś dla dzieci, lepiej je nakarmić, bo my też jadaliśmy bardzo marnie. No i poszłyśmy do restauracji na Lesznie. Pamiętam dużą salę i zaciemnione okna – żeby głodni nie widzieli. Paliły się karbidówki, stoły były nakryte jak w prawdziwej restauracji, a przy stolikach siedziały jakieś chamskie typy. Dwuosobowa orkiestra głośno grała cygańskie romanse i żydowskie piosenki. Kelner podał matce kartę, gdy zobaczyła ceny, to jej się niedobrze zrobiło. Nie mogła się już wycofać, więc zamówiłyśmy najtańsze danie – czulent i jakiś rosół. Wyszłyśmy błogo najedzone.

Pod restauracją – była zima, mróz –  stał żebrak, którego znałam z widzenia – zupełnie goły, otulony brudną, postrzępioną pierzyną. I żebrał. Matka oczywiście chciała mu coś dać, ale przyszedł żydowski  policjant i go przepędził. Pamiętam, jak odszedł w Leszno, a za nim ciągnęła się chmurka pierza. Wkrótce potem zobaczyłam, że leży martwy na chodniku. I nie wiedziałabym, że to on, ale spod okrywających go gazet przyciśniętych cegłami, wystawał rąbek pierzyny.

Jak pani wtedy była ubrana, zimą?

Wyrosłam ze swoich ubrań, więc nosiłam rzeczy matki, ale one też już się niszczyły. Nic nowego  oczywiście w getcie nie kupowałam. Matka miała bardzo ładne przedwojenne  sukienki.

Jeszcze muszę opowiedzieć historię o muzyce. Kiedy zlikwidowali koncerty, bardzo brakowało mi muzyki. Z moją przyjaciółką Hanią skontaktowałyśmy się z jakimś chłopcem, który mówił, że ma płyty, ale nie ma gramofonu. A ja miałam przed wojną gramofon, który został tam u cioci Mani i ona umieściła go u jednej ze swoich sióstr. Ale jak go dostarczyć do getta? Szwagier cioci Mani, pan Urbański, był pracownikiem elektrowni i od czasu do czasu przychodził do getta.

Przy jednej z takich okazji pan Urbański przyniósł  mi ten gramofon. I nagle stałam się bardzo ważną osobą  w naszym towarzystwie. Niestety okazało się, że biedak sprzedał już  wtedy większość swoich płyt i została mu tylko V symfonia Beethovena. Zbieraliśmy się w kilka osób w jakimś zimnym strasznie pomieszczeniu, z moim patefonem i jego V symfonią i słuchaliśmy płyty w kółko. I tak przez całą tą zimę słuchaliśmy tego Beethovena.

A komplety nadal trwały?

Komplety. – skończył się pierwszy rok. Potem było lato z TOPOROL-em i już nie było lekcji.W kolejnym roku szkolnym były następne komplety. To już była czwarta klasa i szykowałyśmy się do małej matury. Nadal spotykałyśmy się raz tu raz tam z tymi samymi nauczycielami. Kiedyś się, już pod koniec roku, zjawili się u mnie w mieszkaniu dwaj chłopcy.

Jednego już przedtem poznałam w jakiejś paskudnej kawiarence, gdzie poszłam ze swoją babcią i ten chłopiec był tam ze swoimi rodzicami. Była muzyka i ja z tym chłopcem tańczyłam. Nie wiedziałam jak  się nazywał, on nie wiedział, jak ja się nazywam. I nagle zjawił się jako kolega z równoległego męskiego kompletu Spójni, z zaproszeniem, żeby nasz komplet zechciał wziąć udział w studniówce, i żebym pożyczyła im ten gramofon.

Miałam bardzo duże skrupuły, bo uważałam, że jak ludzie mrą pokotem na ulicach, to naprawdę strasznie niemoralnie bawić się i tańczyć. Ale z drugiej strony mi się bardzo mi  się chciało, i moim koleżankom też. Umówiłyśmy się i odbyła się ta, pożal się Boże, potańcówka w pokoju tego chłopca, który nazywał się Mietek Kohn. Mieszkał w małym getcie na Chłodnej. Udałam się tam z gramofonen. Holował mnie ten jego koleżka, który nie miał żadnych skrupułów i zamówił rikszę. A ja miałam wielkie skrupuły. Uważałam, że to jest straszne, żebym ja jechała rikszą, a jakiś biedny człowieczyna pedałuje. Wstydziłam się, jak nie wiem co. Potańcówka była bardzo nieudana.

Pamięta pani jakieś melodie? Czego słuchaliście?

Były jakieś przedwojenne płyty. Już nie pamiętam. Piliśmy jakąś ersatzową lemoniadkę. Rodzice Mietka siedzieli też w tym pokoju, bo gdzie mieli pójść?  Ale potem, jak już się  skończyło, to Mietek powiedział: „Ja cię odprowadzę z tym gramofonem. Oczywiście nie rikszą, tylko na… spacerkiem”.  No i zaczął się  gettowy romans, który trwał zaledwie trzy tygodnie. Polegał na tym, że on przychodził niedługo przed godziną policyjną (w dzień Mietek był zajęty, bo udzielał korepetycji, a ja miałam TOPOROL) i gwizdał „Rosamundę”.

Wychodziłam i szliśmy na spacer. A spacer to było coś strasznego – trupy, krzyki, błagania o litość.Przekupnie  wykrzykiwali: „Sitek dwukilorowy, sitek dwukilorowy” – tzn. dwukilowy – sitkowy duży chleb. Sprzedawano jakieś, pożal się Boże, słodycze. Rozkładały się ryby na  wózkach, na Karmelickiej, takie małe, strasznie śmierdzące rybki. Całe getto miało zapach trupów i ryb. Czasem Mietek przychodził do mnie do pokoju, ale tam była razem cała familia.

Latem 1942 roku, po zakończeniu nauki, znowu był TOPOROL, ale już tylko ja i Hania Kohn tam się  zgłosiłyśmy (Hania nie była spokrewniona z Mietkiem).Tym razem mieliśmy założyć ogród na cmentarzu żydowskim. Przechodziło się przez wachę, bo cmentarz żydowski był poza gettem. Nawet jak szły pogrzeby, to też musieli mieć przepustki. A na wasze często stał Niemiec zwany Frankensteinem i od czasu do czasu sobie strzelał. Na cmentarzu już się nie bawiliśmy się w marchewki i ogóreczki, sadziliśmy kapustę, buraki i kartofle.

Duży to był obszar ?

Teren, blisko wyjścia, był spory, w porównaniu z tym koło szpitala Ducha Świętego. To było  wolne miejsce, jeszcze czekające na groby. Zdaje się, że, w tym miejscu gdzie pracowaliśmy postawiono potem  pomnik Janusza Korczaka.

Zapamiętałam jeden dzień, kiedy posłano mnie i Hanię, dalej trochę, żeby przerywać buraki. Była duża grzęda buraków. Przerywałyśmy te buraki i byłyśmy strasznie głodne, bo z Leszna, na Okopową był spory kawałek drogi. Musiałyśmy przejść przez najgorszą, najbiedniejszą część getta. Ludzie tam słaniali się z głodu, pod murami leżały trupy, a dzieci wyrywały ludziom paczki. Raz i drugi dziecko wyrwało mi bułkę, którą niosłam na śniadanie. One nie uciekały, tylko od razu pakowały jedzenie do ust, nawet z papierem. Więc potem od razu oddawałyśmy im bułki.

Pracowałyśmy w tych burakach, i tak jakoś było przyjemnie – lato, niebo, zieleń, śpiewały ptaki. Położyłyśmy się na ziem i odpoczywałyśmy patrząc w niebo. I nagle  usłyszałyśmy od wejścia straszny lament. Poderwałyśmy  i zobaczyłyśmy dziwny kondukt pogrzebowy. Człowiek ciągnął drabiniasty wóz z dyszlem. Za nim szedł rabin – stary, rozchełstany, z brodą. A na wozie trupy, trupy, trupy …. Przykryte płachtą. Wózek się toczył, rabin lamentował. Przejechali i znikli.

Chciałyśmy wiedzieć gdzie zwłoki zostały pochowane. Znalazłyśmy olbrzymi dół, kwadratowy czy prostokątny, do połowy zapełniony trupami  – wszystkie były nagie. Leżały jedne na drugi, jedne przodem, drugie tyłem, pomieszane ręce, nogi. I okropny odór. Przedtem go nie czułyśmy, może wiatr wiał w inną stronę. Obraz tych trupów pozostał mi na całe życie. Dół był otwarty i miałam świadomość, że tam zaraz znajdą się następne ciała i następne – bezdomni umierający na na ulicach, ludzie, których po śmierci wynoszono z domu nagich, bo ubrania były potrzebne żywym.

Czy rozmawiała pani o tym z matką? Dzieliła się z  się z kimś wrażeniami?

Właśnie jakoś nie. Panowała jakaś taka znieczulica. Nie pamiętam, żebyśmy dużo rozmawiały na ten temat.

A co się wtedy jadło?

W sprawie jedzenia panował ostry reżim, na osobę, bo gospodarstwo składało się  z pięciu osób – przypadała jedna bułka dziennie. Mięsa nie pamiętam. Jedliśmy trzy posiłki dziennie, ale bardzo skromniutkie.

Czy pamięta pani jakieś święta z tego czasu?

Nie, zupełnie nie. Żydowskich nigdy nie obchodziliśmy, a atmosfera Bożego Narodzenie do getta nie docierała.  Religijni Żydzi obchodzili święta. Raz nawet poszłam do jakiejś takiej bużniczki (To był taki zwyczajny pokoik i tam się modlili). Już nawet nie pamiętam dlaczego, ale poszłam.

A czy przedtem była pani kiedykolwiek w synagodze, w bożnicy?

Nie. Byłam już po wojnie, chyba w Londynie, a przedtem nigdy nie.

Co dalej, jak długo byliście w tym mieszkaniu?

Miałam wtedy jakieś poczucie stabilizacji – komptety, TOPOROL.  Byłam młódą dziewczyną. Nawet w bardzo złych warunkach młodość ma swoje prawa. Potrzebowałam odrobiny radości i normalności, dlatego spotykałam się z chłopakiem, chodziłam na tańce, słuchałam muzyki i pracowałam w ogródkach.

Robiło się coraz groźniej, przychodziły wieści, że getto ma zostać zlikwidowane a mieszkańcy wysłani gdzieś na wschód do obozów pracy. Ludzie się zastanawiali, czy to nie będzie lepiej, bo w obozie będziemy mogli pracować.  W getcie z każdym dniem było gorzej – Niemcy strzelali na chybił trafił w tłum, wyciągali ludzi w nocy  z mieszkań i rozstrzeliwali. Było coraz więcej samobójstw.

Stryj Julian, który podobnie, jak większość moich krewnych był lekarzem, służył  w getcie w żydowskiej policji (służbie porządkowej). Wydawał się, że jako lekarz będzie bezpieczniejszy, będzie więcej wiedział, itd. Stryj przyszedł  do nas pierwszego dnia Wielkiej Akcji (22 lipca 1942 roku) by nas  uprzedzić, żebyśmy nie wychodzili z domu. Niemcy ustalili kontyngenty ile osób dziennie mają wywieźć. Na razie zabierali ludzi z ulic, przytułków, itd.

Tak więc  więc pierwsze dni akcji siedzieliśmy w domu, ale trzeba było szukać  jakiejkolwiek pracy, by dostać ausweis (dowód), który chronił przed wywiezieniem. Nic się nie udawało zrobić, i tak wszyscy siedzieliśmy.

Pewnego dnia obstawiono nasz dom, krzyki na podwórzu: „Alle Juden raus, unter”. (Wszyscy Żydzi, na dół). Siedzieliśmy w domu, na piątym piętrze. Coraz lepiej słychać było tupot i wrzaski. Już byli na czwartym piętrze, już mieli po nas przyjść i nagle… gwizd  i cisza. Koniec akcji. Po mieszkaniach chodzili policjanci żydowscy z Szaulisami, czy Ukraińcami. Niemiec, a może dwaj, byli na podwórzu. Mieliśmy szczęście, ale trzeba było uciekać z domu.

Miałam jeszcze jednego wuja lekarza, nazywał się Leon Plockier. Mieszkał na Lesznie 25, pięć domów dalej. Był dosyć znany w Warszawie i przed wojną i po wojnie. Nie mieliśmy dokąd pójść, więc poszliśmy do niego, w sześć osób. Całe czteropokojowe przedwojenne mieszkanie było pełne ludzi: jego żona, bratowa, siostrzenice, narzeczeni siostrzenic, uczniowie żony. Masa, masa ludzi i jeszcze my, sześcioro!

Wuj Leon urządził sobie skrytkę. W mieszkaniu był służbowy pokoik przy kuchni. Wejście zamaskowano przy pomocy kafli. Gdy było zamknięte nie sposób było odróżnić go od ściany kuchni. W środku było mało miejsca, dwie ławeczki, suchary, woda, wiaderko i mały otwór, którym wchodziło powietrze i  trochę światła. Wuj zabierał żonę i  szedł do szpitala, bo tam rzekomo był bezpieczny.  A trzynaście osób, z malutkim dzieckiem chował się w skrytce.

Siedzieliśmy tam od rana do jakiejś czwartej godziny. Niemcy mieli bardzo uregulowany czas pracy – zaczynali rano, czyli o ósmej, kończyli o czwartej, jak urzędnicy. Gdy wysiedlanie się kończyło przychodził wuj i mówił, że już można wyjść. Wtedy można było załatwić swoje sprawy – zobaczyć kto zginął, kto jeszcze jest. Coś  kupić, chociaż to już było prawie niemożliwe.

Wuj zorganizował nam pracę. Miał wielu pacjentów, w tym Niemców i dzięki temu załatwiał ludziom prace, a innym przejście na tzw. aryjską stronę. Tak więc  w mieszkaniu zostałyśmy już tylko my trzy i małżeństwo z małym dzieciaczkiem.

W mieszkaniu był telefon i byłyśmy w kontakcie ze stryjem Julkiem, który powiedział, że na pewno znajdzie nam bezpieczne miejsce, ale musi mieć trochę czasu.

Pewnego dnia stryj Julek dał znać, że robi się niebezpiecznie, że nasz dom będzie objęty blokadą i trzeba uciekać dalej na północ getta. Siostra mojej babci – Izabela Glitzman mieszkała sama na Nowolipkach, czy na Nowolipiu. To była bardzo  malownicza postać – taka fin-de-siècle-owa trochę. Kiedy skończył się dzień łapanek i blokad pożegnałyśmy się z małżeństwem z dzieckiem i wyszłyśmy z kryjówki. Oni też mieli nadzieję, że wyjdą na aryjską stronę.

Ruszyłyśmy w drogę do cioci Beli, na Nowolipki czy Nowolipie.Gdy znalazłyśmy się w bramie na Lesznie rozpoczęła się druga tura blokady. Czmychnęłyśmy na podwórze. Uciekałyśmy na oślep, drogę zagrodził nam jakiś mizerny płotek, pchnęłam go i pobiegłyśmy dalej. I nagle znalazłyśmy się zielonym, cichym miejscu – na terenie szpitala Świętego Ducha, gdzie pracowałam w poprzednim roku. I wtedy, w takich momentach działa intuicja, przypomniałam sobie, że w ruinach szpitala są podziemia. Ukryłyśmy się  w podziemnym korytarzu, stałyśmy przytulone do siebie w zupełnych ciemnościach. Po chwili zaczęły dochodzić do nas odgłosy z podwórza, wrzaski: „Ale raus”,  „unter”.  Były coraz bliżej. Niemiec kazał żydowskiemu policjantowi sprawdzić czy ktoś się nie schował w podziemiach. Kroki i  światło latarki było coraz bliżej. I  nagle policjant powiedział: „Niemand” (nikogo)… i poszli sobie.

Dotrwałyśmy do końca blokady i wróciłyśmy z powrotem do mieszkania, bo nie miałyśmy dokąd pójść. Mieszkanie było splądrowane – drzwi rozwalone, zdewastowane meble, porozpruwane poduchy, szkło na podłodze, skrytka otwarta na oścież i ani śladu małżeństwa z dzieckiem. Został po nich wózeczek, smoczek i mokra pieluszka.

Co wydarzyło się następnego dnia?

Następnego dnia poszłyśmy do cioci Beli, na Nowolipki. Tam z nią przetrwałyśmy   cały dzień, od rana do wieczora.

Czy uciekając zabrała coś pani?

Ja nosiłam ze sobą fotografię mojego ukochanego, z którym już nie miałam żadnego kontaktu od czasu, jak się zaczęła akcja. Romans się urwał

Czy wiedziała pani co się z nim stało?

Nie, kompletnie nie wiedziałam co z nim się stało. Już nie mieliśmy kontaktu.

Jadzia i Stefan dostali miejsce w szopie Schultza. Oni… i pan Henryk wynieśli się od wuja Leona wcześniej. A myśmy poszłyśmy do cioci Beli. Akurat to był dzień moich urodzin – skończyłam 16 lat.

Nazajutrz zjawił się, zgodnie z obietnicą, stryj Julian i zabrał nas do bloku policyjnego. Ciocię Belę zostawiliśmy samą. W bloku policyjnym, mieszkali lekarze chyba pięć rodzin. Stryj zdobył dla mojej matki zaświadczenie, że jest jego żoną. A drugą żonę, miał dwa zaświadczenia, (druga żona to była babcia) trzymał w szpitalu.

Jak matka się wtedy nazywała?

Tak samo, podał to samo nazwisko. Bardzo mi się nie podobało, że matka została „żoną” policjanta. My nie mieliśmy żadnego szacunku dla policji żydowskiej. Akcja trwała czas, a w policyjnym bloku był spokój. Do 6 września 1942 roku z Warszawy wywieziono około 300 tysięcy ludzi,  codziennie po 8 do 13 tysięcy, dzień w dzień.

Czy mieliście już świadomość, dokąd jadą transporty?

Właśnie zaczęły dochodzić pogłoski, w które nie chcieliśmy wierzyć. Mówiono, że to nie jest obóz pracy. Myśmy już wtedy wiedzieli, że obóz pracy na wschodzie to będzie coś koszmarnego. Ale nie wierzyliśmy w pogłoski o komorach gazowych.

Szóstego września rozklejono zawiadomienia, że wszyscy mieszkańcy bloku policyjnego mają się zebrać  do 10 rano, na ulicy Wołyńskiej. Żeby nic nie brać ze sobą i zostawić otwarte mieszkania.

Poszłyśmy na tą Wołyńską – to była taka uliczka chyba największej żydowskiej biedoty. W jakimś straszliwym mieszkaniu na parterze znalazłyśmy w tłumie ludzi miejsce na podłodze pod ścianą. Szczęśliwie pod ścianą, bo się można było oprzeć. I tam przesiedziałyśmy cały dzień i całą noc, nie wiedząc co będzie dalej. Koło nas siedziały rodziny policjantów i policjanci i stryj Julek. Też siedział, mocno podpity.  W strasznych, strasznych warunkach tam siedziałyśmy, w brudzie, bez klozetu.

Czy ludzie wzięli coś coś ze ze sobą?

Niektórzy nawet wzięli maszynki spirytusowe i coś tam pichcili, a myśmy nic nie miały. Znalazłam w cudzym mieszkaniu dwie puszki sardynek, to było wszystko, co miałyśmy do jedzenia.

Zaczął się następny dzień i ogłoszono, że o 12-tej w południe będzie selekcja – chyba na tym skwerku przed gminą. Trzeba się było zgłaszać ze swoimi numerami życia (osoby, które miły pozwolenie na pobyt w blokach miały przyszyte numery na piersiach. Matka miała taki numer, Zosia i ja nie miałyśmy. Nie było wiadomo, co robić? Julek  wysłał  już swoją matkę na aryjska stronę, ale miał jeszcze jedną „żonę”, jakąś swoją przyjaciółkę.

Kiedy więc ogłoszono selekcję, Julek zabrał  moją matkę i tę „żonę”, a nam kazał zostać. Wszyscy wyszli, a Zosia i ja zostałyśmy same w tym strasznym mieszkaniu, między mieszkaniami były wyrąbane przejścia, można było krążyć. Chodziłyśmy w kółko  licząc, że może ktoś jeszcze został. Strasznie się bałyśmy, że matka już nie wróci. Do tej pory nigdy się nie rozdzielałyśmy. Obie, z siostrą , jednocześnie pomyślałyśmy, że jak matka nie wróci, to trzeba ze sobą skończyć. Zaczęłyśmy szukać sposobu – sprawdziłyśmy w kuchni czy jest gaz – nie było. Znalazłyśmy zardzewiały nóż, ale ten sposób nam się nie spodobał. Ale była maszynka spirytusowa i butelka z denaturatem, z trupią główką. To było to!

Wzięłam dwa kubki, były tak brudne, więc najpierw pięknie je umyłam i wytarłam, bo wypiłabym z brudnego. Nalałam denaturatu sobie i Zosi, usiadłyśmy przy rozklekotanym stoliku i czekałyśmy – może matka jednak wróci. I tak czekając zasnęłyśmy. A jak się obudziłyśmy, to zachciało nam się  jeść. A została jeszcze puszka sardynek, bo jedną zjadłyśmy poprzedniego dnia. No to zjadłyśmy po jednej sardynce, dwie zostały dla matki, i jeszcze popiłyśmy oliwką.

Nagle nagle krzyk, gwar, wracają. Pierwsza do mieszkania wpadła zapłakana  I matka. Też już myślała, że nas nie znajdzie tam, bo Niemcy mieli chodzić i zabijać.

Wtedy bardzo dużo ludzi zabrano – policjantów,  ich żony, rodziców, dzieci.

Przed nami była kolejna przeprawa, bo trzeba było wrócić do bloków. Osobom, które nie trafiły do transportu wymieniono numery życia na nowe. Matka miała, wielki, pomarańczowy prostokąt z czarną cyfrą i z orzełkiem. Ale my nie miałyśmy nic, więc jak przejść kontrolę w drodze do bloku? Wyszłyśmy z matką, na placu kazano ustawiać się  piątkami. Piątka za piątką. Tam byli już Niemcy, nie policja żydowska, tylko Niemcy. Stali w mundurach, z pejczami w rękach.

Ustawiłyśmy się, za nami kolejna piątka. I nagle my słyszymy, jak jakaś kobieta, taka zakichana inteligentka mówi do nas: „Co tu robią te dwie dzikie dziewczyny?” – dzikie, to znaczy bez prawa do życia. „Przecież przez nie mogą zginąć niewinni ludzie.” Matka na to „Przecież one też są niewinne. ”Kobieta: „Tak, ale to jest nie w porządku. Panie oficerze!” Na nasze szczęście zawołno: „Marsz!” i zaczęliśmy iść.

SS-mani, gestapowcy, z psami siedzieli z jakimiś urzędnikami i patrzyli na przechodzące kolumn. Kiedyśmy się zbliżyliśmy, ta baba znowu zaczęła wrzeszczeć: „Panie oficerze!, Her Offizier”. Porządkowy z karabinem, który szedł wzdłuż kolumny zapytał: „Kto tu krzyczał?”  A ona mówi: „Ja”. Szturchnął  ją karabinem i wrzasnął „Marsz!” A na nas ogóle nie zwrócił uwagi.

Przeszłyśmy i wróciłyśmy do mieszkania. Pobojowisko, wszystko pootwierane  zrabowane, został tylko worek z kartoflam. Zaczęłam je obierać,  ale strasznie mnie dręczyła myśl, że rzeczywiście ktoś mógł zginąć z naszego powodu.

Naszych współlokatorów jeszcze nie było, wróciłyśmy pierwsze. No i nagle pojawia się w drzwiach jakiś chłop z workiem na plecach, i mówi: „Czy tu czy tu mieszka doktór Reinder?” – to był jeden z naszych współlokatorów. Mówię: „Tak, ale go nie ma”. „Nie wrócił?”.  „Nie wrócił.” Pomyślał, pomyślał, położył worek na stole i mówi: „Niech panienka szybko rozpakuje”. I uciekł.

Otwieram worek, a tam śpi dziewczyneczka – córeczka Reinderów, dwuletnia, taka słodka, malutka dziewczynka. Najwyraźniej podano jej jakiś środek nasenny. Wyjęłyśmy to maleństwo, obudziło się. Nie miałyśmy jej czym nakarmić – Znalazłam odrobinę cukru dałyśmy jej z wodą. Zaczęła płakać, wróciła do życia. Potem wrócili jej rodzice i drudzy współlokatorzy, trzecia rodzina zginęła w całości.

Potem jak zostałyśmy bez niczego przyszedł stryj Julek i znalazł dla nas jakieś ciepłe rzeczy, bo już robiło się zimno. Zdawało mi się, że, już je na kimś widziałam. To były ubrania po ludziach, którzy zostali wywiezieni.

Przeniesiono nas do innego bloku, na Zamenhofa. Tam znowu te same rodziny, ten sam tłok. I jeszcze inne rodziny. Stamtąd widziałam wachy na Gęsiej – wszystko co tam się dzieje. To był już końcowy etap w getcie. Już nic nie można było zrobić. Próbowałam się uczyć, znalazłam jakiegoś dawnego kolegę. Próbowaliśmy zrobić jakiś komplet, ale już nam nic nie wchodziło do głowy. Byliśmy głodni i wystraszeni. Był  okres spokoju parę miesięcy, kiedy nie było łapanek i blokad, ale było wiadomo, że to długo nie potrwa. Było wiadomo o gazie, już nikt nie miał wątpliwości.

Spotkałam koleżkę jeszcze z dziecinnych kompletów, który został żydowskim policjantem i bardzo to sobie chwalił. Zobaczyłam go, jak stał na wasze i okładał pałką jakiegoś człowieka. Codziennie rano z getta wychodziły placówki i wracały wieczorem. Przy bramie stali żandarm niemiecki z policjantem żydowskim i rewidowali wracających. Z okna widziałam jak ten rozpieszczony chłopczyna z kompletu okładał nieszczęśnika, u którego znalazł znalazł jakieś paczuszki. Od tej pory nie chciałam go oglądać na oczy.

Drugiego listopada, był zamach na komendanta policji żydowskiej Lejkina. Zabili go gdzieś tam właśnie na rogu Gęsiej i Zamenhofa, dość blisko nas. Chodziły słuchy, że działa podziemie żydowskie. Ja strasznie zazdrościłam, bardzo chciałam należeć do jakiejś organizacji. Nie znałam drogi, nie wiedziałam gdzie i kogo spytać, do kogo się zwrócić. Myślałam o Julku, moim stryju, ale nie bardzo go ubiłam przez to, że był w policji. Chociaż tyle  dla nas zrobił.

Panował głód. Ale był chytry piekarz, który otworzył  piekarnię i w nocy piekł chleb   w podziemiach. Nie chodziło się po ulicy, tylko przejściami pod ziemią. Poprzebijano piwnice i w ciemnościach wędrowało się z miejsca na miejsca. Wyprawiałam się w nocy po chleb w towarzystwie chłopaczka od sąsiadów. Szliśmy po omacku, pod nogami biegały szczury. Ale za to mogłam kupić jeszcze ciepły bochenek chleba. Matka, jako uprawniona do życia, codziennie przynosiła porcję zupy. Czasem też udało się zdobyć trochę kartofli.

18 stycznia 1943 roku zaczęła się następna akcja, której już się spodziewano. Znalazłam w mieszkaniu skrytkę, którą sobie ktoś zbudował i nie wiadomo czy czy ci ludzie tam zginęli, czy ich tam znaleziono, czy uciekli. W każdym razie była skrytka. W naszym pokoju stał wielki, dębowy kredens. Przypadkowo odkryłam, że tylną ściankę można odsunąć. Stamtąd wchodziło się do głębokiej komórki, w której mogło się zmieścić sporo  osób.

Gdy więc zaczęła akcja, to my myk do tej komórki – 15 osób, też z dziećmi tam się ukryło. I tam przesiedzieliśmy cztery dni. Pierwszego dnia  usłyszeliśmy, że byli w  naszym pokoju i zaglądali do kredensu – był pusty. Panowała idealna cisza, żadne dziecko nie zapłakało.

Wyszliśmy  z kryjówki  wieczorem – pod bramą na Zamenhofa leżały trupy. Rozpoznałam wśród nich koleżankę z młodszego kompletu – Halinkę Kipman. Leżała zabita ze swoim chłopakiem.Oboje należeli do organizacji bojowej.

Przesiedziałyśmy w skrytce jeszcze trzy dni. Ja już nie mogłam tego znieść. Gdy zobaczyłam Halinkę, postanowiłam, że porozmawiam z Julkiem czy on widzi jakąś możliwość przyłączenia się do organizacji.

Poszłam w nocy  do niego piwnicam. Pracował w pogotowiu i kursował po Umschlagplazu. I ratował masę ludzi, wywoził ich karetką. Sąsiedzi wracali i mówili, jaki to wspaniały człowiek, bohater itd.

Poszłam do  jego dyżurki przy szpitalu. Weszłam, drzwi były  otwarte, i słyszę, że z kimś rozmawia. Stanęłam w przedsionku i słucham. I nagle słyszę, że oni liczą pieniądze. Słyszę  głos stryja głos i tego drugiego – domyśliłam się, że to jego kierowca i asystent jednocześnie. Liczą te pieniądze, liczą. Nie wiem do dziś, o co chodziło. Uciekłam.

Postanowiłyśmy wydostać się z getta. Jadzia i Stefan już nie byli u Schultza, bo w łapance w shopie zabrali pana Henryka.Oni schowali się na jakimś strychu na Nalewkach i byliśmy w kontakcie. Postanowiliśmy, że wszyscy uciekamy. Z ciocią Manią  też już był kontakt. Od dłuższego czasu ona się starała i udało jej się coś zorganizować .Pozostała tylko sprawa kennkarty. Przed ostatnią akcją już to było załatwione. Miałyśmy lipne kennkarty z lipnymi fotografiami, które pokazywały piękne aryjskie rysy.

Z jakim nazwiskiem?

Panie Lubowidzkie byłyśmy. Wymyślone zupełnie nazwisko. Jadzia i Stefan mieli też jakieś inne nazwisko. Inną gospodynię. My do kogoś innego, oni do kogoś innego. Wyjście załatwił nam Julek 25-go stycznia – bo wszystko było już przedtem przygotowane. Wieczorna placówka wychodziła  o piątej po południu, w styczniu było już ciemno. Placówki wychodziły trójkami. Policjantem, który eskortował tę placówkę wstawili nas jako pierwszą trójkę. I ruszyłyśmy, prowadził ten policjant. Przeszłyśmy przez cały teren, który kiedyś był gettem, ale jeszcze nie został włączony do aryjskiej strony. Opustoszałe domy Niemcy czyścili z wszelkich dóbr, które wywozili je do Reichu.

W pewnym momencie zorientowałam się, że jesteśmy na Starym Mieście, już zaczęło być znajomo. Szliśmy oczywiście po bruku, nie po chodniku, bo nam nie było. Na Senatorskiej i Koziej  stał reklamowy słup, policjant powiedział wtedy: „Opaski do kieszeni, okrążcie po kolei słup i i urywajcie się.” Tak zrobiłyśmy i w Senatorską. W bramie nr 10 stała ciocia Mania. Zaprowadziła nas do pierwszego naszego lokum przy Marszałkowskiej. To był taki duży dom na rogu Marszałkowska/Moniuszki, gdzieś koło Adrii, którego i okna wychodziły na Świętokrzyską. Weszłyśmy na drugie piętro, miałyśmy szczęście, nie było nikogo na klatce schodowej.

Nasze pierwsze schronienie  trwało kilka miesięcy. Starsi państwo Szawernowscy – dziadunio architekt, babunia szlachcianka. Oboje ze szlacheckich rodzin. Piękna para, piękni ludzie. Ich starsza, córka przypominała zakonnicę. Była taka taka poczciwa, taka dobra, cichutka. Naszą gospodynią była młodsza córka, pani Simonisowa. To było jej gospodarstwo, ona stała na czele rodziny. I jeszcze był najmłodszy brat, Andrzej, który raz był, raz go nie było. Znikał, był bardzo tajemniczy.

Dostałyśmy nieduży pokój i tam spędzałyśmy całe dnie, nie wolno było wychodzić póki. w domu była kobieta, która przychodziła sprzątać. Chociaż to była porządna kobieta, to gospodarzenie nie życzyli sobie, żeby nas zobaczyła. Wiedziała, że tam mieszkają panie Lubowidzkie, ale nas nie widziała. Byłyśmy zameldowane po to, żeby pani Simonisowa mogła dostawać więcej kartek na żywność.Całymi dniami czytałyśmy. Dziadunio przynosił nam świetne książki nam. Przychodziła do nas ciocia Mania. Przychodził Staś Chmielewski.

Kto to był?

Historia Stasia Chmielewskiego zaczęła się właśnie u pani Szawernowskiej na Marszałkowskiej. Staś Chmielewski był młodym, przystojnym człowiekiem, miał wtedy około trzydziestki i był przyjacielem jakiegoś mojego wuja z drugiej linii. Wtedy nie rozumiałam zupełnie ich relacji, dopiero później zrozumiałam o co chodziło.

Staś bardzo kochał mojego wuja, dużo od niego starszego. Wuj poszedł na front i zginął pod Tobrukiem. Zostawił siostrę i matkę. Staś się nimi zajął. A jak już się nimi zajął, to i nami, z miłości do tego Władka. Zupełnie bezinteresownie, z narażeniem życia.Gdy mówiłyśmy mu, że się, naraża, odpowiadał: „No cóż, ja jestem sam, nie mam żony, nie mam dzieci. Wolno mi robić, co ja chcę i nic nikomu nie grozi z tego powodu.”

I rzeczywiście, okazało się, że to on właśnie załatwił nam  to lokum. Oczywiście via ciocia Mania, która była łącznikiem. Staś był zaprzyjaźniony z  Andrzejem Szawernowskim. I właśnie on wyprosił u groźnej siostry, Simonisowej, żeby nas przyjęła. Tam się już ukrywała się moja ciotka, siostra Władka, którą także opiekował się Staś. Simonisowa dużo sobie liczyła.

Jak były organizowane te pieniądze?

Ciocia Mania dalej sprzedawała nasze rzeczy. Pani Simonisowa głodziła nas pierwszorzędnie za te ciężkie pieniądze, ale warunki miałyśmy bardzo dobre, bo to był kulturalny dom, piękna łazienka. I dziadunio z książkami przychodził. Starsi państwo byli wspaniali syn i starsza córka także, tylko jedna się wyrodziła. No ale w końcu  trzymała nas u siebie, nas u siebie, narażała się. Mieszkała tam jeszcze jej córka mężem i z malutką dziewczynką, którą trochę się zajmowałam. Obecność dziecka bardzo mnie martwiła, bo gdyby  nas Niemcy znaleźli… To byli  bardzo, bardzo dobrzy, porządni ludzie, tylko jedna była niesympatyczna.

Mieszkałyśmy tam do dnia kiedy znienacka, o świcie weszli trzej mężczyźni w skórzanych płaszczach i zażądali dokumentów. Okazało się, że szantażyści. Jak do nas trafili do dzisiaj nie wiem. Matka szybko zorientowała się, że to szmalcownicy, bo gdy zaczęła do nich mówić po niemiecku oni nie rozumieli. Zażądali najpierw jakąś bardzo wysokiej sumy. Powiedziała: „Zupełnie niemożliwe”. Zaczęli opuszczać i w końcu zgodzili się na jakąś kwotę, też bardzo dużą i powiedzieli, że wrócą za trzy dni.

Uciekłyśmy stamtąd i od  tej chwili zaczęła się tułaczka. Nie potrafię  wyliczyć wszystkich miejsc i wszystkich naszych przygód.  Cały czas ciocia Mania i Staś, na zmianę coś dla nas załatwiali. I cały czas trzeba było uciekać, bo zawsze był jakiś powód.

Z poprzedniego miejsca musiałyśmy uciec nagle. Nie było czasu by zastanawiać się  dokąd. Ktoś podał cioci Mani jakiś tam kontakt. Powiedziała: „Będzie czekał człowiek w dorożce, na rogu Walicowa.” Matka chodziła w żałobie, Zosia chodziła obandażowana do połowy twarzy, a ja chodziłam bez niczego. I o tyle było dobrze, że był jakiś nalot poprzednio w Warszawie i było trochę rannych, i trochę trupów. I wobec tego ten matki welon i ten Zosi opatrunek nie budziły większych podejrzeń.

Wyszły o określonej godzinie, w dorożce czekał zupełnie obcy człowiek  Wywiózł nas na most Poniatowskiego i powiedział: „Tu jest adres, to jest tu, do widzenia” i znikł.

Przy moście Poniatowskiego stały wysokie domy budowane tuż przed wojną dla jakiejś elity. Pojechałyśmy na siódme piętro, pod wskazany adres – okazało się, że tam mieszkała  prostytutka. Nie pamiętam, jak miała na imię, ale zdaje s Lil Była bardzo zabawna, serdeczna i miła. Nie zadawała żadnych pytań. Nasza matka grała rolę pan majorowej, a jej mąż był gdzieś w obozie. Lili była bardzo b życzliwa. Prawdopodobnie wiedziała kim jesteśmy, ale nie jestem pewna.

Na siódmym piętrze było dosyć bezpiecznie, tylko że się okazało, że to jest burdelik. W nocy przychodziły jeszcze inne kobiety i przychodzili  niemieccy oficerowie. Siedziałyśmy zamknięte w sąsiednim pokoju, a oni się czasem do nas dobijali. To można było jeszcze wytrzymać. Natomiast  w sobotę zjawił się tzw. brat tej Lili, który okazał się Niemcem, Raichsdeutschem, kolejarzem, który zapałał do nas  miłością. I tam z nami pił, i z nami jadł, i nam opowiadał historyjki, jak on na tej kolei zastrzelił jednego Żyda i jednego partyzanta złowił itd.

Któregoś dnia podpity oświadczył: „No, a ty ze mną idziesz do klubu niemieckiego tańczyć dzisiaj wieczorem.”

Na szczęście byłam chora. Już wtedy miałam gruźlicę, miałam zajęte oba płuca.Strasznie kasłałam, miałam gorączkę. Matka zaczęła mu tłumaczyć: „Proszę pana, ona by poszła z panem oczywiście, ale przecież ona jest ciężko chora.” Lili potwierdziła, że nie może mnie zabrać, bo jestem chora. Zgodził się: „No dobrze, to w przyszłą sobotę”.

Musiałyśmy przed sobotą uciec od Lili. Mnie od razu zabrała ciocia Mania i załatwiła wizytę u lekarki, do której miała zaufanie. Lekarka stwierdziła, że mam zajęte oba płuca i powinnam wyjechać na wieś, być na powietrzu, dobrze się odżywiać. Zorientowała się w czym rzecz i nie chciała wziąć ani grosza za wizytę. Bardzo była dla mnie dobra.

Pamiętała pani, jak się nazywała?

Zupełnie nie pamiętam. Nie jestem pewna czy znałam jej nazwisko.  Nie pamiętam też gdzie mieszkała. Tułałam się przez jakiś czas po różnych siostrach cioci Mani, jakichś kuzynów, ich znajomych, narzeczonych. A matka z Zosią czekały na coś, co załatwiał Staś. W rezultacie znalazłyśmy się wszystkie trzy w budynku przy ulicy Nowy Świat – numeru nie pamiętam – w pobliżu Świętokrzyskiej. Parter zajmowały niemieckie firmy, a góra była  wypalona w 1939 roku.Tam, Kazik dozorca (nazwiska nie znałam) urządził skrytkę dla dużej liczby ludzi. I tam przechowywał w pewnym momencie nawet ze 20 osób.

Ludzie, którzy przed nami tam mieszkali, poszli do Hotelu Polskiego. Zostały tylko trzy osoby: staruszka, mężczyzna unieruchomiony przez reumatyzm i jego żona.My też przez chwilę miałyśmy taką pokusę. Na szczęście nie było pieniędzy, a stryj  Stefan był bardzo przezorny i powiedział: „Nie”.

Okna w pokojach były zabite deskami i dyktą, materace leżały na podłodze. Dopóki urzędnicy byli na dole musieliśmy siedzieć cicho. Kiedy wychodzili o czwartej, Kazik zamykał bramę i  wtedy na górze, w pustych na wpół zrujnowanych pokojach, zaczynało się życie. Można było rozmawiać, chodzić, coś ugotować.

Gdy ktoś podejrzany pojawiał się przy bramie, Kazik  dzwonił – alarm odzywał się u nas na górze – wtedy zasuwało się  klapkę w podłodze. Przykrywało się ją workiem z węglem i siedziało cicho. Ja byłam za to odpowiedzialna, przećwiczyłam na próbę i bardzo sprawnie poszło. Pewnej czerwcowej nocy – alarm. Zrobiłam, co trzeba i czekamy. Myślałam, że to próbny alarm. Ktoś zaczął się do nas dobijać. Wszyscy byli sparaliżowani ze strachu więc przejęłam dowództw. Powiedziałam: „Musimy otworzyć, bo jak oni będą tak hałasować, to wacha na rogu  Świętokrzyskiej  usłyszy i przyjdą zobaczyć, co się dzieje. Otworzyłam i napastnicy wyciągnęli mnie na zewnątrz, w samej koszuli i boso. Kazika nie było, tylko jego matka – staruszka.

Okazało się, że to szantażyści – jeden był w mundurze, drugi nie. Jeden mówił po niemiecku, dugi po polsku. Podzielili się rolami: Polak był dobry a Niemiec – zły. Niemiec groził karabinem, Polak przestrzegał „Musicie mu ustąpić, musicie mu oddać” itd. Mnie chciał zabrać do siebie, do pięknej willi. Powiedział: „Będziesz u mnie miała jak w raju”. Powiedziałam: „Niestety, nie reflektuję. „Mam bardzo zaraźliwą chorobę”. Powiedziałam, że mam syfilis, żeby się odczepił. Nie wierzył mi, ale był wściekły.

Zabrali nam wszystko, co tylko się dało zabrać i poszli. A my musiałyśmy uciekać.   

W pewnym momencie  wylądowałam w Radości k. Warszawy. Matka i Zosia były gdzieś indziej. Zamieszkałam u rodziny z córką w moim wieku, jako jej koleżanka. Miałam świeże powietrze i nie musiałam się chować.Pewnego dnia właśnie rodzice z córką pojechali  do Warszawy na zakupy, a ja zostałam sama domu, takim letniskowym drewniaku.I tam akurat urodziły się małe kotki. Siedziałam na podłodze i przyglądałam się kotkom. Podłoga była świeżo umyta i wyłożona starymi gazetami. I kiedy tak  sobie siedziałam mechanicznie czytając  gazetę, zobaczyłam nazwisko i imię swojego ojca.To była stara gazeta, z maja, a to już był sierpień. Tam była jakaś niekończąca się lista: imiona, nazwiska, ranga wojskowa, wiek często, a czasem nie.  Zobaczyłam – mój ojciec i mój stryj, obaj.

Znalazłam pierwszą stronę. To była niemiecka gazeta –„Nowy Kurier Warszawski”, której nie czytaliśmy, bo to była gadzinówka.Od maja, czy od kwietnia drukowała listy oficerów polskich rzekomo wymordowanych przez Rosjan w Katyniu. Pomyślałam, że to jest niemożliwe. Albo wymordowali ich Niemcy i zwalają teraz na tamtych, albo w ogóle to jest tylko antysowiecka propaganda. A oni żyją, pewnie są w armii, gdzieś walczą, i wszystko  jest  w porządku – tak pocieszałam. Ale nie miałam pewności  i to było straszne.

Podzieliła się pani tą wiadomością?

Nic nikomu nie mówiłam. Matce postanowiłam nie mówić, bo sądziłam, że jeżeli ona się dowie, że ojciec zginął, to my przepadniemy, to już koniec. Ale matka się w końcu dowiedziała.Tylko my nie mogłyśmy uwierzyć, że to zrobili Rosjanie. Nawet gdy już po wojnie miałyśmy potwierdzenie z Czerwonego Krzyża, nadal uważałam, że winni Niemcy.

Z Radości  też musiałam uciekać. Ukrywałyśmy się przez wiele miesięcy…

Czy płaciliście w tych kryjówkach? Czy wszędzie trzeba było płacić?

Tak. Tylko to było bardzo różnie. Na przykład  u Simonisowej dużo, i głodziła nas. Nie pamiętam jak było  w Radości. Ale zawsze było płacone.

Po pobycie w Radości spędziłyśmy wiele miesięcy w Rembertowie, u  państwa Zielińskich. Janka Zielińska, jej mąż, chyba Stanisław i dwoje dzieci. Mieli piętro w takim drewnianym domku. Dzieliłyśmy pokój z Janką i jej córeczką, a mąż z synem spali w drugim pokoju. Było nam tam wygodnie i bezpiecznie, tylko musiałyśmy być cicho, bo na dole mieszkały dwie kobiety, bardzo przyzwoite, ale trzeba było uważać, żeby ktoś się nie dowiedział. Podobno na dzieci można było liczyć, że nie powiedzą nikomu – były wytresowane. I tam było cudownie. Janka była dla nas strasznie dobra, zaprzyjaźniłyśmy się.

To byli biedni ludzie – on był robotnikiem,  pracował na poligonie. Ona dorabiała – jeździła na handel i robiła nielegalne skrobanki (była taką jakąś położną). Potem przestała jeździć, bo byłyśmy  my.

Janka gotowała dla wszystkich to samo. Bo Simonisowa jadła co innego, a my co innego. Tu było zupełnie inaczej, płaciłyśmy znacznie mniej tam. Gospodyni traktowała nas jak jak gości, na równych prawach, i starała się nam dogodzić.

No i znowu skończyło się szantażem – w jakąś niedzielę przyszli trzej w skórzanych płaszczach, naprawdę wyglądali na Gestapo. Ale chyba nie byli gestapowcami. Powiedzieli, że wywiozą nas do obozu. Wiedziałyśmy już wtedy co to znaczy… Żądali pieniędzy. Akurat u nas  był ktoś, kto miał przy sobie pieniądze, oni się zaspokoili i poszli. A myśmy musiały uciekać…

Kto odgrywał największą rolę w szukaniu kryjówek?

Ciocia Mania  i Staś Chmielewski. Współpracowali ze sobą – przeważnie Staś wynajdował, a ciocia Mania załatwiała. Po tym ostatnim szantażu już byliśmy bez pieniędzy, bo pożyczone trzeba było zwrócić. Wtedy ciocia Mania sprzedała działkę w Skolimowie, którą dostała od moich dziadków w prezencie. Chyba matka nigdy jej za to nie nie zwróciła pieniędzy, bo nie miała z czego.

Tak dotrwaliśmy do Powstania. Ostatni miesiąc przed Powstaniem byliśmy na ulicy Złotej 54. U  pani Marii, też za pieniądze. Przyzwoita kobita, samotna. W tym samym domu mieszkała ciocia Mania u siostry Julii i jej męża – Urbańskiego. Mogłyśmy widzieć się przez okno. I tam nas zaskoczyło Powstanie.

Nasza gospodyni, pani Maria, wyszła z domu. Pracowała gdzieś i nie wróciła,  widocznie została odcięta. Zostały same w mieszkaniu, przez kilka dni tam siedziałyśmy, ale w końcu zeszłyśmy do piwnicy. Z ciocią Manią, z panią Julcią i jej mężem. I ludzie tam byli bardzo życzliwie. No, ale dom się spalił.

Czy  było więcej żydowskich rodzin w tej piwnicy?

Tam nie, tylko my.

Sąsiedzi wiedzieli, że jesteście Żydówkami?

Miałyśmy to wypisane na twarzach. Po jakimś czasie dom się spalił i uciekłyśmy na ulicę Sienną chyba 45. Do jakiejś wielkiej piwnicy, pełnej ludzi. Ja z wielką gorączką, już bardzo, bardzo chora. I tam przetrwałyśmy do końca Powstania.

Jakaś pani Kozłowska nas dokarmiała tam. Nawet nie widziałyśmy, jak ona wygląda.Siedziała w kącie a dziecko przynosiło zupę. Bo myśmy  już wtedy nier miały kompletnie nic.

Kiedy ogłoszono kapitulację i ludzie zaczęli wychodzić z piwnicy, powstał problem – co my mamy zrobić? Ktoś skontaktował matkę z Gwardią Ludową czy Armią Ludową.Powiedzieli matce, że oni wychodzą do lasu i zostawiają bunkier, że jeżeli chcemy, to możemy zostać w tym bunkrze.

Ale ja byłam ciężko chora. Matka poprosiła lekarza, który był w naszej piwnicy żeby zobaczył, co ze mną jest i czy ja mogę zostać w bunkrze.

Wydawało się, że wojna już kończy. Zza Wisły, z Pragi huczał front.

Lekarz  bardzo niechętnie mnie osłuchał i powiedział: „Ech, pani ją zostawi. Przecież to są suchoty. Galopka, Ona już umiera. Nie warto zawracać sobie nią głowy. Niech pani weźmie młodszą córkę i idzie tego bunkra ”.I  poszedł sobie.

Matka zdecydowała, że mnie nie zostawi i nie pójdziemy do bunkra bo ja się tam uduszę. „Pójdziemy do Niemców. Trudno, zginiemy razem, a może nie zginiemy” – i wyszłyśmy. Ostatniego dnia z możliwych.

Załadowałyśmy się do pociągu i pojechałyśmy. Wagony były otwarte – bydlęce. Człowiek na człowieku siedział. W jakimś momencie ktoś nas chciał wyrzucić. Jakaś baba krzyczała: „Wyrzućcie te trzy Żydówki, będzie od razu luźniej”. A ktoś jej powiedział: „Jak się pani nie zamknie, to panią wyrzucimy”. Ucichła . W Krakowie ludzie rzucali nam jedzenie. Pojechaliśmy dalej. Po 36 godzinach, w nocy, wyładowali nas. Miejscowość nazywała się  Kocmyrzów. Stali tam chłopi z furmankami i zabierali warszawiaków, których nie wysłano do Niemiec, bo byli albo starzy, albo chorzy, albo wszystko razem.

Już wszyscy się załadowali i zdawało się, że dla nas zabrakło furmanki. Jakiś chłopek roztropek, stał z boku i miał cztery miejsca. A nas było cztery, bo cały czas towarzyszyła nam ciocia Mania. Pod bombami też  bo ona uważała, że od bomb też nas ochroni. Że ochroni nas  od wszystkiego – od bomb, od głodu, od wszystkiego. Cały czas naprawdę się narażała.

Nie pamiętam czy padło nazwisko cioci Mani?

Tak, ciocia Mania się nazywała Marianna Bułat. Ma tabliczkę w Yad Vashem w Jerozolimie. Warto powiedzieć jak nazywały  się  jej dwie siostry:Helena Kędzierska i Julia Urbańska. ( Pozostałe nie były zamieszane w nasze sprawy).

Wylądowałyśmy w nocy we wsi Zielonki pod Krakowem. Ciocię Manię z Zosią chłop posłał do sąsiada, bo powiedział: „U mnie w chałupie nie ma dosyć miejsca”. A nas zabrał do siebie. A mieszkał z matką staruszką, nie wiem ile ona miała lat, bo była taka malutka. Wyglądała jak krzaczek. Pani Pietrzykowa – Pietrzycka na nią mówili.

Pani Pietrzykowa leżała już w łóżku, pod pierzynami. Weszły i nie wiedziałyśmy co robić, a ona: „No biedacki, połóżcie się na słomie i odpocznijcie sobie”. Błażek przyniósł słomę, położyłyśmy się na słomie, zasnęłyśmy, było ciepło od pieca. Ale w nocy zrobiło się zimno i ja się obudziłam z okropnym kaszlem. Byłam na wpółprzytomna. No i słyszę, pani Pietrzykowa mówi: „Chodź tu biedacko, połóż się tu ze mną pod pierzyną”. I poszłam do pani Pietrzykowej pod pierzynę. Cała byłam we wszach. I przespałam noc z panią Pietrzykową pod pierzyną. A gdy się obudziłam, wypoczęta, przyjemnie wygrzana widzę,że pod piecem się pali, matka a  siedzi z Pietrzykową, i widać, jak my wyglądamy. I co teraz zrobi pani Pietrzykowa?Zawoła syna Błażka, żeby nas wyrzucił? Zawiadomi Niemców? Zażąda pieniędzy?

Pani Pietrzykowa popatrzyła mądrymi oczami i wyszła Pomyślałam, że że zaraz przyjdzie Błażek nas wyrzucać. A ona przyniosła jajka, wbiła w kubek i powiedziała: „Masz, dziewcynko, pij to”. A już wtedy nie miała żadnej wątpliwości, jak popatrzyła na mnie,  i na matkę i na Zosię, bo Zosia przyszła. „Masz, wypij te jajka, bo jesteś bardzo chora i musisz się wyleczyć”.

Tak przetrwałyśmy u niej. Udawała, że nic nie wie. Synowie to nie wiem. Ten Błażek to był rzeczywiście tak troszeczkę niedojda. Ale starszy syn, Piotr i jego żona, też tam mieszkali.

Pewnego dnia pojawił najmłodszy syn, który był w Krakowie w seminarium duchownym. I ten Janek też udawał, że nic nie wie. Tak dyskretnie się zachowywał. Naprawdę uwierzyłyśmy, że oni nie wiedzą. Nie widzieli, nie wiedzą, nie znają się? Ale nieświadomie narażają się, Z drugiej strony – kazali im przechowywać warszawiaków, to oni przechowują. Cała wieś była ich pełna

Czy cały czas  mieszkałyście z nimi z nimi w tej izbie?

Nie.Oni wyrychtowali dla nas komórkę, gdzie trzymali węgiel. Postawili piecyk, jakieś wyro. Ja z matką tam mieszkałam, bo ciocia Mania z Zosią były u sąsiadów, którzy nie byli wcale tacy przyjemni. Dokuczali im – „Bo wy jesteście miastowe”. Pani Pietrzykowa też nam przycinała, że my takie miastowe ludzie. Szło Boże Narodzenie i trochę denerwowałyśmy się, podczas świąt coś źle zrobimy. Najpierw był kościół, bo pani Pietrzykowa wymagała, żeby dziewczynki chodziły do kościoła. Dała nam chustki krakowskie, piękne. Wypożyczyła, żebyśmy się prezentowały w kościele, jak trzeba. I chodziłyśmy z Zosią do kościoła. I za pierwszym razem zrobiłyśmy straszny błąd, bo uklękłyśmy nie tam, gdzie trzeba, w kruchcie. I ludzie donieśli Pietrzykowej. Powiedziała: „Takie religijne jesteście, zupełnie jak zakonnice jakieś, czy coś”. To już wiedziałyśmy, że zrobiłyśmy błąd.

Błażek przyniósł nam do pokoju choinkę, ale czym ją ubrać. Pani Pietrzykowa przyniosła glansowanego papieru, kleju, itd. „Róbcie sobie dekoracje”. Robiłyśmy ozdoby, bardzo było przyjemnie. Postanowiłam zrobić gwiazdę na czubek. Nie było srebrnego papieru ani złotego, ale był niebieski, to zrobiłam niebieską gwiazdę. No i zaprosiliśmy, panią gospodynię żeby zobaczyła, jaką ładną mamy choinkę.

Gospodyni popatrzyła i spojrzała w na górę. Coś jej się nie spodobało, wybiegła. Przyniosła złotego anioła i powiedziała: „A, tego anioła tam powieście, zamiast tej gwiazdy”. Spojrzałam i zdrętwiałam – zobaczyłam sześcioramienną, niebieską  gwiazdę na tle białej ściany.

Na Wigilię przyszły do nas jakieś dwie warszawianki. Śpiewaliśmy razem kolędy było miło i przyjemnie. W drugi dzień świąt miejscowe chłopaki zwiedzieli się, że są dwie dziewczyny i zaprosili nas na tańce. Ku zgrozie matki i cioci Mani bardzo mi się chciało iść i poszłyśmy.

Dobrze bawiłyśmy się do czasu, kiedy jakiś pijany Franek powiedział: „Chodź ze mną za stodołę”. Powiedziałam mu, że nie pójdę. Na to zagroził: „No dobrze, to ja pójdę na policję”. Na szczęście znalazł się  inny, który mu dał w mordę i Franek się  odczepił. Nie powiedziałam matce, nie powiedziałam cioci Mani, bo i tak nie miałyśmy dokąd uciec. Ale do końca był strach.

Czyli we wsi wiedziano, że jesteście żydowskiego pochodzenia?

Tak.Właśnie przyjechał Janek, ksiądz Janek, który tam odprawiał nabożeństwa przy starym wikarym. Zaprosił Ciocię Mani do swojego pokoju – bo on tam miał pokój w chałupie – i odbył z nią rozmowę. Powiedział jej, że wojna już się kończy, ale jeszcze jest niebezpiecznie, zwłaszcza dla młodzieży. I żebyśmy nie kręciły się po wsi.

Jak się dowiedziałyście się, że wojna się skończyła?

Słychać było Kanonadę Było wiadomo, że zbliża się front. Miejscowi pochowali się do piwnic, a my nie, bo cieszyłyśmy się, że to już koniec.

Nad ranem, chyba 19-go stycznia, pojawili się radzieccy żołnierze. Przemykali z karabinami, no i było już wiadomo, że koniec.

Tego samego dnia wieczorem gdy kanonada ustała i Niemcy się wycofali wyszłam do drewutni  i w półmroku zobaczyłam kawałek zielonego niemieckiego szynela. Spokojnie zaryglowałam drzwi komórki i poszłam do pani Pietrzykowej: „Pani gospodyni, tam się Niemiec schował ” A ona mówi: „Wiem dziewcynko. Gotuję właśnie kluski. Masz tutaj”. Nałożyła do blaszanego naczynia, omaściła. „Zanieś mu, dziewcynko, to jedzenie, bo on na pewno głodny”.

Poszłam z jedzeniem do drewutni i zobaczyłam, że szynel zniknął. Myślę sobie: „Jest, czy go nie ma”. Kluski smacznie pachniały i nagle wyjrzała rozczochrana głowa. Był taki młodziutki, może miał 18 lat. Wystraszony, blady i taki głodny, że wyrwał mi naczynie i zaczął łapczywie jeść.

Powinnam się cieszyć, mieć satysfakcję, dać mu w mordę, sama nie wiem co. A ja nic nie czułam. Tylko patrzyłam… I  tak dla mnie skończyła się wojna.

Co dalej,  co się dzieje od tego momentu?

Jeszcze dosyć długo siedziałyśmy u pani Pietrzykowej, jeszcze jej krowę chowałyśmy przed Ruskimi, którzy tam weszli.

Kiedy wyjechałyście z tamtąd ?

Wyszłyśmy z Zielonek dopiero gdy ciocia Mania zebrała trochę pieniędzy. Coś posprzedawała, coś zahandlowała. Chodziła z moją matką do Krakowa – ciastka tam sprzedawały  i spotkały jakichś znajomych. Jak uzbierały trochę pieniędzy, to poszłyśmy na piechotę do Krakowa i tam zamieszkałyśmy w jakimś pustym mieszkaniu.

Handlowałam ciastkami pod Sukiennicami. Jednym razem nic nie utargowałam, więc ciasta zjadłam. Innym razem – ktoś wszystkie naraz kupił wszystkie (byłam ładną dziewczynką). Miałam szczęście – znalazłam zegarek, który Mania sprzedała.

I tak udało nam się uzbierać na powrót do Warszawy. Przyjechałyśmy strasznie zatłoczonym pociągiem i nie wiedziałyśmy gdzie mamy iść. Poszłyśmy na Grochów do siostry cioci Mani – pani Lodzi Piaseckiej.

Tam w jednym pokoju mieszkała ona z mężem i z córką oraz my cztery. I  jakoś się mieściliśmy.

Jakie wrażenie zrobiła na was Warszawa?

Pierwsze wrażenie – szłam i płakałam. Całą drogę z Dworca Zachodniego na Grochów przepłakałam. Szłyśmy Alejami Jerozolimskimi po gruzach – jedna ulica, ta naprzeciwko dworca, stała cała, druga była w ruinie.

Jak wyglądali ludzie?

Wróciłyśmy do Warszawy w kwietniu 1945 roku, wojna jeszcze trwała.  Na ulicach było dużo ludzi. Chodzili, ciągnęli wózki, nieśli jakieś graty, miasto zaczęło odżywać. Na Marszałkowskiej widziałam leje po bombach, w przewróconym tramwaju działała już jakaś restauracyjka. Na ulicy sprzedawano pączki, kluski. Babina w chustce zachwalała  kapustę. A dookoła ruiny, napisy: „Uwaga miny”, albo „Min nie ma” po polsku i po rosyjsku..

Doszłyśmy do mostu pontonowego i wsiadłyśmy do  zatłoczonej ciężarówki, która jechała na Grochów. Któryś z pasażerów odezwał się: „Nie dość ich Niemcy wybili, i jeszcze tu są.” Poczułam się jakbym dostała pałką w głowę.

Dotarłyśmy do kochanej pani pani Lodzi i  już było dobrze. Od pani Lodzi z Grochowa powędrowałyśmy na piechotę do Konstancina. Daleka to była droga i buty nam się rozpadały.

W Konstancinie była willa dziadka. Kamienice na Granicznej i Siennej już nie istniały – były zrujnowane. Willa stała, ale była zajęta przez szpital wojskowy i nie było tam dla nas miejsca. Na szczęście wojnę przeżył ogrodnik i jego żona, którzy mieli na terenie mały domek z jednym czy dwoma pokoikami.Wzięli nas do siebie i zapewnili  spanie, wikt i  opierunek.

O Jadzi i Stefanie nie wiedzieliśmy nic. Po wojnie okazało się, podczas Powstania Warszawskiego, Niemcy zabrali stu mężczyzn z Żoliborza  i zamordowali w Halach Mirowskich – wśród nich był Stefan. Jadzia uratowała się. Była w obozie, po powrocie odnalazłyśmy się i opowiedziała nam o Stefanie.

Kto z rodziny i przyjaciół przeżył ?

Przeżyła Jadzia, przeżyła kuzynka matki, Maryla, którą Staś ratował, i jej mama. Z moich koleżanek przeżyła Hania. Przeżył mój Mietek i traf chciał, że gdy znalazłam się u pani Lodzi na Grochowie, i szłam Grochowską,  to zaraz pierwszego pierwszego dnia go spotkałam. Był w AK na fałszywych papierach i po wojnie  nie chciał wracać do swojego nazwiska. Spotkaliśmy się kilka razy, ale to już się rozleciało.

Co dalej działo w Konstancinie?

Po jakimś czasie wrócił brat matki, Jerzy, lekarz, który we wrześniu 1939 roku wyjechał z rodziną na wschód. Wcielono go do Armii Czerwonej, a rodzina została w Równym. Po wejściu Niemców rodzinę rozstrzelano, a on został sam. Po jakimś czasie ożenił się, też z lekarką. Oboje byli w stopniu pułkownika. Przyjechał do Konstancina z naszą nową ciocią, która była w ciąży.

Wuj Płocki też się uratował – był cały czas czynny w w podziemiu – pracował jako lekarz, mimo, iż miał nie najlepszy wygląd. Przed wojną był raczej lewicowcem, więc chyba był  w Armii Ludowej. Po wojnie był bardzo ceniony – prowadził klinikę, szpital, był ordynatorem

Czy pani próbowała jakoś dołączyć do podziemia ?

To był mój ból i mój żal. W getcie nie udało mi się. Próbowałam  gdy byłyśmy w ukryciu. Gospodyni miała przyjaciela, który, był oficerem w podziemiu. Bardzo się z nami zaprzyjaźnił. I poprosiłam go: „Panie Stachu, niech pan coś zrobi, ja koniecznie muszę coś robić”. Powiedział, że spróbuje. Czekałam, pytałam, wreszcie dostałam odpowiedź odmowną, że mnie nie przyjmą.

Potem, podczas Powstania, zjawił się w piwnicy siostrzeniec cioci Mani żeby zobaczyć, co się dzieje z ciotkami. Nazywał się Tadeusz Matysiak. Był starszy ode mnie o jakieś trzy lata, bawiłam się z nim przed wojną. przyszedł odwiedzić ciotki w piwnic, i strasznie się ucieszył, że my żyjemy. Ja powiedziałam: „Tadziu, jak ty mi nie załatwisz, to mi nikt nie załatwi. Powiedziałam, że muszę być w AK. „Jesteście tuż obok na Złotej,  jestem gotowa zaraz się spakować spakować i…” Powiedział, że pójdzie do swojego dowódcy i zaraz po mnie wróci.

Wrócił zdruzgotany, zmartwiony, przepraszający, jakby to on zawinił. Powiedział: „Niestety, Armia Krajowa nie przyjmuje Żydów, ale powiedzieli, że jest Armia Ludowa, która przyjmuje, spróbuj tam”. Ale oni byli gdzieś w innej dzielnicy i nie sposób tam się dostać. I tak zostałam bez przydziału. Czułam się bardzo tym poniżona.

Jak wyglądały pani powojenne losy?

W Konstancinie mieszkałyśmy kilka miesięcy. Potem ktoś nam zaproponował, żeby dzielić z nim mieszkanie na ulicy Poznańskiej 38, na tyłach Hotelu Polonia, pod Poznańska 38. W takim paskudnym pokoiku, na szóstym piętrze. Współlokator też był paskudny (On  tak samo się uratował, jak my. Stary dziad, wziął nas do siebie, żeby mu nie przydzielono do mieszkania większej rodziny. Zosia już tam się nie zmieściła – poszła, jako półsierota, do żydowskiego domu dziecka w Śródborowie. Była w najstarszej grupie i chodziła do gimnazjum. Ja z matką zostałam na Poznańskiej, ciocia Mania przeniosła się do wujka Jerzego, który przeniósł się do Warszawy z Otwocka  i urodziło mu się dziecko. Ciocia Mania została w naszej rodzinie do końca swojego życia.

Matka znalazła pracę w Komitecie Żydowskim – zajmowała się ewidencją i statystyką. Ja zapisałam się do oddziału liceum Rejtana w Konstancinie i ukończyłam tam pierwszą klasę. Źle się tam czułam, nie słyszałam od kolegów szkole nic obraźliwego, ale byłam wyizolowana. Lubiła mnie tylko jedna dziewczynka (lesbijka), z którą nikt nie chciał się przyjaźnić. I chłopiec, który się we mnie zakochał. Bardzo krótko dotrzymywał mi towarzystwa, bo potem widocznie rodzice mu nie pozwolili, bo kontakt się urwał.

W Warszawie, aż do matury, chodziłam do szkoły wieczorowej dla dorosłych na Polnej. Tam ludzie przychodzili, odchodzili i nie przyjaźnili się ze sobą. Zasłynęłam jako poetka, bo pisałam dobre wypracowania. Uczyłam się do matury, ale starałam się też zarabiać – brałam prace zlecone w Komitecie Żydowskim. Przychodziły tam listy z całego świata, w różnych językach od osób poszukujących krewnych. Znałam francuski, orientowałam się w angielskim, więc z listów robiłam notatki na fiszkach. Zarabiałam też korepetycjami.

Myślałam o tym, żeby wyjechać, z bólem serca, ale wyjechać, nie widziałam tutaj dla siebie możliwości. Trzy miesiące przed maturą, poznałam chłopca z organizacji syjonistycznej. Powiedział mi: „Wiesz, jak ty chcesz wyjechać, to jedź do Palestyny. Ja o tym już myślałam podczas ukrywania się, że byłoby najlepiej, żeby był jakiś kraj, gdzie Żydzi mogą żyć. Być szanowanym narodem i szanować inne narody. I chciałabym  nawet pustynię tam orać.

I nagle pojawił się ktoś z takiej grupy. Posłał mnie na Pragę, na ulicę Brukową. I tam w strasznej ruderze, na trzecim piętrze mieściła się tzw. kwuca, czyli kibuc. Mieszkała tam młodzież żydowska, która szykowała się do wyjazdu do Palestyny. I to było nielegalne – kwuca, wyjazd, wszystko. Porozmawiałam z kierownikiem, zapytałam jakie są ma ta organizacja. Byłam wtedy zupełną idiotką polityczna. Odpowiedział, że nie mają żadnego  politycznego profilu. „Jeżeli jesteś młodym Żydem i chcesz pracować fizycznie, to do nas pasujesz”.

Uznałam, że pasuję. Usłyszałam: „Ale decyduj się zaraz, bo my wyjeżdżamy w końcu kwietnia (był marzec), a musisz się jeszcze dużo nauczyć” Rzuciłam matkę, siostrę, maturę i wyprowadziłam się na Brukową. Było nas 20 osób – chłopcy w jednym pokoju, dziewczyny w drugim. Trzypiętrowe prycze, ja miałam łóżko pod sufitem, nie było łazienki, klozet na podwórzu. Gospodarstwem zajmowali się wszyscy kolejno, po dwie osoby. Wszystkie rzeczy, bielizna, ubrania, były wspólne – taka komuna. Zatrudnili mnie od razu do wygłaszania popularnych odczytów: a to jak druk powstał, a to o rewolucji francuskiej itd.

Uczyliście się tam języka?

Koś nauczał hebrajskiego i historii Żydów. Uczyliśmy się, śpiewaliśmy hebrajskie pieśni. Ale przede wszystkim uczyliśmy się rolnictwa, bo mieliśmy przecież żyć w kibucu i uprawiać pustynię. Przypuszczam, że TOPOROL w getcie też organizowano z myślą o wyjeździe młodzieży do Palestyny. Nie mówiło się o tym, ale chyba tak było.

Uczyliśmy się zasad kolektywnego życia i to było trudne. Okazało się, że tu też nie pasowałam, znowu nie pasowałam. Tak strasznie chciałam gdzieś pasować, robić coś dobrego, ważnego. Ale nie wychodziło, to nie było to.

Tydzień przed wyjazdem znowu zachorowałam. Wydawało się, że grużlica jest zaleczona, już nie gorączkowałam, nie kasłałam. Nagle wysoka temperatura – okazało się, że miałam odrę, w wieku już prawie dwudziestu lat.

Był tam chłopak, właściwie mężczyzna – miał już pod trzydziestkę, który też nie pasował. Myśmy oboje tam nie pasowali. Uważał, że powinnam wrócić do matki. Mówił: „Jak możesz opuścić matkę, siostrę, naukę. Jak możesz to zrobić”. Namawiał  mnie cały czas, żeby wrócić, a ja nie chciałam go słuchać. Gdy tak się rozchorowałam, mnie wziął na ręce, zniósł ze schodów i tramwajem zawiózł na Poznańską do matki. Przeleżałam tam bardzo długo z tą odrą. A przez ten czas kwuca wyjechała.

W sumie byłam zadowolona, bo właściwie naprawdę tam nie pasowałam, nie mogłam się odnaleźć. To nie byli żadni syjoniści, ani idealiści. Oni po prostu chcieli wyjechać. Niektórzy myśleli, że wcale nie w Palestynie, tylko gdzieś na zachodzie zostaną, zrobią interesy, zarobią. W ogóle nie podobało mi się to towarzystwo.

Wyzdrowiałam tydzień przed maturą, byłam zupełnie nieprzygotowana, bo  przez trzy miesiące nic nie robiłam i matka nie mogła tego przeboleć. Ale pozwolono mi spróbować, i zdałam. Egzaminów była cala kupa, zdałam wszystkie. Na bardzo marnym poziomie, ale świadectwo dostałam.

I zaraz potem się rozchorowałam na nowo, i to już poważnie, bo t odra wywołała gruźlicę. Znalazłam się w żydowskim sanatorium w Otwocku. Nie prątkowałam i byłam z osobami takimi jak ja (prątkujący byli oddzielnie). Czułam się tam bardzo dobrze, bo gdzieś należałam. Szybko wyzdrowiałam. W rodzinie nikt nie chorował na gruźlicę. Zaraziłam się w getcie chyba, sprzątając szpitalne sale. Zajęte były oba płuca –  lekarze mieli mi odmę zakładać, ale tak prędko zdrowiałam, że zrezygnowali. Ale kazali mi jeszcze zostać w Otwocku.

Zosia była w Śródborowie w domu dziecka i załatwiła mi tam posadę korepetytorki. Z Kazachstanu przyjechały żydowskie dzieci pozbierane w całym Związku Radzieckim. Zostałam wychowawczynią najstarszej grupy. Oni chodzili do gimnazjum, a po powrocie zaczynała praca w domu. Na ogół pracowałam z nimi indywidualnie, często siedzieliśmy do późnej nocy. Uczyłam łaciny,  języka polskiego, nawet matematyki, której nie znosiłam. Moi uczniowie byli niewiele ode mnie młodsi.

Kierownik domu dziecka był w PPR-ze, obrzydliwa kierowniczka  też była partyjna. Ta wstrętna para wprowadziła taki „makarenkowski” rygor. Bardzo byli dumni, że dom jest tak świetnie zorganizowany. Była rada dziecięca itd. Tylko, że to wszystko było na pokaz. Przyjeżdżały komisje z Wydziału Edukacji, z partii, a kierownik wygłaszał hasła.

Zastały mnie tam pierwsze wybory, w 1947 roku. Kierownik kazał wychowankom głosować, mimo iż nie miały jeszcze odpowiedniego wieku. Mnie też zmusił, chociaż  byłam zameldowana w Warszawie. Lipa odchodziła straszliwa i ja sobie z tego zdawałam sprawę. Byłam za tym, żeby wygrał demokratyczny front, nawet bardzo, ale nie kosztem takiego świństwa.

W ogromnej konspiracji dowiedziałam się, że mają tam syjonistyczną komórkę. Należała do niej prawie cała moja starsza grupa i magazynierka, która była tym łącznikiem ze światem zewnętrznym. No i mnie dokooptowała do tej też, konspiracyjnej roboty.

To była  lewicowa organizacja Ha-Szomer Ha-Cair. W jakimś momencie część najstarszych dzieci wyjechała – kierownik dowiedział się o tym dopiero, gdy zobaczył przy kolacji sześć pustych krzeseł. Wpadł w szał i zaczął dochodzenie i wyrzucił z pracy tą magazynierkę. Ja nie budziłam podejrzeń – byłam panienką z dobrego domu o niewinnym spojrzeniu. Zosi też nie podejrzewali. I tak zostałyśmy.

Potem się jak najszybciej się z tamtąd wyniosłam wyniosła do mamy, do Warszawy i dostałam pracę w Komitecie Żydowskim w Wydziale Młodzieżowym, przy ulicy Siennej. Tam pracowałam jako maszynistka, chociaż o pisaniu na maszynie nie miałam zielonego pojęcia – tam się uczyłam w miarę pisania.

Wydział Młodzieżowy przy Komitecie Żydowskim to był wielki dziwoląg. Pracowało  tam sześciu referentów i każdy reprezentował inny kierunek polityczny: był syjonista, prawicowy syjonista, lewicowy, był PPR-owiec – nawet dwóch, których nienawidziłam, bo pamiętałam kierownika – i był PPS-owiec, i był BUND-owiec.

Zajmowali się  żydowską młodzieżą, która repatriowała się z Rosji, albo uratowała się tutaj. Było mnóstwo spraw do załatwienia, a się ze sobą wiecznie kłócili. Nic nie mówiłam,  siedziałam i pisałam na maszynie.

Czy kiedykolwiek wróciła pani do zrujnowanych domów, w których mieszkaliście przed i podczas wojny?

Dobrze, że mi pani o tym przypomniała. Jeszcze gdy mieszkałyśmy w Konstancinie wybrałam się specjalnie do Warszawy i poszłam na ulicę Sienną 45 obejrzeć dom, w którego piwnicy siedziałyśmy do końca Powstania. Postanowiłam wtedy, że nie będę nosić ze sobą rękopisów  dziennika, który prowadziłam w getcie, a potem w kolejnych kryjówkach. Pisałam stale i to mnie ratowało. Pisałam także opowiadania oparte na przeżyciach w  getcie.

To był spory plik papierów i uznałam, za zbyt ryzykowane zabranie ich ze sobą.  Ale nie chciałam ich zniszczyć – pisałam po to przecież, żeby przetrwały wojnę. Dom był na wpół wypalony, w zrujnowanym  pokoju stał duży fortepian – jedna noga wisiała nad dziurą, a dwie stały mocno. Przy  zdrowej nodze była dziura w podłodze – tam schowałam rękopisy i przycisnęłam cegłą. A potem zapomniałam.

Minęło dziewięć miesięcy, a Warszawa była systematycznie niszczona przez Niemców. Po powrocie na  Sienną zobaczyłam, że nic  się tam nie zmieniło. W oknach domu była dykta – znaczy, że ktoś tam jest. Zapukałam – otworzyła mi dziewczyna w moim wieku. Opowiedziałam po co przyszłam. Powiedziała: „My do tego pokoju nie wchodzimy, bo jest zimny, zrujnowany. Ale proszę bardzo, wejdź i zobacz”. Weszłam –  cegła była na miejscu. A pod cegłą leżały nietknięte papiery.

Czy wykorzystała Pani swoje zapiski?

Później kompletnie nic z tym nie robiłam, ale myślałam o tym. Jedno opowiadanie trochę doprowadziłam do porządku. Gdy próbowałam gdzieś je wydrukować mówiono mi: „To nie ten czas, teraz na te tematy nie będziemy mówić, są inne, ważniejsze tematy, buduje się nowy ustrój, nowa Polska”. Odłożyłam, nie próbowałam więcej, zapomniałam.

Co się stało z tymi rękopisami?

Leżały w Warszawie. Ale tu już muszę przeskoczyć do 1968 roku. Opowiem potem.

Proszę opowiedzieć, co wydarzyło do 1968 roku, bo to była ważna  dla pani cezura czasowa

Nie pojechałam do Palestyny, pracowałam w Komitecie i zaczęłam studia. To było nielogiczne, bo przecież miałam zamiar wyjechać. Po pobycie w sanatorium odechciało mi się medycyny, natomiast bardzo chciałam pisać. Być dziennikarką dziennikarka. Wydział Dziennikarski był wtedy w Akademii Nauk Społecznych i Politycznych. Studiowałam wieczorowo – w dzień pracowałam w Komitecie, wieczorem chodziłam na zajęcia i jeszcze zapisałam się do organizacji syjonistycznej, takiej raczej lewicowej.

Jak się nazywała?

Gordonia. Była młodzieżówką jakiejś umiarkowanej bardzo partii syjonistycznej. I  był klub studencki. Tam już już bardziej pasowałam. Chodziłam na różne zajęcia itd. Praca w Komitecie nie dawała żadnej satysfakcji, a studia – to była masówka. Przyszli dziennikarze mieli obowiązek studiować marksizm, nauki społeczne, nie tylko dziennikarstwo. Było tam dużo osób starszych ode mnie i wielu wojskowych.

Pewnego razu przyuważyłam oficera w stopniu kapitana, który mi się bardzo spodobał. Niestety, był zajęty, przychodził z inną studentką. No ale po jakimś czasie, na wykładzie już tej studentki nie widziałam. Tylko tego pięknego kapitana, który nagle podszedł i się przedstawił. No i to jest mój mąż.

Poznaliśmy się na pierwszym roku studiów, w drugim semestrze, w marcu.17 marca rozmawialiśmy ze sobą po raz pierwszy. Po wykładzie z prawa karnego profesora Sawickiego. Przedstawił się i poszliśmy na  spacer przez straszliwe błoto i śnieg. No i potem to już zostaliśmy razem. On mieszkał z rodzicami, a ja ze swoją mamą, ale już było wiadomo, że jesteśmy parą. Piątego dnia oświadczył się i został przyjęty.

Ja znowu się rozchorowałam i długo leżałam chora. Było postanowione, że będzie ślub – on  jako oficer, musiał zebrać papiery, a ja dostarczyć zaświadczenia, że jestem moralna, że nie mam choroby wenerycznej. Gruźlicą nikt się nie interesował, maturą też nie. I to trwało, strasznie długo, aż do sierpnia. Gdyby nie to, pobralibyśmy się znacznie wcześniej.

Jak się nazywa pani mąż?

Mąż nazywa się Zygmunt Bauman. Pobraliśmy się, zamieszkałam na ulicy Sandomierskiej z rodzicami mojego męża. Pracę w Komitecie Żydowskim rzuciłam, kiedy zdawałam egzaminy z pierwszego roku i znalazłam nową pracę w Filmie Polskim, w Wydziale Programowym przy ulicy Puławskiej 61. I tam już przepracowałam w pionie programowym przez 20 lat. Różne rzeczy robiłam, zawsze miało związek z programem i scenariuszami, głównie scenariuszami.

Jakie studia pani skończyła?

Dziennikarkę w międzyczasie zlikwidowali, tak że skończyłam Akademię Nauk Społecznych i Politycznych. Nauczyłam się sporo, ale nie dziennikarstwa. Potem poszłam na zaoczne studia magisterskie w Uniwersytecie Warszawskim. PIsałam pracę magisterską z zakresu estetyki filmu. Dostałam stopień magistra filozofii, chociaż filozofii nigdy nie uprawiałam.

Urodziłam trzy córeczki: najpierw jedną, a po sześciu latach bliźniaczki. Musiałam łączyć wychowanie dzieci z pracą. Chciałam wyjechać do Izraela (wtedy już był Izrael), ale mój mąż nie chciał wyjechać.

Czy mąż jest  pochodzenia żydowskiego?

Mój mąż jest Żydem. Jego ojciec bardzo chciał jechać do Izraela i w końcu wyjechał. Matka nie chciała. Mój mąż był członkiem partii. Wojnę spędził z rodzicami w Rosji – uciekli rodzinnego z Poznania  na wschód. Tam przeżył wojnę, chodził do szkoły, skończył gimnazjum i nawet zrobił dwa lata fizyki na Uniwersytecie w Gorkim. I tam zaraził się entuzjazmem do socjalizmu i komunizmu. Wstąpił do Armii Polskiej i  przeszedł z nią cały szlak bojowy. W randze kapitana wylądował wreszcie w Warszawie wraz z rodzicami.

Mąż był bardzo, ideowym człowiekiem, komunistą. Jego matka także, a ojciec był syjonistą. Mąż mi tłumaczył, że syjonizm to jest nacjonalizm,  i powinniśmy się go wystrzegać. Był bardzo, bardzo przeciwny. Z ojcem miał stale nieporozumienia. Uważał, że trzeba budować sprawiedliwy ustrój tu, na miejscu. Mąż mój był pierwszym członkiem partii, do którego miałam szacunek, bo wiedziałam, że jest uczciwy i mówi to, co myśli. Moje dotychczasowe doświadczenia sprawiły, że nie miałam żadnego szacunku ani zaufania do tych ludzi.

Ale jak mi to naświetlił mąż, i gdy zaczęłam poznawać marksizm i leninizm, to mi się spodobało i pomyślałam, że może to jest właśnie ta przystań, że może to właśnie mam robić, z tymi ludźmi się związać.  Nareszcie z kimś się związać, nareszcie mieć jakąś  ideę. To jest bardzo piękne, w gruncie rzeczy, prowadzi  do równości i i całkowitego wyeliminowania rasizmu i antysemityzmu

I wciągnęłam się. Najpierw byłam w ZMP. (W Związku Młodzieży Polskiej) Potem, gdy pracowałam w Wytwórni Filmów Dokumentalnych, wstąpiłam do PZPR. To było za stalinowskich czasów, w 1951 roku.

Życie szło miałam trzy córeczki dużo było do roboty i coraz mniej się w tej partii udzielałam. W końcu przestałam w ogóle. Pod pretekstem, że mam dużą rodzinę i mam daleko do pracy. Oddaliłam się od partii, jeszcze z niej nie wystąpiłam, ale już  jej nie popierałam. Już zaczęłam widzieć co mi się nie podoba, widziałam co się święci.

Jak mają na imię pani córki?

Najstarsza nazywa się Anna, mieszka w Izraelu, w Jerozolimie. Nazywa się Sfard, po mężu, który też jest z Polski, z Warszawy. Jest matematykiem i pracuje na  Uniwersytecie w Hajfie. Najstarszy wnuk, Michał, ma 26 lat i kończy teraz prawo. Wnuczka, Noemi, ma 20 lat i zaczyna studia. Irena Bauman (zachowała swoje nazwisko) jest architektem i pracuje we własnej firmie z mężem też architektem, w Leeds. Kończyła studia w Anglii. Ma  dwoje dzieci, Aleksandra i Hannę.

Druga córka, Lidia Dudman jest malarką, mieszka w Londynie. Ma dwoje dzieci: Zofię Katarzynę (Catherin ) i syna Karola.

Jak pani przeżyła 1968 rok, co państwo wtedy robiliście?

Mąż, od chwili gdy go wyrzucono z wojska w 1953 roku (rzekomo za lekarzy żydowskich, którzy mieli zamordować Stalina), pracował na Uniwersytecie. I to było dobrodziejstwo. Wylądował jako asystent na na Wydziale Filozofii. Wkrótce został kierownikiem katedry – po profesorze Hochfeldzie, który wyjechał do Paryża na placówkę. Zygmunt miał tam wspaniały zespół ludzi i stałe przykrości ze strony Komitetu Partyjnego. Stale coś mu groziło, już miał od tego nerwicę serca. Stale coś było źle.

W 1967 roku, od wybuchu Wojny Sześciodniowej, zrobiło się jeszcze bardziej paskudnie, jakoś tak niebezpiecznie.

W 1967 roku zrobiło się już bardzo gorąco. PIętro niżej mieszkał major milicji, który bardzo nam bruździł – urządzał awantury, aresztował  naszą starszą córkę i jej  kolegów, którzy przyszli z wizytą. Gadali spokojnie w pokoju, a on ich aresztował pod pretekstem, że jest dwunasta w nocy.

Przyszedł 1968 rok. Jeszcze przed marcem, na początku roku oboje oddaliśmy legitymacje – już nie można było patrzeć na to, co się działo. 25 marca męża, wyrzucono z pracy na Uniwersytecie Warszawskim  wraz z pięcioma kolegami: Leszkiem Kołakowskmi, Bronisławem Baczko, Stefanem Morawskim, Marią Bielińską-Kirszowicz i Włodzimierzem Brusem. Wszystkich jednego dnia – historia bez precedensu Mąż nie był wtedy jeszcze  profesorem, bo mu ciągle wstrzymywano profesurę, bo był źle widziany w kręgach partyjnych. Uznawano go za rewizjonistę, a w marcu przylepiono mu syjonistę. Zwolniono go bez odprawy czy odszkodowania.

Mnie nie wyrzucono z pracy, bo miałam ministra, który mnie bardzo lubił, (wiceministra Zaorskiego), i który robił, co mógł, żeby mnie chronić. Ale straciłam stanowisko kierownika Wydziału Filmów Fabularnych w Naczelnym Zarządzie Kinematografii  i zostałam redaktorem. Robiłam to co zawsze przy scenariuszach, ale przestały do mnie przychodzić i i siedziałam bezczynnie. Wreszcie grzecznie mnie poproszono  żebym wzięła urlop. Nie chciałam się zgodzić, ale musiałam. A potem poprosili grzecznie żebym napisała podanie o zwolnienie z pracy.

Wtedy już postanowiliśmy, że wyjedziemy, więc się zwolniłam. Po dwudziestu latach spotkało mnie dobrodziejstwo – czteromiesięczna odprawa (przysługiwała mi trzymiesięczna). Zdaje się kochany minister jeszcze to załatwił. To był bardzo porządny człowiek. Zaraz potem jego  też wyrzucili.

Przed wyjazdem siedzieliśmy wszyscy w domu – córki nie chodziły do szkoły bo, jedne dzieci im dokuczały – inne broniły. Całe moje życie tak było – była paskudna strona i dobra strona. Córce Ani, która była wtedy na pierwszym roku fizyki na Uniwersytecie Warszawskim, ciągle groziło aresztowanie. Jej narzeczony (obecnie mąż) został aresztowany i siedział na Rakowieckiej.

Byliśmy bez środków do życia – miałam cztery pensje, ale mąż nie miał nic, a na utrzymaniu troje dzieci. Młodsze córki miały kolegę z klasy, 12-latka Grzesia Romana, który grał główną rolę w jakimś filmie. Chciał pomóc – miał chody i załatwił, że je zaangażowano do dubbingu. To było raz czy dwa razy, ale to było piękne. Dwie małe dziewczynki zarabiały na rodzinę. Nie chodziło tylko o pieniądze – ludzie tłumaczyli: „Nie dajcie się, pomożemy wam, nie zginiecie, nie wyjeżdżajcie”. Ale myśmy się zacięli, przede wszystkim ja. Już nie mogłam. Mnie kojarzyło  się getto, ukrywanie.

Gdy siedziałam w pracy bezczynnie, to odwiedzali mnie przyjaciele. Przychodził mój przyjaciel z Wytwórni Filmów Dokumentalnych, Bogdan Kosiński i wychodziliśmy na ulicę, bo na miejscu nie można było rozmawiać  (przypuszczam, że byłam podsłuchiwana). Wiedziano o każdym naszym kroku, zawsze jeździły za nami dwa samochody z tajniakami. Czasem specjalnie krążyliśmy wokół Placu Unii Lubelskiej a oni grzecznie jeździli w kółko. Kiedy wychodziliśmy na Stare Miasto do kawiarni – szli z nami do kawiarni i zamawiali sobie ciastka i lody. Wtedy zostawialiśmy wszystko i wychodziliśmy. I oni musieli też zostawić i wychodzili za nami.

Bardzo chciałam wyjechać, bo już nie mogłam tego wszystkiego znieść. Ale gdzie wyjechać? Na złość, do Izraela. Zresztą nie bardzo było gdzie.

Pozwolenie dostaliśmy bardzo szybko. Musieliśmy zlikwidować całe nasze dotychczasowe życie w ciągu trzech tygodni. To była też szykana. Udało się dzięki pomocy przyjaciół. Staś Chmielewski znowu nam pomógł. Pozałatwiał różne rzeczy, wywiózł meble, bo trzeba było zostawić puste mieszkanie. (Jeszcze wtedy żył.)

I pojechaliśmy do Izraela. Mąż zupełnie bez przekonania. Ja miałam tam już matkę i siostrę. Zosia z rodziną żyła tam już długo, a matka pojechała do niej w 1959 roku. Siostra męża już przed wojną, jako młoda dziewczyna, pojechała do kibucu i tam mieszkała. Więc przynajmniej mieliśmy w Izraelu rodzinę.

Podczas podróży statkiem uczyliśmy się wszyscy hebrajskiego, bo nikt nie znał nawet alfabetu. W Izraelu byliśmy trzy lata. Materialnie było w porządku – mieliśmy mieszkanie i  wszystko, ale nie czuliśmy się dobrze. Zwłaszcza mąż nie mógł się pogodzić z wieloma rzeczami. Uciekając od jednego nacjonalizmu, wpadliśmy w drugi. Mieliśmy obowiązek gnębić Arabów i zupełnie nam to nie pasowało.

 

Co było dalej?

Mąż miał mnóstwo propozycji. Jeszcze zanim wyjechaliśmy z Polski mogliśmy zostać w Wiedniu  – miał  tam zapewnioną pracę. Ale postanowiliśmy najpierw spróbować w Izraelu, a potem zobaczymy. W 1971 roku wybraliśmy Leeds i pojechaliśmy do Anglii. Dlaczego Leeds? Sama nie wiem, bo ja się nie zgadzałam.

Nie zgadzałam się też na Australię, bo daleko. Wiedzieliśmy, że Ania zostanie w Izraelu, bo Leon tam też dojechał i się pobrali. Leon nie mógł wyjechać, bo miał starych rodziców. Wiedzieliśmy, że ona z nami nie pojedzie, a nie chciałam gdzieś daleko wyjeżdżać i stanęło na Leeds. I od tego czasu mieszkamy w Leeds.

Mąż przez pełnych  20 lat pracował na Uniwersytecie w Leeds, na Wydziale Socjologii. Przez 14 lat był dziekanem. Potem przeszedł na emeryturę. Mieszkamy nadal w Leeds. Córki skończyły studia.

Co pani robiła w Leeds?

Pracowałam jako bibliotekarka. Z trudem zdobyłam wykształcenie bibliotekarskie, to trudne w I z jeszcze większym trudem znalazłam pracę – miałam już  48 lat i ciągle jeszcze mój angielski nie był doskonały. Mimo to wygrałam konkurs z prawdziwymi Angielkami – jestem bardzo z tego dumna.

Przez pięć lat pracowałam jako bibliotekarka w wielkiej szkole i miałam dużą satysfakcją. Potem zrezygnowałam z pracy, z wielu względów – przede wszystkim dlatego, że matka była z nami, nie mogłam jej zostawiać na cały dzień.

I wzięłam się za pisanie. Od 1980 roku piszę. Pierwsza była książka o getcie „Winter in the Morning”. Niełatwo mi to przyszło. Wydało ją w 1986 roku  bardzo dobre wydawnictwo „Virago. Straciłam już w nadzieję, bo agent po przeczytaniu maszynopisu powiedział mi: „Proszę pani, tym tematem nikt się już dzisiaj nie będzie interesował. Ja nie mogę podjąć się znalezienia wydawcy.” Wobec tego poszłam sama. Zrobiłam sobie listę wydawnictw – pierwsze było „Virago”. Wzięli, jeszcze jak wzięli.

Czy nazwiska w tej książce są prawdziwe?

Nie, pozmieniałam nazwiska, nawet imiona. W latach osiemdziesiątych  nazwisko Bauman było jeszcze w Polsce niebezpieczne. Nie chciałam, żeby ktokolwiek ucierpiał. Potem napisałam następną książkę  o powojennym życiu w Polsce i na emigracji. Książka nazywa się „E dream of belonging”. Wszła znowu w „Virago” w 1988 roku. Pierwsza książka ma ogromną liczbę wydań zagranicznych. Czwarte wydanie brytyjskie wychodzi właśnie teraz. Wyszło drugie wydanie polskie.

Czy skorzystała pani kiedykolwiek ze swoich notatek? I co się z nimi stało?

Notatki zabrali tak zwani celnicy kiedyśmy wyjeżdżali z Polski. Potajemnie wyjęli z bagażu walizeczkę, z walizeczki moje wszystkie notatki, męża dwie książki w maszynopisie, nawet zeszyty szkolne mojej córki Ani. Wszystko, co było pisane ręcznie i na maszynie  zabrali, i nigdy nie oddali.

W pamiątkach po mojej matce zachowały się  fragmenty dziennika, opowiadań, które matka przepisywała ręcznie ode mnie, kiedy wyjeżdżała do Izraela i się rozstawałyśmy.

Czy są w książce?

Wszystko odtworzyłam. Odtworzyłam opowiadania, odtworzyłam fragmenty dziennika – po angielsku. A potem napisałam tę książkę jeszcze raz po polsku – pierwsze wydanie w „Znaku” ukazało się w 1998 roku wydał „Znak” i bardzo szybko się rozeszło. Drugie wydanie  w wydawnictwie  „Zysk” być możebędzie z fotografiami, bo pierwsze było bez.

Czy jest coś, co pani chciała by powiedzieć na zakończenie naszej rozmowy?

Może zakończę przesłaniem z mojej książki. Podczas  wojny, ale także potem, nauczyłam się jednej prawdy, że największym okrucieństwem jest upodlanie ofiar, i że największą sztuką jest, nie przetrwanie, tylko zachowanie człowieczeństwa. To, to jest wniosek, który wyciągnęłam z wojny i potem w marcu 1968 roku.

Od 1988 roku roku przyjeżdżam regularnie do Polski – po 20 latach absolutnej przerwy.

Z jakim uczuciem pierwszy raz?

Pierwszy raz z ogromnym wzruszeniem. Mimo iż, aresztowali nas na Okęciu, ale zaraz puścili. To był dopiero 1988 rok – dostaliśmy wizę, ale jeszcze byliśmy na „czarnej liście”. Gdy wyszliśmy z lotniska  zalało nas morze  przyjaźni. Czekało na nas ze  z 30 osób z kwiatami . Niektórych trudno było rozpoznać po 20 latach. Było do czego wracać. Teraz mamy mnóstwo nowych przyjaciół – młodych ludzi  z pokolenia naszych dzieci i jeszcze młodszych. To jest piękne – starzy pozostali, młodzi przybyli. Jest do kogo przyjeżdżać.

A napisy na murach nadal rażą, niestety. Muszę tym akcentem zakończyć, bo to boli. Ta książeczka, którą pani tu widzi, to jest trochę na ten temat. To jest pierwsze wydanie mojej pierwszej książki, którą sama nie tyle tłumaczyłam, ile pisałam na nowo, bo po polsku zupełnie inaczej się mi pisało. Nazywa się „Zima o poranku” – „Winter in the Morning”. Zdjęcie jest przedwojenne z legitymacji szkolnej. Zachowało się chyba u którejś z sióstr cioci Mani. Właściwie to nie jest zdjęcie, tylko portrecik, który z tego zdjęcia zrobiła moja córka malarka, Lidia.

Bardzo pani dziękuję

Janina Bauman zmarła 29 grudnia 2009 r. w Leeds, w Wielkiej Brytanii.

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu