Dzieci Holocaustu mówią:
Helena Antonowicz
urodzona w 1926 r.

Często myślę o przeszłości

Przed wojną mieszkałam w Warszawie, w biednej dzielnicy żydowskiej na ulicy Stawki, na czwartym piętrze. Mieszkanie było skromne – jeden duży pokój z dużą kuchnią.

Było nas troje dzieci i rodzice. Ojciec miał na imię Jakub, chociaż jego żydowskie imię było Joel, ale zawsze był Jakub. Mama była Bajla i tak tatuś mówił na mamę, siostra była Lola, a najmłodsza Irka. Ja zawsze byłam Hela. Nasze nazwisko: Judelejb.

Lola była starsza ode mnie o dwa lata. Irka, młodsza o sześć lat, w chwili wybuchu wojny miała iść do szkoły. Wojnę przeżyła tylko Lola, obecnie nazywa się Aleksandra Wolf (z męża).

Przed wojną chodziłam już do szkoły powszechnej, która mieściła się na Placu Parysowskim, blisko mojego domu. To była publiczna szkoła żydowska, z wykładowym językiem polskim. Nauczycielkami były Żydówki i nie-Żydówki, a większość dzieci raczej nie znała żydowskiego.

U mnie w domu rozmawiało się głównie po polsku, ale po żydowsku też.Ponieważ to była dzielnica żydowska, więc sąsiedzi mówili po żydowsku, także ja, chociaż nie doskonale. Nie mówiłam po żydowsku tak dobrze jak po polsku, nie umiałam czytać ani pisać, ale rozumiałam. Jeszcze trochę pamiętam żydowski, zwłaszcza piosenki, śpiewane przez moją babcię.

Zna­łam tylko jedną babcię – matkę mojego ojca.Pozostali dziadkowie już nie żyli. Moja babcia ze strony matki umarła chyba w czasie pierwszej wojny, bo wiem, że moja mama była zawsze sierotą. Nie wiem, kiedy umarł dziadek. Pamiętam zdjęcie dziadka ze strony matki. A więc znałam tylko jedną babcię. Babcia była chyba wierząca, ponieważ pamiętam, że nosiła perukę. Niestety, nie pamiętam czym się zajmowała i z czego żyła. Kiedy była już starsza, chyba utrzymywały ją dzieci. Jak umarła, miała siedemdziesiąt czte­ry lata, a ja miałam wtedy dziesięć.

Dzieciństwo swoje oceniam jako szczęśliwe, bo jak się jest dzieckiem to każde wydarzenie wydaje się być szczęściem: nowa sukienka, nowe buty na ślub cioci Loli, najmłodszej siostry ojca. Na to wesele poszłam ze swoją sio­strą. Byłyśmy wystrojone w białe sukienki, kokardy. Podczas przyjęcia zja­dłam kawałek tortu i od razu zwymiotowałam, bo zawsze miałam wrażliwy
żołądek. Czułam się na tyle źle, że całe wesele przespałam i nie mogłam póź­niej niczego opowiedzieć moim koleżankom.

Wśród nich była Rózia Kiel­manowicz, Sala Włosowicz, Cukier, ale imienia jej nie pamiętam…A miałam jeszcze koleżankę, z tej samej ulicy, z którą razem przygotowywałyśmy się do egzaminu do szkoły średniej. Miała na imię Hancia. Chyba żadna z nich nie przeżyła.
Ona była starsza ode mnie, a nawet od mojej siostry, ale ją pamiętam, bo miała charakterystyczną urodę. Ona mnie nie poznała, ale dogadałyśmy się, że chodziłyśmy do tej sa­mej szkoły. Okazało się, że obie mieszkamy na Saskiej Kępie. Później nasze drogi się rozeszły.

Wracając do czasów przedwojennych, to chcę powiedzieć, że moje życie było bardzo przyjemne i bardzo wesołe. Na święta dostawałam nowe sukien­ki, nowe pantofle i szłam na podwórko się pochwalić. Stroiłam się w każdy piątek wieczorem, na szabat.

Podczas kolacji było lepsze jedzenie, obowiąz­kowo ryba faszerowana, rosół z makaronem, kura, chała i ciasto. Mama za­palała świece, modliła się i zawsze płakała. To był dla nas bardzo uroczysty wieczór.Chociaż nasz dom nie był religijny, ale obyczaje żydowskie i jedze­nie koszerne było zachowane. Mieliśmy osobne naczynia do potraw mię­snych i osobne do mlecznych. Oczywiście do wojny, bo w czasie wojny, jak już nic nie było do jedzenia, to się tego wszystkiego zaniechało. W szabat nie jadło się chleba, tylko macę. Ojciec był obojętny religijnie, ale ze wzglę­du na mamę zachowywał tradycję.

 

Bardzo dobrze wspominam też seder na Pesach. Ojciec nie był religijny, ale był na pewno wychowany w chederze, wiem to, bo znał modlitwy i umiał śpiewać pieśni religijne. Bardzo cieszyły­śmy się z siostrami na Pesach. Przed świętami należało dokładnie posprzątać i wymieść wszystkie okruszki. Mama je wygarniała mojej siostrze z teczki, bo ona zawsze jakieś resztki kanapek zostawiała. Wytrząsała, żeby nie było broń boże okruszyny chleba. I była uroczysta kolacja. Jeszcze do dzisiaj pa­miętam niektóre słowa modlitwy. Uchylało się drzwi i wpuszczało Mesjasza, bo taki był obyczaj. I to zachowało się w mojej pamięci.Bardzo dobrze wspominam też seder na Pesach.

Chociaż nie byliśmy bogaci, to nie żyliśmy w nędzy. Właścicielem domu, w którym mieszkaliśmy, był Żyd i większość lokatorów, to byli Żydzi. Ale było też kilka rodzin polskich. Był taki Edek, który mnie zawsze zaczepiał, ale ja się wstydziłam powiedzieć o tym mamie. Zaczepiał mnie po prostu jak dziewczynę. W końcu powiedziałam, że on mnie zaczepia. I mama poszła do jego matki, i zapytała dlaczego mnie bije, to on odpowiedział: „Ja jej nie biję, tylko zaczepiam”. On był niewiele starszy ode mnie. To zaczepianie to było… podnosił mi sukienkę i takie rzeczy.Chłopak bez ojca wychowywany

Z dziećmi dozorcy znaliśmy się i rozmawialiśmy często. Poza tym jak wyjeżdżało się na letnisko, bo latem zawsze wyjeżdżaliśmy, to też mieliśmy kontakt z polskimi dziećmi. Składaliśmy się z rodziną przeważnie na jakiś pokój z werandą. Bo to taka moda była, że wyjeżdżało się na daczę – tak się przed wojną mówiło.

Pamiętam, w trzydziestym dziewiątym roku, poznałam dziewczynkę w moim wieku. Ja byłam wychowana w bardzo skromnych warunkach, ale nigdy nie zaznałam ani głodu ani nędzy. Pamiętam tę dziew­czynkę do dziś. Razem chodziłyśmy cały dzień i gadałyśmy i ona mówi: „Już piąty kawałek chleba z solą jem, już szósty kawałek chleba z solą jem”. Ona jadła tylko chleb z solą, bo niczego innego nie miała.

Rodzice pracowali w Warszawie. To było pod Wołominem. I ona była cały dzień sama w tym domu i niczego innego do jedzenia nie miała, tylko chleb z solą. A miała jeszcze małego braciszka, którego pilnowała sąsiadka. Powiedziałam mamie, że ona je tylko chleb z solą. To mama tam poszła; nie wiem, czy tam coś zaniosła, czy nie. Ale mówiła, że ten obiad, który jej mama gotuje, to jest ryż na wodzie z kostką maggi – to był obiad dla rodziny. Taka była nędza na podwarszawskiej wsi.

I ja się wtedy z tą straszną nędzą zetknęłam. Chociaż była też nędza w żydowskich domach. U nas było biedne podwórko i biedni ludzie, którzy ciężko pracowali. Od rana do wieczora na podwórku rozle­gały się krzyki: „Handełe, handełe, handełe. Ostrzenie noży! Wprawianie szyb! Szmaty kupuję”! Czego tam nie było…? Komedianci przychodzili. Rozkładali jakiś chodniczek i sztuki różne na podwórku wyczyniali. Grali tam na jakichś instrumentach. I ja się wychylałam z okna, rzucałam zawinięte w papierek pięć groszy. Uważałam, że jestem bardzo szczęśliwa i że jest mi bardzo dobrze.

Moja szkoła, jak już mówiłam, też była w dzielnicy żydowskiej, na Placu Parysowskim, z tym, że tam było więcej domów polskich. Jak kiedyś wychodziłam ze szkoły to mi smarkacz jakiś wepchnął kulę śniegową za kołnierz. Poskarżyłam się nauczycielce, nazywała się Senioch. To była szlach­cianka podolska. Ja to potraktowałam jako wybryk antysemicki, ponieważ ten chłopak wiedział, że chodzę do żydowskiej szkoły, a ona powiedziała: „Nie, to cieszą się z zimy”.

Często też chodziłam do Ogrodu Saskiego i za­chowywałam się głupio, bo jak krzyczeli, że biją Żydów, to cóż ja, smarkata, taka może dziewięcioletnia, blondynka, niebieskooka, pierwsza uciekałam na oślep. Chociaż, prawdopodobnie, mnie by nie bito i nie rozpoznano by pewnie, że jestem Żydówką. Ale pierwsza uciekałam. Potem mówiono, żeby cukierków z ziemi nie podnosić, bo w żydowskiej dzielnicy antysemici rzu­cają zatrute cukierki. Zresztą ja bym i tak nie podniosła cukierka z ziemi. Nie byłam aż tak naiwna i tak głodna.

Poza tym kiedyś, pamiętam, że uciekaliśmy w nocy z naszego mieszkania do mieszkania cioci, bo był krzyk, że rzucono jakąś bombę na podwórko, bo to podwórze to była studnia. Typowy dom warszawski. Ogromna kamienica pięciopiętrowa, cztery oficyny. Ponoć w tę studnię rzucono jakąś bombę. Czy cuchnącą, czy z jakąś trucizną…Ja byłam wtedy zupełnie mała, ale pamiętam , że mama na siłę nas wyciągała, to było w zimie; ubierała nas i uciekłyśmy do cioci. A czy to była bomba, do dziś nie wiem. Tylko to, prawdopodobnie, nie było tak toksyczne, jak nam się wydawało. A rano wróciliśmy do domu.

Przed wojną moja rodzina była bardzo liczna. Zarówno ze strony ojca jak i matki. Ojciec miał dwóch braci i dwie siostry, matka miała cztery siostry i dwóch braci. Jeden z nich był w Ameryce, drugi – Benjamin, najmłodszy mieszkał w Warszawie, na Woli. Miał chyba trzech synów, a każdy z nich miał po kilkoro dzieci. Z tej rodziny nikt nie przeżył.

Wiem tylko o jednej kuzynce, bo później, kiedy po wielu latach odszukałam rodzinę w Ameryce, to dowiedziałam się, że ona mieszka w Izraelu. Nie zachowali jej adresu, ale nazwisko pamiętali. Jak byłam w Izraelu i szukałam bliskich przez telewizję, to podałam to nazwisko. Zgłaszały się różne osoby, ale żadnego kontaktu nie udało mi się nawiązać.

Mimo różnych trudnych sytuacji, aż do wybuchu wojny żyło nam się spokojnie. Pierwszego września 1939 r pierwsze bomby padły na Warszawę, a nasze życie zmieniło się diametralnie. Mama, tak jak wszyscy, zaczęła robić zapasy. W pierwszych dniach września głodu się nie odczuwało, ale już w połowie września rodzice stali w kolejce po chleb, na Parysowskiej, tam była piekarnia. A my, trzy siostry siedziałyśmy w domu.

Mieszkałyśmy, jak mówiłam, na czwartym piętrze. Gdy zaczęły walić bomby, to czuło się je dosłownie nad głową, jedna za drugą. To były dziesiątki bomb… Zrzucali lotnicy, a my, tak jak stałyśmy, w kapciach, w samych sukienkach, uciekały­śmy. Zamknęłyśmy mieszkanie i uciekłyśmy. Już więcej do tego mieszkania nie wróciliśmy, tak samo jak większość lokatorów. Dom się palił. Rodzice, w tej kolejce po chleb usłyszeli, wybiegli nam naprzeciw, ale do domu nikt już nie śmiał wejść.

I wtedy od razu zostaliśmy nędzarzami. Nie było ani w co się ubrać ani co jeść. Nic. Wszystko, co mieliśmy, zostało w domu. Nie mieliśmy wielkiego majątku, ale dom był zasobny w bieliznę, w ubrania, w pościel, w piękne kapy, obrusy, naczynia… I to wszystko spłonęło. Tak, że zostaliśmy dosłownie nago i boso. Dla mnie właściwie wtedy zaczęła się nasza nędza.

Najpierw uciekliśmy do cioci Loli. U niej wszyscy przenocowaliśmy na
podłodze. Rano nakarmiła nas ryżem z cukrem, a potem poszliśmy do cioci Heni, bo to była nasza najbliższa rodzina. To była siostra mojej mamy, nie miała własnych dzieci i mieszkała blisko nas, więc właściwie żyła razem z nami. Razem z mamą gotowała.

Mieszkała z mężem w jednym pokoju, więc w tym dużym pokoju zamieszkaliśmy w siedem osób. Nie było za bar­dzo z czego żyć, ale jakoś żyliśmy. Właściwie jeszcze przed zamknięciem getta myśmy już umierali z głodu, bo nie było jak zarobić. Przed wojną oj­ciec miał kiosk z gazetami, ale w czasie wojny nie było już gazet. Był tylko „Nowy Kurier Warszawski”. Zaraz zaczęły się niemieckie gazety, to w ogóle się na tym nie zarabiało.

Z początku, tam gdzie ojciec miał kiosk, były bary­kady. Ojciec otworzył inny kiosk, ale z tego w ogóle nie dało się żyć. Nie star­czało nawet na bochenek chleba. Więc z siostrą zaczęłyśmy pracować. Moją pierwszą pracą tzw. Litografia, która drukowała dla fabryki Wedla opako­wania na cukierki karmelki i inne. Drukarnia mieściła się na terenie, który miał z czasem należeć do getta, więc starano się zdążyć zrobić jak najwięcej opakowań i przyjmowano wszystkich do pracy. Nawet trzynastoletnie dzieci. Na noc też.

Tak wyglądała moja pierwsza praca: duże arkusze opakowań na karmelki i inne cukierki nakłuwało się na szpikulce. Dwie z nas siedziały przy bardzo dużym stole. Nakłuwało się tak, żeby było równo i potem ja­ koś zdejmowało z tego szpikulca, a krojczy na maszynie to ciął na papierki do cukierków. Tam pracowałam ze dwa dni i parę złotych zarobiłam.

Moja siostra, która już miała skończone trzy klasy gimnazjum, bo bardzo mło­do rozpoczęła naukę, zaczęła uczyć dzieci. Chodziła uczyć te dzieci i miała wiecznie odmrożone nogi, bo ta pierwsza zima w czasie wojny była straszna. Nie miałyśmy się w co ubrać, chociaż przecież rodzina nam trochę dała, ale wiadomo że nikt nie odda rzeczy lepszej tylko gorszą. Takiej dziewczynki jak ja w ogóle w rodzinie nie było, więc ja ubrania nie miałam. Dla starszej siostry jakiś tam przyodziewek się znalazł. Kupiono nam tzw. deszczówki, to były gumowe buty, więc w tę pierwszą zimę wkładałyśmy kapcie w te buty. Siostra i tak miała zawsze odmrożone nogi.

Ja sprzedawałam gazety na uli­cy, póki nie było getta, to naprzeciwko Hotelu Bristol. Stałam i krzyczałam: „Nowy Kurier Warszawski”, nie wstydziłam się wcale. Ale nawet jak się sprzedało sto gazet, za to nie można było kupić nawet bochenka chleba, bo to chyba był grosz zarobku na gazecie. Chleb wtedy już bardzo zdrożał. Ceny już były inne niż przed wojną.

Mój ojciec ciężko chorował, pracował tylko wujek, więc dobrze nam się nie wiodło, a jak się zaczęło getto, to już było całkiem źle. Z siostrą nie chciałyśmy nosić opasek, a zwłaszcza sprzedawać w nich gazet. Przez pewien czas jakoś nam się to udawało.

Po zamknięciu getta życie stało się tragiczne. W getcie byłam do 1941 roku. Pamiętam trupy na ulicach, trupy, trupy, trupy. Mama mówiła o bliskich znajomych, ludziach którzy wcześniej żyli na jakimś poziomie, że widziała ich teraz żebrzących. Nam żebranie nie przyszło do głowy, zresztą więcej było żebrzących niż dających jałmużnę.

Widziałam ludzi żółtych, opuchniętych z głodu, nawet mój wujek tak wyglądał, a wydaje mi się, że to on utrzymywał naszą rodzinę i wszyscy żyliśmy z jego marnych groszy. Miałam trzynaście, czternaście lat i nie jestem pewna czy faktyczne tak było, ale do dziś tak mi się wydaje. Jeśli już było coś do jedzenia, to najwyżej postna kasza, tylko z solą, bardzo brakowało nam cho­ciaż odrobiny tłuszczu.

Najstraszniejszy był dla nas głód, bo jeszcze nie czuło się zagrożenia śmiercią. Były jeszcze jakieś kartki dla Żydów i mikroskopijne ilości jedzenia. To było za mało, żeby żyć, jednak za dużo, żeby umrzeć. Wiem, że w getcie było wszystko, że byli ludzie, którym się bardzo dobrze powodziło, dobrze się odżywiali i nawet bawili. U nas jednak była nędza. Marzyłam o suchych ziemniakach, bo jak się kupiło kilo ziemniaków, to się to rozgoto­wywało i robiło z tego zupę, żeby starczyło dla wszystkich. A ja marzyłam, żeby te ziemniaki zjeść na sucho. Chleba nie jedliśmy, bo był już za drogi. Pod sam koniec, zanim wyszłyśmy z getta to już i na ziemniaki nie było nas stać. Pamiętam, że były tylko buraki. Mama i ciocia ścierały ze dwa buraki na tarce, gotowały, soliły, dodawały trochę sacharyny i to się piło, czy jadło – trudno powiedzieć.

Poza trupami, pamiętam z getta wynędzniałe dzieci. Wyglądały tak, jak później w telewizji oglądałam afrykańskie dzieci. Takie wynędzniałe, wyglą­dające jak staruszki. Ani ja ani moja siostra tak nie wyglądałyśmy. Byłyśmy tylko przeraźliwie chude, blade, a włosy zrobiły nam się białe. Ojciec właści­ wie już nie wstawał, był bardzo słaby. Ludzie sprzedawali stare buty, byle co, jeden talerz, jedną szklankę, żeby chociaż parę groszy dostać. Mama brała ręcznik cioci, chociaż tych ręczników nie było za dużo i szła sprzedać na targu, a wracała z paroma ziemniakami lub połówką chleba, na tyle osób. Tak wyglą­dało nasze życie.

Jeszcze robiło się szczotki. Pracowałam z siostrą, bo siostra straciła poprzednią pracę. Wcześniej, jak mówiłam, uczyła dzieci w żydow­skich domach, ale te domu ubożały i rodziców nie było stać nawet na zapłace­nie tych nędznych groszy nauczycielce. Szkół żydowskich przecież nie było. Ta produkcja szczotek nazywała się „podrat”, nie wiem czy to jest jakieś rosyjskie czy żydowskie słowo, ale pochodzi chyba z rosyjskiego. Szczotki robiłyśmy dla Niemców, a wyglądało to tak: leżało uporządkowane końskie włosie i deseczki z otworkami, był taki jakby warsztacik, taka szpula z cienkim drutem, to się brało trochę tego włosia, robiło się pętelkę z tego drutu, nawlekało na dziurki, przeciągało i tak robiło się szczotkę.

No ale my byłyśmy wynędzniałe, głodne, więc słabo wydajne. Bardzo mało tych szczotek robiłyśmy. Nie chciano nas trzymać, bo się nie opłacało, ale z litości jakiś czas nas trzymano. Zarobek był taki, że nie starczało na bochenek chleba, nawet jeśli we dwie pracowałyśmy cały dzień. Z tego okresu jedną rzecz pamiętam, do dziś jest mi przykro. Pew­nego dnia poszłam do domu a siostra została w tej pracy. Poszłam tej zupiny jakiejś zjeść, bo dostałam odrobinę zupy dla siebie i dla niej. Ciocia Henia na­lała mi zupy do małego garnuszka. Kiedy niosłam ją siostrze, nie mogłam się opanować i prawie wszystko zjadłam, zaniosłam jej tylko resztkę. Przykro mi do dziś. Później nawet już tej pracy nie było. Pomyślałam więc o wyjeździe.

Moja siostra miała koleżankę Rózię, chodziły razem do gimnazjum. Jej ojciec był dobrym krawcem. Przed wojną mieli ładne mieszkanie, ład­niejsze niż nasze. Jej rodzice wyjechali do Białej Podlaskiej, bo widocznie stamtąd pochodzili. Uznali, że jakoś łatwiej będzie tam żyć. Rózię zostawili w Warszawie, ponieważ ona tutaj niańczyła dziecko swojej koleżanki i chociaż grosze, ale jednak coś zarabiała. Po pewnym czasie jej praco­dawcy nie mogli jej dłużej płacić, więc postanowiła pojechać do rodzi­ców, a my z nią.

Wiedziałyśmy tylko, że w Białej Podlaskiej mieszka jakaś nasza dalsza rodzina, której w ogóle nie znałyśmy. Łatwo było zdecydo­wać się, jednak wydostać się z getta i mieć za co pojechać, już trudniej. To był czterdziesty pierwszy rok, wtedy JOINT dawał jeszcze jakąś starą odzież. Nasz ojciec dostał jakieś pantofle. Pamiętam do dziś, że to były wiśniowe półbuty, przyzwoite jak na owe czasy. Używane, ale przyzwo­ite, półbuty zapinane na klamerkę. Mama sprzedała te pantofle, żeby było za co wyjechać, więc właściwie dzięki JOINT-owi ja żyję.

Umówiłyśmy się z Rózią na przystanku tramwajowym na ulicy Zamenhofa, róg Gęsiej. Numeru tramwaju nie pamiętam, ale wiem że jechał przez getto. Mimo że, na terenie getta nie można było się zatrzymywać, to w tym miejscu tramwaj zwalniał.Mama odprowadziła nas na przystanek. Byłam ubrana w jakieś szmaty, poza tym byłam chuda jak szczapa. Siostra miała trochę przyzwoitsze ubranie. Rózi mieszkanie się nie spaliło, więc miała się w co ubrać. Kiedy wsiadłyśmy do tego tramwaju, od razu podszedł do nas jakiś chłopak, żeby dać mu pięć złotych dla motorniczego, za to, że pozwolił nam wsiąść. To była wtedy dla nas bardzo duża kwota. Jak już wsiadły­śmy, siedziałyśmy jak trusie.

Wysiadłyśmy nie przy Dworcu Wschodnim, tylko przystanek wcześniej, bo byłyśmy wielkie konspiratorki. Od razu do mojej siostry podszedł jakiś szczeniak, żeby dała mu pieniądze, bo inaczej ją zadenuncjuje. To był taki trzynasto- może czternastolatek. Wystarczy­ło mu dać w ucho, ale kto mu miał dać w to ucho. Przecież bałyśmy się strasznie. Nic by jej nie zrobił, ale krzyczałby za nią „Jude! Jude!”, to wy­ starczyłoby, żeby ktoś się nią zainteresował. Dała mu tą resztkę nędznych groszy, które miała. Na szczęście na bilet jeszcze starczyło.

Weszłyśmy na Dworzec Wschodni, kupiłyśmy bilety i tak łaziłyśmy po tym dworcu. Siostra z Rózią poszły na peron. Ja chwilę później, pociąg był już tak zapchany, że w ogóle nie było mowy, żeby do niego wsiąść. Siostra mnie zobaczy­ła i krzyczy: „Hela! Hela!”, więc ja wiedziałam, że ona jest w pociągu. Wyobrażam sobie z jakim uczuciem, ona, starsza, zostawiła mnie. No ale co miała zrobić. Następny pociąg był dopiero wieczorem, więc ja do wie­czora kręciłam się w okolicy. Teraz wiem, że to była ulica Brzeska, ale ja Pragi wtedy nie znałam. Kręciłam się więc po tej Brzeskiej aż do zmroku i wsiadłam do mniej zapchanego pociągu.

Przyjechałam szczęśliwie do Białej Podlaskiej. Siedzę na dworcu skulona, wieczorem, nikt na szczęście na mnie nie patrzy, ale już była godzina policyjna, więc siedzę nie tylko ja jedna. Przed szóstą rano przyszła po mnie siostra z koleżanką. Poszłyśmy do tych ciotek, których adres miałam od kuzyna. On najpierw nie chciał mi go dać, bo powiedział, że oni sami nie mają z czego żyć, ale ojciec go przekonał: „Przecież przenocować chyba będą mogły na podłodze”.

Kiedy tam dotarłyśmy , okazało się że w mieszkaniu była też siostra babci, o której istnieniu zupełnie nie wiedziałyśmy. Tak więc mieszkali tam: babci siostra i babci szwagierka oraz jeszcze jakiś kuzyn. Nocowałam na stole, bo nie było gdzie. Na kolację dostałam pajdę chleba z marmoladą z jagód. Boże, to był szczyt szczęścia! To prawdopodobnie było osłodzone sacharyną, ale jagody, owoc którego nie widziało się tyle czasu .. . i pajda chleba, więc to było coś niesamowitego! Potem na obiad były suche kartofle z ogórkiem. To też było wydarzenie, suchy kartofel!

 

Od razu po przyjeździe zaczęłyśmy rozglądać się za jakąś pracą. Ciotki dowiedziały się, że tuż za Białą jakaś kobieta szuka dziewczyny do krowy. Matka koleżanki zaprowadziła mnie tam. Dostałam kawałek chleba i ku­bek mleka. To była wieka radość, że mogłam się posilić. Nazajutrz miałam przyjść do pracy. Nazwiska moich gospodarzy nie pamiętam. Wiem, że mieli dwoje dzieci, jedno niemowlę, a drugie sześcioletnie, ale jakieś ta­kie niezupełnie normalne. Oni chyba nie mieli ziemi, a jeśli, to bardzo mało. Nocowałam w kuchni, na worku wypchanym słomą, na podłodze z gliny. Moi gospodarze spali w alkowie, wszyscy troje w jednym łóż­ku, a niemowlę w koszyku, wiszącym u pułapu na sznurze. Pierwszy raz w życiu coś takiego widziałam.

Mimo, że im samym było bardzo ciężko, przyjęli mnie do siebie, bo wiedzieli, że jestem Żydówką i nie mam wyj­ścia. Oni zresztą szukali pomocników wśród Żydów, bo nikt inny by się na takie marne warunki nie zgodził. Miałam u nich utrzymanie , czyli dwa razy dziennie sporą porcję ziemniaków i kubek odciąganego mleka. Gospodyni robiła z mleka sery i masło, które sprzedawała i które sami jedli. Ja tego nie dostawałam.

Byłam bardzo słaba nie miałam siły wyciągnąć wody ze studni, żeby napoić krowy. Sił już w ogóle nie miałam, ale prawie przez miesiąc chodziłam za tą krową. Na to pastwisko przychodzili też inni ludzie paść krowy. Był tam taki starszy pan i powiedział:„Dziecko przecież ty nie masz siły chodzić za tą krową”, ja mówię: „Ale ja muszę”. I on mówi: „To ja porozmawiam z córką”. Jak przyszedł na drugi dzień, to już do niego podbiegłam, zobaczyłam go z daleka. Jeszcze wtedy miałam oczywiście normalny wzrok, bo teraz to ledwo widzę. „Córka się zgodzi­ła. Weźmie ciebie do pomocy” – powiedział.

Nazajutrz zgłosiłam się do jego córki w Białej. Ona mi powiedziała: „Mam dwoje dzieci, zajmiesz się nimi, pomożesz mi i będziesz miała jedzenie”. Później wróciłam do moich gospodarzy i powiedziałam im, że chcę odejść, a oni, że mnie nie puszczą. Więc ja się oczywiście rozpłakałam. Powiedziałam: „Wy przecież mnie na zimę wyrzucicie, a ja mam możliwość pracy na stałe”. Byłam na tyle spryt­ na, że nie powiedziałam u kogo i jakoś mnie puścili.

Przypomniało mi się, że mi obiecali pół metra kartofli za wykonaną pracę. Gospodarz mi wtedy powiedział: „Nie będę ci płacił, bo tu są Żydzi, którzy pracują ciężej, nie tak jak ty i tylko za życie pracują”. Ja już nie miałam odwagi powiedzieć, że za życie a nie za parę kartofli i trochę surowego chudego mleka, ale oczywiście nie śmiałam tego powiedzieć, bo on mógł mnie uderzyć, mógł wszystko ze mną zrobić. Mógł mnie nawet zabić. Któż by mnie obronił? Powiedział: „To przyjdziesz, jak będziesz miała czas i wykopiesz sobie te ziemniaki” it ak się stało. Przyszłyśmy z siostrą i ciągnęłyśmy te ziemnia­ki wiele kilometrów, do naszych nowych gospodarzy, bo oni mieszkali za miastem.

Żona Wujka (nowego gospodarza) nazywała się z domu Lubańska, z jej
rodzicami Wujkowie mieszkali w jednym domu: młodzi na górze, rodzice na dole. Spałam w dalszym ciągu na podłodze, ale już nie na glinie, tylko na sienniku, na drewnianej podłodze. Miałam wtedy 15 lat i bardzo dużo roboty. Wujkowa wychodziła rano do pracy na cały dzień, a ja musiałam przynieść wodę, węgiel, drzewo, sprzątnąć i pomyć, dzieci wyprawić do szkoły. Nawet się trochę odżywiłam, zrobiłam się podobna do ludzi, ale w dalszym ciągu nie miałam się w co ubrać, dosłownie nie miałam w czym chodzić.

I tak przeżyłam do września 1942 roku, ale już wcześniej, chyba w lipcu 1941, była pierwsza wywózka Żydów z Białej. Najpierw chyba tylko mężczyźni – starcy i ci, którzy nie pracowali musieli się zgłosić w określone miejsce. Mówiono, że jadą na przesiedlenie. W tym domu, gdzie mieszka­łam u Wujków, mieszkała również żydowska rodzina Browarków. Starszy pan z tej rodziny tez się zgłosił i zginął.

Do września czterdzieści dwa była w Białej jedna wywózka Żydów. Zastanawiam się, czy ci ludzie, którzy się zgłosili, domyślali się, że idą na śmierć? Czy myśleli, że naprawdę gdzieś ich przesiedlą. Chyba nie wiedzieli, że zostaną zgładzeni. Gdyby wiedzieli, to pewnie by się nie zgłosili. Ale Polacy prawdopodobnie zdawali sobie sprawę. Ci starcy cały dzień koczowali na dworcu, zanim podstawiono wa­gony i ich wywieziono, a ci którzy zostali, to ręce do Boga składali, że tam­ci poszli na ofiarę, a ich już zostawią w spokoju. Ale się mylili.

Upłynęło sześć tygodni i zorganizowano następny transport. Teraz to już wszystkich zabierali. Wspomniałam wcześniej o rodzinie Browarków. Browarkowa, w którymś momencie przeniosła się do dzielnicy żydowskiej, ale kiedy był tam pogrom, to wróciła z dzieckiem do swojego dawnego mieszkania. I w nocy zaczęło się. Straszliwe strzały i krzyki. Myśmy mieszkali pod miastem, ale ten płacz, ten krzyk:„Marne! Marne! Marne!” to ja do końca życia nie zapomnę. To było coś strasznego.

Browarkowa wzięła dziecko, wpakowała do wózka i poszła do tego piekła. Później Wujkowa mówiła, że Browarkowej mąż poszedł się gdzieś ukryć z innymi Żydami. Powiedział jej żeby ścięła włosy, przebrała się za mężczyznę i poszła z nimi. A dziec­ko? No cóż. Dziecko niech odda Wujkowej albo wyrzuci. Wszyscy wiedzie­li przecież dookoła, że to żydowskie dziecko, więc jak Wujkowa mogła je wziąć? Ale ona tego dziecka nie mogła się pozbyć. Poszła ze swoją matką i dzieckiem na śmierć.

Następnego dnia kopałam kartofle w ogrodzie, kiedy z miasta wróciła
Wujkowa i opowiedziała mi o zabitych znajomych i nieznajomych i o tym jak trupy leżały na ulicach, a resztę ludzi wygnali. Wieczorem Wujek scho­wał mnie do kopca ze słomy, który stał na podwórku u teściów. Ja tam przespałam całą noc. Rano mnie wyciągnął, zjadłam śniadanie, a potem kazali mi iść. Powiedział, że nie mogę u nich zostać, bo wszyscy dookoła wiedzą, że jestem Żydówką.

Zaczął ubliżać żonie, że niepotrzebnie rozgadała, bo ja nie wyglądałam jak Żydówka i że gdyby nikomu nic nie mówiła, to by nikt nie wiedział. No, ale już było za późno, żeby mogła załatwić mi aryj­skie papiery za pieniądze… Teraz tak mówił, ale wcześniej, jak była taka możliwość to tego nie zrobili. Gdybym ja miała kenkartę, to już mogłabym jakoś żyć, miałam już przecież szesnaście lat. Dali mi sto złotych i kazali mi iść. Poprosili jeszcze jakiegoś małego chłopca z sąsiedztwa, żeby po­szedł zobaczyć czy doszłam szczęśliwie na dworzec.

Bałam się bardzo, bo wyglądałam marnie. Wujkowa dała mi taki sprany, popelinowy, jasny płaszcz, który nałożyłam na połataną sukienkę.Kupiła mi też drewniaki z papierowymi paskami. Gdyby był deszcz, to te buty by mi spadły z nóg. I ja w tym poszłam i miałam te sto złotych w kieszeni. Nie miałam wy­raźnie semickich rysów, więc na szczęście nikt mnie nie rozpoznał i jakoś doszłam na dworzec.

Wsiadłam do pociągu do Warszawy. Gdy dojechałam był już wieczór, zostałam na dworcu ponieważ zbliżała się godzina policyjna, a ja nie mia­łam dokąd iść. Mogłam pojechać tylko do getta, ale o tej godzinie nie kur­sował już żaden tramwaj. Siedziałam więc na dworcu, razem z innymi ludź­mi, aż przyszedł patrol sprawdzić dokumenty.

Powiedziałam do kobiety, która siedziała obok mnie, że ja nie mam dokumentów, bo mam szesnaście lat i jeszcze nie mam kenkarty. Nie wiem czy ona się domyśliła, że jestem Żydówką, ale powiedziała mi, żebym wyszła na peron i tam się ukryła w ubikacji. Stałam w tej ubikacji chyba trzy godziny. Kiedy wróciłam, już nie było patrolu, a ta kobieta uśmiechnęła się do mnie. Przesiedziałam na dworcu do rana, a rano skierowałam się na ulicę Przejazd, bo tam mieszkał nasz przedwojenny dozorca. Okazało się, że teraz to był teren getta, więc stanęłam na ul. Długiej, przy wejściu do getta i zaczęłam tam rozmawiać z kobietami, które stały i obserwowały Żydów, wychodzących do pracy. Ludzie stali i patrzyli. Po prostu widowisko.

Powiedziałam im, że jestem znajomą tego dozorcy, co mieszka na Przejeździe i oni mi powiedzieli, że on mieszka teraz na Świętojerskiej. Poszłam tam. Dozorca, jego żona i syn trochę udawali, że mnie nie poznają, w każdym razie przegnali mnie. Podniesionym głosem powiedzieli, żebym jak najszybciej sobie poszła. Posiedziałam tam chwilę. Miałam swój kawałek chleba, jeszcze z Białej, oni dali mi herbatę, posiliłam się, a potem poszłam znowu na dworzec.

Jak jechałam z Białej do Warszawy to słyszałam rozmowę w pociągu. Mówiono, że Żydów w Łukowie Niemcy nie ruszają. Przypomniałam sobie, że moi znajomi Żydzi, którzy mieszkali w Białej, mieli w Łukowie brata, który miał drogerię, więc pomyślałam sobie, że pojadę do Łukowa, do­pytam się gdzie jest ta drogeria, bo znałam nazwisko i ten brat coś mi doradzi.

Wsiadłam do pociągu, jeszcze nawet nie dojechaliśmy do Łukowa a zrobił się jakiś ruch, bieganina, łapanka. Łapią na roboty do Niemiec. Zostałam złapana. Już nas zgarnęli. Tam był taki folksdojcz w wysokich butach i kilku polskich policjantów. Nawet polskie dzieci łapali na roboty do Niemiec. Wygarnęli nas z tego pociągu na najbliższej stacji i zaprowa­dzili do jakiegoś budynku, a potem wywieźli ciężarowym samochodem do Lublina, do obozu. Bałam się tylko, że jak będą zapisywać, to ja nie mam żadnych dokumentów, ale ułożyłam sobie w głowie co powiem – jak się nazywam. Ale gdyby ktoś się domyślił to by mnie łatwo zdemaskował. Ten główny łapacz, albo się nie domyślił albo mu było wszystko jedno.

W każdym razie jak była moja kolej do zapisywania to powiedziałam , że nazywam się Helena Boguszewska, że z Warszawy i że jadę do ciotki. Tak zapisał i tak zostało. Takie nazwisko przyszło mi do głowy. Była taka pisarka, która tak się nazywała. Pisała książki dla dzieci, które bardzo lu­biłam. Zresztą Helenką ja zawsze byłam, tak mnie też w szkole nazywali.

W tym obozie w Lublinie były prycze, w których roiło się od robactwa, to było coś niesamowitego. To już była moja trzecia noc nieprzespana. Więc jak się położyłam na tych siennikach ze zgniłą słomą, to zasnęłam i nic nie czułam. Były trzy piętra tych prycz, kobiety i mężczyźni spali pokotem. Czy mnie coś gryzło, czy nie gryzło – nie wiem.

Chyba dwa dni i dwie noce tam byliśmy. Potem nas wzięli na badania lekarskie. Zostałam zakwalifikowana do pracy. Wzięli nasze ubrania do odwszalni, do takiej parówki. Później wsadzili nas w pociąg i wywieźli w głąb Niemiec. Po drodze dali nam raz zupę, każdy przedział dostał bochenek chleba i kar­tonowe pudełko ze sztucznym miodem , więc nie umieraliśmy z głodu. Niektórzy ludzie wyskakiwali z tego pociągu, polscy policjanci za nimi strzelali, ale może tak, żeby nie trafić.

Za jednym uciekającym wyrzuci­łam bagaż, bo mnie o to prosił. Był bardzo przestraszony, ale cało i zdrowo wylądował. Widocznie wiedział gdzie ma skakać. Ja nie miałam dokąd uciekać. Byłam zadowolona, że już jest jakaś opieka nade mną, że gdzieś należę. No i wywieźli nas do Halle, do obozu przejściowego, w którym też były straszne warunki. To był październik, nocowaliśmy w nowych barakach , na pryczach, zupełnie bez żadnej pościeli. Okna były nieoszklo­ne, a ja miałam tylko cienką sukienkę i cienki płaszczyk. Więc wszystkie dziewczyny tuliły się do siebie i tak drzemałyśmy, bo tego nie można na­ zwać spaniem. Niektóre miały więcej tego ub rania, to jakoś spały.

Tam byłyśmy chyba nawet dłużej niż trzy dni. Niektóre dziewczyny zdążyły napisać do rodzin i im przywieziono ubranie. Właśnie z Białej Podlaskiej wygarnięto całą klasę na roboty przymusowe do Niemiec, trzymałam się więc z dziewczynami z tej szkoły. Wtedy też zaczęto nas przydzielać do pracy: do fabryk, albo na wieś do bauerów. Tłumaczką była dziewczy­na ze Lwowa, chyba przypadłam jej do gustu. Była ruda, trochę starsza ode mnie. Ona znała wiele języków – czeski, słowacki, polski, ukraiński i rosyjski. Ona sprzątała tam też baraki, chyba nie była jakoś specjalnie uprzywilejowana. Nie wiem jak ona się nazywała. Ona mnie o nic nie pytała, ja jej też nie, ale przypuszczam, że była Żydówką.

Ona powiedzia­ła temu, który przydzielał nas do pracy, że skończyłam Hausha ltschule. Później się dowiedziałam, że to znaczy: szkołę gospodarstwa domowego. Ale ja miałam szesnaście lat, więc kiedy ja mogłam skończyć tą szkołę? Zostałam zapisana jako fachowiec. Fachowcy mieli iść do innego Arbeitsamtu, a nie-fachowcy, jeżeli byli ze wsi, to szli do bauerów, czyli chło­pów niemieckich. Jeżeli nie byłabym zakwalifikowana jako fachowiec, torafiłabym do fabryki lub do cukrowni, albo do pracy pod gołym niebem, przy burakach cukrowych. Przecież ja w ogóle nie miałam w co się ubrać, zamarzłabym. No, ale mnie jako fachowca zabrali do tego Arbeitsamtu, czyli do urzędu pracy, do Halle.

Pojechałam tramwajem z Wachtmanem. Kilka osób wiózł do tego urzędu. A tam urzędniczka zaczęła wypytywać mnie po niemiecku czy ja skończyłam tę szkołę gospodarstwa domowego. Nie znałam niemieckiego, rozumiałam tylko kilka słów, więc na wszystko mówiłam, że „nie, nie”. Powiedziała mi, że będę pracowała u starszych ludzi, którzy mają piwiarnię czy kawiarnię, potem zadzwoniła do kogoś. Siedziałam na korytarzu i czekałam.

Przyjechał po mnie stary Niemiec w bardzo połatanym ubraniu, bo oni są bardzo oszczędni. Dobrze zapa­miętałam, że przywiózł tej pani torbę gruszek. On mieszkał pod miastem, pod Halle, miał tam trochę drzew owocowych, więc w podzięce, że ona mu dostarczyła pracownicę, on jej taką wielką torbę gruszek podarował. No i mnie zabrał. Pojechałam z nim tramwajem. Ten Niemiec był właści­cielem domu, w którym prowadził jakby restaurację a raczej bar. Tam było głównie piwo, kawa zbożowa, lemoniada, takie rzeczy.

Tam było mi nieźle. Czułam się bezpieczna. Właściwie bezpiecznie poczułam się już w pociągu do Niemiec. Jechałam tam z polską młodzieżą i nawet miałam, że tak powiem, powodzenie. Podróż się dłużyła, a ja tam wyróżniałam się trochę wśród tego towarzystwa. Pierwszy raz od wielu lat czułam się zupełnie normalnym człowiekiem. Pierwszy raz, właśnie w tym pociągu. Wcześniej bardzo się bałam, że mnie rozpoznają jako Żydówkę, chociaż Wujkowie mówili, że wyglądam tak samo jak polskie dziecko, tylko mu­szę się nie bać, iść śmiało, bo jak będę wylękniona to mnie rozpoznają.
Wujkowie to byli przyzwoici ludzie. Miałam z nimi kontakt też po wojnie. Byłam u Wujkowej. Ona też do mnie przyjechała, nawet nocowała, jak już miałam w Warszawie gdzie mieszkać.

W tej piwiarni pracowałam półtora roku, potem w restauracji przy teatrze
– byłam podkuchenną. Pod koniec wojny Niemcy wszystkich cudzoziemców zabierali z prywatnych domów i gromadzili w jednym miejscu. Zbliżał się front. Ja wiedziałam, co się dzieje, bo czytałam niemieckie gazety. Z języ­kiem się osłuchałam, bo jak pracowałam w barze, to w kuchni cały dzień grało radio. Niemieckiego nauczyłam się na piosenkach. Dużo też ze mną rozmawiali właściciele lokalu. Czytałam tylko gotykiem. Sama się nauczy­ łam, potem książki czytałam w gotyku.

W czterdziestym czwartym roku przyszło pismo, że mam pojechać do Durrenbergu – dwanaście kilometrów od Halle. Tam był obóz, w którym pracowali Polacy, Rosjanie, Ukraińcy, Francuzi i Holendrzy, a może i ukrywający się Żydzi. Tam zostałam do wyzwolenia.

Wyzwolili nas Amerykanie. Już trochę wcześniej wiedzieliśmy, że oni są w sąsiedniej wsi. Wtedy też zdjęliśmy „P”, bo wszyscy nosiliśmy na ubraniu żółtą literę „P” na niebieskim tle. Potem poszliśmy do ogrodnika Niemca i wyrwaliśmy mu wszystkie kwiaty. Amerykanie wjechali na czołgach: czar­ni i Japończycy, bardzo dużo było żółtych w amerykańskiej armii. Dużo też było Polaków. Łatwo nas rozpoznali, bo nosiliśmy biało- czerwone kokardki w klapach. Miło było porozmawiać z nimi po polsku.

Następnie zaczął się powrót do kraju. Najpierw wracaliśmy pieszo, później pociągami towarowy­ mi, a od Poznania to już jechaliśmy normalnym, osobowym pociągiem. Wyzwolenie było 16 kwietnia 1945 roku, a więc siedzieliśmy w Niem­czech od kwietnia do lipca. Jak wchodziliśmy do sklepu, Niemcy się przed nami rozstępowali. Tak się bali Polaków i w ogóle cudzoziemców. W skle­pach nie było nic, ale dla nas było wszystko. Więc siedzieliśmy w tych Niem­czech, opalaliśmy się i było nam dobrze. Ale jak weszli Rosjanie, to nas raz, dwa wysiudali do Polski. Wcześniej przyjechał autobus z londyńskiego rzą­du, pytali kto chce wyjechać na zachód. Mężczyznom proponowali pracę w belgijskich kopalniach. Mój mąż nie był chętny, bo on sześć lat przesie­dział w niewoli. Został zabrany z wojska w 1939 roku.

Do Warszawy przyjechaliśmy 5 sierpnia, mąż mnie zostawił na Dworcu Głównym, a sam poszedł szukać rodziny. Jego siostra mieszkała na Chmielnej. Ten dom był spalony, ale na bramie była kartka informująca, że ona mieszka na Saskiej Kępie. Znalazł ją i u niej się zatrzymaliśmy.

Nazajutrz zaczęłam szukać swojej rodziny, nikogo nie znalazłam, ale sama zarejestro­wałam się w Komitecie Żydowskim na ul. Targowej. Zwróciłam się również do Czerwonego Krzyża. Później, kilkakrotnie zgłaszałam się na Targową, ponieważ dostawałam tam paczki z artykułami spożywczymi i odzieżą. Wprawdzie używaną, ale w dobrym stanie.

To były straszliwie ciężkie lata. Przede wszystkim nie było pieniędzy, a poza tym nie można było nic ku­pić. Jak dostałam jakąś sukienkę, to dawałam ją do krawcowej, do przeróbki i już miałam się w co ubrać. Ta niewielka pomoc trwała do czterdziestego dziewiątego roku. Później już nawet tego nie było. Było nam bardzo ciężko. Miałam dwoje małych dzieci i o żadnej pracy nie było mowy.

Moja siostra zupełnie inaczej ułożyła sobie życie. Odeszła od żydowskiej tożsamości i postanowiła nigdy do niej nie wracać. Podczas wojny pracowa­ła ciężej i w ogóle miała gorzej niż ja. Pewnie dlatego nie chce wracać do tamtych czasów. Myślę też, że może to kwestia charakteru, ja jestem bardziej uczuciowa. Obecnie jestem wdową, mam dwóch synów i czworo wnucząt. Mało rozmawiam z rodziną o przeszłości ale myślę o niej dużo, zwłaszcza kiedy nie mogę spać, a zdarza się to bardzo często.

Warszawa, maj 1996 r.

Tekst powstał na podstawie wywiadu, przeprowadzonego 13 maja 1996 roku przez Zofię Zaks dla USC Shoah Foundation Institute for Visual History and Education.

Relację Heleny Antonowicz do druku przygotowały: Joanna Sobolewska-Pyz i Magdalena Borkowska.

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu