audio: 1

Wiesław Bieniek, urodzony w 1935 r.

Mój ojciec i wojenna „business woman”

Wspomnienie czyta Tomasz Kocuj

Urodziłem się 14 września 1935 roku w Warszawie, przy ulicy Chmielnej 58. Ojciec Wacław, Polak (nie-Żyd) był inżynierem – lądowcem, po studiach w Berlinie. Matka była Żydówką.

Dziadek ze strony matki był kupcem, babcia Róża, jego żona prowadziła dom. Mieszkał z nami jeszcze Julian, młodszy brat mamy. W sierpniu 1939 roku całą rodziną wybraliśmy się do Urli pod Warszawą i tam wypoczywaliśmy. Ostatni raz w wolnej Polsce. Było nas czworo, razem z moim przyrodnim bratem, czternastoletnim Ryszardem.

Gdy wybuchła wojna, wróciliśmy do Warszawy. Tego momentu nie pamiętam. Pamiętam uderzenie bomby w budynek przy ul Widok 5. Przebywałem w tym czasie z wieloma ludźmi na parterze tego budynku, w jednym z mieszkań. Nalot przeżyłem dlatego, że bomba uderzyła we frontową fasadę. Dom został tylko częściowo zburzony. Zginęły dwie kobiety, które znalazły się bezpośrednio w zasięgu eksplodującej bomby.Zachowało się sporo rodzinnych fotografii. Jedna z nich: ulica Widok 5. Rumowisko – tyle zostało z naszego przedwojennego mieszkania po bombardowaniu.

Ojciec mój uparł się, że musi zostać w naszym mieszkaniu, aby naprawić walizkę. Moja matka, brat przyrodni i ja zeszliśmy do sąsiada na parter. Bomba lotnicza, uderzając w fasadę, przebiła ścianę główną, dwie ściany boczne, po czym – wybuchła. Na piętrze zginęły dwie starsze panie. Ojciec mój, przywalony ścianą, uratował się dzięki temu, że trzymał w ręku młotek i jego ręka w chwili wybuchu była wyciągnięta do góry. Był wtedy czterdziestopięcioletnim mężczyzną. Przeżył cudem i po rynnie zjechał z piętra na dół. Ja swoje ocalenie zawdzięczam ojcu, który, niemal na siłę, zmusił nas troje do zejścia na dół, zanim uderzyła bomba.

Po kapitulacji Warszawy zamieszkałem z żydowskimi dziadkami na Chmielnej, w Warszawie. Niestety, tego okresu nie potrafię zrekonstruować. Później dziadkowie z wujkiem znaleźli się w warszawskim getcie. Nie pamiętam, czy wzięli mnie ze sobą a ojciec później mnie wyciągnął z getta, czy zrobił to od razu. Miałem tak zwany dobry wygląd i dlatego nie musiałem siedzieć w szafie czy pod łóżkiem, jak moi „rasowi” rówieśnicy, co nie znaczy, że nie groziło mi niebezpieczeństwo.

Nie pamiętam, kiedy znalazłem się na ulicy Widok 3, otoczony niemal matczyną miłością pani Anny Choynowskiej, znajomej ojca, właścicielki restauracji „Pod cyranką”. Pani Choynowska była to kobieta niezwykłej dobroci, o czarującym uśmiechu. Świadoma zapewne, co ją czeka za przechowywanie żydowskiego dziecka, postanowiła zapewnić mi bezpieczeństwo.

W przeciwieństwie do innych żydowskich rówieśników, żyłem jak polskie dzieci. Przychodziłem do restauracji, spacerowałem po Warszawie, często zaczepiany przez niemieckich oficerów. Oni głaskali mnie po głowie i częstowali słodyczami. Ciocia, bo tak zwracałem się do pani Anny, chciała uratować moją mamę, Elżbietę. Wynajęła jej mieszkanie przy ulicy Widok 7. Z restauracji „Pod cyranką” przynoszono jej jedzenie. Ale mama nie słuchała dobrych rad i pomimo „złego wyglądu” często przychodziła do restauracji. To przyczyniło się do jej aresztowania w 1942 roku.

W tym samym czasie gestapo aresztowało mojego ojca. Został osadzony na Pawiaku, gdzie spędził około dwóch miesięcy. W czasie jednego ze spacerów zobaczył moją matkę. Wymienili pozdrowienia. Ojciec wrócił z Pawiaka, matka niestety nie. Okoliczności jej śmierci pozostały nieznane. Ojciec, po wyjściu z więzienia nadal pomagał ciotce w prowadzeniu restauracji. Otrzymał informację, że matka zginęła. Poznał pewną panią i się z nią ożenił. Żona mieszkała na ulicy Wilczej w Warszawie. Ojciec przeprowadził się do niej. Do pracy w Cyrance przychodził codziennie.

Któregoś dnia zjawiło się dwóch funkcjonariuszy gestapo i pytali o ojca. Ciotka nie podała im jego adresu, tłumacząc, że nie wie, gdzie ojciec mieszka. Poszli do dozorcy domu, ten zapewne podał im ten adres, bo za chwilę ściągnęli rikszę i pojechaliśmy do ojca. Otworzył drzwi. Chwilę z nim rozmawiali, pamiętam, że zapytali ojca o byłą żonę. Powiedział: moja żona była Żydówką. Gestapowcy pożegnali się z ojcem, po czym ponownie wsiedliśmy do rikszy i jakby nic się nie stało, Niemcy odjechali.

To, co nastąpiło niedługo potem, można było łączyć z poprzednim zdarzeniem. Był wieczór, ciotka położyła mnie spać. Usłyszałem dzwonek do drzwi i szwargot niemiecki. Niemcy przyszli, aby mnie zabrać. Ciotka z wielką determinacją rozpoczęła walkę o mnie. Walka była długa i prawie beznadziejna, wreszcie Niemcy zostali przekupieni złotem. Byłem uratowany. Ciotka była w stanie zrobić dla mnie wszystko a ja byłem za mały, aby uświadomić sobie, jak bardzo mnie kochała.

Niedługo po tym zdarzeniu, po wyjściu z kawiarni na Krakowskim Przedmieściu natknęliśmy się na patrol, złożony z SS-mana i granatowego policjanta. Kazali mi wejść do bramy i ściągnąć spodenki. Byłem obrzezany. Ciotka oświadczyła, że miałem problemy ze stulejką i podczas zabiegu okazało się, że trzeba usunąć napletek, co zostało wykonane przez chirurga. Policjant (granatowy) przekonał Niemca, że sprawa jest czysta i znowu udało się cało wyjść z opresji.

Ojciec brał udział w paru akcjach „pomocowych” podczas Powstania w Warszawskim Getcie. Pewnego razu zabrał mnie na teren dogorywającego getta. Z dostaniem się tam nie było problemu, brama była otwarta, nikt jej nie pilnował i po chwili byliśmy na terenie getta. Widziałem płomienie: wydobywały się z budynków. Widziałem grupę Niemców prowadzących „cywilów”. A wokół się paliło. Bojowiec się ostrzeliwał. Ojciec widział wieżyczkę czołgu, lufą zwróconą do tyłu. Zgniotła bojowca.

Ojciec opowiadał wiele lat później: „Widziałem kobiety skaczące z okien z dziećmi. Niemcy strzelali do nich, jak do kaczek”. Pamiętam: nagle niedaleko od nas z prawej strony pojawiła się „wanna”, niemiecki samochód bojowy z karabinem maszynowym na masce. I pamiętam, że niemiecki oficer krzyknął ku nam „raus”. Ojciec złapał mnie za rękę i zaraz z grupą Polaków dopadliśmy muru. Serce waliło mi ze strachu. Czekałem na śmiertelną serię… Tymczasem Niemcy odjechali nie robiąc użytku z broni. Udaliśmy się z ojcem na przystanek tramwajowy: to było już poza gettem i pojechaliśmy do domu.

Mieszkanie ciotki było miejscem spotkań konspiracyjnej grupy Kedywu AK. Członkowie grupy wychodzili stamtąd na akcje w przebraniu kominiarzy, albo umazani wapnem – jako robotnicy. Kiedyś jeden z członków tej grupy czyścił pistolet, gdy usłyszeliśmy dzwonek i zaraz: „policja, otwierać!”. Mima pistolet rzucił pod tapczan i czekał. Dwóch funkcjonariuszy policji granatowej pytało o mojego przyrodniego brata, Ryszarda. Gdy dowiedzieli się, że Rysiek przebywa w Niemczech, na robotach rolnych, pożegnali się i wyszli. Mima mógł spokojnie zająć się pistoletem i przygotować go na kolejne akcje.

Hanna Rybicka, zajmująca się historią Kedywu, nic nie wie o spotkaniach grupy Kedywu na ulicy Widok, ale Wiesław Bieniek pamięta (red.)

Matka Mimy, kobieta o nazwisku Skorynina (imienia nie pamiętam) była znajomą ciotki. Mima, jej syn, był porucznikiem AK. Gestapowcy dopadli go w Warszawie, na Czackiego. (Niemcom wydał go kolega). Podjechał na Czackiego samochód z Niemcami. Mima uderzył Niemca. Jeden z kolegów Mimy, obecny na miejscu zdarzenia, zdołał uciec. Nie strzelano do niego. Ranny Mima trafił do szpitala. Prosił lekarza: „Niech mnie pan nie ratuje”. Ciężko ranny zmarł. Matka Mimy poszła z nami do prosektorium. Widzieliśmy ciało jej syna – zmasakrowane. Towarzysze Mimy z AK postanowili pochować go uroczyście. Byliśmy z ojcem na pogrzebie. Zdążyliśmy bezpiecznie wyjść z cmentarza. Kilka minut po naszym wyjściu Niemcy otoczyli cmentarz, ale nas nie złapali.

Mowa o cmentarzu powązkowskim w Warszawie.

Po wojnie czytałem książkę Ryszarda Podlewskiego „Droga przez piekło”, opisującą walki o Stare Miasto podczas Powstanie Warszawskiego. Znalazłem w niej rozdział „Sierżant Pietrek ocalał”. Pietrek (pseudonim) został zaczepiony przez patrol niemiecki. Chcieli go zabić. Wyciągnął broń, położył trupem dwóch Niemców i uciekając wpadł do bramy naszego domu (Widok 3). Wbiegł na podwórze a potem na boczną klatkę schodową, żeby dostać się na dach. Ale nikt nie chciał mu otworzyć włazu, więc postanowił ostrzelać Niemców, których kilkudziesięciu wpadło na podwórze, żeby ująć go żywego. On parę razy strzelił w ich kierunku, a gdy ocenił swoją sytuację jako beznadziejną, odbezpieczył granat, który eksplodował, wyrywając mu rękę. Niemcy rannego (wraz z urwaną ręką!) zabrali do szpitala. Za kilka dni koledzy z AK go odbili. W czasie Powstania walczył. Był u nas w domu, rozmawiał z ojcem i pokazywał miejsce, gdzie stracił rękę.

W czerwcu 1943 roku ojca nie było w domu; dzwonek do drzwi i walenie do drzwi butami. Byliśmy w trójkę, to znaczy ciotka Nina, Hela i ja. Do mieszkania weszło trzech drabów. Po przeprowadzeniu rewizji i znalezieniu szminki zrobionej z łuski naboju, wyprowadzono nas z domu. Zaprowadzono na komendę policji na Krakowskim Przedmieściu. Ciotka z Helą były przesłuchiwane w innych pomieszczeniach niż ja.

Mną zajął się oficer niemiecki. Pytał, jakie gazetki czyta mój ojciec. Odpowiedziałem, że ojciec zna doskonale język niemiecki i czyta tylko niemieckie gazety. Funkcjonariusz, który mnie przesłuchiwał, zachowywał się przyzwoicie i ani razu mnie nie uderzył. Wyprowadzono nas na podwórze, kazano wejść do samochodu podobnego do naszej Nysy. Potem wrzucono na nami łopaty i powiedziano:„jedziemy do Tłuszcza”. Panie zareagowały płaczem. Ja siedziałem zupełnie obojętny. W pewnej chwili Hela powiedziała; „jesteśmy na Szucha”.

Auto się zatrzymało i zostaliśmy wprowadzeni do podziemi siedziby gestapo. Były tam cele, tak zwane tramwaje. Krzesła w celi stały w rzędach. Pamiętam, że całą noc coś się działo. Albo wrzucali do celi ludzi pobitych w czasie przesłuchań, albo wyciągali ludzi na przesłuchania. Nieludzko zmęczeni dotrwaliśmy do rana. Rano gestapowiec wyczytał nasze nazwiska i zostaliśmy wprowadzeni do pokoju przesłuchań. Na stoliku były bykowce i inne narzędzia tortur.

Gestapowiec sprawdził, czy umiemy się modlić, a gdy test wypadł pomyślnie, powiedział, że jesteśmy wolni. Wówczas ciotka zaczęła mu dziękować. A wtedy oprawca powiedział, że to decyzja wyższego stopniem, a on ją tylko wykonuje. I zaznaczył: „Gdyby to ode mnie zależało, to ja bym ci pokazał, na co mnie stać”.

Musieliśmy jeszcze wrócić do celi po drobiazgi osobiste. Przy okazji dostaliśmy parę grypsów, które ciotka zaniosła pod wskazany adres. I zostaliśmy wypuszczeni. Patrzymy na prawo: w odległości stu pięćdziesięciu metrów stoi dorożka, a na koźle, obok woźnicy, siedzi mój ojciec! W tej chwili poczułem, że dostałem drugie życie. Wyjście z Szucha, z celi śmierci, to praktycznie było niemożliwe. Poczułem, z jaką determinacją ojciec walczył o moje życie, a „przy okazji” o życie ciotki i Heli.

Wyjście na wolność z celi śmierci w Alei Szucha zdarzyło się także żydowskiemu chłopcu, Gustawowi Kerszmanowi. Gustaw Kerszman, „Jak ginąć to razem”, Książka i Wiedza, Warszawa, 2006 r. Zwolnione z Alei Szucha zostały też Halina Szostkiewicz z matką, dostarczone tam przez żandarmów. „Dzieci Holocaustu mówią…”, tom III, 2008 r. (red.)

Na dwa dni przed wybuchem Powstania Warszawskiego poszliśmy z ciotką do Muzeum Narodowego, gdzie korzystaliśmy z tak zwanego mikroklimatu; był tam basen zbudowany przez Niemców na wypadek działań wojennych (i konieczności gaszenia pożarów). W drodze powrotnej, na wysokości ulicy Kruczej, spostrzegliśmy dwóch gestapowców z bronią maszynową i psem. Ciotka, w pierwszym odruchu, chciała zboczyć w lewo, w Aleje Jerozolimskie. Ja natychmiast zareagowałem (w porę!) i to był ruch prawidłowy, bowiem Niemcy przeszli obok nas spokojnie. Okazało się, że dwie bramy dalej został zastrzelony żołnierz niemiecki. Poszliśmy do swojego mieszkania, a Niemcy zabrali zwłoki żołnierza. (Nie było żadnych represji.)

Za dwa dni wybuchło Powstanie Warszawskie. W dniu wybuchu Powstania ojciec zdążył na Widok około siedemnastej trzydzieści. Z ojcem, ciotką i jej wychowanicą siedzieliśmy w piwnicy aż do czwartego października, czyli do kapitulacji Powstania. Mimo bombardowania nasz dom nie ucierpiał. Ciotka w czasie Powstania „realizowała się” znakomicie – karmiła żołnierzy i licznych uchodźców z Woli i Powiśla bulionem własnej produkcji „Nina Bór”.

Po Powstaniu doszliśmy piechotą do Dworca Zachodniego. Wagonami towarowymi dojechaliśmy do Pruszkowa.

Życiorys Anny Choynowskiej poskładałem z opowiadań, jakie przekazała dziecku a potem młodzieńcowi w latach 1946-1965.
Urodziła się pod koniec XIX wieku, prawdopodobnie w roku 1893, zmarła w 1983, w Rzeszowie w wieku dziewięćdziesięciu lat. Urodziła się na Wołyniu w ziemiańskiej rodzinie Lipkowskich. Była to rodzina majętna, mieli majątek idący w tysiące hektarów żyznej ziemi. Wykształcenie (raczej edukację) otrzymała typowo ziemiańską – z kindersztubą, dobrą znajomością francuskiego, rosyjskiego. W jej domu rodzinnym były wspaniałe przyjęcia. W rodzinie – nobliwi krewni.

Kiedy poznała przyszłego męża, Bronisława Choynowskiego, akcja jej życia przeniosła się do Kijowa. W Kijowie zastała ją rewolucja październikowa. Wtedy każdy dzień przynosił przerażające wiadomości. Streszczały się w słowach: „Czerwoni wycinają szlachtę w pień”. Choynowska mieszkała na Kreszczatiku, głównej ulicy miasta. Przerażona ogromem zbrodni „czerwonych” schroniła się w szpitalu. Dała okup i położono ją do łóżka jako chorą.

Do szpitala wbiegła „czerwonoarmiejka” z naganem w dłoni; podchodziła do leżących w łóżkach kobiet i zabijała je strzałem w głowę. Gdy podeszła do łóżka ciotki, zjawił się starszy mężczyzna, „anioł stróż” i powiedział „czerwonoarmiejce”, żeby nie strzelała, bo kobieta umiera i szkoda pocisku. Stary mężczyzna uratował jej życie.Po tym incydencie uciekła ze szpitala, opuściła Kijów i znalazła się w Warszawie.

Podczas wojny z bolszewikami w 1920 roku przeciwstawiając się „czerwonej zarazie” (to jej własne słowa) pracowała jako sanitariuszka w lazarecie. Przywożono tam ciężko rannych młodych chłopców walczących z bolszewikami. Jako wolontariuszka nie tylko cały swój czas i siły poświęcała rannym, ale także swoje oszczędności przekazywała na zakup środków opatrunkowych.Asystowała operującym: profesorowi Orłowskiemu, doktorowi Szareckiemu. Była dumna z tej pracy. Nie miała własnych dzieci, jej dziećmi byli ciężko ranni.

Po wypędzeniu Rosjan z II Rzeczpospolitej wyjeżdża z mężem, Bronisławem Choynowskim, na Kresy, do Dawidgródka. Kupują resztówkę z dworem, by pracować, cieszyć się życiem i urokami natury.Ziemie na Kresach były urodzajne, więc ziemiopłody rosły. Stawy dostarczały ryb. Mąż lubił konie. Na polowania przyjeżdżał któryś z Radziwiłłów. Na każdym polowaniu zabijano mnóstwo kaczek. Radziwiłł zostawiał je na miejscu „do zagospodarowania”.

Ciotka zastanawiała się, czy nie można by z mięsa cyranek (to rodzaj dzikich kaczek) wytwarzać bulionów, by sprzedawać je w kraju i zagranicą. Kobieta bez politechnicznego wykształcenia opracowała samodzielnie technologię produkcji bulionu. Kupiła nienowy aparat próżniowy, do którego wrzucało się oczyszczone części kaczek, by po pewnych zabiegach mogły przeistoczyć się w kostki a la maggi.Ciotka zatrudniła operatora tego aparatu próżniowego, dziewczyny do obróbki drobiu i rozpoczęła się poważna praca. Anna Choynowska sama wymyśliła logo i nazwę fabryczki. Załoga nosiła ją niemal na rękach.

W latach trzydziestych XX wielu trzydziestoletnia Anna była u szczytu powodzenia. O jej sukcesie zadecydowały kompetencje i rzetelność. Każda z jej pracownic wychodząc za mąż dostawała krowę, świnie i dwa hektary ziemi. Ale znalazł się człowiek, który w nocy podpalił fabryczkę. Zakład był ubezpieczony, straty zostały zwrócone, ale odbudowa fabryczki nie miała sensu. Wojna wisiała na włosku.

Anna Choynowska sprzedała posiadłość i przeniosła się do Warszawy wraz z wychowanicą, Heleną Konopko, z którą pozostanie do końca swoich dni. W Warszawie postanowiła założyć paszteciarnię, która po latach przeistoczyła się w restaurację „Pod cyranką”. Nigdy nie umiała siedzieć z założonymi rękoma. Zgłodniałych gości restauracji witała wycięta z blachy kaczka (dyskretnie przyczepiona do witryny) a w lokalu znajdowało się kilka wypchanych kaczek. W szatni wisiał obraz znanego malarza Teodora Axentowicza „Pan w kontuszu”.

Restauracja słynęła z dobrej kuchni. Za symboliczną złotówkę można było zjeść smaczny i obfity obiad. Do „Cyranki” przychodzili przedstawiciele arystokracji. Z pisarzy często tam bywał Dołęga-Mostowicz, z aktorów – Adam Hanusz. Lokal funkcjonował sprawnie prawie do Powstania Warszawskiego.

Dwaj niemieccy oficerowie, bywalcy restauracji, Gustaw i Hans (ich nazwisk ojciec nie zapamiętał) stali się przyjaciółmi ciotki i ojca. Wyciągnęli oni wielu ludzi z łap gestapo, ja także najpewniej im zawdzięczam ocalenie. Ciotka jednak, mając dość przykrych kontroli okupanta i niewielkich zysków, wydzierżawiła „Cyrankę” pani Chądzyńskiej. Ta zarządzała nią do wybuchu Powstania Warszawskiego.

Ojcu, ratującemu Polaków z rąk niemieckich, nie wszystkie przedsięwzięcia się udały. Zdarzało się, że nie pomogła interwencja niemiecka na wysokim szczeblu. Rodzina jednego z tych, których ojcu nie udało się ocalić (zginął w Oświęcimiu) zapowiedziała zemstę. I po wojnie dotrzymała słowa! Dodam, że podczas Powstania Warszawskiego kazano ojcu iść na komendę AK. Poszedł i został oczyszczony z zarzutów.

Powstanie Warszawskie zastało Annę Choynowską w jej mieszkaniu na ul Widok 3. Oprócz niej w mieszkaniu przebywała wychowanica, Helena Konopko i ja. Ojciec wyszedł na miasto i godzina „W” zastała go na wysokości Poczty Głównej. Podszedł do niego piętnastoletni powstaniec, uzbrojony w broń maszynową i kazał mu iść do domu, bo „rozpoczęła się wojna polsko-niemiecka”!

Do domu ojciec dotarł bez problemu i tak trwaliśmy sześćdziesiąt cztery dni. W Powstaniu ciotka miała swój osobisty udział, żywiąc przez półtora miesiąca nie tylko żołnierzy, ale i ludność napływową z Woli i Powiśla, dzięki posiadanym blokom maggi! Te, rozłupane na kawałki i wrzucane do kotła, zamieniały się w gęste sosy, dodatek do makaronów i kasz lub suszonych ziemniaków.

Warszawę opuszczamy po kapitulacji Powstania, 4 października 1944 roku. W długim korowodzie milczących, zmaltretowanych ludzi docieramy na Nowowiejską. Przy końcu ulicy pożegnaliśmy się z żołnierzami AK, którzy rozbierali ostatnią barykadę i dostaliśmy się pod nadzór niemiecki. Niemcy, rozstawieni co pięćdziesiąt metrów, stali odtąd na naszej drodze do Dworca Zachodniego w Warszawie.

Pociągami towarowymi dojechaliśmy do Pruszkowa. Spędziliśmy noc w hali napraw taboru kolejowego. Następnego dnia gestapowcy podzielili nas na grupy. Anna Choynowska, ojciec i ja dostaliśmy się do jednej grupy, Helena Konopko – do drugiej. Ojciec doskonale mówił po niemiecku. Dodatkowym argumentem był zapas czarnej kawy. I tak cała nasza czwórka trafiła do jednej grupy.

Wartownik niemiecki wskazał nam pociąg, do którego wsiedliśmy wszyscy czworo, aby po dwóch dniach znaleźć się w województwie krakowskim. We wsi Sadowie (gmina Goszcza) zostaliśmy przyjęci do pracy jako najemni robotnicy rolni. Ojciec znalazł się w rodzinie Sartów, nas troje trafiło do Dońców. Ciotka i Hela nosiły po kilkadziesiąt wiader wody dla zwierząt gospodarskich i pomagały gotować posiłki dla rodziny gospodarzy i dla nas.

Wiosną 1945 roku oddziały Frontu Białoruskiego parły na Kraków. Zdobyły gminę Goszcza. Mały oddział zainstalował się we wsi Sadowie i opanował miejscowy dwór. Zamordowano dziedziczkę, wyrżnięto świnie i krowy, a konie zabrano dla wojska.

Kiedy oddziały generała Koniewa zdobyły Kraków, ojciec pojechał do Krakowa. Dostał pracę w Wojewódzkim Wydziale Drogowym. Nie było sensu dłużej przebywać na wsi, w poniżających warunkach. Wyjechaliśmy wszyscy do Krakowa, a stamtąd w odkrytym wagonie, na węglu do „krainy szczęśliwości”, jaką miał się okazać dla nas Rzeszów.

Pociągi krakowskie były prowadzone przez radzieckie załogi. (Dopiero w 1947 roku Polskie Koleje Państwowe przejęły tabor od władz sowieckich). W Dębicy do pociągu weszli sowieccy żołnierze i kazali nam opuścić wagon. Ojciec, który znał dobrze język rosyjski, skontaktował się z dowódcą. Przedstawił pismo o zatrudnieniu go w Rzeszowie. Radziecki dowódca zgodził się, byśmy kontynuowali podróż do Rzeszowa.

W Rzeszowie dostaliśmy mały pokój z dużą kuchnią, bez łazienki. Dwa lata później ojciec dostał przydział na dodatkowy pokój. W tych warunkach przyszło nam mieszkać do 1966 roku. W roku 1947 stan zdrowia ciotki bardzo się pogorszył. Ciężka praca w Sadowie zrobiła swoje. Ojciec wykorzystał samochód służbowy, który jechał do Krakowa. wymoszczono skrzynię, skonstruowano łoże. W nim wyjechała chora ciocia, której miejscowi lekarze nie byli w stanie pomóc. W Krakowie dostała się do profesora Szczeklika, wspaniałego lekarza. Postawił trafną diagnozę. Nie tylko przeżyła ten trudny okres, ale dożyła sędziwego wieku dziewięćdziesięciu lat.

Trudne chwile dla naszej rodziny dopiero się zaczęły, gdy w 1946 roku ojciec został aresztowany przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa i osadzony w siedzibie Urzędu, na Jagiellońskiej. Później trzy tygodnie spędził w więzieniu na zamku Lubomirskich, w katowni ubowskiej w Rzeszowie. Podejrzewano go o udział w spisku przeciw Karolowi Świerczewskiemu. Nie miał z tym nic wspólnego.
Ciotka Nina musiała biegać na widzenia. Zanosiła ojcu paczki i prowadziła dom. Chciała uchronić mnie przed kolejną traumą i to się jej udało.

Sprawa ojca została „odsunięta w czasie” o cztery lata. Znowu pojawili się funkcjonariusze UB i po splądrowaniu naszego mieszkania, zabrali ojca, tym razem na trzy lata. Został prze- wieziony do Warszawy, do Pałacu Mostowskich, chociaż w czasie rewizji niczego podejrzanego u nas nie znaleziono. Wzięli go, kiedy szedł do pracy, myśmy o tym długo nie wiedzieli. Mieliśmy z nim kontakt tylko przez adwokata.

Ciotka Nina, schorowana, nie mogła podjąć pracy zarobkowej, więc ja musiałem iść do byle jakiej roboty. Ciotka zaangażowała adwokata, by ratować ojca, a on w zamian za nadzieję, że niebawem ojciec będzie zwolniony, zmuszał ciotkę do pozbywania się resztek kosztowności.

W roku 1954 zdałem maturę w liceum dla pracujących. Rok później zdałem na SGGW i zostałem studentem Instytutu Technologii Rolno-Spożywczej. W tym czasie ojciec wrócił z ubeckiego więzienia i z miejsca podjął odpowiedzialną pracę. Po roku wykryto u niego nowotwór płuca i po trzymiesięcznym zmaganiu się ze śmiertelną chorobą 31 sierpnia 1957 roku zakończył życie.

Po śmierci ojca sytuacja życiowa zmusiła mnie do przerwania studiów i podjęcia pracy zarobkowej. Ciotka Nina z Helą nie chciały mnie wykorzystywać, więc otworzyły kiosk z gazetami na zasadzie ajencji. Zapisałem się do technikum drogowego dla dorosłych i w roku 1962 zdałem egzamin dojrzałości na poziomie średnim technicznym. W rzeszowskim rejonie dróg publicznych pracowałem w dziale eksploatacji. Pełniłem też funkcję kierownika budowy. W 1965 roku rozpocząłem studia na wydziale inżynierii lądowej w Wyższej Szkole Inżynierskiej w Rzeszowie.

W roku 1966 ożeniłem się ze studentką Akademii Medycznej z Krakowa. I przeniosłem się do Tarnowa. Z ciotką mieliśmy ustawicznie kontakt: pomagałem jej materialnie, chociaż nie powodziło mi się najlepiej. Przynajmniej raz w miesiącu, aż do ukończenia studiów, jeździłem do Rzeszowa na konsultacje i wtedy się z nią spotykałem.

W 1977 roku Anna Choynowska zachorowała na Altzheimera. Umarła w roku 1984. Jej śmierć była dla mnie wstrząsem. Odeszła najwspanialsza osoba, z jaką zetknąłem się w życiu. Nie dość, że uratowała mnie od Zagłady: była mi nauczycielką życia, dopóki miała świadomość. Ostatnie pięć lat żyła w „innym świecie”, takie spustoszenie zrobiła choroba.

Miała jedną, jedyną prośbę: nie chciała być pochowana w Rzeszowie, mieście, którego nie znosiła. Pragnęła spocząć w Krakowie, w grobie rodzinnym Lipkowskich. Przewiozłem drogie mi ciało do Krakowa. Została, zgodnie z ostatnią wolą pochowana na cmentarzu Rakowickim.

W roku 2009 zwróciłem się za pośrednictwem ambasady Izraela do Instytutu Yad Vashem o przyznanie Annie Choynowskiej pośmiertnie tytułu „Sprawiedliwej”. Stoczyła heroiczną walkę o moje życie. Nie urodziła dziecka. Jej wyśnionym dzieckiem ja się stałem. Dodam jeszcze, że była cudowną, normalną osobą i wszyscy, którzy się z nią zetknęli, musieli ją pokochać.

Od redakcji: kiedy dziwimy się niektórym faktom z życiorysu Wiesława Bieńka, odbiegającym od wersji podawanej przez historyków, on mówi: „Historia sobie, a życie sobie”.

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu