audio: 1

Alina Parzęczewska , urodzona w 1934 r.

Dobra kryjówka

Wspomnienie czyta Alina Świdowska

Nie opisuję wydarzeń chronologicznie, lecz według siły, głębi wzruszeń ułożonych w pamięci.

Kiedy w maju 1945 roku biły dzwony obwieszczające koniec wojny – mama i ja padłyśmy sobie w objęcia. Mama wybuchnęła wielkim płaczem i długo nie mogła się uspokoić. Nigdy jej w takim stanie nie widziałam, na­ wet w najtrudniejszych chwilach zawsze była opanowana.

Teraz zrozumia­łam, że z całej dużej rodziny w Polsce, z Odrzywoła, Przysuchy, Warszawy i Łodzi, zostałyśmy tylko my dwie. I aż dwie!

Gdy odnalazłam się w Stowarzyszeniu „Dzieci Holocaustu” w Polsce zrozumiałam, że miałam wielkie szczęście nie tylko dlatego, że przeżyłam, ale i dlatego, że ja ZNAŁAM swoich rodziców, dziadków, babcię i kuzynów. Nie mam przedwojennych fotografii, ale dawno temu, w szkole, usiłowałam odtworzyć rysy taty na pocztówce ze Słowackim – zmieniałam poecie włosy, zarys wąsów, kołnierzyk…

Wiem, że w czasie wojny byłam świadkiem (być może jedynym ży­jącym) pewnych wydarzeń, o których chcę opowiedzieć. Pragnę oddać kli­mat tamtych czasów, kiedy istniało w Warszawie getto i strona aryjska, wspomnieć osoby, których nikt inny nie wspomni.

Czasem przywołuję z pamięci postać Ewy-Agaty, która sobie wiadomym sposobem stale przechodziła w obie strony. Przynosiła tajemnicze adresy Polaków, chętnych do przyjęcia Żydów z getta za odpowiednią opłatą. Dotyczyło to głównie kobiet i dziewczynek o aryjskim wyglądzie lub bardzo małych dzieci, których pra­wie już nie było. Wielu osobom pomogła, w tym i mnie.

Wspominam czasem szesnaste- czy osiemnastoletniego Janusza zatrud­nionego kiedyś przy sprzątaniu Umschlagu, i jego brata, chyba ośmioletnie­ go Hermusia, płaczącego w nocy z rodzicami… Nie mogę zapomnieć Tosi, dziewczynki uratowanej z Umschlagu przez pomyłkę…

Umshlag = Umschlagplatz.

Ale najpierw opiszę wstrząs, który przedzielił moje życie na pół (no, może niedokładne te połowy…) – mówiłam potem: „to było przed TYM” albo „to było po TYM”. Zdarzenie związane jest z moją własną, prywatną „Królewną Śnieżką” i podręcznikiem do nauki języka hebrajskiego.

Tego dnia siedziałam z sąsiadkami przy długim stole w dużym domu na placu Muranowskim (getto). Zasiedliliśmy to mieszkanie po wyjściu z Umschlagu (o Umschlagu napiszę innym razem). Mieszkanie było porząd­ne, z pięknymi starymi meblami. Nie wiem, kto był właścicielem tego miesz­kania, mebli i rzeczy pozostawionych w wielkim pośpiechu. Było tu trochę książek i gazet hebrajskich, mama znalazła w kuchni nawet trochę kaszy, a ja znalazłam dziwny kawałek małego łańcuszka z figurami geometrycznymi i kółkami oraz z kamykiem-koralikiem też dziwnego kształtu, zakończonym kopulastą osłoną z drucika.

Potem, na stronie aryjskiej, kazano mi go wyrzu­cić, „bo to jakaś żydowsko-aszkenazyjska robota”. Coś takiego! Nawet łań­cuszek był żydowski!

Wracam do tematu. Więc tego dnia, a był to luty albo marzec, ranne słoń­ce świeciło ostro, a przy długim stole oprócz mnie siedziały dwie sąsiadki: starsza o czarnych związanych z tyłu włosach rozkładała pasjansa, obok na krześle położyła palto i torbę. Na ramionach miała włóczkową chustę… Nie poszła tego dnia z mężem do szopu, gdyż się źle czuła.

Szopy – warsztaty rzemieślnicze (szewskie, krawieckie, szczotkarskie) na terenie getta, pracujące dla Niemców.

Drugą była dziew­czyna o ciemnych falujących włosach. Jej rodzice poszli rano do szopu. Nie pamiętam niestety jej imienia, gdyż w myślach nazywałam ją Królewną Śnieżką. Za naszymi plecami stał ciemny duży kredens, a w nim równo uło­żone (przez poprzednich właścicieli) obrusy, ściereczki, serwetki… W szuf­ladkach srebrne noże, nożyki, widelce, widelczyki, łyżki, łyżeczki… na gó­rze śliczne porcelanowe dzbanuszki, które Ewa-Agata wymieniała na mar­chewki, buraczki, kartofelki…

W rogu pokoju stał duży zegar, a koło niego na podłodze porzucone w nieładzie dziecinne zabawki, książki, koraliki, pił­ka i wózek dla lalki z odwiniętą kołderką, ale lalki w nim nie było. Moja ma­ma podczas sprzątania omijała z jakimś zabobonnym lękiem ten kącik zaba­wek należących niedawno do małej dziewczynki. I ja też bałam się dotykać tego pustego wózeczka…

Mieszkanie miało jedną wielką zaletę – po oględzi­nach znaleziono tam wspaniałą kryjówkę na wypadek blokady. Nie był to żaden pokój za szafą, gdzie wiązano mi szalik na ustach i uczono wstrzymy­wać oddech, aby nie było słychać nawet bicia serca… Kryjówka była całkiem niekonwencjonalna: z małego okienka, nie pamiętam, w kuchni czy w ła­zience, można było wyjść na dach przylegającego niższego domu i schować się za kominem!

Ze względu na kryjówkę sąsiadki przyszły tego dnia do naszego pokoju. Siedziały, rozmawiały, dziewczyna piłowała paznokcie ma­leńkim pilniczkiem. Na szczupłej ręce nosiła bransoletkę i śliczny pierścio­nek. Na drugiej ręce błyszczał zegareczek. Przed nią, na stole, obok pałeczki i nożyczek do paznokci leżała otwarta podniszczona książka – był to pod­ ręcznik do nauki hebrajskiego dla dzieci, z dużymi obrazkami różnych zwie­rząt, koników…

Siedziałam obok niej, oglądałam obrazki z dużej książki o Królewnie Śnieżce i na zmianę z książki hebrajskiej… Dziewczyna była wysoka, szczupła, włosy miała uczesane jak Śnieżka, tylko zamiast kokardki wpięła dwa małe grzebyczki. „Jesteś jak Królewna Śnieżka” – powiedzia­łam. A ona roześmiała się, paluszkiem dotknęła czubka mojego nosa i powie­ działa: „,A ty jesteś Gapcio!” Obok sąsiadka coś szeptała, była coraz bardziej zdenerwowana, pasjans nie układał się, więc zbierała i rozkładała karty. Z kuchni słychać było moją mamę,jak szurała garnkami, otwierała okna, wy­ chodziła na schody, czuwała, czy nie nadchodzi blokada.

W mieszkaniu wszystko było zimne, nie wolno było zostawić nawet ciepłej wody w czajni­ku – w razie sprawdzania domu podczas blokady wszystko miało wskazywać na to, że nikogo nie ma, ludzie pracują teraz w szopie. Pamiętam, że Śnieżka pochyliła się nad książką, coś tam pokazała palcem i spytała: ,,A co to jest sus?”, gdy mama nagle wbiegła do pokoju z okrzykiem: „,Już są”! Każda z kobiet złapała swoje rzeczy, ja zapięłam sweterek i stłoczyłyśmy się przy okienku.

Sus (hebr.) – koń; jedno z pierwszych słów hebrajskich elementarzy.

Pierwsza wyszła na dach sąsiadka z kartami, schowała się za komin i nie było jej widać. Druga wysunęła się przez okienko dziewczyna i ułożyła się za innym kominem. Mama wypchnęła mnie, potem sarna wydostała się i za­ sunęła jakąś zasłonkę na oknie. Bardzo się bałam, ale dziewczyna wysunęła rękę zza swojego komina, jakby nas wzywając. Popychana przez mamę, na czworakach, dobrnęłam do komina, za którym usadowiła się dziewczyna. Usiadłyśmy z boku, tak, aby nie było nas widać z okna mieszkania.

Słysza­ łam krzyki zwielokrotnione przez tuby – mama oparła się bokiem o komin, a drugą ręką objęła mnie. Wszystkie byłyśmy bezpieczne, z okien mieszka­nia nie było nas widać. Wtem usłyszałam całkiem blisko niemiecką mowę. Spojrzałam w górę i zobaczyłam wysoko, na brzegu dachu naszego domu, dwa hełmy i dwie lufy karabinowe, oni coś krzyczeli, a z góry widzieli tylko mamę i mnie, bo siedziałyśmy z boku komina, a nie za nim. Nagle posypały się dookoła złote, ostro zakończone wałeczki. Były to łuski, lśniące w słońcu jak złote kulki, niekiedy przy zderzeniu z dachem błyskały ogniki.

Siedzia­łyśmy z marną milcząco i nie ruchomo. Nie patrzyłam już w górę. Słońce
świeciło jaskrawo i złotych kuleczek było coraz więcej. Staczały się, skakały po dachu… Pomyślałam, że jak strzelanina się skończy, pozbieram kuleczki i pokażę dzieciom na podwórku…

I nagle jakaś ostra myśl przypomniała: „Na jakim podwórku? jakim dzieciom?!” Przecież nie ma już dzieci na podwórku i mnie też za chwilę nie będzie… „Dobry Boże” – modliłam się w myśli – „Dobry Boże, niech te kulki w nas nie trafią”. Nie widziałam, ale słyszałam i wyczułam, jak sąsiadka wybiega zza swojego komina i kierując się w stronę okna, woła: „ Wracajmy, oni nas tu zabiją!” Potem mówiono, że ta kobieta nie wytrzymała nerwowo gdy biegła zygzakiem do okienka. Nie dobiegła. Straszny krzyk, stukot i na chwilę wszystko ucichło.

Siedziałyśmy dalej jak skamieniałe. Na górze coś krzyczeli, słyszałam: Donnerwetter, verjluchte… Potem mama, znająca świetnie niemiecki, mówi­ła, że oni robili sobie wyrzuty, że źle strzelają, kończyła się amunicja, a żad­nemu nie chciało się schodzić w dół po naboje, ponadto blokada się kończyła, tylko oni i my zostaliśmy na dachu.

Postanowili strzelać celniej ostatnimi na­ bojami. I znowu krzyczeli, abyśmy zeszły z tego dachu. Zwłaszcza jeden z nich strasznie krzyczał i przeklinał. Przeklinał nas, swojego kolegę i nawet siebie za to, że tak pudłuje, przeklinał wszystko i wszystkich. Znowu leciały koło mnie kulki.

Nagle trysnęła krew, rękę i nogę miałam czerwoną, krew płynęła pode mną, czułam, że się przylepiam do dachu. Na białym sweterku rozszerzały się czerwone plamy. Mama mocno mnie obejmowała i nie rusza­łyśmy się dalej, zdążyłam jeszcze pomyśleć, że właśnie umarłam, ale nie wy­ dałam żadnego dźwięku.

Kiedy otworzyłam oczy, stałam na środku jakiegoś podwórza w misce z wodą. Obok siedziała na krześle mama. Blokada już się skończyła. Jakaś kobieta zdejmowała mi sweter, wycierała mnie ręcznikiem i ze zdumieniem powtarzała: ,,Ona nie jest nawet draśnięta”. Obok stała drabina sięgająca daszku, z którego nas ściągali. Na podwórzu pełno było ludzi, którzy wrócili z szopu.

Z boku stali dwaj młodzi Ukraińcy w niemieckich mundurach i grupka mężczyzn. Jeden z mężczyzn pogadał chwilę z mamą, potem wyjmował coś z różnych kieszonek w marynarce i kamizelce i podawał tym żołnierzom. Chodziło o to, żeby nas nie zabrali. Oni jakoś dziwnie patrzyli, po czym zbliżyli się do leżącej opodal dziewczyny. „Jak to się stało?”, po­ wiedział jeden z nich. Strzelając, nie widzieli jej i nie do niej celowali. Oka­zało się, że w pewnym momencie dziewczyna wysunęła głowę,jakby chciała coś zobaczyć czy powiedzieć. Wtedy jej głowa znalazła się gdzieś za moją nogą i ręką. Strzały trafiły w szyję. W końcu obaj niemieccy żołnierze odje­chali na motocyklu.

Na podwórzu mąż zabitej sąsiadki stał w milczeniu obok jej ciała. Jej roztrzepane włosy wystawały spod przykrycia. Trochę bliżej le­żała martwa dziewczyna. Nad nią stał ojciec z zaciśniętymi pięściami, matka płakała. Aja, patrząc na nią, zaczęłam nagle powtarzać: „Co to jest sus, co to jest sus?”

Krótko po tym, prawie w ostatniej chwili przed wybuchem powstania w getcie, mama i ja kanałami przedostałyśmy się na aryjską stronę. I tu było niebezpiecznie, ale nie mogę o tym wszystkim pisać „jednym tchem”. Innym razem.

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu