Bronisława Stępniewska
filmy:

Bronisława Stępniewska, urodzona w 1931 roku

A strach pozostał 

[Tekst jest transkryptem nagrania wideo, zawiera wyjaśnienia pochodzące od redaktora]

Małgorzata Brama: Mogłaby się pani przedstawić?

Bronisława Stępniewska, urodzona ósmego czerwca tysiąc dziewięćset trzydziestego pierwszego roku.

Gdzie?

Załuczy Śniatyn (zapis fonetyczny; chodzi zapewne o Załucze-Śniatyn, obecnie Ukraina), to była granica polsko-rumuńska.

A ma pani jakieś wspomnienia z okresu przedwojennego? Czy pani tam mieszkała?

Tam właśnie mieszkałam, ale niewiele pamiętam z tego okresu. Moja mamusia zmarła w 39. roku, tak że wojny nie przeżyła. U nas w 39. roku wybuchła wojna.

A czym rodzice się zajmowali?

 Ojciec był kierownikiem prywatnego tartaku. Mamusia nie żyła, byłam w domu. Z tego okresu to naprawdę niewiele pamiętam. Poszłam do pierwszej klasy. Pamiętam, jak mnie prowadziła (mama do szkoły), i już niewiele (więcej)

Ale Pani rodzina była wtedy zasymilowana?

Wtenczas jeszcze nie… Później, jak w marcu 39. roku zmarła mamusia, ciotka zabrała mnie do Przemyśla. To jest niedaleko Lwowa, jakieś 40 kilometrów. Tam byłam u niej, podczas gdy tu był Związek Radziecki. Później wróciłam do domu i okupację już przeżywałam razem z ojcem i z bratem. Bo mam jeszcze brata.

Więc pani pamięta ten okres okupacji, tzn. jak weszli Niemcy? 

Jak już weszli Niemcy… Najpierw weszli Rumuni, u nas taka była kolejność. Było strasznie. Pamiętam, że ojca gonili do jakichś robót. A ojciec grał na skrzypcach. Weszli ci Rumuni (do domu) i zobaczyli te skrzypce, a chcieli go (ojca) gdzieś do śródmieścia wziąć, żeby go tam bić, czy ja wiem, co tam robić… Zobaczyli i zapytali, czy on umie grać rumuńską Doinę (Doina – hore, rumuńska liryczna pieśń ludowa, pokrewna ukraińskiej dumie). Ojciec zagrał, i zostawili nas. To był moment, w którym zostaliśmy przez te skrzypce uratowani.

Później, nie pamiętam dokładnie, w którym roku, jak przyszła ukraińska policja i powiedzieli nam, że wszyscy mamy się zgłosić do miejsca, skąd będą zabierać nas do pracy. Pamiętam, że ja jako dziecko drżałam. Wiedziałam, że dzieje się coś złego. Nie docierały do nas wiadomości, że w centralnej Polsce były (działy się już) takie rzeczy. I myśmy wszyscy poszli (do getta).

Ale po pewnym czasie udało nam się (uciec) przez naszą gospodynię. Mieszkaliśmy w domu służbowym, i tam była pani, która sprzątała, czy robiła tam coś jeszcze. Ale miała też swój własny domek. Żona kolejarza; kolejarze to byli. Jeszcze się wtedy wychodziło od czasu do czasu z tego getta. Ojciec chodził do pracy i udało nam się wszystkim uciec. W Śniatyniu to było, a myśmy (wcześniej) mieszkali w Załuczy (poprawnie chyba powinno być: w Załuczu), to jest taka dalsza dzielnica (Śniatynia), kurort trochę. Tam był ten tartak. Dlatego tam byliśmy (mieszkaliśmy). To jakieś siedem kilometrów od Śniatynia, gdzie było getto.

Duże to getto było?

Trudno mi powiedzieć, jak duże było. W każdym bądź razie, żeśmy uciekli do tych państwa. Oni byli z nami bardzo zżyci. Oni sami nie zdawali sobie sprawy z tego, co oni robią, myśleli, że to jest jakaś sprawa chwilowa, że po prostu… A jeszcze wcześniej, jak byli Sowieci, przed okupacją, to Ruscy chcieli, żebyśmy z nimi uciekali, bo (sami Rosjanie) oni  uciekali. Ale ta pani wtenczas powiedziała, że „co będzie z nami, to będzie z wami”. Po prostu poczuwała się do…, i nas namówiła (do zostania).

Myśmy się ukryli u tej pani, w domu po podłogą. Ojciec wyciął taki duży otwór pod łóżkiem. Domek tak został zbudowany, że (pod podłogą) była duża przestrzeń na jakieś 80 cm wysokości. Tam była pustka, kamień dookoła i tylko ziemia. Ona (gospodyni) o tym wiedziała. Jakiś koc nam rzuciła. I tam żeśmy przeżyli ponad dwa lata. W ogóle nie wychodząc, w ogóle nie podnosząc głowy, tzn. nie wychodząc nawet żeby się wyprostować. Bo szukali nas wszyscy. Jedni (niektórzy) mówili, że widzieli nas jak uciekamy przez granicę rumuńską – takie właśnie słuchy chodziły. Pamiętam, że coś takiego było…

Pani brat był starszy? 

Młodszy o dwa i pół roku. Był młodszy brat, ojciec i jeszcze babcia, która miała wtenczas jakieś 60 lat, ale wyglądała na staruszkę. W tym czasie bardzo kaszlała; pamiętam miała taki chroniczny kaszel. To było straszne, bo trzeba się było bardzo cichutko zachowywać. W tym kamieniu były otwory, nie wiem, do czego służyły. Tak że nam troszeczkę światła padało, ale z drugiej strony nic nie było widać, bo cały mur dookoła to był gruby beton. I tam (w schronie) też było jakieś wiadro, coś jeszcze… A w nocy ta pani gotowała…

(Niezrozumiałe pytanie. Zapewne skąd gospodyni zdobywała żywność/jedzenie.)

On (mąż gospodyni) wykradał chleb. Był zaopatrzeniowcem, kolejarzem. I właściwie tylko tym chlebem i smalcem żeśmy się żywili. Tylko od czasu do czasu (gospodyni) coś innego zrobiła, żeby nie budzić jakiegoś podejrzenia.

Tam żeśmy przetrwali te dwa lata. Nawet uczyliśmy się. To znaczy ojciec z nami przerabiał jakieś lekcje. Wie pani, nawet mnie samej trudno uwierzyć, że ja coś takiego przeżyłam. Że to tak długo trwało i wiadomości docierały jakieś znikome. Długo nie wiedzieliśmy, co się dzieje na froncie.  (Ci państwo) To byli prości ludzie, ale tacy oddani, bardzo oddani. Poczuwali się do obowiązku.

(Niezrozumiałe pytanie. Prawdopodobnie: A mogliście się myć?)

Jeszcze ona (gospodyni) miała syna, a mąż chodził do pracy. Ten syn był trochę starszy od nas (dzieci). I on nam przynosił wodę. (Myśmy się myli,) podawało się do góry (wiadro), ona (gospodyni) to wylewała, no i tak to wyglądało.

I tak żeśmy te dwa i pół roku przeżyli. Później jeszcze były historie, jak już wyzwolenie było, to też omal żeśmy nie zginęli. Bo banderowcy z kolei tam grasowali i chcieli podpalić nasz dom. Akurat znowu Rosjanie przyszli i był jakiś ruski dyrektor tego tartaku, więc oni chcieli jego tam dopaść. I zaczęli podpalać, to znaczy jakieś bańki z ropą stawiać, żeby podpalić ten dom. Więc myśmy po wyzwoleniu drugi raz uciekali (z naszego domu) do tego schronu. Tego rodzaju były te przeżycia. Głód był…

Czy mieli państwo momenty zwątpienia?

Ja byłam dzieckiem, więc ja… Widzieliśmy, że dzieje się coś strasznego, to się po prostu czuło. Człowiek wtenczas jakoś zupełnie, wie pani… Nie wiem, byliśmy dziećmi. Jak ojciec z nami przerabiał te lekcje, tośmy się tym zajmowali. Czytać nawet nie można było… Nawet nie mógł nam bajek czytać, bo wieczorem w ogóle się nic nie paliło. Ale wciąż się wydawało, że to potrwa jeszcze trochę i już będzie koniec. A to tyle trwało…

Mało tego – po pewnym czasie brakowało już pieniędzy. Ojciec był urzędnikiem, więc nie miał wielkich jakichś zasobów. Mieliśmy rodzinę pod… Przemyślane, to jest koło Lwowa. Tam była też likwidacja getta, w którym przebywała ciocia z synem i siostrą jeszcze. Wujek poszedł do lasu z tymi z AK… Walczyć w jakichś tam lasach. Ponieważ aryjskie rysy mieli, to  pociągiem niania Ukrainka, która zajęła się tym, przywiozła ich do nas. Oni mieli trochę pieniędzy po to, żeby jakoś wyżywić się. No i tak przetrwaliśmy do końca. Później ta sprawa jeszcze z banderowcami, to już nas… I po tym wszystkim…

Pamięta pani wyzwolenie? Jak wyszliście, ktoś dał znać?

Tak, najpierw mówili, że już Rosjanie idą, że galop koni itd., więc my żeśmy wyszli z tego schronu, ale nie nacieszyliśmy się długo, bo zaraz później była ta sprawa z banderowcami. W Śniatyniu był przed wojną wybudowany największy dworzec w Polsce, to była granica polsko-rumuńska. I tam ci banderowcy zaczęli strzelać, podpalili most, ale na tej stacji, na dworcu już było wojsko radzieckie. Wywiązała się między nimi jakaś walka, wojna, coś takiego. W końcu (Rosjanie)wystraszyli ich, bardzo dużo było trupów i (banderowcy) uciekli. Wtenczas żeśmy wyszli z tego schronu. Było bezkrólewie, Ruscy byli. Niemcy już uciekali, no to myśmy furmankami, za jakiś zegarek cośmy mieli, uciekli do Czerniowiec. W Czerniowcach trzy miesiące przebywaliśmy, aż tutaj jakaś władza się uformowała. I wróciliśmy z powrotem do tej miejscowości (Załucze-Śniatyn).

A jeszcze pod koniec wojny, pod koniec okupacji, na jakieś dwa miesiące wcześniej, jak Niemcy uciekali, to oni sobie z tego domu (ponieważ to był nowy domek), zrobili szpital. W związku z tym chcieli tę panią (gospodynię) ewakuować, więc (ona) nawet błagała, że będzie im tam coś robiła, sprzątała, żeby tylko jej kuchnię zostawili. Nic więcej. Oni (Niemcy) się zgodzili na to i myśmy byli bardzo szczęśliwi, i wszyscy byliśmy bezpieczni. Musieliśmy oczywiście jeszcze bardzo uważać, ale już wiedzieliśmy, że ukraińska policja… już nie szukają nas. Że sąsiedzi już nie wchodzili, więc było takie jakieś poczucie bezpieczeństwa. I później oni zaczęli uciekać. Z tymi banderowcami mieliśmy jeszcze takie przeżycia…

A jak była pani w piwnicy pod tą podłogą, miała pani jakieś marzenia?

Nie wiem, nie pamiętam tego. Wiem, że szczury przez nas przechodziły i … My dziećmi byliśmy wszyscy, więc tak naprawdę, to wydaje mi się, że to była jedna wielka bajka. Naprawdę, że można było tyle, tyle przeżyć.

A ile to było? Dwa i pół roku?

Tak, niecałe dwa i pół. Byliśmy wszyscy razem i ten syn (gospodyni) chodził do szkoły, więc przynosił nam jakieś zadania. Jego to bawiło trochę, że był takim „nauczycielem”. Schodził do nas (do schronu) i nas tam uczył. Tak że jak wyszliśmy z tego (schronu), to ja poszłam nawet (od razu) do siódmej klasy. Ojciec dużo nas uczył. Głównie matematyka była najważniejsza, więc uczył nas tej matematyki. I żeśmy później poszli do szkoły. i zaraz w 45. roku pierwszym transportem wyjechaliśmy do Polski. Wyrzucili nas wtenczas w Chorzowie. Bo te wagony zabierali  i (nimi) jakichś Ukraińców wieźli z powrotem. Mieszkaliśmy z Cyganami i z jakimiś Niemcami na tym podwórzu. Ojciec pojechał wtedy z jakimiś ludźmi, już nie pamiętam z kim, do Krakowa. Wszystko, co mieliśmy to były tylko jakieś zegarki, dużo mąki kukurydzianej i smalec. Bo nie mieliśmy polskich pieniędzy. Tam kupił jakieś zniszczone mieszkanko, i mieszkaliśmy pół roku w Krakowie. Ja poszłam do szkoły, do gimnazjum…

Tata płacił tamtej kobiecie za…

Nie, nie płacił. Nie miał pieniędzy, żeby się zrewanżować. Całe życie obiecał tylko, że będzie im pomagał. Całe życie. Poza tym, mnie się tak wydaje, bo nigdy tego nie poruszaliśmy, że to była też uczuciowa sprawa. Że po prostu ta pani darzyła uczuciem wielkim mojego ojca. Mimo że ten mąż był. Zresztą ona, jak już schowaliśmy się tam wszyscy, klękła przed obrazem Matki Boskiej i prosiła, że jak tylko wyjdziemy, że będzie dziękowała, że wszyscy się wychrzcimy. I faktycznie wychrzciliśmy się wszyscy po wojnie.

A czy to był świadomy wybór, czy żeby po prostu…? 

Nie, wie pani, mnie się wydaje… Na pewno trudno powiedzieć, żeby to był jakiś świadomy wybór. Po prostu wiedzieliśmy, że ta modlitwa prawdopodobnie pomogła. I wychrzciliśmy się. Później cały czas nas wychowywała, ta pani. A potem jej mąż szybko zmarł. W duchu wiary katolickiej ja chodziłam do szkoły, chodziłam na religię i do kościoła. W zasadzie nie znałam innej wiary.

Ale później był jakiś kontakt z tą kobietą?                      

Żyliśmy w tym samym mieście, we Wrocławiu. Ojciec pracował i całe życie, tzn. dopóki ten mąż żył, finansowo pomagał im bardzo. A jak on zmarł, to wtenczas wzięli ślub. Po prostu ojciec uważał, że tak będzie najlepiej. To jest taka jakaś spłata, tak myślę. Tak że była pod koniec żoną jego.

Ojciec cały czas w tym schronie pisał notatki w zeszycie. Już później, po wojnie, skontaktowałam się z naszą gminą (żydowską). Pierwszy kontakt był taki, że nie wiedziałam gdzie i co. (Inni Żydzi) Wyjeżdżali do Izraela, ale ojciec powiedział, że on sobie nie może na to pozwolić, bo ma ludzi, którym musi pomagać. I jeszcze ten syn. Zresztą wszyscy poszliśmy na studia i ten syn też. Wtenczas babcia zmarła. Babcia była niewychrzcona, więc ją żeśmy pochowali na żydowskim cmentarzu. Już miałam jakiś kontakt i to była gmina.  Później, jak ojciec zmarł w 80. roku, to się dowiedziałam, że istnieje Yad Vashem i chciałam bardzo pomóc tej cioci – jak myśmy ją nazywali). Załatwiłam jej order (właściwie medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata) i dostawała takie pieniążki raz na kwartał w dolarach do końca swojego życia (1985 r.), a jeszcze żyła pięć lat po śmierci mojego ojca. Później nawiązałam z nimi (ze Stowarzyszeniem)kontakt, bo dowiedziałam się o „Dzieciach Holocaustu”, no i zapisałam się.

A ten syn cioci jeszcze żyje?

Nie, ten syn po iluś tam latach (od śmierci cioci), już nie pamiętam, no nie tak dawno, jakieś osiem lat temu, siedem, popełnił samobójstwo. Nie wiem, dlaczego. Sama nie wiem. Ale już nie żyła ta mama jego. O bardzo przeżywał, jak mój ojciec zmarł, który się opiekował nią. Ona całe życie była chora i mówiła, że na pewno przyczyniły się do tego te wszystkie jej przeżycia. Ojciec się bardzo nią opiekował. I jak zabrakło go, to on (syn) się poświęcił mamie. Był żonaty, nie miał dzieci, no i w związku z tym… Nie wiem, myślę, że to jakoś zaważyło, że on tak z nią leżał… To był młody człowiek. Nie wiem, dlaczego. Psychika słaba. Po prostu.

Ale czy pani kiedykolwiek po wojnie pojechała tam, do tego domu?

Nie, nigdy. Ale mąż tej pani (gospodyni) pojechał po wojnie w 57. roku, bo on miał gdzieś tam siostrę. W Czerniowcach, czy gdzieś. Był koło tego domku swojego, i tam dostał zawału. A ja nigdy nie pojechałam i nawet nie chciałam. Mogłam z jakimiś wycieczkami, czy coś, ale nie pojechałam. Niewiele pamiętałam i nie chciałam.

A z rodziny taty i mamy dużo osób przeżyło?

Z rodziny taty razem z babcia się uchowaliśmy, to była ojca matka. Poza tym nikt nie przeżył. Jeszcze nie powiedziałam, że ojciec miał siostrę, którą bardzo kochał. Ona zmarła też zaraz po mojej matce w 39. roku. I zostało dwóch chłopców (jej synów). Jeden trafił wtedy do getta i nie mógł się stamtąd wydostać, a drugi bawił się u nas.  Jak myśmy wtedy uciekli, to bawił się u nas i też się schował z nami. Tak że było nas sześć osób… pięć osób. Ten brat jego nieraz przychodził (z getta) do tej pani (gospodyni), i pytał ją, czy my gdzieś żyjemy. Myśmy wtenczas jeszcze pościli. I dosłownie ostatni ten smalec, i wszystko dla niego. Bo on był tak strasznie biedny w tym getcie. Mówiła (gospodyni), że na pewno żyjemy, ale nie chciała już powiedzieć gdzie. Ona się bardzo bała, że jak on jeszcze zniknie, to już w ogóle na ten dom padnie podejrzenie. To była mała miejscowość, nie tyle miejscowość co właściwie dzielnica tego Śniatynia, że zaraz by było głośno, i bała się ukryć tego chłopca. I on później zginął w getcie. Nie wiem, czy go wywieźli, czy jak. Nie wiem. Ten jego brat, czyli mój kuzyn, przeżył z nami wojnę i mieszka w Warszawie.

Ale to musiała być straszna tragedia… Czy on wiedział, że jego brat jest na górze? Że przychodzi?

Tak, ale on był jeszcze dzieckiem. Był młodszy ode mnie o trzy lata. Nie bardzo zdawał sobie z tego sprawy. Poza tym, nie wiem czy ona nawet mówiła jemu, ta pani. Ja rozumiałam, że po prostu trzeba było nie zjeść tego smalcu, tego suchego, żeby jemu dać. Myśleliśmy, że przeżyje, że ucieknie. A jego ojciec zmarł w tym samym dniu, jak myśmy się już ukryli. Bo wtenczas z tego getta jeszcze się wychodziło na roboty, tzn. mężczyźni. On też przyszedł i zaczął pukać w nocy. I pytał, czy wie (gospodyni), gdzie jest jego syn. Ta ciocia powiedziała, że uciekliśmy. Nie mogła go już schować. Dowiedzieliśmy się, że go zabili w jakimś polu. On gdzieś uciekał, przez jakieś pola i …..Ale nie dał rady. Tak że dokładnie nie wiemy.

A jak się nazywał?

Kuzyn się nazywał Buniu Szuster. A myśmy po wojnie zmienili nazwisko. Jak żeśmy się wychrzcili, tośmy wszyscy zmienili nazwisko. Bo to był taki strach, cały czas był ten strach, bo baliśmy się. Nie ujawnialiśmy się. Tak to było. Ponieważ wyjechaliśmy, to zmieniliśmy nazwisko. Nasze było Sztajn (Stein). Zmieniliśmy na Kamiński. I tak pozostało.

Strach pozostał?

Bardzo długo. Podczas studiów wydawało mi się, że nikt nie wie. I ja też z tym nie wychodziłam nigdy. Podczas pracy tak samo. A później wyszłam za mąż za Polaka. Bardzo szczęśliwe małżeństwo było. Zmarł siedem lat temu (2000). Mąż był biofizykiem. Ja jeszcze przeżyłam straszną tragedię, ale to już chyba nie do tego programu.

… Moja córa była na trzecim roku architektury i zamordował ją kolega. Jedna jedyna córka.  Która właściwie specjalnie się nie interesowała chłopakami i to było moje największe zmartwienie. Była bardzo śliczna, bardzo ładna, najlepsza studentka.  Był maj na trzecim roku, jak pod koniec zaliczała wszystko. To był jakiś psychopata z innej grupy, który sobie coś ubzdurał. Przyszedł do domu jak ja i mąż poszliśmy do pracy rano. A ona (córka) się wybierała na katedrę naszą wrocławską malować tam ze swoim rokiem. Były drzwi niezamknięte, bo mąż wyszedł, a ona już miała iść tuż-tuż. I wszedł, i finką w okrutny sposób… Ileś tam tych noży, a potem wziął nóż z kuchni i siebie zamordował. To był syn architektki i adwokata z Łodzi, który studiował we Wrocławiu. Później ta matka popełniła samobójstwo. Myśmy byli właściwie nieżywi przez długie, długie lata. Mąż zawały zaczął dostawać: dostał zawał jeden, drugi, trzeci. A później wzięłam dziecko. Mam już dorosłą kobietę i mam wnusia. Wzięłam dziecko z domu dziecka.

Czyli to było pani jedyne dziecko?

Jedyne.

To dawno było?

… Zdolna, śliczna, mądra dziewczyna. Dawno, bo to było w 85. roku… Tak, bo ją urodziłam jeszcze na studiach. Wszystko było dla niej. To było coś najgorszego, co mnie mogło spotkać po takich strasznych przeżyciach. Ja po prostu już dalej nie wyobrażałam sobie życia i chciałam ze sobą skończyć. Szkoda mi było męża. Mężczyźni zawsze jakoś tak trochę inaczej podchodzą. Chciał być podporą dla mnie. No, ale oczywiście zaakceptował mój wybór i wzięliśmy to dziecko. Bardzo dużo było kłopotów, bo mimo wszystko to było dwuipółletnie dziecko z domu dziecka, a to już jest duże spustoszenie. Ale pracowaliśmy bardzo nad nią. Nie skończyła wprawdzie studiów, ale wyrosła na uczciwego człowieka i  jest teraz w Anglii z mężem i z dzieckiem. Jestem znowu sama.

Ale jest pani babcią.

Jestem babcią. Tak, takie koleje życia.

Bardzo dziękuję za wywiad.

Dziękuję.

 

Rozmawiała Małgorzata Brama
Jastrzębia Góra, 22 czerwca 2007 r.
Transkrypcja nagrania wideo – Zdzisława Rokwisz

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu