audio: 1
zdjęcia: 2

Sima Wasser – „Buba”, urodzona w 1924 r.

Szmuglerka z jadwisińskiego getta

Wspomnienie czyta Dorota Liliental

Urodziłam się 9 września 1924 roku w Henrykowie pod Warszawą, gdzie na początku XX wieku osiedlili się moi dziadkowie. Henryków, obecnie wcielony do Warszawy, przed wojną był podstołeczną osadą z około 3000 mieszkańców, z których co najmniej 1/3 stanowili Żydzi.

W najbliższym sąsiedztwie, w Kępie Tarchomińskiej, mieszkali przeważnie koloniści niemieccy. Miejscowa ludność, mimo różnych narodowości, kultur i religii, żyła bez większych zadrażnień, raczej w dobrosąsiedzkich relacjach. Niedaleko od katolickiego kościoła była synagoga, w pobliżu od siebie były szkoły polskie i chedery, podobnie sklepy i kramy.

W Henrykowie mieszkaliśmy we własnym domu, który wybudował mój ojciec Joshua Gleichgewicht. Ojciec prowadził pralnię, a matka Chana zajmowała się domem. Byłam ich pierwszym i jedynym dzieckiem. Gdy miałam zaledwie 2 lata, naszą rodzinę spotkało wielkie nieszczęście. Na chorobę serca zmarła moja matka. Ojciec mój, choć bardzo boleśnie przeżył stratę swojej ukochanej żony, po roku wdowieństwa poślubił kobietę o imieniu Ryfka. Moja macocha od samego początku, jak daleko sięga moja pamięć, była dla mnie kochającą matką.

Po wojnie rodzice repatriowali się do Polski. Transporty ze wschodu kierowane były na Ziemie Odzyskane. Tam dorastałam i założyłam rodzinę. Zawsze wiedziałam, że jestem Żydówką, przybrana matka często mi to wypominała. Chciałam poznać prawdę o moim pochodzeniu, miałam nadzieję, że ktoś z moich krewnych przeżył wojnę i kiedyś mnie odnajdzie.

Dopiero gdy miałam 9 lat powiedziała mi o biologicznej matce. Z nowego małżeństwa przyszło na świat jeszcze trzech moich braci – Cwi, Izaak i Mathew oraz siostra Pesia. Stanowiliśmy szczęśliwą i kochającą się rodzinę. Status materialny rodziców był bardzo dobry. Wszyscy chodziliśmy do szkół żydowskich i polskich. Mój ojciec należał do konserwatywnych Żydów, konsekwentnie chodził wraz z moimi braćmi na szabatowe modlitwy.

Ja, jak i moje rodzeństwo, chodziliśmy do syjonistycznych szkół i należeliśmy do syjonistycznego ruchu młodzieżowego „Gordonia”. Jego celem było przygotowanie młodzieży żydowskiej z Polski do ewentualnej emigracji do Palestyny. Szkolono nas na przyszłych osadników mających podjąć pracę na roli w kibucach lub w rzemiośle.

Ojciec był serdecznie zaprzyjaźniony ze swym kuzynem Symche Inwentarzem – właścicielem dużego sklepu spożywczego, wówczas zwanego kolonialnym. Obu łączyło działanie na rzecz pogłębiania dobrosąsiedzkich stosunków między Żydami i Polakami. Od strony Polaków czynnie im w tym pomagał mieszkający w Henrykowie oficer Wojska Polskiego Józef Lisowski – człowiek zamożny i wpływowy. Był on wyznawcą idei wspólnoty interesów wszystkich mieszkańców Henrykowa, a powszechne uznanie i poparcie wśród Żydów uzyskał, namawiając ich do udziału w tworzonym oddziale Ochotniczej Straży Pożarnej, gdyż – jak mawiał – ogień nie ominie również żydowskich domów. Przyjaźniłam się z jego synami: Jankiem, z którym chodziliśmy do jednej klasy, oraz młodszym, Witoldem.

Tuż przed wybuchem wojny wyjechałam na szkolne wakacje organizowane przez działaczy „Gordonii”. Były to szczęśliwe dni, a życie wydawało mi się tak piękne. W moim otoczeniu miałam kochającą się rodzinę, licznych przyjaciół, osobiste plany i marzenia. Zdawało mi się, że cały świat stoi przede mną otworem. Niestety, zaraz po moim powrocie z wakacji dotarła do nas hiobowa wiadomość o najeździe Niemiec hitlerowskich na Polskę.

W każdym domu zapanowało wielkie napięcie i strach. Mężczyźni zostali powołani do wojska. Każda godzina przynosiła nowe niepokojące wieści. Pamiętam, gdy odchodził na wojnę wspomniany przeze mnie Józef Lisowski i gdy żegnała go rodzina, nie wiedząc jeszcze, że jest to ostatnie pożegnanie.

Wkrótce zaczęły ciągnąć do Warszawy gromady uchodźców, opowiadających straszne historie o bombardowaniach i rozstrzeli- waniach ludności cywilnej. Aby nas te opowieści tak nie przerażały, ojciec nasz stwierdzał, że większość z nich jest prawdopodobnie mocno przesadzona. Był on świadkiem okupacji ziem polskich przez Niemców w czasie I wojny światowej i uważał, że wówczas zachowywali się oni względnie przyzwoicie.

Kilka dni później cały nasz dom wypełnił się młodymi Żydami, uciekinierami z Nasielska, Nowego Dworu i Serocka. Nie zdołali jednak uciec skutecznie, bo 15 września do Henrykowa wkroczyły oddziały niemieckie. W całej okolicy aresztowano wszystkich młodych mężczyzn i popędzono ich w nieznane. Wśród aresztowanych był również mój brat Cwi, który – jak się okazało – został osadzony w obozie w Rastenburgu.

Kilka tygodni później, gdy już cała Polska została zajęta przez okupanta, większość wywiezionej do obozów młodzieży powróciła do domu. Był wśród nich również mój brat. Powracający opowiadali o niemieckich zbrodniach, których byli świadkami oraz o bezwzględnym i pogardliwym stosunku Niemców do Żydów. Na bazie tych opowieści zrodziło się przeświadczenie, że młodzi Żydzi, jeśli chcą przetrwać wojnę, muszą uchodzić do Rosji, gdzie nie ma tak rażących przejawów antysemityzmu. Dlatego też kilka dni później mój brat Cwi z kilkoma kolegami rozpoczął swą wędrówkę ku Sowietom.

Każdy dzień okupacji był coraz trudniejszy. Fabryki i większe zakłady przemysłowe zostały skonfiskowane przez Niemców. Gospodarstwa rolne zostały obłożone wysokimi kontyngentami. Zamknięto wszystkie szkoły średnie i wyższe, a także muzea, teatry, biblioteki. Rozpoczęły się łapanki, to jest branki ludności z ulicy na roboty do Niemiec, oraz aresztowania i przesłuchiwania na gestapo. Coraz trudniej było o żywność. Za chlebem i wszystkimi innymi produktami spożywczymi ustawiały się tasiemcowe kolejki. W tej codziennej walce o byt Żydzi stali na straconej pozycji.

Wówczas to ja stałam się głównym zaopatrzeniowcem. Posiadałam niezbędne jak na owe czasy walory: bardzo dobrą znajomość języka polskiego, aryjski wygląd i liczne przyjaźnie z Polakami. Pozwalało mi to czuć się w miarę bezpiecznie na ulicy, w kolejkach po żywność wraz z moimi polskimi rówieśnikami. Kiedy w końcu zabrakło już w sklepach towarów, ruszałam z polskimi przyjaciółmi do pobliskich wsi. Zabierałam wówczas ze sobą młodszego brata Izaaka.

Niestety, hitlerowska machina ludobójcza nabierała coraz większego rozmachu. Na początku grudnia 1939 roku ukazało się rozporządzenie, aby każdy Żyd, który ukończył 12 lat, nosił na prawym ramieniu białą opaskę z niebieską Gwiazdą Dawida. Zabroniono Żydom opuszczania miejsc zamieszkania i wprowadzono ich rejestrację. W tych warunkach każdy Żyd czuł się osaczony, chwytany w pułapkę, skazany na unicestwienie.

Ale wszystko co najgorsze było jeszcze przed nami. Już 26 lutego 1940 r. w naszej gminie hitlerowcy dokonali pierwszej masowej zbrodni. Za śmierć Niemca Reinholda Marielke rozstrzelali w Palmirach 300 czołowych obywateli. Mordu dokonali pod osłoną nocy. Ciała rozstrzelanych wrzucono do wspólnej mogiły. Wśród rozstrzelanych byli Polacy i Żydzi; lekarze, inżynierowie, wojskowi, urzędnicy, kupcy. Wśród nich był również mój ukochany wujek Symche Inwentarz – uchodzący za przywódcę henrykowskich Żydów.

Zabrano go nocą 25 lutego w samej piżamie. Był mróz, ale nie pozwolono mu zabrać nic ciepłego na siebie, ani nawet pożegnać się z żoną i dziećmi. Miejsce kaźni zrównano z ziemią i posadzono na tym miejscu sosnowy las. Wieść o tej zbrodni dotarła do ludzi niemal natychmiast. Przynieśli ją leśnicy z Puszczy Kampinoskiej. Dla okolicznej ludności wiadomość ta była jak wezwanie do walki na śmierć i życie.

Wiosną 1940 roku Niemcy wydali kolejne zarządzenie o zamknięciu wszystkich Żydów w odosobnionych gettach. Wcześniej wysiedlili z tych terenów polskie rodziny, a następnie zapędzili tam okolicznych Żydów. Nam wyznaczono getto w Ludwisinie (przedmieście Legionowa). Pozwolono nam zabrać tyle rzeczy, ile zdołaliśmy udźwignąć. Pozostały dobytek przekazaliśmy pod opiekę pobliskim polskim sąsiadom.

Początkowo teren ludwisińskiego getta nie był ogrodzony i wbrew zakazowi ludność polska kontaktowała się z Żydami. Trwała wymiana wzajemnych usług, szczególnie krawieckich i szewskich, oraz ożywiona działalność handlowa między gettem a stroną aryjską.

Najwięcej ludności żydowskiej skierowano jednak do getta warszawskiego. Zapędzono tam wielotysięczną ludność z miast i miasteczek całego dystryktu warszawskiego. W gettach zapanowało ogromne zagęszczenie. Narastał głód, choroby, sytuacja stawała się rozpaczliwa. Aby utrzymać w gettach porządek i dyscyplinę przestrzegania niemieckich zarządzeń, powołane zostały Komitety Żydowskie i żydowska policja.

Na czele Komitetu w ludwisińskim getcie stał Hillel Rosenberg. W 1941 roku Niemcy wydali rozporządzenie, że Żydzi, którzy bez zezwolenia opuszczą getto, podlegają karze śmierci i takiej samej karze podlegają osoby, które udzielą im pomocy i schronienia. To straszne i okrutne prawo było znane wszystkim Żydom i Polakom. W tej sytuacji głównym cierpieniem ludności żydowskiej był głód, a celem każdej rodziny walka o przetrwanie.

W tych dramatycznych okolicznościach to właśnie mnie, podobnie jak na początku okupacji, przypadł w udziale obowiązek zabezpieczenia w żywność mojej rodziny. Stałam się więc „zawodowym” szmuglerem i przemytnikiem. Doskonale zdawałam sobie sprawę z ciężaru odpowiedzialności. Wiedziałam też, że każda wyprawa poza granice getta groziła śmiercią. A jednak dwa, trzy razy w tygodniu wykradałam się na stronę aryjską, bo głód brał górę nad strachem. Moja matka uszyła mi na te wyprawy specjalny podkoszulek z licznymi dużymi kieszeniami, w które wkładałam zakupioną żywność.

Z czasem poznałam liczne środowisko szmuglerskie. Byli to przede wszystkim Polacy, którzy znanymi sobie tajnymi przejściami przedostawali się na teren warszawskiego getta. Poprzez dawne przyjaźnie i ja również zostałam wcielona do jednej z takich grup. Zazwyczaj pierwszym porannym pociągiem jechałam ze stacji Legionowo do warszawskiego Dworca Gdańskiego. Stamtąd wraz z polskimi przyjaciółmi ukrytymi przejściami wchodziliśmy na teren warszawskiego getta.

Obładowana żywnością szłam zawsze pod ten sam adres przy ulicy Gęsiej 35. Tam bowiem mieszkali przyjaciele moich rodziców, państwo Eisenkeit. Oni kupowali ode mnie mięso, kaszę, mąkę, cukier, tłuszcze. Przynoszone przez nas towary nigdy nie były po wygórowanej cenie. Dlatego przyjmowano nas bardzo serdecznie, a nawet okazywano nam swoją wdzięczność. Za pieniądze zarobione w warszawskim getcie kupowałam znów żywność po stronie aryjskiej i zawoziłam ją swojej rodzinie do ludwisińskiego getta.
Bez szmuglerskich wypraw wiele osób spotkałaby zapewne śmierć z głodu.

Pewnego dnia mój ojciec został zabrany do obozu pracy przymusowej. Wszystkich zapędzono do budowy wału nad Wisłą. W obozie tym panował głód, więźniowie w ogóle nie otrzymywali ciepłej strawy. Bicie i znęcanie się było na porządku dziennym. Zabranie ojca było dla nas ciężkim przeżyciem. Płakaliśmy wszyscy, bo zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że nie nawykł do ciężkiej pracy fizycznej i nie zniesie tego ciężaru. Aby go ratować, postanowiliśmy różnymi sposobami przemycać mu niezbędną do przeżycia żywność. To zadanie wzięła na siebie młodsza siostra Pesia.

W pewnym momencie niemal wszystkie nielegalne przejścia do warszawskiego getta zostały przez hitlerowców odkryte. Te tajemne przejścia to były dziury w piwnicach i strychach stojących obok siebie budynków, z których jeden był jeszcze po stronie aryjskiej, a drugi już w getcie. To przez te dziury szmuglerzy przenosili chyba z 80 proc. całej aprowizacji ratującej wielotysięczną ludność getta od śmierci głodowej. Na nowo podjęte próby przedostania się do getta kończyły się dla szmuglerów tragicznie.

Byłam przerażona. Jak mam zdobyć środki na zakup żywności dla ojca i mojej rodziny? W tych trudnych chwilach przyszli mi z pomocą moi polscy koledzy. Zaproponowali mi, abym z nimi ruszyła na inny przemytniczy szlak, z terenów Generalnej Guberni do tzw. Rzeszy. Ta nowa niemiecka „Rzesza” to podwarszawskie miasteczka i wsie leżące nad Narwią i Bugiem, zamieszkane wyłącznie przez Polaków. Ludność ta, oderwana sztuczną granicą od swych macierzystych miast i miasteczek, była pozbawiona odpowiedniego zaopatrzenia w artykuły przemysłowe, jak również możliwości zbytu własnych wytworów rolnych.

Przez zieloną granicę do tzw. Reichu wędrowały setki szmuglerów, dźwigając na plecach ładunki towarów – po 30, 40 kilogramów w obie strony. Za towary przemysłowe otrzymywaliśmy w zamian mięso, tłuszcze, mąkę, kasze, pszenicę. Niestety na przemytników niemieccy żandarmi i straż graniczna organizoowali częste obławy i zastawiali zasadzki. Złapanych katowano, odbierano towary, a wielu przypłaciło to nawet życiem.

W moim przypadku szmugiel stał się koniecznością, więc ruszyłam z chłopakami do tego „Reichu”. Szmugiel był działaniem zorganizowanym przez polskich i żydowskich wspólników. Była to jednak bardzo ryzykowna i niebezpieczna działalność, ale nie mieliśmy wyboru. Wędrowaliśmy w rejon Chotomowa, Janówka, Krubina, Skierd, Okunina – 30, 40 kilometrów dziennie.

W grupie, z którą chodziłam, wszyscy wiedzieli, że jestem Żydówką z ludwisińskiego getta. Gdy padałam pod ciężarem niesionego towaru, pomagali mi. Informowali mnie też o każdej następnej wyprawie. Wielokrotnie byliśmy łapani przez żandarmów i patrole graniczne. Byliśmy przesłuchiwani, często bici i katowani, nasze towary konfiskowano, lecz nas szczęśliwie puszczano z życiem.

Najbardziej byłam znana w ludwisińskim getcie. Uchodziłam tu za najlepszego przemytnika i szmuglera. To tu, na własnym grzbiecie przyniosłam kilka ton żywności. W mieszkaniu u moich rodziców na mój powrót oczekiwało zawsze wielu sąsiadów. Kupowali ode mnie kasze, mąkę i mięso, lecz później już tylko pszenicę, którą mełli i piekli chleb. Odsprzedawałam też w getcie produkty, które przynosili moi koledzy. Oczywiście nie czerpałam z tego żadnych zysków.

Pewnego dnia nasz sąsiad Dąbek przyszedł i zaczął mnie bardzo prosić, abym na jedną z wypraw zabrała jego córkę Bellę. Starałam mu się wytłumaczyć, że to jest zły pomysł. Choć Bella była piękną dziewczyną, to wiedziałam, że łatwo jest rozpoznać z jej wyglądu Żydówkę. Ilekroć odmawiałam jej zabrania, tylekroć Dąbek nalegał. Mówił ze łzami w oczach, że nie mają już żadnych środków, że czeka ich głodowa śmierć.

Uległam. Poszliśmy jak zawsze całą grupą. Dopiero w drodze powrotnej zostaliśmy zatrzymani przez patrol gestapowców z Nowego Dworu. W czasie przesłuchania jeden z gestapowców o nazwisku Schultz – powszechnie znany z bezwzględności i okrucieństwa – rozpoznał w Belli Żydówkę. Na jej twarzy widoczne było ogromne przerażenie. Hitlerowiec z dzikim uśmiechem odciągnął ją od grupy na kilka kroków i bestialsko, na naszych oczach, rozstrzelał. Po jej zabiciu gestapowcy ponowili dochodzenie, kto z nas jest jeszcze Żydem. Na szczęście wszyscy zachowaliśmy zimną krew. Straciliśmy wszystkie towary, ale puszczono nas z życiem.

Śmierć Belli Dąbkówny legła ciężkim brzemieniem na całym moim przemytniczym życiu. Odtąd zaczęłam się strasznie bać, że mogę nie wrócić i zostawić rodziców i rodzeństwo bez mojej tak niezbędnej dla nich pomocy. Bardzo trudnym przeżyciem była dla mnie konieczność opowiedzenia wszystkiego rodzicom Belli. Musiałam wyjaśnić im, w jaki sposób ich córka odeszła od nas na zawsze. Pękało mi serce, ale nie uroniłam żadnego szczegółu. Po tym wydarzeniu przez wiele dni byłam w strasznej depresji. Dopiero po kilku dniach odpoczynku, za namową przyjaciół, znów wróciłam na przemytniczy szlak.

Niestety, strach nie ustawał. Potęgowały go coraz częstsze i przerażające doniesienia. Jesienią 1941 roku w sąsiedniej osadzie – Buchniku, Niemcy zamordowali pięciu młodych Żydów. W tym samym czasie zabili kilkunastu Żydów pracujących w kopalni torfu pod Izabelinem. Dramatyczne informacje dochodziły też z warszawskiego getta, gdzie w 1942 roku rozpoczął się ostatni etap akcji wysiedleńczej.Codziennie z Umschlagplatzu odchodziły pociągi składające się z bydlęcych wagonów przepełnionych ludźmi. Wiedzieliśmy tylko, że w ciągu dwóch miesięcy wywieziono z warszawskiego getta do Treblinki około 280 tysięcy Żydów.

Drugiego października 1942 roku powróciłam do getta ludwisińskiego z kolejnej wyprawy. Byłam strasznie zmęczona i wyczerpana. Po przekroczeniu progu naszego mieszkania osunęłam się na podłogę i natychmiast zasnęłam. W środku nocy obudziła mnie matka mówiąc z przerażeniem, że Niemcy otaczają getto kordonami wojska i policji. Kiedy ujrzałam nadjeżdżającą ciężarówkę wypełnioną hitlerowcami, w jednej chwili oprzytomniałam i bez zastanowienia krzyknęłam: uciekajmy!

Każdy z członków mojej rodziny chwycił to, co miał pod ręką i pod osłoną nocy ruszył moim śladem. Najpierw wyszliśmy z getta moim tajnym przejściem, potem przez mroczne ulice Legionowa, aż do mieszkania moich przyjaciół, prosząc ich o chwilowy pobyt. Zgodzili się na kilkanaście godzin, aż wszystko w getcie ucichnie.

Zdawałam sobie sprawę z tego, że mieszkania w pobliżu getta będą podlegały szczególnej rewizji. Po wspólnej naradzie zdecydowaliśmy się udać do odległego o kilkanaście kilometrów getta w Nowym Dworze. I choć wydawać by się mogło, że jedynym ratunkiem dla Żydów była ucieczka z getta, to jednak ich szansa na przeżycie po stronie aryjskiej była też niewielka. Większość nie chciała opuścić najbliższej rodziny i wolała umrzeć wraz z nimi.

Ci natomiast, którzy zdecydowali się ukrywać wśród Polaków, musieli mieć tzw. dobry, tj. niesemicki wygląd, pieniądze, fałszywe dokumenty, biegle posługiwać się językiem polskim, bez żydowskiego akcentu, mieć znajomość obrządku rzymsko-katolickiego oraz bliskie kontakty z Polakami. Niestety, tylko ja w mojej rodzinie spełniałam te warunki. Dlatego moi bliscy zdecydowali się na ucieczkę z jednego getta do drugiego.

Gdy znaleźliśmy się już w Nowym Dworze, w pobliżu getta, udało nam się poinformować Komitet Żydowski o naszym przybyciu. Przedstawiciel komitetu, pan Tischler, lojalnie przestrzegł nas, że uciekinierów z getta w Ludwisinie jest około 100 osób. W ich obozie odbywa się codziennie liczenie stanu osobowego i on jest zmuszony zameldować Niemcom o naszym przybyciu. Nie mieliśmy wyboru.

Prawie natychmiast, gdy znaleźliśmy się w getcie, Niemcy zgromadzili wszystkich przybyszów i dokonali „selekcji”. Wyselekcjonowanych rozstrzelano w pobliskich Skierdach. Nam i jeszcze innym udało się przeżyć. Po kilku dniach pobytu w getcie w Nowym Dworze zostałam powiadomiona, że brać przemytnicza „zaprasza” mnie do dalszej współpracy. Ucieszyłam się. Nie mogłabym siedzieć bezczynnie w oczekiwaniu na śmierć.

Po nawiązaniu kontaktu z przyjaciółmi, zaangażowano mnie do przemytu złota. Kruszec wynosiłam w przetopionych sztabkach po 100 marek każda. Za uzyskane pieniądze kupowaliśmy żywność, którą przynosiło się do getta. Przynosiłam też mrożące krew w żyłach wiadomości. O tym, że koło Ludwisina żandarm zastrzelił żydowskie dziecko, że niedługo ma nastąpić likwidacja naszego getta, że na pewien czas musimy wstrzymać naszą działalność przemytniczą.

Był listopad 1942 roku. Z kolejnego wypadu wracałam o zmroku do getta przez miejscowy cmentarz. Wtedy to ktoś zawołał do mnie imieniem, którym posługiwałam się po stronie aryjskiej: „Krystyna, Krystyna!”. Zbliżył się do mnie mężczyzna i powiedział: „Mam ci przekazać informację, abyś nie szła do getta, gdyż zaraz po twoim wyjściu zostało ono zlikwidowane”. Serce mi zamarło. Co się stało z moją matką, z rodzeństwem?

Nieznajomy radził mi, bym przeczekała noc w pobliskiej wsi, co też uczyniłam. Rano dotarłam do znanych mi przemytników, aby zaczerpnąć informacji. Prosiłam ich, aby dali mi schronienie na dwa, trzy dni. Zgodzili się, ale już pierwszej nocy podsłuchałam ich rozmowę, z której wynikało, że lepiej będzie donieść na gestapo o moim istnieniu niż zapłacić głową. Z trudem doczekałam ranka. O świcie, gdy moi gospodarze jeszcze spali, opuściłam ich dom i nigdy więcej tam nie wróciłam.

Będąc bez grosza przy duszy poszłam do innych szmuglerów – państwa Janiszewskich. Przyjęli mnie ze spokojem i zrozumieniem. Pozwolili pozostać przez dwa tygodnie. Przepraszali, że tak krótko, ale – jak mówili – obawiali się o życie własnych dzieci. Janiszewscy przyrzekli mi jednak, że podejmą usilne starania, aby znaleźć dla mnie bezpieczne schronienie.

Istotnie dotrzymali słowa. Znaleźli mi pracę u dwojga starszych ludzi, nad którymi miałam sprawować opiekę. Było mi u nich bardzo dobrze, ale potrzebowałam trochę pieniędzy na własne potrzeby.Za zgodą starszej pani postanowiłam raz jeszcze wyruszyć ze szmuglerami do „Reichu”. Niestety, w drodze powrotnej przyłapał nas niemiecki patrol graniczny. Odebrano nam wszystkie towary, bito i kopano. Jeden z Niemców doskoczył do mnie, krzycząc: „Juden, Juden!”, a następnie zaczął mnie okładać kolbą karabinu.

Pomimo niedawnych przeżyć, nie załamałam się. Krzyczałam na całe gardło: „Możesz mnie nawet zabić, ale ja jestem Polką!”. Wtedy podszedł do mego oprawcy drugi Niemiec i powiedział: „Co ty robisz, ja znam tę dziewczynę, ona na pewno nie jest Żydówką”. Oprawca splunął mi pod nogi i odszedł, a ten drugi kazał mi, abym szybko się stąd zabierała. Gdy wróciłam do moich staruszków byłam okropnie posiniaczona i spuchnięta. Starsza pani była wręcz przerażona, ale z dużą troską opatrywała moje rany.

Kilka dni później odnalazła mnie moja kuzynka Dora Śnieg, która widząc moją sytuację, postanowiła zabrać mnie do siebie. Dora była starsza ode mnie o kilka lat. Posiadała dobre „papiery”, zarówno metrykę urodzenia, jak i kenkartę. Miała też dobry aryjski wygląd oraz prawdziwych przyjaciół, u których pracowała jako krawcowa. Dora, mając kontakt z wieloma ludźmi, zdołała ustalić niektóre miejsca ukrywających się Żydów i, w miarę swoich sił, nieść im pomoc.

Pewnego dnia Dora zaproponowała mi wizytę u jej znajomych, Franciszki i Jana Wójcickich z Dąbrówki Szlacheckiej. Byli właścicielami majątku ziemskiego i zatrudniali wielu pracowników najemnych. Przed wojną mój ojciec oraz wujek Symcha Inwentarz prowadzili z Wójcickimi rozliczne interesy. W czasie naszej wizyty Wójcicki zaproponował mi pracę pomocy domowej. Przyjęłam tę propozycję z radością. Byłam przecież młoda, pełna energii, a Wójciccy okazali nam dużą przychylność.

Do moich obowiązków należało wszystko to, co zleciła mi pani Wójcicka. Sprzątałam, gotowałam, doiłam krowy. Najważniejsze było to, że cała moja działalność przebiegała w ciepłej i przyjaznej atmosferze. Byłam bardzo wdzięczna moim gospodarzom. Uwolniona od codziennego napięcia i dramatycznych przeżyć miałam nadzieję, że pod tym dachem doczekam lepszych czasów. Z dnia na dzień byłam spokojniejsza. Pracowałam chętnie i z dużym zaangażowaniem.

Prawdziwą osłodą mego życia była siostrzenica Wójcickiego, Pola – Apolonia Gorzkowska. Mieszkała blisko nas i bardzo często odwiedzała wujostwo. Z czasem zawiązała się między nami serdeczna przyjaźń. Nie miałyśmy przed sobą żadnych tajemnic. Każda z nas otwarcie i szczerze mówiła o swoim życiu, marzeniach i planach. Pola wiedziała kim jestem, znała moich rodziców i rodzeństwo. Przyjaźń nasza była tak mocna, że Pola niemal każdą wolną chwilę spędzała wraz ze mną. Często wieczorem byłam zapraszana do jej rodziców, którzy byli dla mnie mili i serdeczni.

Po jakimś czasie, w wielkiej tajemnicy, Pola wyjawiła mi, że w swoim domu ukrywają Żyda, Mońka Szermana. Dobrze go znałam. Był on ojcem moich koleżanek. Państwo Gorzkowscy pozwolili mi nawet na częste rozmowy z panem Szermanem. W czasie tych rozmów oboje wyrażaliśmy strach o los naszych najbliższych. Pamiętam, że zawsze pocieszałam go, że przeżyjemy, odnajdziemy najbliższych i znów wrócimy do naszych domów. Niestety, moja wizja była zbyt optymistyczna. Jednak ja i Moniek przeżyliśmy wojnę i doczekaliśmy wolności. Ale nim do tego doszło, musieliśmy przeżyć jeszcze wiele dramatycznych dni i nocy.

Pewnego dnia Pola powiedziała mi, że podjęła starania o zdobycie dla mnie obowiązujących wszystkich Polaków dokumentów identyfikacyjnych. Była to metryka urodzenia wydana przez Kościół rzymskokatolicki i kenkarta, którą wystawiały władze okupacyjne jako dowód osobisty. O posiadaniu takich dokumentów nawet nie marzyłam, aż tu nagle taka propozycja. Pola, która – jak się domyślałam – działała w konspiracyjnym ruchu oporu, była dziewczyną odważną i świetnie zorganizowaną. Pomagał jej Michał Stonkiewicz, pseudonim Harski, kapitan polskiego podziemia.

W sprawie mojej metryki poszła do miejscowego proboszcza i poprosiła o jej wystawienie. Ksiądz, który doskonale znał Polę i jej rodziców, wystawił taki dokument, nadając mi nowe nazwisko: Krystyna Budna. Metryka była podstawą do wyrobienia mi w konspiracyjnej pracowni „lewej” kenkarty. Kenkarty te były wykonane po mistrzowsku i Niemcy przyjmowali je jako oryginalne. Mając w kieszeni metrykę urodzenia i kenkartę z moim odciskiem palca, czułam się spokojniejsza.

Moją radość przyćmiła jednak śmierć jedynego syna państwa Wójcickich. Zmarł podczas operacji szpitalnej, pozostawiając rodziców w ogromnym smutku i rozpaczy. Pani Wójcicka wciąż płakała po kątach, a pan Wójcicki całymi godzinami stał bez ruchu patrząc w okno. Pewnego dnia, stojąc tak przy oknie powiedział: „Idą do nas Niemcy”. Odruchowo rzuciłam się do drzwi. Niemcy to zauważyli. Zapytali: „Dokąd tak się spieszysz?”. Odpowiedziałam im spokojnie, że do obory. Po wylegitymowaniu mnie i kilku innych osób odeszli, ale znów w mym sercu zasiali okrutny strach.

Trzy lata wojny, tułaczki, przemytu, szmuglu, ciężkie pobicie, życie pełne nerwowego napięcia zrobiły swoje. Moje oczy coraz częściej biegły na drogę, skąd mógł nadejść niemiecki patrol. Aby podratować zszarpane nerwy, poprosiłam Wójcickich o kilkudniowy urlop celem odwiedzenia przyjaciół.Chętnie wyrazili zgodę.

Kolejką wąskotorową pojechałam do Jabłonny, do moich starych przyjaciół przemytników. Spędziłam u nich kilka spokojnych dni. Byli to ludzie biedni, od kiedy szmugiel między gettami upadł, ledwo wegetowali. Dzielili się ze mną wszystkim czym mogli, a mieli naprawdę niewiele. Czułam się trochę nieswojo będąc na ich „garnuszku”. Lecz oni byli dla mnie bardzo serdeczni.

Po moim powrocie pani Wójcicka wyjaśniła mi powód ostatniej wizyty niemieckiego patrolu. Była ona spowodowana donosem, że w ich majątku ukrywani są Żydzi. Zdawałam sobie sprawę z tego, że będący w pobliżu szmalcownik jest dla mnie i dla państwa Wójcickich największym zagrożeniem i że będzie działał dalej. Obok ludzi dobrych, którzy dawali świadectwo człowieczeństwa, narażając życie własne i rodziny, byli też ludzie źli i nienawistni, którzy za nędzną nagrodę denuncjowali Żydów.

Gdy wyjawiłam Poli zaistniałą sytuację, wówczas ona podzieliła w pełni moje obawy. Uznała, że koniecznie powinnam znaleźć inne miejsce. Dwa dni później oświadczyła, że może przenieść mnie do Warszawy, do pracy w charakterze gospodyni domowej u swoich przyjaciół.

Z ciężkim sercem opuszczałam dom Wójcickich. Nie miałam innego wyjścia. Nie mogłam narażać ich i siebie na niechybną śmierć. Aby nie robić wielkiego zamieszania, umówiłam się z Polą, że odejdę bez pożegnania i bez proszenia o zgodę. Przypuszczałyśmy, że Wójciccy nie zechcą wyrazić zgody na moje odejście. W dniu rozstania wstałam trochę wcześniej, wydoiłam krowy, spakowałam swoje rzeczy i ruszyłam na stację kolejki wąskotorowej, gdzie byłam umówiona z Polą. Przyszłam pierwsza i ukryłam się za węgłem budynku.

Nagle na swoim ramieniu poczułam czyjąś dłoń. Wylękniona aż podskoczyłam ze strachu. Gdy się obróciłam, ujrzałam pana Wójcickiego, który spokojnie, jakby znał moje zamiary, powiedział: „Co ty chcesz zrobić dziewczyno, chyba w moim domu nie dzieje ci się krzywda”. W odpowiedzi rozpłakałam się. Wójcicki otarł dłonią moje łzy, wziął bez słowa moje rzeczy i rzekł: „Wracamy do domu, nie zapomnij tylko przeprosić moją żonę; nie zasłużyła sobie na takie traktowanie”. Gdy wróciliśmy, zamiast słów pocałowałam panią Wójcicką w rękę, zasługiwała na to. Teraz zrozumiałam, że moje zachowanie było głupie i niesprawiedliwe.

Niestety, obawy moje i Poli potwierdziły się. Kilka dni później znów mieliśmy kolejną wizytę. Obierałam ziemniaki, gdy nagle na podwórze zajechał samochód ciężarowy z niemieckimi żołnierzami i kilkoma „granatowymi” policjantami. Na ich spotkanie wyszła pani Wójcicka, pytając o cel wizyty. Jeden z Niemców oświadczył jej wówczas, że w ich majątku ukrywają się Żydzi.

Wójcicka stanowczo zaprzeczyła mówiąc, że ktoś się na nich mści bepodstawnie. Następnie wysłała jednego z chłopców po męża. Zanim pan Wójcicki przyszedł z pola, Niemcy sprawdzili moje dokumenty, wypytali o moją rodzinę itp. Mimo wielkiego napięcia, na każde pytanie odpowiadałam ze spokojem, a nawet z uśmiechem na twarzy. Nagle w czasie tego przesłuchania jeden z Niemców zapytał mnie: „A jakie jest twoje prawdziwe imię?”.

„Co to znaczy prawdziwe imię, ja jestem prostą dziewczyną i nie rozumiem tego pytania” – odpowiedziałam. Wówczas będący wśród nich „granatowy” policjant zapytał, czy znam dziewczynę, Żydówkę, pracującą w tym majątku. Odpowiedziałam, że nic nie wiem o żadnych Żydach. W tym momencie wszedł pan Wójcicki, zapraszając Niemców i policjantów do jadalni i tam wyjaśnił, że przypuszcza, iż jest to kolejna zemsta niechętnych mu ludzi. On nigdy by nie naraził rodziny i swego majątku, aby dawać schronienie Żydom.

„Znam wszystkie zarządzenia władz niemieckich i bezwzględnie ich przestrzegam” – oświadczył. Niemcy byli zadowoleni z tej wypowiedzi, a oficer niemiecki na pożegnanie dodał jeszcze: „Ordung muss sein”. Kiedy odjechali, pani Wójcicka ukryła twarz w dłoniach i gorzko zapłakała. Wójcicki stał jak zamurowany. We mnie jakby coś pękło, trzęsłam się jak w febrze. Żadną siłą nie mogłam opanować nerwów, choć w obliczu Niemców byłam taka dzielna.

Niestety ta kolejna wizyta Niemców uświadomiła wszystkim, że moje dalsze pozostawanie w tym domu skończy się wielką tragedią. Ja wraz z Polą zdołałyśmy, po dłuższej rozmowie, przekonać Wójcickich, że najbezpieczniej dla wszystkich będzie, gdy opuszczę ich gościnny dom.

Następnego dnia pożegnano mnie serdecznie, wyposażono w niezbędne rzeczy i pieniądze. Wraz z Polą ruszyłyśmy do Warszawy. Tu czekała mnie praca w charakterze pomocy domowej u państwa Rogozińskich, zamieszkałych na Grochowie przy ulicy Stanisławowskiej 5. Rogozińska była koleżanką Poli z okresu ich nauki w Warszawskiej Szkole Pielęgniarskiej. Zostałam przedstawiona jako daleka krewna Apolonii Gorzkowskiej.

Było mi tu dobrze. Miałam swój maleńki pokoik i niezbyt wiele pracy. Rogozińscy większość czasu spędzali poza domem. Ja przez cały dzień pełniłam obowiązki gospodyni: prałam, sprzątałam, gotowałam, robiłam zakupy. Rogozińscy byli zadowoleni z mojej pracy i dawali mi wiele satysfakcji.

Wiosną 1944 roku Pola wyszła za mąż za wspaniałego człowieka – Pawła Nikodemskiego. Byłam na ich ślubie, który odbył się bardzo uroczyście w warszawskiej Katedrze Świętego Jana. Oboje prezentowali się pięknie i mimo otaczającej nas ponurej rzeczywistości, wyglądali na ludzi bardzo szczęśliwych. Nawet po ślubie Pola nigdy o mnie nie zapominała. W domu
Rogozińskich odwiedzała mnie regularnie wraz ze swoim mężem. Wówczas to oni zastępowali mi najbliższą rodzinę.

Pewnego majowego dnia 1944 roku wyszłam jak zwykle na zakupy. Po drodze pomyślałam sobie o letniej sukience. Postanowiłam więc pójść do mieszkającej nieopodal krawcowej, u której niegdyś szyła sobie suknie moja matka. Krawcowa była zaskoczona moim widokiem. Poznała mnie natychmiast i zaczęła zadawać wiele pytań. Gdzie są rodzice, co ja tu robię, gdzie mieszkam. Żyjąc już tak długo w konspiracji, byłam zaskoczona tymi pytaniami. Kłamałam więc jak z nut, że przyszłam do Warszawy wraz z przemytnikami i jeszcze dziś ruszamy w dalszą drogę. Po pożegnaniu wyrzucałam sobie, że pewnie niepotrzebnie ją okłamywałam, że jej pytania nie były następstwem złych zamiarów.Niestety, życie człowieka ściganego ciągle było obarczone takimi zachowaniami.

W związku z wyjazdem Rogozińskich na pewien czas z Warszawy, na prośbę Poli podjęłam pracę u państwa Marii i Jana Godlewskich. Było to wspaniałe małżeństwo wychowujące trójkę uroczych dzieci. Zazwyczaj rano oboje wychodzili do pracy, a ja pozostawałam w domu jako gospodyni i opiekunka. Polubiłam dzieci i całą rodzinę, a oni też darzyli mnie dużą sympatią.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie narastająca z każdym dniem atmosfera wielkiego napięcia. Wszyscy wiedzieliśmy, że zbliża się do Warszawy armia rosyjska, że Niemcy dostają baty na wschodzie i na zachodzie. W Warszawie panował jednak nadal okrutny terror. Codziennie ginęli ludzie w katowniach hitlerowskich na Szucha i Pawiaku.

Pola pocieszała mnie ciągle, że niedługo będziemy wolne i szczęśliwe. Mówiła też, że tę wolność trzeba sobie wywalczyć, że Polacy muszą wyrównać z Niemcami wszystkie porachunki. Zgodnie z tymi odczuciami, 1 sierpnia 1944 roku wybuchło powstanie warszawskie. Tysiące młodych mężczyzn i kobiet stanęło do walki. Nędznie uzbrojeni podjęli walkę z doborowymi oddziałami armii niemieckiej. Walczono o każdą ulicę, o każdy dom. Jeszcze w czerwcu dzieci Godlewskich zostały wysłane na wakacje do dziadków mieszkających w Grudzkowoli koło Grójca. Miałam też do nich dołączyć, ale wybuch powstania pokrzyżował te plany.

W Warszawie panowała nieustająca kanonada. Na głowy mieszkańców leciały tysiące bomb i pocisków. Płonęły całe dzielnice. Zabitych chowano w parkach i na okolicznych skwerach. Wszystkim dokuczał głód i brak wody pitnej. Po dwóch miesiącach powstanie upadło, podpisano kapitulację, a Warszawa została zrównana przez Niemców z ziemią. Ludzie, którym udało się przeżyć, wychodzili z piwnic i schronów. Ludność cywilna została zapędzona do obozu przejściowego w Pruszkowie, a żołnierzy powstania ładowano do bydlęcych wagonów i wywożono do obozów jenieckich.

Do obozu w Pruszkowie dotarłam w bardzo złym stanie. Już w czasie powstania zachorowałam na bardzo ostrą chorobę zakaźną – czerwonkę bakteryjną. Mój stan zdrowia szybko się pogarszał i wymagał leczenia szpitalnego. Miałam trochę szczęścia. Wraz z innymi ciężko chorymi zostałam przetransportowana do szpitala w Piasecznie, gdzie lekarze podjęli walkę o utrzymanie mnie przy życiu.

Nie było łatwo, ale się udało. Pomogła sulfaguanidyna i troska ludzka. Zawsze będę pamiętać, że moje życie zawdzięczam ludziom spod znaku Polskiego Czerwonego Krzyża, którzy równie biedni jak my wszyscy, dawali liczne dowody prawdziwej troski o chorych i zwykłej ludzkiej dobroci. Zapewne tamte doświadczenia spowodowały, że wybrałam później zawód pielęgniarki.

Kiedy wreszcie stanęłam na własnych nogach, gorąco zapragnęłam wyruszyć do Grudzkowoli, do dzieci państwa Godlewskich. Nigdy w chorobie nie przestałam o nich myśleć. Martwiłam się o nie, a także o los ich rodziców, nie wiedząc, czy przeżyli powstanie. Osłabiona i całkiem bezsilna postanowiłam wyruszyć. Wszyscy odradzali mi tę wyprawę aż do czasu, gdy nabiorę więcej sił. Ja jednak byłam przekonana, że siły powrócą, gdy zobaczę „swoje” dzieci, za które ja również czułam się odpowiedzialna. Ruszyłam więc w drogę.

Miałam do pokonania około 30 kilometrów, a liczyć mogłam tylko na własne nogi i przygodny transport. Kilka kilometrów podwiózł mnie samochód ciężarowy, kawał drogi odbyłam na wiejskiej furmance, resztę piechotą. Jednak dotarłam do celu. Byłam całkowicie wyczerpana. Zmęczenie i osłabienie minęło szybko, gdy w Grudzkowoli zobaczyłam całą rodzinę Godlewskich w dobrym zdrowiu i kondycji. Witali mnie tak serdecznie, że rozpłakałam się ze szczęścia i długo nie mogłam powstrzymać łez.

Gdy siedliśmy do posiłku, każdy z nas opowiadał, jak przeżył powstanie i wszystkie związane z nim dramaty. Marii i Janowi Godlewskim cudem udało się wyrwać z niemieckiego kordonu śmierci i dotrzeć do dzieci, do rodzinnej wsi. Ja opowiadałam im o moich przeżyciach w powstaniu, o głodzie, poświęceniu i bohaterstwie ludzi i o chorobie, która mnie powaliła.Godlewscy uznali, że choroba całkiem jeszcze ode mnie nie odeszła i po swojemu zabrali się za moją rekonwalescencję. Istotnie, przyjazne otoczenie, obfite i zdrowe posiłki oraz świeże powietrze spowodowały, że szybko wracałam do sił i zdrowia.

Niestety, jak się okazało, moje kłopoty nie miały się jeszcze zakończyć. Pewnego dnia z niewyjaśnionych przyczyn dostałam zapalenia paznokcia, tzw. zastrzału. Pamiętam, że dokładnie wyczyściłam ropiejący paznokieć
i przestałam się już nim przejmować. A tu nagle pewnego dnia stan mojego zdrowia pogorszył się do tego stopnia, że dostałam bardzo wysokiej gorączki. W pobliżu nie było żadnego lekarza.

Przerażeni Godlewscy przywieźli więc weterynarza, który stwierdził silne zatrucie i doradził natychmiastowe odwiezienie do szpitala w Grójcu. Godlewscy uczynili to natychmiast. Była to noc wigilijna 1944 roku. Zamiast biesiady z dziećmi i rodzicami za świątecznym stołem, oboje spędzili tę noc ze mną w grójeckim szpitalu. Straciłam wówczas przytomność i nie wiedziałam, co się wokół mnie dzieje. Dopiero gdy przyszłam do siebie, siostry zakonne, które w tym szpitalu pełniły obowiązki pielęgniarskie, opowiedziały mi wszystko z najdrobniejszymi szczegółami.

O tym, że przy moim łóżku dniem i nocą czuwał pan Godlewski, że to on oświadczył lekarzom, aby użyli wszystkich środków do ratowania mego życia, a wszelkie koszty on pokryje z własnej kieszeni. Siostry opowiedziały i to, że nie będąc pewne, czy przetrwam, wezwały księdza, który udzielił mi ostatniego namaszczenia.

Okazało się, że znów miałam szczęście i przemogłam śmierć. Dzięki wiedzy lekarzy, dobroci sióstr zakonnych i z trudem zdobytemu prontosilowi, wracało zdrowie. Musiało wracać. Byłam młoda i pragnęłam żyć. Pamiętam radosne twarze lekarzy i sióstr, kiedy wraz z Godlewskim opuszczałam grójecki szpital. Wracałam do Grudzkowoli. Choć na miękkich nogach, ale szczęśliwa, że przeżyłam. Wraz ze zdrowiem wracała nadzieja na wyzwolenie z niemieckiej niewoli.

Wreszcie 17 stycznia 1945 roku wojska rosyjskie rozpoczęły długo oczekiwaną ofensywę. Słychać było odgłos dział artyleryjskich. Niemcy uciekali. Pomimo powszechnej biedy, ludzie płakali ze szczęścia. W Godlewskich wstąpiło nowe życie. Zaczęli myśleć o powrocie do Warszawy, choć całe miasto leżało w gruzach. Ja też cieszyłam się, że żyję, że może odnajdę swoją rodzinę, może powróci Cwi. Było mi tu dobrze. Żyłam wśród zatroskanych o mnie ludzi, kochałam ich dzieci.

Gdy pan Godlewski przyniósł wiadomość, że Warszawa została rozminowana przez saperów, zapadło postanowienie, aby do niej wracać. To, co zobaczyliśmy, było straszne. Całe miasto w gruzach, wszędzie sterczały kikuty wypalonych budynków. Miasto było wymarłe, ale wracali już ludzie z tobołkami na plecach. Później zaczęły ukazywać się pierwsze stragany. Państwo Godlewscy nie czekali na mannę z nieba. Ruszyli na mniej zniszczoną Pragę, gdzie zaczęli rozkręcać swój własny biznes.

Ja usilnie szukałam kontaktu z krewnymi. Odnalazłam moją ukochaną Dorę Śnieg i Joska Inwentarza. Niestety, gasła moja nadzieja na odnalezienie rodziców i rodzeństwa. W czasie naszych spotkań z Dorą i Joskiem coraz częściej wracał temat naszego ewentualnego wyjazdu do Palestyny. Uważaliśmy, że będziemy tam mieli lepsze warunki do zdobycia odpowiedniego zawodu i pracy. Pomału szykowałam się, aby wyjawić swoje plany państwu Godlewskim.

Wreszcie nadszedł ten dzień, gdy powiedziałam Godlewskim, że jestem Żydówką i zamierzam wraz ze swymi ocalałymi krewnymi wyjechać do Palestyny. Ku mojemu zaskoczeniu Godlewscy nie wykazali żadnego zdziwienia. Z uśmiechem na ustach wyznali, że moje pochodzenie było im znane od chwili, gdy przekroczyłam próg ich mieszkania. Nie chcieli mi o tym mówić, abym to ja nie przelękła się tym odkryciem i nie uciekła z ich domu. Ponadto Godlewski wyznał mi, że jego matka też jest Żydówką i że on przez całą okupację też ją ukrywał. Przeszła na katolicyzm, gdy poślubiła jego ojca.

W marcu 1945 roku wybrałam się z wizytą do mojego rodzinnego Henrykowa z nadzieją, że ktoś przekaże mi jakieś wieści o najbliższych. Niestety, moja wiedza o nich kończyła się na pożegnaniu, gdy wychodziłam z getta w Nowym Dworze. Wszyscy twierdzili, że stamtąd wiodła tylko jedna droga. Na Umschlagplatz, a następnie do Treblinki. Tam dokonywano masowej zagłady.

Od sąsiadów dowiedziałam się również, że spośród 300 rodzin żydowskich zamieszkałych przed wojną w Henrykowie, przetrwało zaledwie 8 osób. Poza mną ocaleli jeszcze Dora Śnieg, Josek Inwentarz, Moniek Szerman, oraz – napełniając moje serce wielką radością i otuchą – wrócił z wojskiem mój ukochany brat Cwi.

Choć nasze codzienne życie było obciążone wielkim dramatem, to jednak coraz częściej wracaliśmy do tematu naszej przyszłości. Dla nas młodszych oparciem była Dora Śnieg. Starsza i doświadczona szybko nawiązała kontakty z tajną organizacją kombatancką „Bricha”, kierowaną przez Icchaka Cukiermana. „Bricha” była organizacją, która stawiała sobie za cel przeprowadzenie emigracji ocalonych z Holokaustu Żydów do Palestyny. Wówczas było to nielegalne. Również mój brat Cwi był zdania, że w Polsce nie ma przyszłości dla uratowanych Żydów i że muszą teraz sami pokierować swoim życiem z dala od dramatycznych wspomnień.

W moim życiu pojawiły się również bardzo szczęśliwe dni. W kwietniu 1946 roku poślubiłam lwowskiego Żyda Aleksandra Wassera, który odbywał służbę w Wojsku Polskim. Był felczerem pułkowym. Połączyła nas wspólna niedola. On, podobnie jak ja, stracił całą rodzinę i podobnie jak Cwi marzył o wyjeździe do Palestyny. Jednak wyjechać wówczas do Palestyny nie było łatwo. Musieliśmy użyć wielu forteli, m.in. podając, że zostaliśmy do Polski przywiezieni przez Niemców z Europy Zachodniej i chcemy tam powrócić do swoich rodzin. Dzięki pomocy „Brichy” zdołaliśmy opuścić Polskę, podobnie jak ponad sto tysięcy Żydów.

Zostaliśmy umieszczeni w transporcie, którego miejscem docelowym było miasto Bad-Reichenhall w Niemczech. Ja podjęłam tam naukę w liceum pielęgniarskim, a Aleksander został zatrudniony w szpitalu miejskim jako felczer. Pół roku później zostaliśmy przeniesieni do Bergen-Belsen. W sierpniu 1948 r. przyszedł na świat nasz syn Jacob. Jego narodziny przyjęliśmy jako zapowiedź nowych, szczęśliwych lat.

Wreszcie w maju 1949 r. przenieśliśmy się do nowo powstałego Izraela, który od początku był naszym celem. Mój brat Cwi wyemigrował do USA i założył tam rodzinę. Za jego namową w 1958 r. przenieśliśmy się do Nowego Jorku. Zawsze bardzo chciałam być blisko niego. W Stanach nasze życie już się ustabilizowało. Stworzyliśmy tu dom dla naszych dzieci, syna Jacoba i córki Anne, oraz ukochanych wnucząt – Orly, Danielle, Moniki i Ryana.

Wspomnienia zostały spisane przez Witolda Lisowskiego, Sprawiedliwego wśród Narodów Świata, podczas jego wizyty w Nowym Jorku i gościny u Simy i Aleksandra Wasserów w 1989 roku

Redakcja tekstu Marian Kalwary

Fotografie i pamiątki
do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu