Zbigniew Ryszard Grabowski (1) ▶️
relacje spisane:

Zbigniew Ryszard Grabowski (Ryszard Abrahamer),
urodzony w 1927 r. (1)

Chemia – moja wojenna zdobycz

[Publikujemy dwa wspomnienia Zbigniewa Ryszarda Grabowskiego. Drugie można przeczytać wybierając „Zbigniew Ryszard Grabowski (2)” w zakładce „wyszukaj wspomnienie”]

Filmowe wspomnienie Zbigniewa Ryszarda Grabowskiego jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.

Czasy przedwojenne
Urodziłem się w 1927 roku i aż do wojny mieszkałem w Krakowie jako Ryszard Adolf Abrahamer. Mój ojciec, Szymon Abrahamer był z wykształcenia ekonomistą, wysoce wykształconym i o ogromnej wiedzy.

Ze względów rodzinnych kierował biurem importowo-eksportowym w przedsiębiorstwie mego dziadka „Górne Królewskie Młyny”. Dopiero po wojnie doktoryzował się, publikował artykuły i dwie książki z dziedziny ekonomii, habilitował się.

Dziadek Izrael Abrahamer pochodził z Rabki; był człowiekiem ogromnie pracowitym, ze znakomitą głową do interesów. Pracował początkowo jako robotnik w młynie, później jako czeladnik, wreszcie – mistrz. Z czasem kupił i rozbudował młyn, otworzył piekarnię i założył importowo-eksportowe przedsiębiorstwo handlu zbożem. Gdy ja się pojawiłem na świecie, był już jednym z bogatszych ludzi w Krakowie. Dziadek był osobą dominującą w naszej dużej rodzinie, synów trzymał twardą ręką, ale szczodrze pomagał krewnym będącym w potrzebie.

Matka moja, Roma z domu Szereszewska, pochodziła z Łodzi, była rzeźbiarką, uczennicą Laszczki w Krakowie i Hanacka we Wiedniu. Rzeźbiła w drewnie i w glinie, brała udział w kilku wystawach. Z jej przedwojennych rzeźb ocalały tylko rzeźby architektoniczne w domu przy ul. Asnyka 10 w Krakowie.

Byłem jedynakiem, ale mój brat stryjeczny Witek, z którym wychowywaliśmy się jak rodzeni bracia, mieszkał drzwi w drzwi. Rodzina była w pełni zasymilowana. Nie znałem języka żydowskiego, wychowany byłem przez matkę i przez szkołę w duchu romantyczno patriotycznym.

Gdy miałem 6 lat, poszedłem z ojcem zapisać się do szkoły – a była to najstarsza krakowska szkoła powszechna nr l, im. św. Wojciecha, założona – jeszcze przed rozbiorami – przez Komisję Edukacji Narodowej. Do szkoły tej chodził niegdyś mój ojciec, jego czterej bracia i siostra. Dyrektor szkoły, uświadomił mi, że mam wychodzić z lekcji religii, bo jestem Żydem. Było to dla mnie zaskoczeniem. Dotychczas chadzałem czasem z naszą gosposią do kościoła i zupełnie nie podejrzewałem swej odmienności.

Pewnego dnia przyglądałem się na ul. Basztowej manifestacji PPS. Szli z czerwonymi sztandarami, dużym pochodem. Nieoczekiwanie jeden z nich podszedł do mnie i powiedział: lepiej uciekaj stąd, mały, bo tu może być gorąco. I pamiętaj, że tylko my was bronimy! Było to dla mnie niezrozumiałe i trochę czasu minęło, nim pojąłem, co miał na myśli.

W szkole natomiast rozróżnienie to było istotne. W klasie, wśród 60 chłopców, było nas kilkunastu wyznania mojżeszowego. Budziliśmy powszechną zazdrość naszych katolickich kolegów, bo nie dość, że mieliśmy wolne wtedy, gdy oni mieli z księdzem lekcję religii, to jeszcze mieliśmy swój nieczytelny dla nich szyfr. Na naszych popołudniowych lekcjach religii wprawdzie niewiele się nauczyliśmy o żydowskiej tradycji, ale za to poznaliśmy alfabet hebrajski, który stał się dla nas szyfrem – pisaliśmy do siebie po polsku hebrajskimi literami…

Ojciec mój był racjonalistą-agnostykiem, dalekim od jakiejkolwiek wiary. Matka, przeciwnie, czytała sporo na temat różnych religii, odcinała się, jak mogła od religii mojżeszowej i wewnętrznie czuła się chrześcijanką. Element żydowskiej tradycji reprezentował w naszej rodzinie dziadek Izrael.

Dziadek był przewodniczącym synagogi przy ul. Szpitalnej 27, ale była to chyba synagoga postępowa, bo dziadek mój był zawsze starannie ogolony. W główne święta w domu dziadków odbywały się uroczyste kolacje, na których gromadziła się cała rodzina, coraz to liczniejsza, w miarę jak przybywało dzieci. To wszystko, co pamiętam z żydowskiej tradycji – zawdzięczam dziadkowi. Gdy ukończyłem 10 lat, ojciec i dziadek w największe święta zabierali mnie do synagogi.

Żydzi nie byli przyjmowani do harcerstwa ZHP. Należałem więc do żydowskiego harcerstwa „piłsudczykowskiego”, afiliowanego jakoś przy ZHP i mającego identyczne stopnie i sprawności, tylko zamiast – lilijki z gwiazdą Dawida. W wieku 12 lat miałem już stopień wywiadowcy i byłem zastępowym. Po 20 sierpnia 1939, gdy sytuacja polityczna stała się już bardzo groźna, rodzice odwołali mnie z obozu harcerskiego.

Wróciłem do Krakowa, akurat by być obecnym na wielkiej naradzie rodzinnej u Dziadka. Rozłożył on na stole dużą mapę Polski i opierając się na doświadczeniach I wojny światowej orzekł: z Krakowa trzeba uciekać, za blisko granicy niemieckiej. Od południa jest nadto Słowacja, z północy Prusy Wschodnie. Niewykluczone, że i Rosjanie wkroczą ze wschodu. Ulokujmy się więc w centrum – o tu – wskazał palcem Nałęczów. Tam przecież nie dojdą, przynajmniej przez pierwszy rok wojny!

Dzień, czy dwa później siedzieliśmy już w pociągu do Warszawy: Dziadek, ciotka Helenka z mężem Marianem, matka i ja. Ojciec wraz ze swym bratem Heniem mieli pozostać do ostatniej chwili w Krakowie, by zapewnić dostawy mąki i chleba dla wojska. Aby mogli uciec, zakupiono samochód marki Vauxhall i zatrudniono szofera, bo oni nie umieli prowadzić samochodu.

Rankiem znaleźliśmy się w Nałęczowie. Zamieszkaliśmy w tamtejszym domu zdrojowym.

Wojna

l września posłyszeliśmy pierwsze wybuchy bomb, z początku jeszcze dalekie. Niemcy napadli na Polskę. Wbrew przewidywaniom dziadka, zbliżali się szybko zarówno z zachodu, jak i z północy – z Prus Wschodnich. Nie było łączności z Krakowem; miasto prawdopodobnie było już zajęte.

7 września opuściliśmy Nałęczów – autobusami, okazjami, wynajmowanymi furkami konnymi – uciekaliśmy na wschód, za Bug, który miał być jakoby następną linią obrony. Już między Nałęczowem i Lublinem dosięgło nas bombardowanie; uciekliśmy z szosy w pola, chowając się w bruzdach, podczas gdy niemiecki lotnik krążył nisko nad nami i ostrzeliwał z karabinu maszynowego nas i innych uchodź- ców.

W Lublinie przeżyliśmy silny nalot, który wyburzył wiele domów przy Krakowskim Przedmieściu. Widzieliśmy, jak mijał nas tam uciekający z Warszawy rząd z premierem Sławojem-Składkowskim na czele. Za Bugiem, w Zdołbunowie na Wołyniu, przeżyliśmy znowu chwile grozy. Małe, żydowskie miasteczko zostało tuż przed naszym przybyciem strasznie zbombardowane i spalone, dworzec był zniszczony. W końcu dotarliśmy na skraj świata – do Ostroga nad Horyniem. Horyń był rzeką graniczną, dalej już były Sowiety.

15 czy 16 września moja matka zobaczyła gdzieś na ulicy zaparkowany samochód Vauxhall, ze znanym jej numerem rejestracyjnym – samochód, którym ojciec ze swym bratem Henrykiem mieli opuścić Kraków. Policja odnalazła kierowcę, który zeznał, że dowiózł ich do Warszawy, ale tam samochód wraz z kierowcą został zarekwirowany w celu odwiezienia do sowieckiej granicy pani ambasadorowej Grzybowskiej – żony polskiego ambasadora w Moskwie. Przywiózł ją tu rzeczywiście i w Ostrogu przekroczyła granicę. Policja zatrzymała samochód do wyjaśnienia sprawy, ale nam i samochód niewiele mógł pomóc, bo benzyny nie było już nigdzie.

Rankiem 17 września obudził nas ciężki, monotonny huk – przez miasto toczyła się niekończąca się kolumna sowieckich czołgów i traktorów ciągnących armaty. Przed świtem Rosjanie zaatakowali placówkę KOP i po krótkiej walce wszyscy pogranicznicy zginęli. Ale w mieście wojsko nic o tym nie wiedziało. Rosjanie wkroczyli więc do miasta wykrzykując, że jesteśmy sojusznikami, że idą walczyć z Niemcami, że razem z nami pójdą na Berlin! Uradowany dowódca niewielkiego polskiego garnizonu wysłał oddział ułanów, by jechali przed sowieckimi czołgami. Mieli spędzać z drogi uchodźców, oczysz- czając drogę sojusznikom! Dopiero koło południa zebrano w Ostrogu resztę polskich żołnierzy, otoczono i rozbrojono… Okupacja stała się faktem.

Sowiecka okupacja

Z pierwszego dnia okupacji pamiętam radiowe wystąpienie Mołotowa; oświadczył wówczas, że Polska przestała istnieć i nigdy już nie powstanie. Pamiętam też wieczór, gdy z wujkiem Marianem zakopywaliśmy ostrożnie w ogródku jego Virtuti Militari i inne ordery z wojny bolszewickiej 1920 roku.

Po paru dniach doszła nas wiadomość, że ojciec jest w Sarnach na Wołyniu. Był tam wraz ze swym bratem, rannym od postrzału z niemieckiego samolotu. Po spotkaniu z ojcem zamieszkaliśmy we Lwowie, gdzie przeżyłem okres okupacji sowieckiej i ukończyłem dwie klasy gimnazjalne.

11 listopada 1939 uczestniczyłem w harcerskiej manifestacji –pierwszej zapewne pod sowiecką okupacją. Po szkołach poszedł hyr: zbieramy się na cmentarzu Orląt Lwowskich. Przyszło nas kilkaset osób. Śpiewaliśmy uroczyście, z wielkim przejęciem, znów aktualne
„Jeszcze Polska nie zginęła” i inne pieśni patriotyczne. Czujki dały znać: milicja! – i wtedy padł rozkaz: „rozejść się!” Rozbiegliśmy się migiem, w różnych kierunkach, skacząc przez ogrodzenia.

W szkole – z językiem wykładowym polskim – byliśmy intensywnie rusyfikowani (6 godzin rosyjskiego tygodniowo) i ukrainizowani (4-5 godzin), podczas gdy język polski był w wymiarze zaledwie 2 godzin. Młodzież była z reguły nastrojona patriotycznie, niechętna wobec nachalnie zewsząd propagowanego komunizmu. Tylko bardzo nieliczni zapisywali się do „Komsomołu” – w mojej klasie była tylko jedna komsomołka, Ukrainka.

Matka, nie zarabiając prawie nic, pracowała w fabryce rzeźb (zwalczano wtedy indywidualność artysty, usiłując sztukę sprowadzić do rzemiosła – i to najlepiej wykonywanego zespołowo!). Ojciec pracował jako płanownik w „Mjasotreście”, a jego pensja była bardzo niska. Ja czasami zarabiałem coś, nosząc meble przy przeprowadzkach. Byłem już silnym, 13-letnim chłopcem.

Z okresu sowieckiej okupacji wspomnę dwa wydarzenia.
Bezpośrednim szefem mego ojca był wspaniały człowiek i wkrótce wielki nasz przyjaciel, Aleksiej Iwanowicz Timczenko. Timczenko był Ukraińcem z Kijowa. Jako syn popa, po rewolucji stał się liszeńcem – pariasem pozbawionym wszelkich praw obywatelskich. Przeżył więzienia i czystki, wywózki i terror. Miał przy tym jeszcze mnóstwo szczerego humoru i dobrego serca. Uczył nas, jak przetrwać rządy sowieckie.

Mnie chyba lubił, dostawałem od niego w prezencie ciekawe książki. Był z ojcem szczery i zawdzięczamy mu bardzo wiele. Kiedyś, w czerwcu 1940 uprzedził nas: „razem ze mną mieszka Sobolew, on jest z NKWD. Powiedział, że tej nocy nie będzie go w domu. To oznacza, że planują jakąś akcję, pewnie – wywózki. Nie nocujcie dziś w domu!”.

Schowaliśmy się więc w stołówce Związku Plastyków: wieczorem, gdy stołówkę zamykano, ukryliśmy się w trójkę pod stołem, zakryci długim obrusem. Po zamknięciu stołówki stopniowo pojawili się i inni, wychodząc spod stołów – m.in. Adam Ważyk (!), czołowy wtedy politruk literatów we Lwowie… Rano byliśmy bardzo śpiący, ale szybko nam senność minęła, gdy się okazało, że w nocy rzeczywiście przyszło po nas do domu NKWD! Ojciec, jakby nigdy nic, poszedł rano do pracy – gdzie zatrudniony był też ów Sobolew – a ja poszedłem do szkoły.

Timczenko nas pouczył, że jeśli NKWD przyjdzie aresztować ludzi według listy, a kogoś nie zastanie, to należy jeszcze przez 2-3 noce nie spać w domu – „oni przychodzą zawsze nocą!” – a potem już dana akcja zostanie zakończona i można będzie spać spokojnie – aż do następnej akcji.

Tej i następnych nocy wywieźli w głąb Rosji, na Ural i do Kazachstanu mnóstwo ludzi, głównie Żydów, którzy uciekli do Lwowa przed Niemcami. Wywieziono mego stryja Józka z żoną i małymi dziećmi, moją ciotkę Olgę Lisiewiczową z paromiesięczną córeczką, wielu krewnych i przyjaciół naszej rodziny. Wzięli też w nocy mego Dziadka. Gdy się o tym dowiedziała ciotka Helenka (jego córka) zaalarmowała swą szkolną koleżankę, czołową komunistkę, Wandę Wasilewską, biegała na stacji wzdłuż zamkniętych pociągów, odnalazła Dziadka – i dzięki Wandzie Wasilewskiej zdołała go stamtąd wyciągnąć.

Wasilewska powiedziała jej wtedy: „robię to dla twego ojca, ale to się i tak dla was źle skończy!” – i rzeczywiście… Dziadek miał dosyć. Postanowił wrócić do domu: „wolę zginąć u siebie w domu, niż na Syberii”. Jesienią 1940 wrócił pod Kraków, przeprowadzony przez zieloną granicę. Latem 1942 Niemcy wypędzili wszystkich Żydów z okolic Krakowa do getta w Skawinie. Przed Skawiną Niemcy robili selekcję: wszystkich starszych i chorych zabrano do tynieckiego lasu i rozstrzelano. Jego również. A Helenka zginęła pod okupacją niemiecką otruwszy się wraz z wujem Marianem, gdy na skutek donosu nadchodziło po nich Gestapo.

Mieszkaliśmy w dwu pokojach ogromnego mieszkania pp. Szarskich na ul. Nabielaka, gdzie w różnych pokojach mieszkało wielu ciekawych ludzi. Mój pokój to była wspaniała biblioteka przebywającego za granicą pana Szarskiego, z mnóstwem w skórę oprawnych dzieł zebranych wybitnych pisarzy. Czytałem tam w każdej wolnej chwili. I właśnie te lektury doprowadziły mnie do wniosku, że chłopiec, który ma potem coś w życiu osiągnąć, najpóźniej w wieku 13 lat powinien uciec z domu, zaciągnąć się w jakimś porcie jako majtek na statek i wyruszyć w świat A ja już miałem 13 1at!

22 czerwca 1941 o świcie obudził nas znowu huk wybuchających bomb. Niemcy przystąpili do ataku na Rosję. Pół dnia trwała gwałtowna wojna, zanim radio rosyjskie podało o tym pierwszą wiadomość. A już następnego dnia Rosjanie zaczęli panicznie uciekać ze Lwowa. Odezwała się uliczna kanonada ukraińskiego powstania, pojawiły się napisy o samostijnej Ukraini, oraz Lachy i Żidy het’ za San! W dzień potem powróciły jednak ciężarówki z zawróconymi z drogi Rosjanami i wojsko sowieckie. Rozgorzały intensywniej walki uliczne. Po jednym lub dwu dniach przyszli jednak Niemcy.

Okupacja niemiecka we Lwowie

W więzieniu u Brygidek odkryto zwłoki wielu więźniów zmasakrowanych przez NKWD tuż przed oddaniem Lwowa. Nastąpiły pogromy Żydów. W naszej okolicy Żydów mieszkało niewielu, tak że z początku nas to omijało. Ale już po kilku dniach złapali na ulicy mego ojca i zaciągnęli go do strasznego obozu Janowskiego. Szczęściem wieczorem powrócił, pobity, wynędzniały, w zniszczonym ubraniu — ale żywy i cały! Nie chciał nam nic mówić o tym, co tam się działo, tylko powtarzał: „to było straszne… o nic mnie nie pytajcie…”

Gdzieś w połowie lipca 1941 front przesunął się już daleko na wschód, zwycięstwo Niemców wydawało się przesądzone. Doszedłem do przekonania, że czas najwyższy opuścić dom i zaciągnąć się na statek. Postanowiłem uciec Niemcom, iść przez Bałkany do Turcji i tam gdzieś dołączyć do polskich sił zbrojnych, na polski okręt. Zebrałem mapy kolejnych krajów – Polski, Słowacji, Węgier, Rumunii, Bułgarii i Turcji, wziąłem kompas, plecaczek z bochenkiem chleba, i w gimnazjalnym płaszczu i harcerskiej czapce opuściłem po kryjomu dom, zostawiając rodzicom list, żeby się nie martwili, że nie chcę żyć pod okupacją, że sobie poradzę, a im będę dawał o sobie znać…

Szedłem na południe, polami, czasem drogą, czasem przysiadając się na chłopską furkę. Pod wieczór jeden z napotkanych chłopów spojrzał na mnie krytycznym wzrokiem i powiedział, żebym dalej w tę stronę nie szedł, bo tam są już wsie ukraińskie, a oni widząc mnie w takim mundurku – ani chybi poderżną mi gardło… Było już ciemno, wszędzie obowiązywała godzina policyjna. Poszedłem w wysokie zboże, żeby nie było mnie widać. Mżył deszczyk i zrobiło się chłodno. Położyłem się w zbożu, owinąłem się płaszczem i usiłowałem zasnąć. I dopiero wtedy przyszło mi na myśl, jakie to świństwo zrobiłem rodzicom. Żal i wyrzuty sumienia kazały mi wstać i wracać, polami, nocą, w stronę Lwowa.

O świcie zbliżałem się ku miastu. Na Wzgórzach Wóleckich (na których kilka dni wcześniej – o czym nie miałem pojęcia – Niemcy rozstrzelali lwowskich profesorów, m.in. Boya-Żeleńskiego) ujrzałem z daleka dwie postacie. Byli to moi rodzice i mimo godziny policyjnej, szukając mnie, krążyli dokoła miasta. Nigdy nie zdołałem ich za to naprawdę przeprosić (a co gorsza, w trzy lata później uciekłem znowu…). A sam uznałem się za pokonanego przez los, bo przecież nic nie wyszło z mego zaciągnięcia się na statek – straciłem już chyba ostatnią szansę, by w życiu kimś zostać?

Wkrótce jednak musieliśmy opuścić mieszkanie i w tłumie przeprowadzających się, jak kto mógł, przenieść nasze bardzo niewielkie bagaże uciekinierów do tworzącego się getta. Ojciec w swej pracy (którą teraz oczywiście utracił) zaprzyjaźnił się był z bardzo zdolnym młodym adwokatem, Izydorem Reislerem, zięciem słynnego lwowskiego obrońcy Leiba Landaua. Zamieszkaliśmy w małym pokoiku w ich wspólnym mieszkaniu na ul. Jachowicza 10, już na terenie getta.

W tym okresie getto nie było jeszcze zamknięte murem, ale trzeba było nosić opaskę z gwiazdą Dawida, czego unikałem, gdy tylko mogłem. Mój szkolny kolega Zbyszek Gajewicz dał mi swoją legitymację szkolną i z nią poruszałem się po całym mieście.

Na terenie powstającego getta Niemcy rabowali i strzelali. Co noc słychać było strzały. Pamiętam też jak kilka razy, po godzinie policyjnej, wkraczało z hałasem do mieszkania 3-4 umundurowanych Niemców, w hełmach, i grożąc bronią stawiali nas pod ścianami, a sami otwierali kolejne szafy i szuflady, zabierając, co tylko znaleźli cenniejszego.

Ale i wśród Żydów w tej dzielnicy było mi obco. Pamiętam, jak poszedłem wykupić kartkową porcję naszego czarnego chleba. Stałem w skłębionej kolejce podenerwowanych ludzi. Ktoś coś do mnie powiedział, a ja nie rozumiałem po żydowsku. Podniósł się oburzony krzyk całej kolejki, wypchnięto mnie z niej z wściekłością i krzycząc, żebym sobie poszedł do gojów. I nie udało mi się kupić chleba.

Tymczasem warunki życia w getcie pogarszały się z dnia na dzień, następowały kolejne akcje, wywózki, mordy. W najbliższym czasie miano getto zamknąć zupełnie, odcinając nas od aryjskiej części miasta. Dawno już postanowiliśmy uciekać, teraz powstawały warunki po temu. Dzięki pomocy prof. Huberta, prawnika z Uniwersytetu Jana Kazimierza – rodzice uzyskali fantastyczne, oryginalne dokumenty jego krewnych, ludzi w podobnym wieku: Czesława Grabowskiego, byłego polskiego posła w Brazylii, i jego żony Joanny. Oboje zmarli zagranicą, tak, że nie było to odnotowane w tutejszych aktach metrykalnych.

Ze mną sprawa była jeszcze ciekawsza. Niejaka pani Biłobranowa, piękna i młoda kobieta, niedługo przed wojną była oskarżona o jakieś ciężkie przestępstwo. W każdym razie w procesie, w którym ponoć nie miała żadnych szans, nasz przyjaciel, adwokat Izydor Reisler, wybronił ją i została uniewinniona. Odtąd była mu niezwykle wdzięczna i chyba kochała się w nim. Jemu przekazała dokumenty swego męża, swoje własne – jego żonie Hance (która i tak kilka miesięcy później została zamordowana przez Niemców w Warszawie).

W każdym razie usłyszawszy o potrzebie dobrych aryjskich papierów dla mnie – wykradła metrykę i różne świadectwa szkolne swemu siostrzeńcowi, memu rówieśnikowi Zbyszkowi Szychowskiemu z Sokala, i przekazała mi te wszystkie dokumenty. I odtąd aż do końca okupacji byłem Zbigniewem Szychowskim. Ze względu na to, że mój imiennik żył i o niczym nie wiedział, obiecałem jej, że po wojnie jego nazwiska nie będę używał.

W czasie, gdy rodzice jeszcze przygotowywali naszą ucieczkę, ja już wyszedłem z getta i przebywałem przez tydzień czy dwa na ul. Sapiehy u dalekiej kuzynki mojej matki. Mani Bett, uciekinierki z Wiednia. Mieszkała ona ze swym przyjacielem, znanym wówczas astrologiem Starżą-Dzierzbickim. Był to człowiek sympatyczny i pełen artystycznej fantazji. Spędziłem u nich kilka miłych dni. Nie znam dalszych jej losów, ale wojny nie przeżyła.

Ucieczka do Warszawy

Ucieczkę zaplanowaliśmy do Warszawy, bo to i duże miasto, gdzie łatwiej się ukryć, a ponadto w Warszawie, i to po stronie aryjskiej, mało kto znał moich Rodziców. Gdy w kwietniu 1942 przeprawa była już przygotowana, wraz z rodzicami – ale osobno, udając nieznajomych – wyruszyliśmy pociągiem do Krakowa. Tam, schowani w dorożce (żeby dobrze w Krakowie znane twarze moich rodziców nie rzucały się w oczy) pojechaliśmy przenocować u ich przyjaciółki Tiki. Nazajutrz równie ostrożnie i bez niepożądanych przygód udało nam się dotrzeć pociągiem do Warszawy.

Na peronie czekał na nas mój nieznany mi jeszcze nowy wuj Antoni Dreling – mąż Stachy, siostry mojej matki. Pochodził z rodziny niewielkich ziemian z Nowogródczyzny. Jego ojca zamordowali tam w 1939 roku bolszewicy. Będąc katolikiem i rodowitym szlachcicem – Antoni był jedynym członkiem naszej najbliższej rodziny swobodnie mówiącym po żydowsku! W czasach przedwojennych bez tego nie zdołałby sprzedać płodów gospodarstwa na targu w Nowogródku i robić tam interesów. Antoni odegrał w naszym życiu ogromną rolę, po wielokroć zawdzięczaliśmy mu ocalenie.

Przyjechaliśmy więc do ich mieszkania na Wareckiej 9, a wkrótce potem wprowadziliśmy się (prawie bez rzeczy, ale wnosząc dla pozoru jakieś pożyczone puste walizy) do dużego pokoju, wynajętego w wielkim mieszkaniu pp. Wrzecianów na ul. Zielnej. Poza nami mieszkał tam jeszcze młody kleryk, Stanisław Kowalski i było wiele pokoi pustych lub zapełnionych meblami.

W ciągu pierwszych miesięcy pobytu po stronie aryjskiej starałem się nauczyć, jak być niewidocznym, może raczej – niedostrzegalnym. Nie wystarczało starać się wyglądać jak inni – a nie było to łatwe z moim mało aryjskim wyglądem – trzeba było zachowywać się możliwie swobodnie, jak inni, nie rzucać się w oczy. A gdy spotykałem kogoś nieznajomego, choćby sprzedawcę w sklepie, zawsze uważnie obserwowałem jego zachowanie. Jeśli po spojrzeniu na mnie wyszedł na chwilę na zaplecze – był to dla mnie sygnał, że lepiej się stąd ulotnić. Jeśli w oczach spoglądającego na mnie człowieka dostrzegłem nagły błysk zrozumienia – wiedziałem, że bezpieczniej będzie odtąd tego człowieka unikać.

Żyło nam się ciężko, bo zawsze przytłoczeni obawą, a i pieniędzy nie mieliśmy, ale w momentach naprawdę krytycznych wspomagał nas zawsze Antoni. Matka dotarła do jakichś źródeł szmuglowanej kawy ziarnistej i dostarczała ją do paru barów kawowych. Ojciec znalazł zatrudnienie jako akwizytor w firmie „Żubr”, produkującej namiastki przypraw spożywczych: niby-pieprz, niby-ziele angielskie, itp. Musiał w związku z tym wiele bywać wśród hurtowników spożywczych na Pradze, która była jego „rejonem akwizycji”, pić z nimi, wiele jeździć tramwajami. Każdego dnia rano żegnaliśmy się ze świadomością, że to już może być ostatnie pożegnanie.

Mężczyźni narażeni byli bardziej niż kobiety, bo nosili na sobie nieusuwalne piętno przymierza Abrahama z Panem Bogiem. Ale moja matka przypomniała sobie, co czytała kiedyś w książce Hellenizm a Judaizm znakomitego znawcy antyku, Tadeusza Zielińskiego. Na zawodach sportowych epoki hellenistycznej, gdzie biegano nago, żydowscy atleci wstydzili się swego obrzezania. Zwracali się do ówczesnych chirurgów, którzy mieli sposób, by ten znak Przymierza usunąć.

Matce, dzięki przedwojennym znajomościom wśród lekarzy oraz wszechstronnej pomocy mego nowego wuja Antoniego, udało się pewnego dnia przekształcić jadalnię Stachy i Antoniego w prowizoryczną salę operacyjną, a na stole operacyjnym, znaleźliśmy się kolejno ja, ojciec i stryj Henryk. Operacja była bolesna, a co gorsza – bezskuteczna. Udała się tylko u stryja Henryka – a on szczęśliwie nie miał okazji skorzystać z jej zbawiennych skutków, bo akurat jego nikt przez cały czas niemieckiej okupacji nie podejrzewał.

1942 był kolejnym strasznym rokiem postępującej zagłady. Niemcy panowali nad całą Europą, od Pirenejów po Kaukaz i od Nordkapu po Kretę. Wydawało się, że nie ma już nadziei. I wtedy właśnie, w lipcu 1942, miałem sen, który odegrał wielką rolę w moim życiu. Śniło mi się, że minęło 10 lat, jest lipiec 1952, Niemcy panują wszędzie, a ja jestem we Francji i działam w maquis, w konspiracji. Byłem w Lyonie, wszedłem do umówionego domu. Na klatce schodowej było dość ciemno, wchodziłem po schodach – aż tu na piętrze przede mną otwarły się drzwi, jakiś człowiek wyskoczył z pistoletem i wystrzelił wprost we mnie. Poczułem ból, przewaliłem się do tyłu, po schodach – i nie żyłem. Przebudziłem się – wcale nie ze strachu – z ulgą! A więc mam przed sobą jeszcze 10 lat życia. Nie mam się teraz czego bać! Wiara w ten sen dopomogła mi, jak nic innego w najtrudniejszych chwilach. Wiedziałem, że i to przeżyję.

Chemia wkracza w moje życie

Tymczasem tu, po stronie aryjskiej, życie toczyło się na pozór normalnie. Z początku nie bałem się nawet chodzić po ulicach, jeździć tramwajami po odległych dzielnicach, poznawać nieznaną mi uprzednio Warszawę. Na plan miasta nanosiłem systematycznie zniszczenia z czasu oblężenia w 1939 roku.

Przez cały czas okupacji uczyłem się sam, a gdy byliśmy razem – czasem prosiłem rodziców o pomoc. Ojciec mój miał bardzo szeroką wiedzę, starał się mnie zainteresować humanistyką i matematyką. Matka poduczała mnie języków, zwłaszcza francuskiego i rosyjskiego.

Kiedyś spróbowałem jednak zaryzykować i pójść do jawnie istniejącej szkoły tzw. zawodowej (bo gimnazja były zamknięte). Program obejmował tam niektóre przedmioty gimnazjalne, oraz inne – narzucone przez Niemców. Tego dnia, gdy przyszedłem pierwszy raz na lekcje, zaczęło się akurat od Rassenkunde – nauki o rasach Nauczyciel wzywał kolejnych chłopców, cyrklem i linijką mierzył im różne parametry czaszki i definiował cechy „rasowe”.

Potem wskazał na mnie. Znów mierzył mi różne odległości ucho-nos i coś tam jeszcze, stwierdzając wyraźne cechy rasy… mongoloidalnej. Nastąpiły śmiechy uczniów, które były jednoznaczne. Na najbliższej przerwie wyszedłem szybko ze szkoły i wracałem do domu okrężną drogą, patrząc, czy nikt z kolegów klasowych za mną nie podąża. Oczywiście więcej już takich prób nie podejmowałem i uczyłem się sam.

Podręcznik chemii dla klasy III gimnazjalnej wywołał u mnie zainteresowanie chemią. Dzięki ojcu i właścicielowi firmy p. Leonowi Wieczorkowi, ja też miałem Ausweis firmy „Żubr” i próbowałem coś zarobić oferując ich wyroby w paru niewielkich sklepikach na spokojnych, mało ludnych ulicach. Trwało to krótko, ale te niewielkie zarobione pieniądze obróciłem na potrzeby mego domowego laboratorium.

Kupiłem parę najprostszych szklanych naczyń laboratoryjnych, a chemikalia kupowałem w małej mydlarni w sąsiednim domu (wtedy mydlarnia sprzedawała np. stężone kwasy, zasady, siarkę, różne sole – był to prawdziwy raj dla chemika). Doświadczenia przeprowadzałem w kuchni. Kiedyś wyczytałem, że alkohol etylowy można otrzymać syntetycznie z acetylenu. Acetylen – gaz, płonący w karbidówkach, używanych do oświetlenia podczas ciągłych wyłączeń elektryczności, był łatwo dostępny i tani.

Ponieważ wódka była wówczas najużyteczniejszą monetą wymienną, postanowiłem opanować tę syntezę i wydatnie dopomóc finansowo rodzicom. W pierwszym stadium syntezy przepuszczałem acetylen przez roztwór soli rtęci. Powstał jakiś osad, o którym z książek nie wiedziałem nic. By mu się przyjrzeć, potrząsnąłem naczyniem – i wtedy nastąpił głośny wybuch. Wyleciała szyba, ja się pokaleczyłem i ogłuchłem na parę dni.

Ale to nic, gorzej, że gdy kilka dni potem zaszedłem do „mojej” mydlarni, właścicielka powiedziała na zapleczu do męża: „chodź, przyszedł ten, co tu obok robi bomby…” I to mi dopiero dało do myślenia, że do naszego zgubnego piętna dodaję jeszcze dodatkowe, które może na nas zwrócić uwagę Niemców. Znacznie później dowiedziałem się, że niechcący wytworzyłem jedną z najsilniej wybuchowych substancji – acetylenek rtęci – stosowany czasem jako zapalnik w amunicji. Zrezygnowałem więc z syntezy alkoholu, ale nie z doświadczeń – tylko wykonywałem je odtąd w łazience, gdzie nie było okna.

Czytałem coraz więcej o chemii, a rodzice zdecydowali się zafundować mi prawdziwe lekcje chemii z przedwojennym asystentem Politechniki, p. Kalkhoffem. Raz na tydzień przerabiałem więc z nim politechniczny kurs analizy chemicznej.

Straszny rok 1943

Tak nadszedł straszny rok 1943. 19 kwietnia 1943 wybuchło powstanie w getcie. Nas, tych będących po aryjskiej stronie bezsilnych świadków, ogarnęła rozpacz. Krążyłem, zachowując ostrożność w okolicy placu Krasińskich i Bonifraterskiej, przejęty bólem i podziwem. Z nieba spadały wszędzie kawałeczki zwęglonych papierów, a nad gettem unosiły się płomienie i dymy.

Przyszedł do mnie pan Kalkhoff, podszedł do okna i rzekł z uśmiechem zadowolenia: „ależ żydki się smażą!” Wstrząśnięty do głębi, powiedziałem mu, że mam grypę – i odtąd nasz kontakt się urwał. Ale jego postawa, choć raczej u inteligencji nietypowa, była niestety dość powszechna wśród prostego ludu Warszawy.

Całe życie miałem wyrzuty sumienia, że nie byłem w Powstaniu; ukrywałem się tylko coraz bardziej przed ludźmi i pisałem o Powstaniu smutne wiersze – z których jeden czy dwa zachowały się… w Izraelu.

Nie tylko dokoła płonącego getta, ale i w całej aryjskiej Warszawie na wielką skalę wzmogło się polowanie na Żydów – szmalcownicy i agenci Gestapo tropili każdego, kto zdołał ujść i ukrywał się po drugiej stronie murów. W tym to czasie, późną wiosną 1943, mój ojciec został wskazany w tramwaju Niemcom przez… żydowskiego agenta Gestapo. Żydzi na usługach Gestapo najlepiej rozpoznawali innych Żydów!

Ojciec znalazł się w Alei Szucha.Przesłuchujący go oficer Gestapo zapytał, skąd zna on tak znakomicie język niemiecki. Usłyszawszy, że studiował w Berlinie i we Wiedniu, a ponadto był oficerem w c.k. armii austriackiej w I wojnie światowej – gestapowiec wypytał go o szczegóły: pułk, dowódców, o innych oficerów, o miejsca walk… Usłyszawszy odpowiedzi – uścisnął mu rękę i powiedział: „jesteśmy więc Front-Kameraden z tego samego pułku. Ja jestem Austriakiem, służyliśmy razem. Jest pan wolny. Gdyby ktokolwiek czepiał się pana lub pańskiej rodziny – proszę porozumieć się ze mną!”

Było to niesamowite: lojalność wobec dawnego towarzysza broni przeważyła nad lojalnością hitlerowca i gestapowca (i to jakiego!).
Ojciec opowiedział mi to wszystko ze szczegółami – numer pokoju, umeblowanie, nazwisko, wygląd gestapowca. „Może ci się, to przydać!” Zapamiętałem. Półtora roku później znajomość tych realiów miała mi rzeczywiście uratować życie.

Latem 1943 – w czasie, gdy ja ukrywałem się poza Warszawą – moi rodzice byli szantażowani (bezskutecznie) przez dozorcę domu Zielna 45, w którym mieszkaliśmy. Przy ponownej próbie szantażu, znów wyrzuceni za drzwi, szmalcownicy wezwali Niemców. Rodziców zabrano na Gestapo w al. Szucha. Ale tam krótka rozmowa telefoniczna ojca z owym oficerem Gestapo doprowadziła do ich natychmiastowego zwolnienia!

Gdy wygasało Powstanie w getcie, a nadal trwało polowanie na Żydów, zagadnął mnie kiedyś nasz sąsiad, kleryk Stanisław Kowalski. Był on silnie zaangażowany w działalność konspiracyjną jakiejś skrajnie katolicko-narodowej organizacji, „Miecz i Pług” czy też
„Krzyż i Miecz”, dawał mi do czytania ich gazetki. Polska miała być od Krymu aż po prasłowiańską Rugię włącznie.

Tym większą niespodzianką była jego propozycja, że byłoby bezpieczniej, gdybym pojechał do jego brata, do Henrykowa. Podwarszawski Henryków był wtedy wsią (dziś to już dzielnica Warszawy). Harcmistrz Antoni Kowalski mieszkał w domku otoczonym ogrodem i sadem, dość daleko od innych ludzi. Był on serdeczny i bezinteresowny, a narażał całą swoją rodzinę. Brat obu Kowalskich był księdzem w pobliskich Płudach.

Mieszkałem tam przez lato 1943, wdychając pełną piersią atmosferę życzliwości i dobra, która promieniowała od tej rodziny. Korzystałem przy tym zarówno z ciekawych dyskusji z moim gospodarzem, jak i z bogatych zasobów jego biblioteki. Zachodziła tam czasem jedna z sąsiadek, „pani hrabina”. Widziałem, że spogląda na mnie kosym okiem. Pewnego razu, po jej wizycie. Antoni Kowalski rzekł mi smutny i oburzony, że pani hrabina mu oświadczyła, że czuje się zagrożona moją obecnością i że jeśli się stąd nie wyprowadzę, to będzie zmuszona powiadomić władze. Wróciłem więc do Warszawy. Pobyt w Henrykowie i pomoc braci Kowalskich pozostały jednak w mej pamięci jako jasne wspomnienia z tego ponurego okresu.

Chyba latem lub jesienią 1943 udało mi się spotkać Henryka Ehrlicha. Był moim kolegą szkolnym i serdecznym przyjacielem, synem krakowskiego adwokata, zabitego przez Niemców. Henryk mieszkał wtedy z matką i dwiema siostrami w Warszawie na aryjskich papierach. Przez wspólnych znajomych dowiedzieliśmy się o sobie. Umówiliśmy się na przystanku, udawaliśmy, że się nie znamy. Wysiedliśmy w Alejach Ujazdowskich (jeden przednim, drugi tylnym wyjściem) i w znacznej odległości od siebie weszliśmy do Parku Ujazdowskiego. Tam wyszukałem jakieś ustronne gęste krzaki i gdy nikogo nie było w polu widzenia – schowaliśmy się w nich.

Przez chyba dwie godziny dyskutowaliśmy o ważnych sprawach tego świata – o filozofii, o biologii, naszych lekturach, zainteresowaniach i zamiarach. O ile pamiętam, w ogóle nie mówiliśmy o naszej sytuacji, o Niemcach, o Zagładzie, ani o groźbie śmierci, która wisiała nad nami każdej chwili, nawet w czasie tej rozmowy. A potem, ostrożnie, jeden poszedł w jedną, drugi po chwili w drugą stronę. I już nigdy więcej się nie zobaczyliśmy. Jak się później dowiedziałem, Henryk mieszkał wtedy ze swym wujem, którym był… Paweł Finder, ówczesny szef PPR. Na skutek czyjegoś donosu przyszli tam Niemcy i wszystkich wykończyli…

Tymczasem, wiedząc – po szantażach – że nam się ziemia pali pod nogami, rodzice szukali innego mieszkania. Ale znalezienie nowego, względnie bezpiecznego lokum, nie było wtedy w Warszawie łatwe. Wszystkie z oferowanych nam mieszkań były wolne… w wyniku niedawnego zabrania przez Niemców ukrywających się tam uprzednio Żydów. Z takich wolnych lokali oczywiście natychmiast rezygnowaliśmy.

Dopiero kawalerka na Saskiej 91 m. 5 nie nosiła na sobie tego wywołującego kolejne podejrzenia piętna; został tam niedawno zastrzelony z wyroku podziemnego sądu agent Gestapo, Porębski,. „Tam nikt nie chce mieszkać, bo tam straszy. Są jeszcze ślady kul i plamy krwi” – mówiono nam. I rzeczywiście – były. Nam to w tym przypadku nie szkodziło, nawet dodawało otuchy. Spędziłem tam rok 1943/44 nie wychodząc z domu, ukrywając się w szafie, gdy ktokolwiek zadzwonił do drzwi.

Każdego dnia, gdy ojciec wychodził do pracy, żegnaliśmy się krótko, ale serdecznie – świadomi, że możemy się już więcej nie zobaczyć. Czasem odwiedzał nas ktoś z przyjaciół rodziców, najczęściej dr Stanisław Liwszyc, mądry lekarz, żoliborski działacz socjalistyczny, który działał aktywnie w konspiracji i w akcji „Żegoty”. Przynosił nam gazetki podziemne i jakieś zasiłki pieniężne, które pozwalały przetrwać. Błagałem go o wciągnięcie mnie do organizacji, ale odmawiał tłumacząc, że ze względu na wygląd ściągałbym tylko niebezpieczeństwo na innych.

Powstanie Sierpniowe

Tymczasem zbliżał się front rosyjski, wiosną 1944 ziemia przenosiła głuche dudnienie artylerii na setki kilometrów. Wstępowała w nas nadzieja przetrwania. Z końcem lipca front był już bardzo blisko, Niemcy kazali ludności wziąć udział w kopaniu umocnień na wschodnim przedpolu Warszawy; pogłoski mówiły o rychłej ewakuacji Saskiej Kępy. Wydawało się, że dla nas bezpieczniej byłoby zniknąć w Śródmieściu. 31 lipca, przenieśliśmy się więc do Śródmieścia, do ciotki Stachy i Antoniego na Warecką 9. A następnego dnia wybuchło Powstanie Sierpniowe. Wokół Placu Napoleona trwały walki. Wieczorem okolica była już opanowana przez powstańców. Następnego ranka zgłosiłem się do AK.

Powstanie było chyba najważniejszym i – na początku – najszczęśliwszym okresem mego życia. Byłem w euforii. Jak cała młodzież warszawska, zachłystywałem się wolnością, biało- czerwoną opaską i wytęsknioną walką z Niemcami. U mnie była to reakcja siedemnastoletniego odludka po strasznych, nieskończenie długich latach niemieckiej okupacji.

Ponieważ broni było za mało, zostałem wcielony do oddziału pomocniczej służby saperskiej batalionu „Kiliński”, w którym spędziłem Powstanie (w legitymacji AK podałem pseudo: „chemik” – bo tak bardzo chciałem uchodzić już za chemika!). Oddziałem tym dowodził inż. Ciepłowski z elektrowni na Powiślu („Transformator”).

Kopaliśmy nocą rowy łącznikowe i podkopy przygotowując drogi do ataków, liczne barykady, przejścia naziemne i podziemne (przez Nowy Świat i przez Aleje Jerozolimskie), osłony i stanowiska strzeleckie. Umacnialiśmy osłony sztabu komendy na Mazowieckiej 7, przed centralą telefoniczną NSZ na Górskiego wykopywałem amunicję ukrytą w 1939 roku. Z magazynów browaru Haberbuscha i Schielego przenosiłem jęczmień. Wraz z innymi gasiłem na dachach pożary od bomb zapalających, nosiłem rannych…

21 sierpnia brałem udział w oblężeniu i podpaleniu gmachu PAST-y, które było ostatnim dużym sukcesem Powstania. Pod komendą inż. Ciepłowskiego transportowaliśmy beczki z paliwem i braliśmy udział w oblewaniu ropą i podpaleniu tego obronnego wieżowca. Do najtrudniejszych i najniebezpieczniejszych naszych akcji należała budowa przejścia naziemnego a potem podziemnego w poprzek Alei Jerozolimskich pod obstrzałem z czołgów i z obsadzonych przez Niemców budynków.

Ale i w Powstaniu nie miałem ochoty ujawniania swej tożsamości, bo pamiętałem i te błyski rozpoznania w oku bliźnich, i – czasami – ich skutki. Teraz nie wisiała już nade mną groźba Gestapo, ale groza i tak wisiała w powietrzu – nie tylko ze strony Niemców.

Ktoś, kto nie przeżywał okupacji, nie wie, a wielu z tych, którzy ją przeżyli – nie uświadamia sobie lub nie pamięta, jak niszczący wpływ na podświadomość naszego społeczeństwa, skądinąd przecież tak Niemcom wrogiego, miała systematyczna niemiecka propaganda antysemicka. Trafiała ona niestety na grunt bardzo podatny i dobrze przed wojną przygotowany przez endecję i Kościół.

Na ludzi mniej rozumujących i prymitywnie wierzących zachęcająco działał przykład, jak można bliźnim gardzić, poniżać go, zabić bezkarnie lub z zyskiem wydać na śmierć. A więc nawet w Powstaniu, w AK, nie miałem zamiaru ujawniać swej z takim trudem latami chronionej tajemnicy i chwalić się, że przeżyłem, choć w moim otoczeniu byli i wspaniali ludzie, na czele z organizatorem i dowódcą naszej drużyny, „Transformatorem”, którego szczerze podziwiałem.

Przytoczę tu dwa wydarzenia. Budowałem pod obstrzałem umocnienia strzelnicze na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich, tam gdzie dziś stoi rotunda PKO. Zbliżył się do mnie sierżant – również z opaską AK na ramieniu – przyjrzał mi się i wyciągając pistolet krzyknął „ty Żydzie, Niemcy cię nie wykończyli, ale ja cię wykończę!” Na szczęście on był pijany, a ja dwakroć młodszy od niego. Udało mi się przed nim ujść w ruinach, a jego strzały za mną były niecelne. Ale były!

Pewnej nocy budowaliśmy przejście naziemne, między workami z piaskiem, w poprzek Alei Jerozolimskich, łączące północ z południem śródmieścia. Przyszło wtedy do nas trzech wynędzniałych i obdartych młodych ludzi, oświadczając, że są Żydami, którzy przeżyli i chcą wziąć udział w walce z Niemcami. Kierujący akcją porucznik AK – nie pamiętam, „Leszek” czy „Szary” – dał im od razu bardzo niebezpieczne zadanie, uzasadniając to mniej więcej tak: „pokażcie, że chociaż Żydzi – nie jesteście tchórzami. Wasze życie jako Żydów i tak przecie niewiele jest warte, więc się śmierci nie bójcie. Dzięki nam przeżyliście, więc idźcie teraz pierwsi, może oszczędzi to innych chłopców.”

Ta pogarda i poczucie niczym nieuzasadnionej wyższości (wpojone przez niemiecki przykład i hitlerowską propagandę) pojawiały się nawet u ludzi skądinąd dzielnych i na pozór przyzwoitych. Nie chciałbym tego uogólniać, znam i przykłady przeciwne. Mój przyjaciel, Bogdan Deczkowski („Laudański”) z batalionem „Zośka” ocalił w Powstaniu setki Żydów (głównie greckich) z Gęsiówki, i zostali oni przyjęci jak bracia. A jednak się moim pochodzeniem nie afiszowałem.

Po dwu miesiącach walk nastąpiła jednak kapitulacja – a dla mnie powrót do zagrożenia ze strony Niemców, które wydawało się już tak odległe. Legitymację AK i opaskę powstańczą zakopałem w metalowej puszce, w podziemiu domu Komitetowa 3. W 1945 roku nie zdołałem ich już odkopać spod gruzów.

Wyszedłem z ludnością cywilną 2 października 1944, razem z rodzicami. Nosiłem czapkę listonosza, z Poczty Głównej przy pl. Napoleona i miałem na sobie, jedno na drugim, dwa płócienne ubrania robocze. Na plecach niosłem mały worek z całym moim majątkiem, a były to dwa grube i ciężkie uniwersyteckie podręczniki chemii. Szliśmy szosą krakowską do obozu przejściowego w Pruszkowie, wielokilometrowy, wynędzniały i wygłodzony tłum. Co kilkadziesiąt metrów stali niemieccy żołnierze, tworząc szpaler pilnujących.

Za Okęciem zobaczyliśmy pola – istniała więc jeszcze zieleń w tym szarym, zadymionym świecie! Udało mi się zerwać z pola główkę kapusty i natychmiast ją pożarłem. Im dalej, tym szpaler niemiecki był rzadszy, ale i wzdłuż naszego pochodu, szli pojedynczo pilnujący nas żołnierze. Jeden z nich zapytywał półgłosem: „qui parle français? qui parle français?” Odpowiedział mu mój ojciec, a ten żołnierz pośpiesznie wykrztusił z siebie, że jest Alzatczykiem, że jest ich wielu – Francuzów z terenów wcielonych do Rzeszy, „sercem byliśmy z powstaniem, podziwiamy was, nie strzelaliśmy do was. Wybaczcie, byliśmy bezsilni, rozsiani wśród Niemców. Nie jestem Niemcem, jestem Alzatczykiem…” i już podbiegł dalej, zapytując: „qui parle français? qui parle français?”

Za Raszynem udało nam się uciec, znaleźliśmy pierwsze schronienie na probostwie, w dużej szopie, pełnej warszawiaków. Po zmroku pojawił się w drzwiach żołnierz w niemieckim mundurze i pytał, czy ktoś tu mówi po rosyjsku. Znów zgłosił się mój ojciec, a ja z nim. A ten żołnierz usiadł z nami na progu i wypowiadał w ciemności swoją spowiedź: jest Rosjaninem, wziętym do niewoli, w obliczu śmierci głodowej zmuszonym do służby u Niemców. O Powstaniu mówił podobnie jak przedtem ów Alzatczyk. Nie miał jednak przed sobą nadziei. „W odpowiedniej chwili zrobimy wszystko dla zwycięstwa Stalina. Ale potem i tak z rozkazu Stalina czeka nas śmierć”.

Zamieszkaliśmy – jeśli można to tak nazwać – na skraju Grodziska, w chałupie pana Białka, na siennikach, które rozkładano na noc w korytarzyku, a uciekając w pola, gdy zbliżali się jacyś Niemcy. Ale i to wydało mi się mieszczańskim trybem życia. Zostawiłem rodzicom kartkę pożegnalną i ruszyłem w drogę, chcąc przejść przez front do Rosjan na jednym z przyczółków, utworzonych przez nich na lewym brzegu Wisły. Wędrowałem po wsiach, zawsze z jakimś mizernym towarem, usprawiedliwiającym moją wędrówkę – a to zapałki sprzedawałem, a to chusteczki… Maszerowałem po 30 km dziennie, a raz nawet szmat drogi podwieźli mnie swą ciężarówką niemieccy żołnierze.

Wspomnę tu dwie przygody. Idąc z Milanówka w okolice Piaseczna napotkałem księdza idącego w tę samą stronę. Przez parę godzin dyskutowaliśmy po drodze, a potem on mi zaproponował, żebym został nauczycielem w znanym warszawskim katolickim gimnazjum ks. Archutowskiego, ewakuowanym pod Piaseczno. Była to oferta atrakcyjna, ale odmówiłem. Bałem się wsypy w zbyt katolickim środowisku, no i przede wszystkim chciałem osiągnąć swój cel: dostać się do Rosjan i walczyć z Niemcami.

Innym razem znalazłem nocleg u życzliwych chłopów w Radzanowie, w ziemi radomskiej. Ale okazało się, że są jakieś imieniny, zaprosili mnie do stołu, gdzie było już kilku sąsiadów, wódka, kiełbasa, musiałem opowiadać o Powstaniu. Potem, jak to często bywało, rozmowa zeszła na Żydów. Przeraziła mnie nienawiść tych ludzi do Żydów, wymordowanych przecież na ich oczach. Jeden z chłopów się chwalił: „ja Żyda zawsze rozpoznam – nie pije, nie przeklina – wtedy wiadomo, że to Żyd!”. Rzeczywiście – uświadomiłem sobie – i ja nie mam tego w zwyczaju! Tego wieczora przeklinałem więc i wypiłem tyle, że rankiem szedłem dalej drogą z trudem tylko utrzymując kierunek.

Dotarłem do miasteczka, którego już w ogóle nie było, nikogo nie było. Sterczały tylko osmalone ceglane kominy spalonych domostw. Był to Przytyk, żydowskie przed wojną miasteczko, osławione pogromem w latach 30…

Wysiłki, by się dostać na front na przyczółku warecko-magnuszewskim, zawiodły, Niemcy pilnowali uważnie. Poszedłem więc za Kozienice i Garbatkę, by próbować się przedostać na przyczółek puławski. Tu zostałem nagle pochwycony przez dwu ukrytych żołnierzy – w niemieckich mundurach, ale z szerokimi, mongolskimi twarzami. Gdy usłyszeli mnie mówiącego po rosyjsku – ucieszyli się. „Dalej się nie przedostaniesz, front jest o kilkaset metrów stąd, ale nawet mysz się tam nie prześlizgnie. Masz szczęście, że kapral-Niemiec akurat się oddalił, bo kazałby cię natychmiast rozstrzelać”. Wyprowadzili mnie w bezpieczne miejsce, na tyły niemieckich stanowisk i wskazali kierunek, bym wracał jak najszybciej. Tym razem zawdzięczałem życie temu, że mówiłem swobodnie po rosyjsku.

Zostałem aresztowany w obławie w Radomiu, a po biciu i przesłuchaniu w bunkrze dworcowym wraz z wieloma innymi powieziony do Niemców. Jak się potem domyśliliśmy, Niemcy szukali kolejarzy – niektórzy z nas mieli czapki lub mundury, ja – tę czapkę listonosza, której zapewne nie odróżniano od kolejarskiej. Już na terenie Reichu, koło Kutna, udało mi się wyskoczyć wraz z dwoma innymi chłopcami z jadącego pociągu. Szliśmy o świcie w stronę granicy Generalnej Guberni, ale na jakimś mostku nagle zatrzymało nas Halt! ukrytych pod mostkiem żołnierzy. Wkrótce znalazłem się na Gestapo w Kutnie.

Tam przeszedłem długie i bolesne śledztwo. Przesłuchiwało mnie dwóch: starszy rangą Niemiec i drugi, rudy, piegowaty, mówiący również po polsku, zapewne Volksdeutsch. Udawałem, że niemieckiego nie rozumiem. Niemiec zadawał pytania, a ja miałem chwilę do namysłu, gdy ten rudy tłumaczył na polski.

Żądali, żebym się przyznał, że jestem sowieckim dywersantem, ale potem nagle zaczęli krzyczeć, że jestem Żydem. Tłumaczyłem, że miałem babkę Żydówkę (w prawdziwej przecież metryce Zbyszka Szychowskiego występowała babcia nazwiskiem Hoffmann – a jedna babcia nie skazywała na śmierć!) i po niej ten mój nieszczęśliwy wygląd. Wreszcie powołałem się na owego oficera z warszawskiego Gestapo w al. Szucha, mówiąc, że to on mnie wypuścił po sprawdzeniu mojej rodziny. Rudy gestapowiec powiedział swemu szefowi: „Tam służyłem przed Powstaniem. Ja go przepytam!” – I zaczął pytać o szczegóły.

Podałem więc, tak jak mnie ojciec wyuczył, dziś już przeze mnie zapomniane nazwisko tego oficera, jego wygląd, numer i opis pokoju. W końcu ten rudy rzekł do swego szefa po niemiecku: „Wszystko się zgadza. To był kierownik referatu żydowskiego w Warszawie. Z jego pokoju żaden Żyd żywy nie wyszedł. Nie ma wątpliwości – ten chłopak nie jest Żydem!” I zostałem odesłany do więzienia, ale już nie jako Żyd – jako Polak. A przesłuchujący mnie gestapowcy wcale nie sprawdzili przy tym najbardziej niedwuznacznego dowodu! Usłyszałem jeszcze ostatnie zdanie starszego rangą gestapowca: „Aber er hat solche jüdische Augen…”

Grudzień 1944 spędziłem w więzieniach: w Kutnie (parę dni), resztę miesiąca w Łodzi, na Radogoszczy. W więzieniu w Kutnie podczas „przeglądu lekarskiego” sanitariusz – Polak wskazał mnie umundurowanemu Niemcowi – lekarzowi więziennemu: „To jest przecież Żyd!”. Niemiec uderzył mnie na to silnie w szczękę, tak, że upadłem pod ścianę. Gdy wstałem, sanitariusza już nie było, a ów niemiecki oficer-lekarz odezwał się do mnie życzliwie i pouczył mnie, żebym nie nosił okularów, bo wyglądam w nich bardzo semicko, a nadto – żebym się nie nasuwał na oczy temu sanitariuszowi, bo mnie to może kosztować życie. Ten umundurowany Niemiec świadomie uratował mi życie.

Najstraszniejszym chyba okresem mego życia było kilka tygodni w więzieniu na Radogoszczy w Łodzi. Panował tam głód i terror. W dawnej fabryce na poszczególnych piętrach upchnięto różne grupy więźniów: „polityczni”, „zwyczajni” oraz jeńcy rosyjscy. Doprowadzani czasem pojedynczo lub małymi grupkami Żydzi, ukrywający się po likwidacji łódzkiego getta, byli z miejsca rozstrzeliwani na podwórcu więziennym.

Ja należałem do więźniów „zwyczajnych; byli tu ci, którzy uciekli z robót przymusowych, tacy, których złapano na ulicy po godzinie policyjnej, były ofiary donosów i łapanek, byli przewożeni na „śledztwa” do Gestapo. Wszyscy więźniowie danego piętra (kilkuset) przebywali i spali w zajmującej całe piętro dużej hali fabrycznej. Jej środek zajmowały długie prycze, na których spaliśmy pokotem, ściśnięci tak, że na drugi bok obrócić się mogli tylko wszyscy naraz.

Od przybycia do więzienia przy każdej okazji przejścia („biegiem!”) po szerokich schodach byliśmy bici pejczami z metalowymi końcami przez kordon SS-manów, między którymi biegliśmy w dół, na apel lub z powrotem do sal. Przybywszy na salę pierwszego dnia na Radogoszczy miałem już 5 krwawych szram na ogolonej głowie.

W katowaniu więźniów celował SS-man, Volksdeutsch zwany „Józiem”. Cieszył się, gdy uderzając pejczem po głowie biegnącego więźnia zdołał wybić mu oko. On też dokonywał często egzekucji więźniów pod gruszą, rosnącą na więziennym podwórcu i katował za drobne „przewinienia”. Straszne były ciągłe apele, selekcje i publicznie wymierzane upokarzających i okrutnych kar.

Kilkakrotnie wyprowadzano mnie do katorżniczej pracy na terenie ruin łódzkiego getta. Ładowaliśmy cegły na wóz i przewoziliśmy je, zaprzężeni do wozu zamiast koni. Było to jednak bezpieczniejsze od przebywania w tym czasie w więzieniu, gdzie w każdej chwili groziła śmierć lub kalectwo.

29 grudnia 1944 zostałem wywieziony transportem do obozu więziennego na Sikawie w Łodzi. Jak się potem dowiedziałem, był to ostatni transport z więzienia na Radogoszczy. Wkrótce potem, uchodząc przed Rosjanami, Niemcy zwieźli na Radogoszcz więźniów z innych więzień, zamknęli i podpalili. Spalono tam wówczas żywcem ok. 3000 ludzi!

Na Sikawie, w reżimie więziennym, byłem przed i po Nowym Roku 1945. Było to tylko kilka dni, ale zapamiętałem je na zawsze. Przyjazd, apel, bicie – zwykła w niemieckich więzieniach procedura, a potem wpędzono nasz transport do celi, nazywanej cugantką. Na dworze był silny mróz, – 20°.

Do naszej celi, jakieś 4×6 m, w niskim betonowym budynku, dopychano okrutnym biciem bykowcami coraz to nowych zrozpaczonych i przerażonych więźniów. Pomimo strasznego mrozu, w celi zrobiło się gorąco i duszno, a przede wszystkim potwornie ciasno. Staliśmy – chyba ze stu ludzi – gęsto ściśnięci jeden przy drugim, nie było możliwości nie tylko by zasnąć na leżąco, ale nawet by usiąść lub przykucnąć. Przepchanie się do jedynego kibla było prawie niemożliwe.

Okratowane okienko było jedno, malutkie. Duchota wciąż rosła. Wypuszczano nas tylko rano i wieczorem na apel; wtedy też była szansa szybkiego skorzystania z latryny i kranika z wodą. Wreszcie po apelu dostawaliśmy trochę zupy lub kawałek chleba i „kawę”. A potem znowu upychano nas biciem do tej strasznej celi.
W skrajnym zmęczeniu wywalczyłem sobie miejsce, by przykucnąć między nogami mych towarzyszy niedoli – wywalczyłem to siłą, bo musiałem choć przysiąść na chwilę.

Był to jeden z najbardziej upokarzających momentów mego życia. Przemocą, bijąc się o to brutalnie, zgniotłem jeszcze trochę moich sąsiadów, którzy przecie – tak jak i ja – ledwo żyli. Po raz pierwszy czułem się nie jak człowiek, ale jak zaszczute zwierzę. Dotąd się tego wstydzę. W cugantce, dusząc się w gorącu i ścisku, spędziłem dwie doby.

Równocześnie jednak z za betonowej ścianki słyszeliśmy wciąż dziwne odgłosy bie- gania, tupania i donośne krzyki rozpaczy. Okazało się, że to trzej Niemcy, uwięzieni za jakieś przestępstwa. Musieli oni być trzymani – jako rasa wyższa – oddzielnie od polskich Untermenschów. Zamarzali więc w swej pustej celi na tym 20-stopniowym mrozie, biega- jąc w kółko… zazdroszcząc nam ciepła i przeklinając swój los.

4 stycznia 1945 przeniesiono mnie do „więzienia przejściowego” przy ul. Kopernika w Łodzi, potem do obozu przejściowego koło Pabianic. Tam wreszcie, po paru dniach, usłyszeliśmy zbliżający się huk armat. Ruszyła rosyjska ofensywa! 18 stycznia, gdy front się zbliżał, SS-mani uciekli, przekazując obóz Wehrmachtowi. Niemiecki pułkownik zebrał nas i oświadczył, że jesteśmy wolni. Każdy dostał i musiał pokwitować swój depo- zyt więzienny („żebyście wiedzieli, że Niemcy nie są złodziejami…”). Otrzymałem swój zegarek i portfel z pieniędzmi. Nie było tylko mojej Kennkarty, za to dostałem dokumenty więzienne i obozowe. Mam to do dzisiaj.

Uciekłem do pobliskiej wsi. Front był coraz bliżej, grzmiała artyleria, karabiny maszy- nowe, ostrzał z samolotów. Widzieliśmy uciekające oddziały niemieckie. Ostatni z ucie- kających (straż tylna?) to byli, ku mojemu wstydowi, żołnierze w czarnych mundurach SS z napisem POLEN!

Wyzwolenie

W nocy do chałupy, w której nocowałem, przyszli Rosjanie. Wyzwoliła mnie – kuch- nia polowa! Sowiecki oficer uściskał mnie, był bardzo serdeczny – ale po chwili kazał mi oddać zegarek. Gdy mu tłumaczyłem, że dopiero-co zwrócili mi go Niemcy, wyjął pistolet i dał mi 5 minut do namysłu. Wybrałem życie.
Ruszyłem w stronę Łodzi, by jak najszybciej dostać się do Grodziska, do rodziców. W Pabia- nicach tego pierwszego dnia wolności właśnie rozwieszano flagi. Flagi, ku memu zaskoczeniu, były czerwono-biale. Zapytałem o to jednego z dozorców. Rzekł: milicja kazała. Powiedzieli, że teraz, czerwone będzie na wierzchu! I to okazało się na długie lata prawdą.

Szedłem dalej, ale było mi coraz trudniej. Na przedmieściach Łodzi, w Rudzie Pabia- nickiej, jakieś dobre kobiety wzięły mnie półprzytomnego z ulicy i położyły do łóżka. Miałem wysoką gorączkę, jak się potem okazało – dyfteryt. Leżąc w łóżku miałem jeszcze okazję posłuchać opowieści, którą przed gospodarzami chwalił się stacjonujący u nich sowiecki oficer. Służył w wywiadzie, był spadochroniarzem na tyłach niemieckich. „Gdy lecieliśmy za front, wyszukaliśmy wśród nas kolegów-Żydów, odebraliśmy im spadochro- ny i wyrzuciliśmy ich z lecącego samolotu! Bo my Żydów nie potrzebujemy!”

Zrozumiałem, że wyzwolenie od Niemców nie zdjęło ciążącego na nas przeznaczenia narodu wybranego. W rok później mój stryj, który uratowawszy się na Węgrzech powró- cił do swego domu w Zielonkach pod Krakowem, został zastrzelony. I w Polsce i w Rosji brano tym nielicznym Żydom za złe, że przeżyli.

Rankiem przewieziono mnie furką do szpitala (na Radogoszczy, niedaleko spalonego więzienia) i tam leżałem bez sił przez kilka tygodni. Gdy wyszedłem, nogi mi odmawiały (jeszcze długo) posłuszeństwa. Na dworcu chciałem jechać w stronę Warszawy – ale nie miałem siły dźwignąć się do pociągu. Po wielu godzinach jacyś dobrzy ludzie mi pomogli. Dojechałem do Grodziska i dotarłem nocą – jak duch zmartwychwstały – do czekających wciąż na mnie rodziców. A było to już w miesiąc po wyzwoleniu.

Potem starałem się o tych latach zapomnieć. Studiowałem, zostałem chemikiem, jako chemikowi udało mi się w życiu coś zdziałać. Osiągnąłem wszystko, czego człowiek nauki może sobie w Polsce wymarzyć – tytuły, nagrody, medale. Nie zaszkodził mi nawet odczu- walny dookoła antysemityzm. Starałem się być uczciwy i szczery, co nieraz utrudniało mi życie. Ożeniłem się bardzo szczęśliwie – właśnie mamy półwiecze naszego małżeństwa. Mamy córkę i syna, z których jesteśmy dumni, troje wnuków, w których pokładamy swe nadzieje. Żyję niespodziewanie długo i dopiero teraz, po pełnym aktywności życiu, powracam pamięcią do przeszłości.

Przez pierwszych 15 powojennych lat budziłem się w nocy z krzykiem, bo wciąż śniło mi się moje śledztwo na Gestapo w Kutnie. Potem pojechałem na kilka miesięcy jako amerykański stypendysta do Niemiec. Na uniwersytecie w Stuttgarcie poznałem zupełnie innych Niemców, uczonych z kręgu bliskiego ściętemu przez hitlerowców toporem pasto- ra Dietricha Bonhoeffera. Jestem z nimi po dziś zaprzyjaźniony. I odtąd – nie miałem już więcej snów o Gestapo.

 

(Z teczki 7505, IPN-Łódź, Protokół przesłuchania na Gestapo w Kutnie – tłumaczenie)

Kutno, 8.12.1944

Przyprowadzony Polak Szychowski, Zbigniew ur. 14.l.28 w Switarzowie, katol., kawaler, uczeń zam. w Warszawie, ul. Saska 91

ostrzeżony, podaje jako prawdę co następuje:

Przed polskim powstaniem byłem z rodzicami. Po kapitulacji poszedłem do wuja w Grodzisku, w GG. Z początkiem grudnia pojechałem do Radomia, by u krewnych szukać wiadomości o moich rodzicach, którzy zaginęli od czasu powstania. 6.12.44 zna- lazłem się na dworcu w Radomiu. Zostałem aresztowany przez policję kolejową bo nie mogłem okazać książeczki pracy. 7.12 zostałem przydzielony do transportu robotników do Rzeszy. Było nas 9, mieliśmy pod strażą 3 kolejarzy jechać w kierunku Berlina. Z tego co wiem, mieliśmy dotrzeć do Wilheimshagen koło Berlina. Kolejarze zabrali nasze ken- nkarty. Już koło Skarżyska jeden z Polaków wyskoczył z pociągu. Koło Koluszek drugi z Polaków uciekł z transportu. W Łodzi kierownik transportu wymienił nasze pieniądze. Gdy koło godz. 21.30 zbliżaliśmy się do Kutna, zauważyłem, że pilnujący nas kolejarz zasnął. Dwaj pozostali kolejarze byli w sąsiednim przedziale. Wykorzystałem tę okazję, by razem z 2 kolegami uciec z transportu. Stało się to możliwe, gdy pociąg przyhamo- wał. Chcieliśmy się udać z powrotem do GG i szliśmy wzdłuż torów. Gdy zbliżyliśmy się do jakiegoś mostu, zostaliśmy ujęci przez strzegącą go straż Wehrmachtu.
Posiadane przeze mnie obrączki (złote) otrzymałem od pani Haliny Kowalskiej, War- szawa, Komitetowa 3, u której się zatrzymałem w czasie powstania. Ponieważ miałem niewiele pieniędzy, mogłem je sprzedać i zużyć pieniądze na moje potrzeby.
Zapytywany ponownie na temat moich personaliów, przyznaję, że moja babcia ze strony matki była Żydówką, podczas gdy mój dziadek był Polakiem. Ze względu na moje pochodzenie byłem już kilkakrotnie na Gestapo w Warszawie, pokój 206. Tam wyjaśniono mi, że nie zaliczam się do Żydów i zostałem zwolniony.
Wszystko to jest prawdą i nic więcej w tej sprawie podać nie umiem.

(podpis: Szychowski Zbigniew)

Fragment autobiografii p.t. „W skorodowanym zwierciadle pamięci” opublikowanej w„Kwartalniku Historii Nauki i Techniki” nr 2/2005, Warszawa 2005.

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu