Tomasz Prot (2) ▶️
relacje spisane:

Tomasz Prot, urodzony w 1930 r. (2)

Ratowało mnie RGO 

[Publikujemy dwa wspomnienia Tomasza Prota. Drugie można przeczytać wybierając „Tomasz Prot (1)” w zakładce „wyszukaj wspomnienie”]

Filmowe wspomnienie Tomasza Prota jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.

Pragnę na własnym przykładzie zilustrować rolę Rady Głównej Opiekuńczej  w ratowaniu żydowskich dzieci w czasie Zagłady i przypomnieć, że ta instytucja miała znaczący udział w chronieniu  przed okupantem  obywate­li polskich pochodzenia żydowskiego.

Rada Główna Opiekuńcza – (RGO) – organizacja charytatywna działająca podczas I wojny światowej na terenie Królestwa Polskiego, reaktywowana w okresie Il wojny światowej. Działała za zgodą władz Generalnego Gubernatorstwa (GG). Stawiała sobie za cel opiekę nad dziećmi, mło­dzieżą i ludnością dorosłą pozbawioną warunków do życia na skutek działań wojennych. (Paweł Szapiro – Polski Słownik Judaistyczny. Hasło: Rada Główna Opiekuńcza)

Kiedy porusza się tematykę Holocaustu i ratowania Żydów przez Polaków, najczęściej nawiązuje się do działalności Żegoty, klasztorów oraz poszczególnych ludzi, tzw. Sprawiedliwych, natomiast pomija się zasługi jakie w tej dziedzinie odegrało RGO i jej prezes, hrabia Adam Ronikier! 

Żegota – Kryptonim Rady Pomocy Żydom przy delegacie Rządu RP na Kraj – polskiej organiza­cji podziemnej, (utworzonej w grudniu 1942 roku) której zadaniem było organizowanie pomocy Żydom w latach  1942-1945. Do zadań Rady Pomocy Żydom  należało wyszukiwanie  mieszkań i kryjówek dla ukrywających się Żydów, dostarczanie fałszywych dokumentów tzw. „aryjskich papierów ” (dostarczono około 50 tys.), rozprowadzanie zapomóg i żywności, organizowan ie opieki lekarskiej, pomoc dla ludności żydowskiej w obozach itp. (,,Żegota – Rada Pomocy Żydom 1942-1945″ Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa” Warszawa 2002)

Sądzę, że to niedocenianie wynika z tego, że RGO rozpoczęło swoją działal­ność już po kampanii wrześniowej, na początku 1940 roku. Była to jedyna cywilna organizacja charytatywna , uznawana przez okupanta  i w założeniu nie obejmowała ludności żydowskiej i  ukraińskiej.  Te dwie  grupy  posiada­ły odrębne instytucje o zbliżonym działaniu, to jest Żydowską Samopomoc Społeczną i analogiczną instytucję, utworzoną dla Ukraińców  (Ukraińska Rada Główna – URG). Na czele trzech wymienionych organizacji stała Naczelna Rada Opiekuńcza (NRO), którą tworzyło czterech Polaków, dwóch Ukraińców i jeden Żyd. 

Hrabia Adam Feliks Ronikier – (ur. I listopada 1881 w Warszawie) – polski konserwatywny dzia­łacz społeczny i polityczny, współzałożyciel Stronnictwa Narodowego, prezes Rady Głównej Opie­kuńczej . Po wojnie Adam Ronikier  został  niesłusznie oskarżony  przez władze PRL o współpracę z Niemcami i aby uniknąć więzienia wyemigrował z Polski do USA, gdzie zmarł w 1952 roku

Tak więc, jak pisze Bogdan Kroll w swojej książce  – ,,Rada Główna Opiekuńcza 1939 – 1945″ Książka i Wiedza Warszawa 1985 na  223 stronie : ,,RGO zosta­ła powalana przez władze okupacyjne do sprawowania dobrowolnej opieki społecznej nad polską ludnością GG. Los ludności żydowskiej nie był jednak Radzie obojętny i przez cały okres swojego istnienia starała się ona, wbrew niemieckim intencjom, a następnie zakazom, współpracować z żydowskimi organizacjami opiekuńczymi i udzielać pomocy Żydom, z czasem zaś ra­tować ich od zagłady. Wkład RGO w pomoc społeczeństwa polskiego dla Żydów był znaczny” 

Należy również pamiętać, że wielu pracowników RGO utrzymywało kontakty z działaczami Żegoty, na przykład Aleksandra Dargielowa, pierw­szy kierownik referatu dziecięcego (przed Ireną Sendlerową), angażowała placówki RGO do udzielania  ukrywającym  się  Żydom  pomocy  pieniężnej. Z takiej pomocy w latach 1943 i 1944 korzystała moja matka . 

Moi rodzice, zarówno matka ze starej krakowskiej  rodziny  Deiches’ów, jak i ojciec, z warszawskich  Belinerblau’ów,  pochodzili  z  rodów  osiadłych w Polsce od wielu  lat i stanowili  zasymilowane  żydowskie  rodziny. Ojciec w młodości został relegowany z rosyjskiej szkoły za udział w strajku szkol­nym w 1905 roku.

Strajki szkolne w Królestwie Polskim w czasie rewolucji 1905-1906 – żądano wprowa­dzenia polskiego języka nauczania, zniesienia ograniczeń narodowych i wyznaniowych oraz policyjnego nadzoru nad młodzieżą; zakończone wprowadzeniem języka polskiego w nauczaniu religii, w nauczaniu języka polskiego jako języka krajowego oraz zgodą na wprowadzenie języka polskiego jako języka wykładowego w szkołach prywatnych (w związku z wykorzystaniem tego ostatniego prawa niektóre szkoły utraciły uprawnie­nia szkół państwowych).

Następnie brał udział w I Wojnie Światowej w Legionach Józefa Piłsudskiego i w wojnie 20. roku, za co otrzymał Krzyż Virtuti Militari. Od 1927 roku do wybuchu II Wojny Światowej był dyrektorem na­czelnym Państwowej Wytwórni Prochu w Pionkach, zbudowanej w ramach Centralnego Okręgu Przemysłowego. Tak więc, od najwcześniejszych lat służył Polsce, najpierw jako żołnierz, a następnie jako jeden z twórców pol­skiego przemysłu zbrojeniowego.

Przed ślubem moi rodzice przeszli na ka­tolicyzm, dlatego ja urodzony w 1930 roku i moja siostra z 1926, zostaliśmy wychowani jako katolicy i Polacy o żydowskich korzeniach. Jednak okupant zaliczył nas do narodu żydowskiego i skazał na zagładę. 

Nasza matka zadecydowała, że nie pójdziemy do getta. Pod koniec 1939 roku opuściliśmy mieszkanie na warszawskich Bielanach i z niewielkim dobyt­kiem przenieśliśmy się do Lasek pod Warszawą, do Zakładu dla Niewido­mych. Był on prowadzony przez siostry franciszkanki, które, ze względu na przedwojenną znajomość z naszą matką, zgodziły  się  udzielić  nam  azylu. Ale po pewnym czasie, ze względu na naciski otoczenia i zagrożenie bezpieczeństwa Zakładu i podopiecznych, musieliśmy wraz z zakonnicami pochodzenia żydowskiego, opuścić Laski.

W 1942 roku – w okolicy zaczęto mówić o Żydach znajdujących  schronienie w Laskach.  Ze względu na bezpieczeństwo Zakładu i jego wychowanków musiały  opuścić  Laski siostry zakonne pochodzenia żydowskiego – s. Katarzyna (Steinberg), s. Teresa (Landy ), s. Bonifacja (Goldman) i s. Miriam (Wajngold).

Moja siostra Janina wcześniej  przeniosła  się do Warszawy   i  na  fałszywych papierach  tułała  się po różnych domach, dopóki nie zaopiekowała się nią rodzina  Kielanów, którzy przyjęli jak córkę i dzięki nim przeżyła   okupację. 

Janina Prot-Wald , „Nie ma powrotu”, Warszawa-Seattle 2010 , str.96    

Ja  zaś  za­mieszkałem na pewien czas u pani Zofii Stefanowskiej która,  ze  względu na przy­jaźń z moją matką,  zgodziła się mnie przyjąć, pomimo obawy o dwójkę swoi starszych ode mnie dzieci zaangażowanych w działaność konspiracyjną. Ma ma podjęła pracę u obcych ludzi jako gosposia i opiekunka ich dzieci.

Jednak mój pobyt na Żoliborzu w ukryciu u pani Zofii nie mógł trwać długo. Mama załatwiła przyjęcie mnie jako syna oficera zaginionego w cza­sie wojny (ojciec w styczniu 1940 roku został przerzucony przez granicę poprzez Węgry i Francję znalazł się w Anglii) do internatu dla chłopców prowadzonego pod egidą RGO. I od tej chwili moje okupacyjne losy związa­ne były z tą instytucją.

Po działaniach wojennych, we wrześniu 1939 roku wiele sierot i pół­ sierot pozostało bez opieki lub pod opieką matek, nie zawsze mogących poradzić sobie z utrzymaniem dzieci. Wtedy to Komenda „Pogotowie Harcerek” w Warszawie pospieszyła z pomocą Polskiemu Czerwonemu Krzy­żowi, organizując w ramach  tej instytucji  Wydział Opieki nad Dzieckiem i obsadzając go wyszkolonymi działaczkami ZHP.

Równolegle powstała Rada Główna Opiekuńcza, w której został powołany referat Opieki nad Rodzinami Wojskowych. Wkrótce Komenda „Pogotowie Harcerek” nawią­zała kontakt z RGO i utworzono Sekcję Opieki nad Dzieckiem, której kie­rownictwo objęła komendantka PH harcmistrzyni Józefina Łapińska. Do jej zadań należało m. in. organizowanie internatów dla młodzieży i udzie­ lanie im pomocy w podjęciu nauki w dozwolonych przez okupanta szkołach zawodowych.

W ramach tej działalności, w 1941 roku zorganizowano Internat dla Chłopców w wieku 13-16 lat w Warszawie na Żoliborzu przy ulicy Stefa­na Czarnieckiego 49. Kierownictwo Internatu objęła harcmistrzyni Jadwiga Luśniak wieloletnia nauczycielka i działaczka harcerska z Torunia, jej za­stępczynią została hm. Maria Skrzyszowska z Gdyni, która pełniła funkcję intendentki, a harcerka Felicja Żak została wychowawczynią.

Harcmistrzyni Jadwiga Luśniak – ps. ,,Wichura” (ur. 22 maja 1898 w Rzeszowie, zm. IO kwietnia 1988), instruktorka harcerska, historyk harcerstwa, nauczycielka. Kierowniczka  Internatu RGO  na ulicy Czarneckiego 49 w Warszawie w latach 1941-1944. Była odznaczona Srebrnym Krzy­ żem Zasługi (dwukrotnie), Medalem Komisji Edukacji Narodowej (1980), Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (1981), a także odznakami harcerskimi (krzyżem „Za Zasługi dla ZHP”, 1978) i regionalnymi (odznaką honorową „Zasłużonym Ziemi Gdańskiej”). W 2010 Insty­tut Yad Vashem przyznał jej pośmiertnie tytuł Sprawiedliwej wśród Narodów Świata.

W Internacie znalazło miejsce około 65 chłopców, podzielonych na do­ stosowane wiekowo grupy, około piętnastoosobowe. Każda grupa miała wychowawcę i tzw. grupowego, którym był jeden ze starszych wychowan­ków. A zatem Internat był jakby drużyną podzieloną na zastępy. ,,Program ideowo-wychowawczy” opracowany przez Kierowniczkę kładł nacisk nie tylko na naukę, lecz również na wychowanie. Chłopcy mieli być nie tylko światłymi obywatelami Polski, ale także być przygotowani do walki o wol­ność ojczyzny. 

Do takiego Internatu, zwanego obozem Czarniecczyków  zostałem przyjęty w lipcu 1942 roku i skierowany na obóz wakacyjny, który znajdował się w Nowinkach pod Warszawą. Dom, w którym mieścił się obóz letni internatu stał na uboczu, blisko lasu. Byłem dosyć przerażony, ponieważ do tej pory znajdowałem się zawsze pod opieką dorosłych i mia­łem mały kontakt z rówieśnikami. Z jednej strony, po okresie ukrywania się u pani Stefanowskiej, poczułem się wolny, z drugiej zaś obawiałem się nieznanych mi wychowawców i gromady chłopców. Mama przedstawiła mnie Kierowniczce – pani Luśniakowej i wróciła do Warszawy. 

Paweł Rościszewski – ,,Obóz Czarniecczyków” w Nasz Żoliborz nr 17, październik 2014

Zostałem przydzielony do grupy „Marynarzy”. Pamiętam niektórych kolegów – Piotra Kralika, Zbyszka Dwornika, Janka Kosińskiego, Janusza Noworolskiego, Jerzego Pfeifera , Ryszarda Holly, Jerzego Prokopczuka, Staszka Tymkiewicza i Marka Skwarnickiego. Naszym wychowawcą był Antoni Stroj przezywany „Smętkiem”, zaś grupowym – Andrzej Klonowski .

Dosyć łatwo mi przyszło wcią­gnąć się w rytm obozowy. Rano była pobudka, mycie się i słanie łóżek. Łóżko musiało być równo zasłane, jeżeli było nieporządnie, to dyżurny odpowiedzialny za sy­pialnię robił „pilota” i należało po­ słać powtórnie i tak w kółko, dopó­ki dyżurny nie uznał, że wszystko jest w porządku. Następnie był apel, w czasie którego śpiewało się poranną pieśń kościelną, najczę­ściej „Kiedy ranne wstają zorze” lub „Chwalcie łąki umajone”, od­mawiano „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario”, podawano   komunikaty  i program dnia. O godzinie ósmej było śniadanie, przeważnie  była to  „melzupa” czyli  zupa  z goto­wanej  mąki  żytniej, zalanej wodą lub odciąganym mlekiem i kromka chleba kartkowego z buraczaną marmoladą.

Po śniadaniu były lekcje tych przedmiotów, których nie wykładano  w szkołach, a więc języka polskiego i historii. Następnie obiad, oczywiście bezmięsny, najczęściej dostawaliśmy ziemniaki i jarzyny lub jakąś kaszę. Potem, do kolacji graliśmy w siatkówkę lub dwa ognie, uczyliśmy się musztry, robiliśmy wycieczki itp. Oczywiście były też dyżury w ramach których, poza gotowaniem, robiliśmy wszystko sami: obieraliśmy ziemniaki i jarzyny, pompowaliśmy wodę do zbiornika na pierwszym piętrze, sprzątaliśmy nasze pomieszczenia, zmywaliśmy naczy­nia itp. Zbieraliśmy także kłosy na polu po zwózce zboża, szukaliśmy w lesie grzybów i malin, jeździliśmy po mleko i przydziałową żywność. Poza pracą i nauką mieliśmy zajęcia typowo harcerskie; gry polowe i podchody. Należy przyznać, ze nasze kierownictwo dbało o to, żebyśmy byli cały czas zajęci.

Wieczorem była kolacja, znowu chleb z marmoladą, mycie się , apel i spanie. Pamiętam wieczorne mycie. Myliśmy się w zimnej wodzie w baraku z wie­loma kranami i korytem pod nimi. Często, w czasie wieczornych  ablu­cji, przychodził do umywalni młody wychowawca Jerzy Łuczak, grał na harmonii  i  śpiewał  „Szturmówkę”, ,,Deszcz jesienny deszcz”, ,,Rozszu­miały  się  wierzby  płaczące”  i  inne ,,zakazane” piosenki.

Godnym podkreślenia jest fakt, że ani wychowawcy ani żaden z ko­legów nigdy nie komentowali mojego „południowego” wyglądu (miałem ksywkę „kacyk”). Nikt nie dał mi do zrozumienia, że wie o moim pocho­dzeniu,

Tak więc, spokojnie i przyjemnie, pomimo okupacji i wojny, minął czas wakacji. Pod koniec sierpnia opuści­liśmy Nowinki i rozpoczęło się dla mnie życie w internacie na Czarniec­kiego 49.

Internat mieścił się w gmachu zbudowanym w połowie lat 30-tych dla przedszkola i szkoły Stowarzyszenia Rodzin Wojskowych. Zaprojektował go znany architekt Jan Koszczyc-Witkiewicz, autor m. in. gmachów SGH. Tak więc internat mieścił się w stosunkowo nowoczesnym obiekcie. Na parterze znajdowała  się kuchnia,  wydająca  obiady  dla podopiecznych  RGO  oraz nasza kuchnia, szatnia w dużym holu, ubikacje i łazienka, szpitalik z ambu­latorium i trzy sypialnie. Na piętrze mieściła się czwarta sypialnia, jadalnia i świetlica.

,,Mama prowadziła w budynku dawnej szkoły „Rodziny Woj­skowej” na Żoliborzu tzw. kuchnię RGO – stołówkę działającej w czasie obu wojen światowych organizacji charytatywnej o nazwie Rada Główna Opiekuńcza. Pewnego dnia Władek zapropo­nował, żeby mama oprócz bonów na obiady dawała konkretnym osobom, które będą się do niej zgłaszać, koperty z pieniędzmi. Chodziło o Żydów. Oczywiście zgodziła się. Do naszego miesz­kania po te pieniądze przychodził kolega Artymowicza, księgarz ze Lwowa, który ukrywał się na Żoliborzu. Nazywał się Rubin, używał nazwiska Mielniczuk. Poza rozdziałem pieniędzy mama załatwiała także lokale dla dzieci żydowskich, które kręciły się po Żoliborzu”. Krzysztof  Dunin-Wąsowicz  (historyk, socjalista, pamiętnikarz)  –fragment wywiadu: ,,Ocalić Żydów” Lewica. pl 2013.01.22) 

Rytm dnia wyznaczał sztywny rozkład: 6.30-7.00 pobudka, słanie łóżek  i sprzątanie sypialni, mycie i ubieranie się; 7.00-7.30 modlitwa, śniadanie. wymarsz do szkoły; 14.0 -15.00 obiad, 15.00 –17.00 odrabianie lekcji:

17.00 -18.00 zajęcia własne; 18.00-19.00 kolacja; 19.00-22.00 nauka 22.00 modlitwa, mycie się i cisza nocna.

Nasze modlitwy to „Ojcze nasz…”, Zdrowaś Mario…” i odśpiewanie pieśni nabożnej związanej z porą dnia lub kalendarzem kościelnym. Modlitwa od­bywała  się tak, że jeden z wychowanków  inicjował  pierwszą  część pacierza a następną pozostali odmawiali chórem. Bardzo pragnąłem, aby mnie kiedyś wybrano jako prowadzącego modlitwę, ale jednocześnie bałem się, że ze zde­nerwowania pomylę się i wtedy będzie wielki wstyd, a ponadto będzie to su­gerować, że nauczyłem się jej niedawno. Lubiłem natomiast śpiewać z innymi chłopcami pieśni religijne, do dziś dzięki internatowi mam ich bogaty reper­tuar. Śpiewaliśmy mniej znane wówczas kolędy jak „Hej malućki, malućki… i „Dalej chłopy do tej szopy…”, czy „Bracia patrzcie jeno…” i wielkopostne:

„Ludu mój ludu…” czy „Dobranoc, głowo święta Jezusa mojego, któraś była zraniona do mózgu samego”, ,,Wisi na krzyżu” a także „Bogurodzica”.

Krótko po przybyciu z Nowinek na Czarnieckiego zdarzył się groźny dla mnie incydent. Kierowniczka internatu postanowiła że, podobnie jak inni chłopcy, pójdę do szkoły. Wybór padł na Szkołę Ogrodniczą na ulicy Śnia­deckich. Udałem się tam razem z kolegą z internatu – Jankiem Kosińskim. Przydzielono mnie do jednej z pierwszych klas. Nauczyciel zarządził  zbiór­kę, stanąłem w szeregu, a wtedy on powiedział wskazując na mnie: ,, A ten Żydek niech stanie na końcu.”

Nie pamiętam  dalszego  toku  naszej zbiórki, ani lekcji. Nie wiem do dziś, czy ten nauczyciel był antysemitą czy tylko głupcem. Przecież wiadomo było, że nazwanie kogoś Żydem w owym czasie mogło się skończyć tragicznie. Wróciłem do internatu, poszedłem do Kie­rowniczki i oświadczyłem, że więcej do tej szkoły nie pójdę. Myślę, że pani Luśniak dowiedziała się o całym incydencie od Janka i wyraziła na to zgodę. Bylem w rezultacie jedynym chłopcem w internacie, który nie chodził do szkoły, a nauki pobierałem na prowadzonych na miejscu kompletach.

W tym czasie bardzo mi imponowali starsi koledzy. Należał do nich Kaleta, rozwinięty fizycznie chłopiec starszy ode mnie o parę lat, który dobrze pływał, skakał na gimnastyce sprawnie przez kozioł i tańczył mazura w internatowym przedstawieniu. (Zginął w Powstaniu Warszawskim w czasie ataku na Cytadelę.) Bardzo się przywiązałem również do naszego grupowego, Andrzeja Klonow­skiego. Był on naszym opiekunem i przyjacielem, można było mu się zwierzyć z wielu spraw i kłopotów internatowych. Ale oczywiście o moim pochodzeniu nie rozmawiałem z nikim, nawet z „Klonem”.

Lubiłem także Wieśka Chodorow­skiego, nieco starszego ode mnie chłopca, który czasem rysował dla mnie żoł­nierzy ubranych w mundury różnych armii. Następnie wycinało się te papierowe sylwetki  i tworzyli  oni armię walczącą z innymi żołnierzami, były też armaty – również papierowe, pociski, samochody, czołgi itp. Ja nie umiałem dobrze ry­sować, więc moja przyjaźń z Wieśkiem była dla mnie cenna. Właściwie każdy starszy chłopiec, który zainteresował się młodszym był na ogół bardzo lubiany.

Pewnego dnia mój kolega z grupy „Marynarzy” – Zbyszek  Dwornik – zapytał mnie czy chciałbym wstąpić do internatowej drużyny „Szarych Szeregów”. Byłem szczęśliwy, że zostałem obdarzony takim zaufaniem i potraktowałem to jako wielkie wyróżnienie. Wkrótce potem zostałem poproszony na zbiórkę, wybrałem sobie nawet pseudonim. Szykowałem się do uczestnictwa  w tajnym harcerstwie, ale niestety, skończyło się to dla mnie na jednej zbiórce, a o następnych mnie nie poinformowano. 

Mam obecnie wrażenie, iż obawiano się konsekwencji obciążenia zastępu udziałem w nim ukrywającego się Żyda. Wprawdzie w internacie nigdy się o tym nie mówiło, ale wszyscy wiedzieli­śmy, że większość naszych starszych kolegów należy do AK, a moi rówieśnicy do harcerstwa. Dlatego kierownictwo  starało się wszelkimi  sposobami zminimalizować, w razie wpadki, ewentualność dekonspiracji nielegalnej działal­ności członków internatu. Poczułem się wyrzucony poza nawias społeczno-internatowej jako Żyd niegodny do należenia do „Szarych Szeregów”. Cała historia był dla mnie ciężkim przeżyciem.

Po incydencie w szkole mało wychodziłem poza teren internatu. W groma­dzie kolegów i wśród wychowawców nie czułem się zagrożony. Zdarzyło mi i parę razy „nadziać się” na Niemców w internacie, ale uważałem, że w gronie kolegów jestem bezpieczny. Oto przykład: byłem kiedyś na podwórku blisko ulicy, kiedy pod budynek internatu zajechały dwa samochody. Wysiedli z nich czarno umundurowani Niemcy, jeden wyciągnął pistolet maszynowy i oddał serię strzałów w górę, a pozostali wyciągnęli z auta pobitego cywila. Pobie­głem do internatu i zawołałem do przechodzącej wychowawczyni, pani Felicji Żak, że przyjechało Gestapo, a ona na to: ,,A ty oczywiście musiałeś się na nich napatoczyć”.

Sprawa ta zakończyła się dla internatu szczęśliwie. Okazało się, że w piwnicach, nie należących do nas, ale mieszczących się w naszym budynku, ktoś schował  parę pistoletów  w puszkach  po marmoladzie. Złapany i pobity przez Gestapo człowiek przyznał się do ich ukrycia. Innym razem. kiedy wychodziłem z sypialni, natknąłem się bezpośrednio na grupę oficerów SS, przeprowadzających z Kierowniczką jakąś inspekcję. Pani Luśniakowa widząc mnie, bardzo się zdenerwowała i kazała mi wrócić do sypialni. Tak więc moje spotkania z Niemcami na terenie internatu nie miały, na szczęście. żadnych konsekwencji, byłem dla nich jednym z gromady chłopców. Niemcy z reguły nie orientowali się, czy ktoś miał semicki wygląd, Polakom – szmal­cownikom i granatowym policjantom wychodziło to lepiej.

Pewnego dnia Andrzej Klonowski zaproponował mi spacer w wolną nie­dzielę do Lasku Bielańskiego. Oczywiście byłem zachwycony tą propozy­cją, jak już wspomniałem, rzadko opuszczałem internat, a poza tym pójście z Klonowskim na wycieczkę uważałem za duże wyróżnienie. Dojazd do La­sku był prosty, tramwajem, o ile pamiętam siedemnastką, z Placu Wilsona do końcowego przystanku a potem kawałek na piechotę.

Tramwaj był dosyć pu­sty, na pętli Andrzej wysiadł pierwszy, a kiedy ja szykowałem się do wyjścia, chłopiec w moim wieku złapał mnie za rękę i powiedział: ,,A ja tego Żyda znam”. Był to rzeczywiście kolega z mojej przedwojennej szkolnej klasy, znany mi wychowanek z korczakowskiego „Naszego Domu” na Bielanach. Na szczęście nikogo nie było w pobliżu, uderzyłem go w przytrzymującą mnie rękę, szybko wysiadłem i dołączyłem do Andrzeja, który chyba nie zauważył tego incydentu. Przypuszczam, że mój prowokator zorientował się, że nie jestem sam i nie chciał kontynuować zaczepki. Tak się to zdarzenie zakończyło, ale zdawałem sobie sprawę, że finał mógł być dla mnie fatalny.

W miarę upływu czasu i nasilania się represji okupanta, atmosfera wo­kół internatu zagęszczała się. Na pobliskiej ulicy Promyka został zastrzelo­ny człowiek, jak mówiono, agent gestapo, który miał za zadanie śledzenie internatu. W związku z tym, oraz jak sądzę, realizowanym przez Niemców i ich pomocników, ,,ostatecznym rozwiązaniem kwestii żydowskiej” zadecy­dowano, że powinno się mnie lepiej ukryć. W rezultacie, na początku 1943 roku, zostałem przeniesiony do internatu-prewentorium RGO, mieszczące­ go się w Józefowie koło Warszawy.

Internat był koedukacyjny i mieścił  się  w  dużym,  drewnianym  budyn­ku na skraju lasu. Rytm życia w tym internacie był inny  niż na Czarniec­kiego z oczywistych względów. Nikt  z wychowanków  nie  chodził  do szko­ły i w ogóle nie prowadzono tam regularnej nauki. Wymagania także były znacznie mniejsze, ponieważ umieszczano tam dzieci słabego zdrowia, po­trzebujące świeżego powietrza i suchego klimatu. Po podleczeniu były one kierowane do innych placówek RGO. Ale również znajdowali tam schronie­nie ukrywający się ludzie ze względu na swoje pochodzenie. Już po wojnie dowiedziałem się, że jedną z podopiecznych internatu była moja daleka ku­zynka Marysia, ale ustaliliśmy to dopiero w latach 70-tych w USA.

Pobudka była późno, po śniadaniu prowadzono różne zajęcia świetlico­we, lub, zależnie od pogody, gry i zabawy na dworze. Po obiedzie było przy­ musowe, godzinne leżenie w sypialni przy otwartych oknach, potem dosyć wczesna kolacja i niedługo po niej cisza nocna. Naszymi opiekunami były młode dziewczyny, nawet przez pewien czas pełniła tam funkcję wychowaw­czyni moja o 4 lata starsza siostra. A zatem różnica wieku pomiędzy najstar­szymi wychowankami a najmłodszymi opiekunkami była niekiedy znikoma. 

Nasi wychowawcy starali się zapoznać nas z polską literaturą, pieśniami itp. Od czasu do czasu przyjeżdżali do nas artyści z Warszawy i dawali koncerty. Ktoś grał na fortepianie, ktoś śpiewał pieśni; najlepiej zapamiętałem: ,,Szu­mią jodły na gór szczycie” i „U prząśniczki siedzą jak anioł dzieweczki”. Po­pisy wokalne przyjezdnych nie robiły na nas większego wrażenia, natomiast bardzo lubiliśmy występować sami, szczególnie z przebieraniem się.  Utkwi­ ło mi w pamięci przedstawienie z drugiej części „Dziadów” Mickiewicza:

„Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie?” Grałem w tym przedstawieniu widmo złego pana. Wystawialiśmy tę sztukę parę razy i dlatego całą drugą część „Dziadów” znałem na pamięć, do tej pory jeszcze mogę recytować spore jej fragmenty.

Karmiono nas, jak na warunki okupacyjne, raczej nieźle. Na śniadanie klasyczna potrawa z gotowanej mąki razowej, tę breję zalewano przeważnie wodą a czasami mlekiem i wtedy nam smakowało. Na obiad jakaś polewka

jako zupa, a na drugie często kawałek mięsa końskiego z kaszą lub ziemniakami. Z tą koniną była dziwna sprawa. Kiedy    przywożono,  śmierdziała tak, że trudno było wejść do kuchni. Ale potem robiono z niej jakieś dania. wszyscy jedli i nikt się nigdy nie zatruł. Na deser – zabarwiona woda zwana kompotem. Na kolację – chleb z marmoladą z buraków i płyn zwany herbatą. Ale nie chodziliśmy głodni, chociaż zawsze miało się ochotę coś zjeść.

Co sobota odbywało się mycie całego ciała pod okiem dyżurnej wychowawczyni, przy czym kąpiel odbywała się parami. Jako towarzysz zawsze przypadał mi kolega o przezwisku „Koza”. Zauważyłem, że ma dziwnie scho­wany członek między nogami, ale nie zastanawiałem się nad tym. Po likwi­dacji internatu w Józefowie dowiedziałam się , że w jakimś gronie kolegów „Koza” pochwalił się, że jest obrzezany. Biedny „Koza” – został natychmiast usunięty z tej grupy i gdzieś zadekowany. Mam nadzieję, że przeżył okupację. 

W tym czasie byłem bardzo pobożny, co niedzielę chodziłem z kolega­mi na mszę do kościoła w Józefowie Był to dłuższy spacer, kościół  mieścił  się po drugiej stronie  torów  kolejowych.  Dodatkowo  chodziliśmy  tam  raz w miesiącu w określony dzień tygodnia, chyba w piątek, co miało dać nam odpust zupełny oraz chronić przed nagłą śmiercią. Modliłem się gorąco, by­łem przekonany, że nie przeżyję wojny, ale jeśli już miałem zginąć to w wal­ce o wolność Ojczyzny, podobnie jak lwowskie Orlęta.

W internacie nie wspominało się o Żydach. W kwietniu 1943 roku dotarło do nas, że warszawskie getto walczy i płonie, ale to były wieści jakby z innej planety. Pewnego dnia nasze wychowawczynie były bardzo zdenerwowane i zakazano nam nawet wychodzić z budynku, zaś z okolicy dochodziły strza­ły. Wyjaśniono nam, że część uciekinierów z getta stara się ukryć w lasach Otwocka i Józefowa i że Niemcy robią na nich obławę. Nic więcej nam nie powiedziano i nie było na ten temat rozmów, ale ja sobie na zawsze te wy­padki skojarzyłem z „polowaniem na Żydów”

Jesienią 1943 roku mieliśmy w internacie dziwne i przykre zdarzenie. Wieczorem, w porze kolacji, wtargnęło do budynku  paru zamaskowanych i uzbrojonych ludzi, przedstawiających się jako partyzanci. Jedni buszowali po kuchni, szukając zapasów, inni zabili hodowanego przez nas na mięso prosiaka, a dwóch mężczyzn w maskach na twarzach  przyszło  do jadal­ni, gdzie jedliśmy kolacje i mierzyło do nas z pistoletów. Zrobiło to na nas wrażenie, ale chyba nie takie, jakie spodziewali się osiągnąć terroryzujący osobnicy. Otóż wydało nam się to bardzo zabawne i przyjęliśmy ich wysił­ki przestraszenia nas gromkim  śmiechem.  Zabrali świniaka, jakieś zapasy i odeszli.

Jednak ich następna „wizyta” nie była już tak zabawna. Odbyła się ona w nocy, bandyci wtargnęli pijani do internatu i postanowili zabawić się z naszymi młodymi wychowawczyniami. W internacie nie było światła elektrycznego, podstawowym oświetleniem były karbidówki i świece. Nasze panie, znające dobrze budynek, z łatwością wymykały się pijanym mężczy­znom. Jedna schowała się w naszej sypialni, weszła do łózka chłopca a jego umieściła pod łóżkiem. Ta „zabawa” trwała przez jakiś czas. Na koniec jeden z bandytów zagonił młodą wychowawczynię do pokoju lekarskiego. Osa­czona dziewczyna złapała ze stołu ciężką karafkę z wodą i rozbiła ją na jego głowie, a sama w koszuli wyskoczyła przez okno z pierwszego piętra.

Na­pastnicy zabrali swojego kamrata i opuścili internat, zapowiadając, że wrócą nad ranem i spalą nasz dom. Byliśmy  przekonani, że dotrzymają obietnicy i resztę nocy spędziliśmy w dużym strachu. Na szczęście ta banda nie wró­ciła. Zawiadomiona o tej historii niemiecka żandarmeria chroniła nasz budy­nek, (były to oddziały, których żołnierze mieli zawieszone ryngrafy zwane ,,blachami” na piersiach), ale internat zlikwidowano, a personel i wycho­wanków przeniesiono do innych placówek RGO. Tak oto, na początku 1944 roku, zakończył się mój pobyt w Józefowie.

Likwidacja internatu i przeniesienie mnie do innej placówki RGO w Kon­stancinie przebiegło bardzo szybko, w przeciągu paru godzin. Nie potrafię opisać tej sytuacji, ale pamiętam, że zostałem przyjęty przez personel tego internatu z dużą niechęcią. Sądzę, że spowodował to przede wszystkim mój semicki wygląd. Jest oczywiste, że stanowiłem dla nich zagrożenie. Dodat­kowo wpływ na ich zachowanie mogło mieć również to, że jeden z wycho­wawców, jak się dowiedziałem wiele lat później, był związany z NSZ.

W parę dni po moim przybyciu do Konstancina, jedna z wychowawczyń zabrała mnie i drugiego, młodszego ode mnie chłopca o bardzo wyraźnie semickim wyglądzie, który robił typowe błędy językowe, do warszawskiej centrali RGO z żądaniem przeniesienia nas do innej placówki. Parę godzin czekaliśmy na decyzję centrali, ale widocznie nie było dla nas nigdzie miej­sca, ponieważ kazano nam wrócić do Konstancina i czekać na dalsze  decy­zje. Nasza opiekunka zaprowadziła nas na dworzec kolejki wąskotorowej, kupiła bilety i powiedziała, że ma jeszcze inne sprawy do załatwienia i żeby­śmy sami wrócili do internatu i że mam się zaopiekować młodszym kolegą. 

Czekając na nasz pociąg, widziałem następującą scenę: pod dworzec zaje­chała półciężarówka załadowana walizkami a na jej burcie siedział człowiek mający opaskę z gwiazdą Dawida. Z samochodu wysiadł niemiecki podofi­cer, dźgnął  bagnetem  w  tyłek Żyda, który zerwał się i poszedł z walizkami  w stronę dworca, a za nim szedł Niemiec z jakąś paniusią,  kopiąc niosącego  w tyłek.  Widok  ten przeraził  mnie, zwłaszcza  że czekało  mnie dostanie  się z moim podopiecznym do Internatu. Mój towarzysz absolutnie nie zdawał sobie sprawy z sytuacji, próbował dużo mi opowiadać, niestety „żydłacząc.

Kiedy wsiedliśmy do pociągu, kazałem mu stanąć w kącie, sam stanąłem tyłem do przejścia, zasłaniając go sobą i zapowiedziałam, że ma milczeć, jeśli nie, to go zbiję. On zamilkł zdziwiony moją agresją i szczęśliwie doje­chaliśmy do dworca w Konstancinie, skąd bez przeszkód doszliśmy do inter­natu. Do dziś się zastanawiam czy nasza opiekunka zostawiła  nas samych z głupoty, czy ze strachu. A może miała nadzieję, że na tym dworcu zgarną nas szmalcownicy lub granatowa policja i internat pozbędzie się kłopotu.

To wszystko było widocznie dla mnie za wiele, bo następnego dnia ciężko zachorowałem na zapalenie płuc. Zostałem umieszczony w pokoju dla chorych i tam leżałem z wysoką temperaturą. Nigdy przedtem ani potem nie miałem takiej gorączki z majaczeniem. W nocy wstałem i coś gadałem, a potem zdawało mi się, że wędruję w kosmosie wśród planet. I wtedy zjawiła się mama, nie wiem czy RGO ją zawiadomiło o mojej chorobie, czy jakimś innym sposobem dowiedziała się o tym, sprowadziła lekarza i otoczyła mnie opieką, dopóki gorączka nie spadła. Potem, w czasie mojej rekonwalescencji odwiedzała mnie co parę dni. 

Nadal pozostawałem w internacie w Konstancinie, ale z powodu choroby nie uczestniczyłem w życiu tej placówki, nie stanowiłem więc dla niej zagrożenia. Będąc jeszcze w izolatce, dowiedziałem się od mamy, że pani Lu­śniakowa zgodziła się przyjąć mnie znowu na Czarnieckiego.

Powrót na Czarnieckiego wiosną 1944 roku był dla mnie bardzo szczę­śliwym wydarzeniem. Zostałem miło przyjęty przez Kierowniczkę i jej ze­spół, jak również przez kolegów i naszego opiekuna Andrzeja Klonowskiego. Świat przedstawiał się w jaśniejszych barwach: od wschodu wojska radziec­kie postępowały naprzód, widać było, że Niemcy przegrywają na froncie wschodnim. Alianci zdobyli Monte Cassino, lada chwila liczono się z desan­tem na Francję. Wprawdzie dalej trwała wojna, ale koniec Niemców wydawał się bliski. A i sprawy żydowskie jakby przycichły, getto stanowiło kupę gru­zów, szmalcownicy byli mniej aktywni, na kilku z nich AK wykonało wy­ roki śmierci. 

Czułem się w internacie otoczony grupą przyjaciół, a od czasu do czasu widywałem mamę, która pracowała w kuchni RGO, mieszczącej się na rogu Różanej i Alej Niepodległości. Wiedziałem również, że moja siostra Jana uczy się w szkole pielęgniarskiej i mieszka u pp. Kielanów z ich córka­ mi Zosią i Krysią w domu spółdzielni „Feniks” na Placu Wilsona. Niektórzy starsi wychowankowie Internatu utrzymywali z nimi kontakt, między inny­ mi Jurek Łuczak ze swoim przyjacielem Sławkiem Lewandowskim. (Sławek niestety zginął w pierwszych dniach Powstania na Mokotowie.)

Życie  w internacie  toczyło się ustalonym  trybem , znanym  mi z poprzed­niego  pobytu.  Nadal  nie chodziłem  do szkoły,  ale to nikogo  nie dziwiło, ponieważ wróciłem na Czarnieckiego dopiero wiosną, czyli pod koniec roku szkolnego. Wierzyliśmy też, że do jesieni Niemcy przegrają wojnę i na no­wych zasadach będziemy organizować sobie życie. Tak, stosunkowo spokoj­nie, doczekaliśmy lata. Młodsi chłopcy wyjechali na początku lipca na obóz letni do Zalesia Górnego, a ci którzy mieli rodziny byli kierowani na lato do domów. 

Jednocześnie starsi wychowankowie Internatu zostali na Czarniec­kiego, ponieważ spodziewano się, że na przełomie lipca i sierpnia wybuchnie w Warszawie powstanie i chłopcy z AK musieli czekać na wezwanie. Mając blisko mamę nie wyjechałem z młodszymi kolegami na obóz letni, zostałem w Warszawie, w kuchni RGO na ulicy Różanej. Wszyscy wiedzieliśmy, że powstanie wybuchnie lada chwila, kuchnia dostała dodatkowe zapasy żyw­ności, a w piwnicy wmurowano duży kocioł do gotowania żołnierskiej zupy.

Moim zadaniem było wydawanie cukru, (kuchnia dostała kilka worków), przychodzili ludzie z odpowiednimi kwitkami z RGO, a ja odważałem cu­kier i zapisywałem w zeszycie, ile i komu go wydałem. Pod koniec lipca przyszedł rozkaz przygotowywania się do wybuchu powstania. Wkrótce od­wołano pogotowie, ale po paru dniach zawiadomiono nas, że mamy szyko­wać zupę, ponieważ powstanie wybuchnie 1 sierpnia o godzinie piątej po po­łudniu. Rozpoczęło się obieranie kartofli i gotowanie krupniku na wieczór.

Pierwszego sierpnia o godzinie 17.00 słychać było pojedyncze strzały, ale w naszej okolicy nie toczyły się żadne walki. Było to dosyć oczywiste, biorąc pod uwagę położenie naszej placówki na rogu ulicy Różanej i Alej Niepodle­głości. Nasza kuchnia znalazła się praktycznie na przedpolu, pomiędzy ulicami zajętymi przez oddziały powstańcze, a ulicami stanowiącymi silny punkt opo­ru niemieckiego. Skutkowało to w następnych dniach tym, że albo powstańcy, próbowali atakować Niemców, traktując nasz dom jako przyczółek wypado­wy, albo pod dom podjeżdżał niemiecki czołg i strzelał w głąb dzielnicy. 

Prze­bieg wydarzeń w niczym nie przypominał naszych oczekiwań o szybkim zwy­cięstwie powstania. Przez pierwsze dni walk sądzono, że może zwyciężymy, jednak kiedy okazało się, że strategiczne cele nie zostały przez powstańców osiągnięte, stało się jasne, że bez pomocy z zewnątrz powstanie upadnie. Zaczęły dochodzić też wieści, że w niektórych punktach miasta, w zajętych przez Niemców domach odbywa się masowe mordowanie mieszkańców a znaczący w tym udział biorą oddziały „Własowców”. To wszystko wpływało na nastro­je, początkowy zapał powoli wygasał.

Pewnego dnia przeżyliśmy atak „Stu­kasów”, ale na szczęście bomby padły do ogródka  obok naszej  willi. Jednak ze względu na położenie naszej kuchni, dalsza egzystencja na ulicy Różanej mijała się z celem i jej personel został przeniesiony do domu przy ulicy Odo­lańskiej. W tej części Mokotowa, w sierpniu było całkowicie spokojnie, cały teren był w rękach AK, żadne walki nie toczyły się, tylko od czasu do czasu byliśmy ostrzeliwani przez niemiecką artylerią. 

Obok domu, w którym się za­ trzymaliśmy, w sąsiedniej willi kwaterował oddział AK, ale pewnego dnia po­cisk z działa kolejowego zmiótł całkowicie tę willę. Pozostały jedynie piwnice. Na szczęście nikt nie zginął. Mówiono, że przed uderzeniem pocisku pojawiła się kobieta w ciemnej sukni, która namawiała żołnierzy do opuszczenia tego domu i która potem zniknęła. Przebąkiwano nawet o Matce Boskiej i o cudzie.

Ja w tym czasie byłem dosyć znudzony i jednocześnie sfrustrowany. Gdzie tam moi starsi koledzy z internatu walczyli z wrogiem, a ja tkwiłem na sto­sunkowo bezpiecznym zapleczu walk. Dlatego bardzo mnie podekscytowało zjawienie się moich rówieśników w harcerskich mundurach ze starszym, około 20-letnim druhem, który dowodził tą, liczącą około ośmiu chłopców grupą. Postanowiłem przyłączyć się do nich i w ten sposób skończyć moją bezczyn­ność. Mama nie była zachwycona tym pomysłem, ale wiedziała, że na mój upór nie ma rady i w końcu zgodziła się na mój projekt.

Za parę dni zjawił się u nas druh ze swoim zastępem. Chłopcy ciągnęli dwukołowy wózek, na którym były umieszczone meble, jakiś stół i kanapa. Okazało się, że ta grupa harcerzy prze­ wozi wyposażenie mieszkania rodziców ich komendanta na drugi koniec Mo­kotowa w bezpieczniejszą, jego zdaniem, okolicę. To nie spodobało się mamie i oświadczyła, że idzie z nami i zobaczy na miejscu jak wygląda cała sytuacja. Nasza grupa ruszyła w stronę Wierzbna.

Na początku przemieszczaliśmy się bez kłopotu, jechaliśmy przez spokojną dzielnicę, opanowaną przez powstań­ ców. Jednak po pewnym czasie to się zmieniło. Niemcy zauważyli nas i zapew­ne wzięli naszą grupę za żołnierzy AK, przewożących jakieś ważne materiały czy amunicję i zaczęli ostrzeliwać nas z działka. Odbywało się to w ten sposób, że słychać było wystrzał, my padaliśmy na chodnik, gdzieś w pobliżu był nie­ wielki wybuch, następnie wstawaliśmy i ruszaliśmy dalej. Najgorzej było kiedy przechodziliśmy obok szpitala  Elżbietanek,  był on  akurat ostrzeliwany przez „krowę”.  Słychać było zgrzytliwe nakręcanie, my znowu padliśmy na ziemię i widać było lecące pociski uderzające w ścianę szpitala. 

„Krowa” lub „szafa” – Nebelwerfer (z niem . ,,miotacz mgły”) – niemieckie sześciolufowe wy­ rzutnie rakietowe okresu II Wojny Światowej. Pociski były zapalające lub burzące. W okresie Po­wstania Warszawskiego przylgnęła do nich nazwa szafa lub krowa z uwagi na charakterystyczny dźwięk jaki był słyszalny podczas odpalania salwy pocisków

Wreszcie dobrnęliśmy na ulicę Idzikowskiego, chłopcy mieli gdzieś tam swoją kwaterę i przechowal­nię mebli druha komendanta. Po tej wyprawie przeszła mi chęć włączenia się do tego zespołu. Nie widziałem sensu w przewożeniu mebli rodziców druha, jako elementu walki z Niemcami.

Ale ani ja ani mama nie chcieliśmy wracać pod  ostrzałem na Odolańską.  Okazało  się, że w jednym z domów  przy Idzikowskiego mieścił się mały szpital, gdzie leczono głównie ludzi poparzonych przez zapalające pociski „krowy”. Mama tam przejęła dyżury, ja starałem się być pomocny. Okazało się też, że na Idzikowskiego mieścił się jakiś oddział internatu RGO, który nie został w porę ewakuowany, jego kierowniczką była pani Suchożebrska. Było w nim paru chłopców, a także dwunastoletnia córka kierowniczki i jej czteroletni brat. Ja, jako wychowanek RGO zostałem przyjęty do tego Internatu, a z grupą harcerzy straciłem kontakt.

W nowym miejscu nie było łatwo. Opuszczając nasze poprzednie zakwaterowanie pozostawiliśmy tam nasze niewielkie zapasy żywności i zostaliśmy pozbawieni jedzenia. Na szczęście ulica Idzikowskiego graniczyła z polami, skąd przynosiłem pomidory i inne jarzyny. Mama odkryła w sobie nowy talent, zaczęła wróżyć z ręki ludziom spragnionym pocieszenia i wia­domości. Wieczorami, po zmroku, chodziłem z innymi kopać rowy przeciw­czołgowe, a wracając dostawałem od mamy kubek gorącej tzw. herbaty z ły­żeczką rumu Jamajka, który przywędrował razem z nami jeszcze z Bielan.

W pogodny dzień 18 września byłem przed Internatem,  kiedy  usłysza­łem warkot wielu nisko lecących ciężkich samolotów. Przypomniał mi się 1939 rok i pomyślałem, że Niemcy postanowili zrobić z nami koniec i znisz­czyć wszystko z powietrza. Za chwilę pokazała się chmura samolotów, le­cących stosunkowo nisko, skrzydło w skrzydło,  jakby  nie zwracając  uwagi na gęsty ostrzał niemiecki. Za chwilę od samolotów zaczęły odrywać się podłużne kształty pod  parasolami  spadochronów. 

Wszystkim  zdawało  się, że to oczekiwany desant, że nareszcie przyszła pomoc z Zachodu.  Niestety, był to tylko aliancki zrzut dla AK, ale w rozproszonej strukturze placówek polskich i niemieckich, większość zrzuconych zasobników nie dotarła do rąk powstańców. Był to zresztą jedyny taki nalot aliancki  w czasie powstania.  Ale do dziś pamiętam  tę wielką  chmurę  „latających  fortec” nad Warszawą  i tę szaloną, chociaż krótkotrwałą radość, że nareszcie nadchodzi pomoc, że może jednak nie wszystko przepadło.

W niecały tydzień potem, rano, nastąpił niemiecki atak na Mokotów, który pierwszym rzutem objął ulicę Idzikowskiego. Mieliśmy szczęście, atakujący nas oddział niemiecki nie walczył z ludnością cywilną, a także na naszym odcinku nie było walk z cofającymi się żołnierzami AK. W piwnicy, w której się schroniliśmy, usłyszeliśmy głosy niemieckie, obawialiśmy się, że wrzucą granat przez piwniczne okienko. Mama, jako jedyna z tego grona znająca nie­miecki, wyszła pierwsza i zapytała co mamy robić, na co żołnierz obwieszony bronią krzyknął „Raaaus” i machnął dłonią w kierunku pól. Nie wszystkim się tak udało. Opowiadano, że parę domów dalej wygarnięto mieszkańców i po­ prowadzono na barykady jako „żywe tarcze”, a wcześniej, w szpitalu na Idzikowskiego 4 rozstrzelano 40 rannych powstańców. 

Nasza grupa przemiesz­czała się spokojnie w kierunku wskazanym przez Niemca. Spotkał nas jeden przykry incydent. Idący naprzeciw nas niemiecki sanitariusz zaczął nam wy­myślać od „Banditen Polen”, na co idąca z nami kobieta z małą dziewczynką odezwała się do małej: ,,Idź, pocałuj tego pana w rękę, że nas wyzwolił od tych skurwysynów powstańców”… itd. w tym duchu. Wszyscy byliśmy rozczaro­wani przegraną powstania i nie wiedzieliśmy co dalej z nami będzie, ale żeby tak mówić do Niemca o AK-owcach, to nie mieściło się w głowie.

Doszliśmy do ogródków działkowych, tam nas zatrzymał młody oficer w czarnym mun­ durze i z trupią czaszką na czapce, mówiący łamaną polszczyzną. Kazał nam czekać, a kiedy zebrała się większa grupa, dołączono nas do potoku wysiedlo­nych z Mokotowa. Szliśmy długim pochodem pilnowani przez Niemców, ale bez większych ekscesów. Prowadzący naszą kolumnę, starsi żołnierze raczej nam współczuli, Jeden z konwojentów ofiarował mi nawet paczkę żołnier­skich sucharów.

Na szczęście nie byli to „Własowcy” ani żołnierze z brygady Oskara Dirlewangera, którzy gwałcili, rabowali i zabijali eskortowanych ludzi z powstania. Doszliśmy w końcu do Milanówka, gdzie nocowaliśmy w opuszczonych magazynach  fabrycznych,  a następnie załadowano  nas do wagonów i pojechaliśmy do obozu w Pruszkowie, który mieścił się w halach zakładów naprawczych taboru kolejowego.

Warunki panujące w obozie były niezwykle ciężkie. Brakowało posłań, więc więźniowie musieli spać na brudnym betonie. Nie było możliwości umycia się, sanitariaty były przepełnione. Na przybyłych rzucały się  gro­mady wszy. Na szczęście nasza grupa przebywała w Pruszkowie tylko dwie doby. Jako internat RGO, zostaliśmy stosunkowo szybko zwolnieni z obozu. Były to ostatnie dni września, było już chłodno. Tak zakończył się mój udział w Powstaniu Warszawskim.

Po przejściu przez obóz w Pruszkowie znalazłem się z mamą i resztką in­ternatu z Idzikowskiego w Krakowie. Byliśmy wszyscy brudni i zawszeni, kiepsko ubrani i nie przygotowani do nadchodzącej zimy. Umieszczono nas tam czasowo w jakimś domu opieki, gdzie przychodziły różne paniusie i li­towały się nad  biednymi  warszawiakami. Pamiętam,  że dostałem  od  jednej z nich  kawałek  szalika,  ona najpewniej  normalny  szalik pocięła  na 3 części i trzech chłopców dostało po jednym kawałku. Nie dość, że szalik okropnie drapał, to był za krótki i stale spadał. Tak wyglądała charytatywna działalność krakowiaków dla nas warszawiaków, pozbawionych praktycznie wszystkiego. Do tego wielokrotnie słyszeliśmy: ,,Urządziliście sobie powstanie a teraz przy­ szliście prosić nas o pomoc, a nam też nie jest łatwo, przecież nadal trwa oku­pacja.” Wszyscy w tym czasie posmakowaliśmy goryczy darowanego chleba.

Po  parodniowym   pobycie w Krakowie skierowano nas do Bochni. W Bochni, malowniczo położonej miejscowości z nie­czynną kopalnią soli kamiennej, ulokowano nas w budynku daw­nej bursy gimnazjalnej. Ta część miasteczka była położona na wzgórzu, stał tam kościół para­fialny, budynki szkolne zajęte na niemiecki szpital wojskowy, a na samym szczycie – duży dom bursy z czerwonej cegły. Więk­szość domu była zajęta przez klasztor sióstr Szarytek, wysie­dlonych z poznańskiego, które prowadziły dom opieki dla sta­ruszek. 

Budynek był piętrowy, środkiem każdego piętra szedł długi korytarz z którego prowa­dziły drzwi do dużych sal, kie­dyś przeznaczonych na sypialnie i pokoje do nauki, a obecnie mieszczące lokum staruszek i klauzurę sióstr. Na pierwszym piętrze, na końcu korytarza mieściła się kaplica. My, na tym piętrze, otrzymaliśmy jedną salę. Były tam łóżka dla wszystkich warszawia­ków zaopatrzone w prostokątne materace po trzy na łóżko, prześcieradło i po jednym kocu. Spaliśmy w ubraniach, nie mieliśmy w co się przebrać, a poza tym było już zimno a nie było możliwości ogrzania całego budynku. Ponieważ był nadmiar materacy, spaliśmy przykryci kocem, na który kładło się sztywne materace, dające nieco ciepła. Potrafiliśmy tak spać całą noc i o dziwo, nikomu materac nie spadał na podłogę.

Nadal były kłopoty z wszami, nie mieliśmy zastępczych ubrań i nie było ciepłej wody do mycia, nie mówiąc już o kąpie­ li. A zatem, po wieczornym dosyć pobieżnym umyciu się w zimnej wodzie, siadaliśmy na łóżkach i z załamań naszych ubrań wydobywaliśmy igłą wszy, dopóki nie wydawało się, że wszystkie zostały zabite. Ta metoda nieco poma­gała, ale niestety na krótko. Najgorsze, że kiedy już zdawało się, że wszystkie insekty zostały zabite, zawsze się jakaś uchowała.

Do tego wszystkiego byliśmy stale głodni. Siostry dostawały na nas ja­kieś przydziały z miasta, ale czy one były niewystarczające, czy ich podział dokonywany przez nasze opiekunki był „specyficzny „, ten okres pamiętam jako czas trwałego głodu. Siostry prowadziły zresztą kilka różnych kuchni: pierwsza, najlepsza była dla księdza, druga, znacznie gorsza, dla sióstr, trze­cia dla nas i czwarta, najgorsza, dla podopiecznych  staruszek.  Patrzyliśmy z zazdrością, jak dyżurna siostra niosła rano tackę nakrytą serwetką ze śnia­daniem dla księdza: bułeczki, masło, jajka na miękko itp.

Jedną sytuację za­ pamiętałem do dzisiaj. Otóż w sąsiedztwie mieszkały jakieś dwie starsza pa­nie, mieszkanki Bochni, które kiedyś w rozmowie ze mną zapytały, jak nam smakowała kiełbasa, kupiona za pieniądze ze zbiórki na warszawiaków przez mieszkańców Bochni. My oczywiście żadnej kiełbasy nie dostaliśmy, Wzbu­dziło we mnie zażenowanie, że siostry Szarytki potrafiły zachować się tak niegodnie. Zresztą nie było to jedyne ich zachowanie, budzące mój sprzeciw. 

W jakiś czas po naszym przybyciu, dołączyła do nas następna, kilkuosobowa grupa z Warszawy – była to rodzina Aleksandra Prystora, przedwojennego polskiego działacza politycznego, premiera w latach 1931-1933, z jego żoną Janiną Amelią na czele. Dostali oni zaraz lepiej ogrzewaną salę na parterze i jadali osobno, korzystając z kuchni prowadzonej dla sióstr. Uważałem to za jawną niesprawiedliwość, w końcu byli oni takimi samymi uchodźcami z Warszawy jak my. Dodatkową niechęć budziła prawicowa i ultrakatolicka postawa pani Prystorowej, która wsławiła się przed wojną przedstawieniem sejmowi propozycji ustawy zabraniającej Żydom uboju rytualnego.

Janina Amelia Prystorowa z domu Bakun , ps. Bogdanow a (ur. 26 l ipca 1881 w Wołożynie k. Oszmiany, zm. 3 stycznia 1975 w Warszawie) – działaczka społeczna i polityk w okresie mię­dzywojennym, posłanka na Sejm IV kadencji, żona Aleksandra Prystora.

Ale ogólnie w Bochni, chociaż głodno i chłodno, żyło się nam spokojnie. Zniknęła też obawa, związana z moim żydostwem. Przestałem czuć się za­ grożony ze względu na swoje pochodzenie. Sądziłem , że przegrana Niemców jest kwestią miesięcy i szmalcownicy będą się obawiali powojennych konse­kwencji swoich poczynań. Dlatego bez obaw szwendałem się po mieście, często z sankami, próbując coś zdobyć czy zarobić. Kiedyś na dworcu spotkałem kobietę z ciężkimi pakunkami, zaproponowałem  jej pomoc  w  odwiezieniu ich do domu i po wykonaniu tej usługi dostałem, jak się okazało od kobiety handlującej mięsem i wędlinami, kawał kiszki kaszanej i pasztetowej. Z dumą wróciłem do internatu i podzieliłem się swoją zdobyczą – była pyszna.

I nareszcie, w nocy z 19 na 20 stycznia 1945 roku, zostaliśmy wyzwoleni, Wojska radzieckie przeszły przez Bochnię w ciągu paru nocnych godzin i po­ szły dalej na zachód. Niektórzy mówili, że żołnierze rosyjscy byli pijani i szli do ataku, grając na harmoniach. Nie wiem czy to prawda, ale 20 stycznia rano wyszedłem na główną ulicę Bochni zobaczyć jak miasto wygląda po przejściu armii. W paru miejscach zobaczyłem zabitego żołnierza niemieckiego przy karabinie maszynowym, a dookoła niego wianek zabitych żołnierzy radziec­kich. 

Ci radzieccy żołnierze frontowi byli ubrani w długie białe kożuchy, na nogach mieli filcowe walonki, a na głowie czapki futrzane z nausznikami, w ręku trzymali pepeszę z dużym okrągłym magazynkiem. Na plecach mieli małe woreczki na sznurkach, spełniające rolę plecaków. Zaraz też pokazały się na skrzyżowaniach ulic dziewczęta w bluzach wojskowych i granatowych spódnicach regulujące ruch za pomocą dwóch chorągiewek. Na ogól były nie wysokie i może nie tyle grube, ile „nabite”. Na plecach nieodłączna pepesza. Wkrótce też pokazał się transport, wielkie ciemnozielone samochody cięża­rowe firmy Chevrolet lub Dodge, wypełnione żołnierzami i ciągnące za sobą działa. Wśród nich zauważyłem z radością samochody zaopatrzone w biało­-czerwone chorągiewki. Wszyscy witali ich jako wybawców i wyzwolicieli. Dla mnie wtedy wojna się skończyła i to było najważniejsze.

Jak widać, moje okupacyjne dzieje wyraźnie wskazują, że organizacją, która walnie przyczyniła się do mego ocalenia w czasie Zagłady, była Rada Główna Opiekuńcza. Jej pracownicy, pomimo grożącego im niebezpieczeń­stwa uratowali wielu Żydów, w tej liczbie także i mnie. Dlatego uznałem, że Kierowniczce Internatu na Czarnieckiego, pani Jadwidze Luśniak należy się medal Yad Vashem – Sprawiedliwej wśród Narodów Świata. Otrzymała go pośmiertnie na mój wniosek w 2010. Został on przekazany do muzeum ZHP jako dowód udziału polskich harcerek w ratowaniu swoich żydowskich współobywateli.

Postscriptum

W dniu 10 listopada 2015 roku na budynku szkolnym przy ulicy Czarnieckiego 49 została odsłonięta tablica upamiętniająca Janinę Dunin-Wąsowiczową ,,Lenę” i hm. Jadwigę Luśniak „Wichurę” – Sprawiedliwe Wśród Narodów Świata. Tablica informuję, że w kresie okupacji niemieckiej prowadzono tu internat dla chłopców z rodzin wojskowych oraz stołówkę RGO. Pod osłoną tych placówek pomagano ukrywającym się Żydom. Z inicjatywą upamiętnienia wystąpiło Stowarzyszenie Żoliborzan.

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu