filmy:

Julia Jakubowska (z d. Szuster),  ur. w 1933 roku

Poszłam swoją drogą

Małgorzata Brama: Poproszę teraz, aby pani się przedstawiła.

Julia Jakubowska: Nazywam się Julia Jakubowska. Urodziłam się 18. lutego 1933 roku w Wilnie.

Co pani pamięta z okresu przedwojennego?

Wydaje mi się, że ja dużo pamiętam. Zaczęłam dosyć wcześnie chodzić do szkoły. Dlatego że moja, prawie dwa i pół roku starsza siostra, nie bardzo sobie… Nie wiem, czy z lenistwa, czy z innych powodów nie bardzo kojarzyła pewne rzeczy… Ja, przyglądając się, jak ojciec paskiem próbował ją zmusić, żeby pamiętała, przyswajałam sobie i literki, i słowa. W końcu znajomi, rodzina i ciotki uznali, że poślą mnie do szkoły. I będę siedzieć obok siostry. No, i tak zaczęłam chodzić do szkoły. To była szkoła żydowska. Ale potem to wszystko się skończyło, kiedy Rosjanie weszli do Wilna.

Czym zajmowali się rodzice?

Ojciec pracował w fabryce – zszywał cholewki. Był cenionym pracownikiem i właściwienieźle nawet zarabiał. A mama nie pracowała, prowadziła dom. Pilnowała dzieci, gotowała. Tak że to była chyba normalna, przedwojenna rodzina.Teraz chyba trochę inaczej to wygląda, ale wtedy tak było w większości rodzin – ojciec pracował, a matka siedziała w domu. I mimo że niby nie pracowała, to jednak miała sporo obowiązków.

Jak nazywali się rodzice? 

Mój ojciec Samuel Szuster, a moja matka z domu Bren(n?)er, a na imię miała Chaja. Typowe żydowskie nazwiska i imiona. Szuster się spotyka i u Niemców, i u Polaków. Kiedyś wydawało mi się, że tylko ja jedna jestem Szuster w szkole, ale teraz nieraz spotykam to nazwisko. Ponoć nawet w telewizji jest niejaki Szuster. Przez swoją naiwność myślałam, że to może ktoś z rodziny, bo nie mam tu żadnych krewnych. Moja siostra ma na imię Bella. W 1957 roku wyemigrowała do Izraela.

Czy pani rodzina była przed wojną religijna? Czy żydowska tradycja była przestrzegana? 

Moja rodzina nie była religijna. Właściwie trudno jednak powiedzieć, że była całkowicie świecka. Ojciec na pewno był świecki, w ogóle nie przestrzegał zasad. Natomiast matka ciągle mu przypominała, żeby uważał, liczył się z otoczeniem, żeby w piątek świece były zapalone i pobłogosławione itd. Ale potem to się wszystko urwało. Bo jak znależliśmy się w Rosji, to nie było już żadnych tradycji. Nic nie było. Jedyne zmartwienie – żeby było coś do jedzenia.

To było jak weszli Sowieci, tak?

Wtedy wyjechaliśmy z Wilna.

Ale dlaczego państwo musieli opuścić Wilno? 

No, musieliśmy Wilno opuścić… Ojciec był działaczem związkowym. Trochę lewicującym. I uważał, że z chwilą, gdy Rosjanie oddadzą Litwinom Wilno, to Litwini zaczną się mścić. I, że lepiej w tej sytuacji opuścić Wilno. Znaleźliśmy się w takiej małej mieścinie Głębokie,  niedaleko Wilna. Chyba w pobliżu linii frontu , bo nie pozwolono tam długo przebywać  i kazano jechać dalej.

Nie mieliśmy wyboru – skierowano nas na Ural. A potem, kiedy Rosjanie znaleźli  się w stanie wojny z Niemcami, to z Uralu „pchnięto nas do Azji Środkowej. Punktem docelowym miał być Taszkient. Ale tam też nie było dla nas miejsca –  skierowano na do takiej…  wielkiej hali dworcowej. Pmiętam, kupa ludzi w tej sali się znajdowała. Trudno było  spać w tych warunkach… raz zimno, raz gorąco. Zapamiętałam, że ludzie przykrywali się gazetami, widziałam jak jakiś mężczyzna ściągnąl i ukradł śpiącemu buty.

Taszkient – stolica Uzbekistanu, republiki radzieckiej, miejsce deportacji wielu obywateli polskich Kresów wschodnich, w tym pochodzenia żydowskiego.

Nie pamiętam jak długo byliśmy w tej hali. W końcu „pchnięto” nas dalej. I znaleźliśmy się najpierw w kołchozie Kzyłaskar, wśród Uzbeków. Kzyłaskar to po uzbecku czerwonoarmista. Tam wszyscy pochorowali się na tyfus brzuszny. Jedynie matka nie chorowała, więc mogła koło nas chodzić. A potem z tego kołchozu pojechaliśmy do takiego spółdzielczego… Tabaksowchozu.  I byliśmy tam aż wojna się skończyła.

Tabaksowchoz – sowchoz – państwowe gospodarstwo rolne; tu: specjalizujące się w uprawie.

Dużo tam było żydowskich rodzin?

Trudno mi jest powiedzieć. Pokój dzieliliśmy z jeszcze jedną rodziną,  i była to chyba żydowska rodzina. Oni byli z Rosji, z centrum Rosji. Między sobą rozmawiali po rosyjsku. My też mówiliśmy po rosyjsku. Tak że żydowski poszedł w zapomnienie. Chociaż w moim przypadku, to nie jest zupełnie prawda, bo ja miałam go w głowie.

Nawet już grubo po wojnie, kiedy  miałam okazję,  żeby pokazać, że ja znam żydowski, to nie miałam żadnych oporów… Zresztą z rosyjskim też do dziś dnia nie mam żadnych  problemów. Nawet uważam, że to jest pomocne, bo jak się uczę na Uniwersytecie Trzeciego Wieku angielskiego, to mi pomaga, bo przyswajam sobie szybcie. Całkiem dobrze rozmawiało mi się też z Niemcami (kiedy pracowałam w pobliżu Drezna, na koloniach). Między niemieckim i żydowskim jest podobieństwo. Niemieckim dzieciom wydawało się, że ja tak dobrze mówię po niemiecku, że mogę ich umawiać z naszymi dziećmi, szczególnie z ładnymi dziewczynami… Bo z zawodu jestem nauczycielem, uczyłam w liceum „ Żmichowskiej” historii. Tak że historia za mną się ciągnie…

XV Liceum Ogólnokształcące im. Narcyzy Żmichowskiej w Warszawie – prestiżowe liceum z oddziałami dwujęzycznymi, specjalizujące się w nauczaniu j. francuskiego.

W jakim języku rozmawialiście przed wojną w domu?

Nasza rodzina nie była zamknięta, wyizolowana. Na podwórku spotykałam się z różnymi dziećmi. Ale w domu przed wojną mówiliśmy między sobą po żydowsku.

Nasza rodzina się mocno zmniejszyła. Zostało nas niewiele, matka bardzo chorowała. Ja też – tam chorowaliśmy na malarię  i dyzenterię, i co by tam jeszcze… Myślano, nie przeżyję.  I w takim stanie jakoś doczekaliśmy się… Mimo wszystko organizm nie był jednak taki słaby.

Kiedy powstał Związek Patriotów Polskich, to moja matka (mimo korzeni) uważała, że należymy do Polski, a nie do Rosji. Przedstawiciel tego związku znalazł się w szpitalu, gdzie moja matka leczyla się na płuca. Poprosiła go żeby pojechał do Tabaksowchozu i zabrał nas. Że jesteśmy same, bez opieki, bez środków do życia, bez pieniędzy itd. I on przyjechał. Żałuję, że nie pamiętam ani jego imienia, ani nazwiska. Żadnego punktu zaczepienia… Nasz wybawca zabrał nas z tego sowchozu tak, jak stałyśmy, bo nie miałyśmy nic i umieścił nas w Samarkandzie w polskim domu dziecka.

(Z biogramu zamieszczonego na museum.gulagmemories.eu wynika, że p. Julia umieszczona została w polskim domu dziecka wraz z trzema siostrami. W dalszej części tego wywiadu bohaterka wspomina już tylko o jednej siostrze, Belli, która w 1957 r. wyemigrowała do Izraela).

Związek Patriotów Polskich (ZPP) – organizacja powołana w 1943 r. przez komunistów polskich w ZSRR. Narzędzie polityki ZSRR w sprawie polskiej, przygotowywał do przejęcia władzy przez komunistów w powojennej Polsce. Na terenie ZSRR przejął polskie sierocińce, domy inwalidów i starców, utworzył przedszkola i szkoły polskie.

I potem, jak się zaczęła repatriacja, z tym polskim domem dziecka przywieźli nas do Polski. Pociąg, którym jechaliśmy, zatrzymał się w Kutnie. Z Kutna nas zawieźli nas… Na teren szpitala psychiatrycznego w  Gostyninie.

Prawdopodobnie pcjentami byli lekko chorzy, którzy spacerowali po terenie, pomagali w kuchni itd. I tam, w Gostyninie, zaczęto nas dzielić, sortować. Część kolegów poszła do polskich domów dziecka, a część do żydowskich. Ja znalazłam się w Śródborowie. Tak że z największą przyjemnością zawsze do Śródborowa przyjeżdżam, bo tam poczułam, że żyję.

Śródborów – dzielnica Otwocka koło Warszawy. Przed wojną region ten zamieszkiwany był przez liczną ludność żydowską. Słynął z popularnych letnisk i sanatoriów. Do czasów współczesnych zachował się budynek przy ul. Literackiej 6 – obecnie Ośrodek Szkoleniowo-Wypoczynkowy TSKŻ (Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów w Polsce) „Śródborowianka”. Właśnie w tym budynku mieścił się żydowski dom dziecka, w którym przebywała p. Julia.

Zaczęłam chodzić do polskiej szkoły w Otwocku. Nie obyło się oczywiście bez pobytu w szpitalu – byłam jedynym dzieckiem, do którego się przyplątała masa chorób. Nie mogli mnie trzymać w domu dziecka i znalazłam się w Otwocku w szpitalu. I w ciągu trzech tygodni straciłam pięć kilo. Od tamtego czasu towarzyszą mi problemy ze zdrowiem. Mam teraz 74 lata, przeszłam badania w szpitalu, uznano jednak, że jak na swój wiek i moje przeżycia, to całkiem dobrze funkcjonuję.

Czy to znaczy, że tata już nie żył?

Rodzice zdecydowali, żeby pojechać do miasta (nasza rodzina nie była przyzwyczajona do pracy w polu,) poszukać innej pracy i zarobku, żeby rodzinę wyciągnąć z tego sowchozu. Ojcie poszedł i  już nie wrócił. I właściwie nie bardzo wiemy, jakie były jego losy. Czy został aresztowany? Bo jak opuszczaliśmy… Jak wieźli nas do Azji Środkowej, ojciec trochę popił i o coś tam się wykłócał. Jakiś umundurowany facet, nie wiem, czy to był milicjant, żołnierz, czy ochrona kolei, powiedział do niego: „Wy, sowietskij grażdanin.” To prawdopodobnie było powodem kłótni. Dobrze to pamiętam.

 „Wy, sowietskij grażdanin” – ros. – obywatelu radziecki.

Ojciec nie skłaniał się do zmiany kraju, zmiany obywatelstwa. To nie był głupi człowiek. Zdawał sobie sprawę, że nasze miejsce to nie jest Rosja, to nie jest Związek Radziecki. No, ale straciliśmy ojca, straciliśmy brata, straciliśmy trochę rodzeństwa, bo rodzina była siedmioosobowa.

Prawdopodobnie byli to: rodzice, cztery córki i syn.

A co się stało z bratem?

Brat zginął w czasie nocnej pracy w fabryce. Został porażony prądem… Nie wiem, czy to był przypadek, czy ktoś mu to  ułatwił. To był pierworodny syn, strasznie kochany przez matkę. Nigdy się z tego nie otrząsnęła.

Matka wróciła przed końcem repatriacji do Polski, zaczęła nas szukać. Któregoś dnia dyrektor Wajsbrot, nie pamiętam jego imienia, przyniósł wiadomość od matki… Że przyjechała do Polski, że jest w Bielawie, we wrocławskim, że nas poszukuje. I moja siostra pojechała od razu do matki. Chociaż nie bardzo miała na to ochotę.

A ja ozostałam w domu dziecka. Do 1949 roku byłam w Śródborowie. Wychowawcy tochę mną manipulowali, ale może dobrze się stało. Bo uznali, że powinnam się uczyć na nauczyciela –  pójść do liceum pedagogicznego. Znaleźli mi miejsce na Jagiellońskiej w bursie.

Prawdopodobnie chodzi o budynek przy ul. Jagiellońskiej 28 w Warszawie. Na frontonie budynku zachował się napis: Gmach Wychowawczy Warszawskiej Gminy Starozakonnych im. Michała Bergsona. Budynek został oddany do użytku w 1914 r. W domu mieściły się: szkoła, ochronka i przytułek dla dzieci żydowskich. W 1940 roku wszyscy zostali przesiedleni do getta warszawskiego. Po wojnie mieściły się tu placówki Wojewódzkiego Komitetu Żydów w Polsce, a w latach 1948-50 był przebudowany i zaadoptowany dla Teatru Żydowskiego. Od 1954 roku mieści się tu Teatr Lalek „Baj”, a w innych pomieszczeniach przedszkole i prywatne mieszkania.

Tak że ja niewiele miałam kontaktu z matką, owszem – w wakacje. Ale już tak  się nauczyłam samodzielności, że – jak to się mówi – szłam swoją drogą. Swoją wybraną drogą, którą podpowiedzieli mi wychowawcy.

Wspomniała pani, że gdy znalazła się w Śródborowie, to jakby pani odżyła… 

 Miałam kąt do spania gdzie się umyć, co na grzbiet włożyć. Zapisali mnie do szkoły, więc chodziłam do szkoły. Uczyłam się, więc dostalam to, co mi było potrzebne.

Czy nie chciała pani  być razem z mamą?     

To nie było takie proste. Matka bardzo chorowała, częściej była chora, niż zdrowa. Więc podporządkowałam się decyzji kierownictwa i tak już, jak to się mówi, szło.

A w Śródborowie to był typowy żydowski dom dziecka?

Ja nie wiem, bo nie mam porównania.

Mowiła pani, że w Gostyninie część dzieci była kierowana do polskich, a część do żydowskich domów dziecka.

Tak, tak. W naszym domu  normalnie mówiliśmy ze sobą po polsku. Wychowawcy też z nami rozmawiali po polsku. Rano był apel i śpiewaliśmy rotę. Tylko od czasu do czasu, kiedy zbliżały się jakieś święta, to pan Wajsbrot nam objaśniał żydowskie tradycje. W okresie świąt  Wielkiej Nocy była maca, sprowadzana czy przysyłana. Tyle wiedzieliśmy.

W śródborowskim domu dziecka obchodzono Pesach  – (hebr. przejście), które  przypada na wczesną wiosnę (marzec-kwiecień) w okolicach chrześcijańskigo święta Wielkiej Nocy. To najważniejsze i najstarsze święto żydowskie, upamiętniające wyzwolenie Izraelitów z niewoli egipskiej. Podczas święta Pesach zamiast chleba jada się macę.

Śpiewaliśmy polskie, żydowskie i hebrajskie  piosenki. Przychodził jakiś pan i tłumaczył nam treść tych niepolskich piosenek. Dbano o nasz rozwój – był chór, przychodziła pani, która uczyła rytmiki i tańca. Od czasu do czasu były organizowane koncerty. I to wszystko.

Ale tam były żydowskie dzieci?

Same dzieci żydowskie – te, które które wróciły z Rosji,  i które ocalały w Polsce. Przeżyły w kryjówkach,  w klasztorach czy pracując na wsiach jako pastuchy. Nie wiem czy one, poza korzeniami,  miały coś wspólnego z żydostwem. Ale się mówiło, że to jest żydowski dom dziecka.

Pamięta pani chwile, kiedy rodziny przyjeżdżały po swoje dzieci? Ktoś je odnajdywał?

Były próby, żeby rodziny, krewni ze Stanów Zjednoczonych zabierały niektóre dzieci. Robiono nam zdjęcia, gdzieś je wysyłano. Jedna z naszych koleżanek została zabrana przez ciotki. Bardzo płakała, wcale nie miała ochoty tam jechać, bo w ogóle nie wiedziała, że to jest jakaś jej krewna. To był jeden przypadek. Drugi – moja bardzo ukochana koleżanka, którą traktowałam jak siostrę. Okazało się, że jej ojciec był w Armii Andersa i znalazł się w Palestynie. Dowiedział, że jego córka żyje i zabrał ją. Miałam z nią krótki kontakt. Wiem, że jest w Izraelu, mam nadzieję, że żyje, ale kontakty są żadne.

Zdarzało się, że pojawiali się ojciec, bądź matka i wtedy obowiązywała zasada, że dzieci, które mają rodziców powinny mieszkać z nimi. Wtedy skierowano mnie do bursy na Jagiellońską. Chodziłam już do liceum. Notabene, skończyłam liceum i zdobyłam maturę na Czerniakowskiej. Bardzo dobrze wspominam i szkołę, i nauczycieli. Szczególnie wychowawcę, pana Sosnowskiego, polonistę.

Czerniakowska 128, obecnie mieści się tu LXXV Liceum Ogólnokształcące im. Jana III Sobieskiego.

Kierowano mnie na studia. Ja właściwie nie miałam się kogo poradzić. Więc zapytałam dyrektora – co mam robić. Moja matka, która była schorowana  i nie orientowała się  się w sytuacji, powiedziała: „Zrób, jak uważasz”. Natomiast pan Piotrowski powiedział: „Dostaniesz stypendium, będzie ci łatwiej”. No, i tak zrobiłam.

Zawsze jakoś spotykałam na swojej drodze dobrych ludzi, którzy pomagali mi wyjść na ludzi. Tak mi się wydaje.

Jak polskie, katolickie społeczeństwo odbierało żydowski dom dziecka? Czy były jakieś nieprzyjemności?

Były kontakty. Po pierwsze, chodziliśmy do polskiej szkoły… Mówiliśmy więcej niż dobrze po polsku niż w jakimkolwiek innym języku. Było  też trochę dzieci mówiących raczej po rosyjsku niż po żydowsku.

Na tyle byłam spolonizowana, że mój mąż jest nie-Żydem. Więcej powiem – jego rodzina była bardzo przeciwna, że bierze sobie Żydówkę za żonę. A my we wrześniu będziemy świętować  52 lata małżeństwa…

Jak pani powiedziała mężowi, że jest Żydówką? Jak on to odebrał?

 Spotkaliśmy się w dosyć dziwnych okolicznościach. Zbierałam materiały do pracy magisterskiej. On siedział  i coś tam w papierach szperał. (Też studiował historię, tylko innym trybem.W każdym razie, już byliśmy małżeństwem, kiedy on bronił pracę magisterską, a potem doktorską). I tak dowcipkował ze mną: „Ty jesteś Cyganka, czy Żydówka”? Ja też coś żartem odpowiedziałam. A potem powiedziałam: „Wiesz, mam zaproszenie do Teatru Żydowskiego, bo tam będzie śpiewała moja koleżanka . Jak masz ochotę, to może ze mną pójdziesz”. To było nasze pierwsze spotkanie. Ale ja byłam dopiero po czwartym roku, więc potem się rozstaliśmy.

Nie było żadnego jakiegoś tam… Przynajmniej ja nie odczuwałam żadnej ciągoty, bo nie myślałam tak dalece. Odprowadził  mnie do pociągu i czy do niego napiszę. Powiedziałam, wysylam kartki do znajomych, więc do niego też mogę napisać. I tak się zaczęła nasza korespondencja.

I już z dyplomem magistra odebrał mnie z pociągu. Powiedział, że jedzie ze mną do Bielawy, gdzie mieszkała moja matka. I tam poprosił ją o moją rękę. Gorzej było z jego rodzicami – rodzina w ogóle sobie nie wyobrażała, żeby do rodziny weszła Żydówka.

Powiedziałam mężowi – wybrałam sobie jednego Jakubowskiego i reszta mnie nie obchodzi. Nie przeszkadza mi, że ma ochotę spotykać się z siostrą  (rodzice już nie żyli ), czy chce iść do kościoła… Natomiast ja zostałam, jak to się mówi, zupełnie świeckim osobnikiem.

Znaczy, że relacje z pani teściami jakoś się później ułożyły…

 Od czasu do czasu jeździliśmy, bo mamy dwoje dzieci. I mojej córce się podobały te różne stroje… Im się robiła starsza, tym mniej ją ciągnęło. Ja do niczego nie zmuszałam dzieci…

A teraz przyjeżdża pani do Śródborowa, na zajęcia?

 Ja przyjeżdżam na psychoterapię. Przede wszystkim po to, żeby zobaczyć, jak wygląda dom, w którym mieszkałam trzy lata. Gdzie odnalazłam swoje dzieciństwo, normalne warunki życia, gdzie wiele rzeczy mnie nauczono. Zachowały się wspomnienia kolegówrozrzuconych po świecie. Te kontakty są bardzo żywe, bardzo żywe… Tak że ciepło mi się robi na sercu, kiedy jestem w Śródborowie i wspominam szkołę podstawową, do której chodziłam. To była „jedynka, to pamiętam. Właściwie, życie jak życie.

Czy gdyby spotkania były gdzie indziej, to by je pani inaczej odbierała?

 Nie wiem, nie wiem… Śródborów jest i blisko, i wspominam  tamten czas bardzo dobrze… W domu dziecka byłam lubiana. Nie wiem, czy na to zasługiwalam zasługiwałam . Nie sprawiałam na pewno żadnych kłopotów ani w nauce, ani pod innym względem. Więc mile wspominam ten czas i mnie też mile wspominają. Gdziekolwiek spotkam ludzi, którzy też pamiętają, to jest bardzo sympatycznie, bardzo ciepło, bardzo blisko.

Ale na zajęcia pani chodzi?

Chodzę, jestem normalnie w grupie.

Co one pani dają?

To nie jest tak, że za każdym razem człowiek opowiada i powtarza to, co przeżył. Właściwie jest tak, że emocje się pojawiają, wracają przeżycia. I każdy z nas jakoś się ustosunkowuje do tego, co ktoś powiedział. Na przykład był temat antysemityzmu. Ten temat często wraca. Więc ja kiedyś przypomniałam, że antysemityzm to jest straszna rzecz. Przyszedł potem do naszego domu dziecka chłopiec, który przeżył pracując jako pastuch. Potem był w szkole wojskowej, i kiedy przyszedł 68. rok, to wyrzucili go ze szkoły… I on odebrał sobie życie. Czy musiał tak skończyć dlatego, że ma korzenie? A w ogóle nie miał pojęcia, co to jest Żyd, nawet żydowskiego nie znał.

Wymieniłam też koleżankę, która też sobie życie odebrała, bo nie umiała znaleźć sobie miejsca. I wtedy odezwała się niewiasta, której nie znałam: „To ty wiesz więcej o mojej siostrze”… I okazało się, że one dwie zostały z całej rodziny, po powstaniu w getcie. Trafiły do dwóch różnych domów. W jednym  – nie zmuszano, żeby dziewczynka została katoliczką, natomiast jej siostrze Jance wpajano religię i niechęć do Żydów.  Kiedy Janka się znalazła w domu dziecka, nie chciała być Żydówką.  I nie potrafiła z tym żyć.

Ja nie patrzę na człowieka od strony Żyd – nie-Żyd. Pracowałam w szkole ponad 40 lat. W polskiej szkole, uczyłam polskiej historii. I nie patrzyłam na żadnego ucznia, czy on jest z korzeniami takimi, czy innymi. Jest uczeń, dobry albo niedobry, grzeczny albo niegrzeczny. Jeżeli ktoś ma problemy (wiedziałam, czułam, że mogą być kłopoty w domu), to potrafiłam pójść do tego domu, porozmawiać, stawać w obronie. Żeby była szansa, żeby przepuścić do następnej klasy. Ale nigdy nie patrzyłam…

Nieraz spotykałam na obozie lauderowskim kogoś, kto się okazywał moim uczniem, to byłam zaskoczona. Bo gdybym nie rozumiała… Bo rozumieć, to ja dużo rozumiem… Możę nawet za dużo. Najlepszym dowodem jest to, że ja sporo rzeczy tłumaczyłam z żydowskiego na polski dla ŻIH.  – Nie zapomnialam żydowskiego (jidysz). Oczywiście, brakowało mi słów, więc zapisałam się na lekcje.

Obozy lauderowskie – obozy Edukacyjno-Wypoczynkowe Fundacji Ronalda S. Laudera, służące odnowie życia żydowskiego w Polsce, przyczyniające się do edukacji i integracji społeczności żydowskiej. W Polsce Fundacja działa od 1991 r. ŻIH – Żydowski Instytut Historyczny

Mam jeszcze pytanie na koniec. Czy uważa pani, że spotkania,  i terapia w Śródborowie są potrzebne?

 Przyzwyczailiśmy się do tych spotkań. Ja spotykam się z koleżanką, która mieszka w Zabrzu. Ona też była w domu dziecka. Więc to jest też jeden z naszych tematów. Mieszkamy w jednym pokoju. Ona z nikim innym nie zamieszka, bo ma takie mocne przeżycia z czasów wojny.  A mnie się nie krępuje. Jesteśmy różne, i pod względem gabarytów, i pod każdym innym względem. Ale mnie się nie krepuje, przy mnie się otwiera i o wszystkim możemy rozmawiać. Więc myślę, że ta terapia jeszcze długo będzie potrzebna…

Dziękuję pani bardzo.

3 lipca 2007 r., Warszawa
Rozmawiała: Małgorzata Brama

 

 

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu