Rachela Malinger, urodzona w 1927 r. (1)
Jak się zaczynało piekło
[Publikujemy trzy wspomnienia Racheli Malinger. Inne można przeczytać wybierając „Rachela Malinger (2)” albo Rachela Malinger (3) w zakładce „wyszukaj wspomnienie”]
Wspomnienie czyta Dorota Liliental
Filmowe wspomnienie Racheli Malinger jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.
Nadeszła noc, kiedy oczekiwano wejścia Niemców do Łodzi. Przedtem miasto było ostrzeliwane z artyleryjskich dział i zbombardowane. Strzelano bez przerwy tak, że nie mogliśmy przez długi czas wyjść z piwnic, przerobionych naprędce na schron.
Kiedy nastąpiła nareszcie cisza, przenieśliśmy się z czwartego piętra, gdzie mieszkaliśmy i gdzie zdawało się być bardziej niebezpiecznie, do sąsiadów na parter. Całkowicie ubrani, trzymając wrę kach tobołki z samymi niezbędnymi rzeczami (które mogłyby być potrzebne, gdyby własne mieszkanie było zburzone bombą lub pociskiem), leżeliśmy na podłodze w oczekiwaniu dalszych wydarzeń.
Noc, kiedy wojsko niemieckie stało już pod samym miastem, była najstraszniejsza. Nazajutrz Niemcy mieli wejść do Łodzi. Co robić – uciekać z miasta czy zostać? Na podjęcie decyzji została jedna noc. Zdecydować się trzeba natychmiast. Jutro już będzie za późno.
Ci, co zdecydowali się na ucieczkę, zaczęli się zbierać na podwórku obładowani domowym „skarbem”. „Pójdziemy w stronę Warszawy, jednak to stolica, Niemców tam nie puszczą” – mówili jedni, starając się przekonać innych, a przede wszystkim siebie, że zrobili właściwy wybór. „ Szaleńcy, co robicie?!” – z kolei mówili ci, którzy zdecydowali się zostać – „Czy może być skuteczna ucieczka od Niemców z ich techniką i uzbrojeniem?” Wątpliwości nękały i tych, i tamtych, ale czasu na rozmyślania już nie było. Pożegnania, łzy, rozpacz – i uciekinierzy długim sznurem ruszyli w stronę bramy.
Mama zdecydowała się zostać. Bała się, że tata może powrócić i nie znaleźć nas. Nasze podwórko na ulicy 11 Listopada przypominało wielką kwadratową studnię, otoczoną czterema pięciopiętrowymi kamienicami. Przez żelazną bramę wychodziło się na ożywioną ulicę, jedną z czterech promieniście prowadzących na plac Kościuszki. Z obu stron bramy znajdowały się dwa sklepy spożywcze. W dzień, kiedy Niemcy wchodzili do miasta, okien nice sklepów były zamknięte, a ludzie , którzy zostali w mieście, patrzyli przez pręty zamkniętej bramy na Niemców, starając się pojąć, co niosą im ci ludzie w szaroniebieskich mundurach.
Niemcy, siedzący równymi rzędami w ciężarówkach lub jadący na motocyklach, przejeżdżali obok naszej bramy w kierunku placu Kościuszki, rzucali na nas przelotne spojrzenia. Niektórzy, zauważywszy śliczną twarzyczkę mojej osiemnastoletniej siostry, uśmiechali się do niej niedwuznacznie pożądliwym uśmieszkiem.
Te uśmieszki wywoływały u niektórych błędne wrażenia. „,No i co, ludzie jak ludzie”, mówili oni i żałowali tych, co odeszli na wschód w nieznane. „Patrzcie, uśmiechają się, nie wszyscy są przecież bestiami” – powtarzali, chcąc przekonać innych o tym, w co chcieli sami uwierzyć. Ale wkrótce przekonaliśmy się, że człowiek zawsze jest ofiarą siły i okrucieństwa.
Gorzko przeliczyli się ci, którzy w tę okropną noc ruszyli na wschód z nadzieją na ratunek. Długi szereg ludzi brnących ze swoim „skarbem”, z dziećmi i starcami, na drodze do Warszawy został okrutnie ostrzelany przez faszystowskie samoloty. Niewielu zostało przy życiu. Straciwszy krewnych i bliskich, wrócili oni do swoich opustoszałych mieszkań w Łodzi. Od nich dowiedzieliśmy się o tych okropnościach.
Niebawem i my, pozostali w mieście, przekonaliśmy się, że uśmiechy okupantów nie obiecują nam niczego dobrego. Te uśmiechy były nie dla nas. To były uśmiechy zwycięzców, którzy chełpili się swoją władzą nad milionami bezbronnych ludzi.
W następnym dniu, jak zwykle, poszłam do gimnazjum, ale tam już zaszły zmiany – zabronione zostały lekcje z niektórych przedmiotów, a po tygodniu gimnazjum zostało całkowicie zamknięte. Bo po co kształcić dzieci skazane na zagładę.
Wkrótce Niemcy wydali rozkaz: wszyscy Żydzi, łącznie z niemowlęta mi w wózeczkach, obowiązani są nosić na lewym ramieniu żółtą gwiazdę Dawida. Mama starannie przyszywała tę oznakę do naszych ubrań. My zaś, dzieci, które nie były jeszcze w stanie pojąć sensu tej odznaki, sprzeczaliśmy się, czyja gwiazda jest ładniejsza.
Ulice stały się niebezpieczne. To żołnierz uderza butem w twarz starą kobietę oznaczoną gwiazdą, która sprzedaje jakieś drobiazgi, siedząc na chodniku, to znów jestem świadkiem zdarzenia na podwórku komendantury, gdzie żołnierze znęcają się nad grupą brodatych starców stojących w kolejce (żeby wykonać rozkaz oddania wszystkich rowerów i odbiorników radiowych). Każą im robić przysiady, skakać lub czołgać się po bruku.
A to znów rozlegają się dźwięki stłuczonej szyby w sklepie, gdzie tak niedawno jeszcze tatuś kupował mi sandałki i sprzedawca przymierzał je mnie, siedzącej na wysokim krześle, parę za parą, do póki nie znalazł tych właśnie białych, o jakich zawsze marzyłam. Teraz przez wybitą szybę rabują i niszczą sklep, a tłum Aryjczyków śmieje się i szczuje przeciw Żydom.
Dzień za dniem nasza przestrzeń życiowa coraz bardziej się zawężała. Zabroniono nam chodzić po centralnych ulicach, a ponieważ musieliśmy jednak zdobywać sobie coś do jedzenia, a mieszkaliśmy w centrum, chodziliśmy naokoło przez podwórka i małe zaułki. Bardzo wielkim niebezpieczeństwem były obławy. Łapano wszystkich, którzy w tym momencie znajdowali się na ulicy, wpychano do ciężarówek i wieziono w nieznanym kierunku. Z takich łapanek ludzie powracali zmaltretowani albo znikali na zawsze.
Pewnego razu, kiedy stojąc za bramą, obserwowałam taką łapankę koło naszego domu, z przerażeniem ujrzałam wśród złapanych swoją siostrę. Siostra, której śliczna twarz zwracała nawet uwagę przechodniów, robiła wielkie wysiłki, by zamaskować swoją urodę: targała swoje czarne włosy, brudziła policzki sadzą, ubierała się w stare, zniszczone sukienki. Trochę to pomagało. Ale kto wie, czym mogłaby się skończyć dla niej ta łapanka?
Pobiegłam do domu, żeby opowiedzieć, co widziałam. Mama natychmiast wybiegła na ulicę i nie bojąc się, że sama może być złapana, schwyciła za rękaw żołnierza i szybko zaczęła coś mówić po niemiecku. Faszysta widocznie speszył się widoku kobiety z żółtą gwiazdą mówiącej w jego ojczystym języku. Sekunda – i mama wypchnęła siostrę z tłumu. Szepnęła jej: „Uciekaj!” Brama była tuż i nim żołnierz zorientował się, obu już nie było. Tak to znajomość języka wroga okazała się zbawienna.
Życie w okupowanej Łodzi stawało się coraz cięższe. Ogólna bieda jednoczyła ludzi. Lokatorzy naszego domu, którzy przedtem dzielili się na bogatych – z komfortowych apartamentów na pierwszych piętrach, średnich – z trzecich lub czwartych pięter, i biednych, z suteren i poddaszy, po oznakowaniu gwiazdą Dawida stali się równi.
Wszystkie skutki kolejnej łapanki, opowiadania szczęśliwców, którzy wrócili do domu, losy tych, co nie powrócili – to wszystko obchodziło w naszym domu każdego. To, o czym dowiadywaliśmy się, często wywoływało w nas zdziwienie. Jedni powracali z tych łapanek zmaltretowani, z obciętymi lub po prostu wyrwanymi brodami i innymi śladami okrucieństwa oraz upokorzenia, drudzy zaś – z woreczkiem mąki lub kaszy – opłatą za wykonaną robotę.
Powstawało wrażenie, że Niem cy nie zdążyli jeszcze otrzymać „z góry” ścisłych przepisów postępowania w stosunku do ludności okupowanych terenów i to, co się działo, zależało od „amatorskiej twórczości” okupantów, którzy kierowali się ogólnymi ustawa mi i faszystowską ideologią. Polska była wówczas terenem, na którym sprawdzano zgodność teorii z praktyką.
Pewnego wieczoru usłyszeliśmy głośne pukanie do drzwi. Przeraziliśmy się – była już godzina policyjna, nie mógł to być nikt z naszych znajomych.
Pukanie do drzwi było uporczywe i coraz to głośniejsze. Mama wypchnęła brata i siostrę na czarne schody, ze mną wyszła do przedpokoju i otworzyła drzwi. Do pokoju wdarł się niemiecki żołnierz, obsypując nas przekleństwami i wymyślając od verchjluchte Juden.
– Gdzie twój mąż? – zapytał.
– Nie ma go, zginął na froncie – odpowiedziała.
– A gdzie syn? – Miał niewątpliwie od kogoś informację o naszej rodzinie.
– Odjechał do Warszawy, do krewnych – skłamała.
Nieproszony gość
zaczął plądrować mieszkanie, zajrzał do kuchni, kopnął butem mojego ulubionego kotka Kajtusia. Po jego zachowaniu mama zrozumiała, że to nie jest zaplanowany napad, raczej amatorstwo okupanta, który na chybił trafił chciał się czymś pożywić.
– Może panu są potrzebne pieniądze?– spytała mama delikatnie, żeby to pytanie brzmiało przyzwoicie. Ale ta kurtuazja była tu zbędna.
– Dawaj, dawaj pieniądze – chętnie zgodził się rabuś w mundurze Wehrmachtu.
Tym razem wykupiliśmy się niewielką sumą, bo to było tylko małe prywatne przedsięwzięcie jednego faszysty. Natomiast polityka okupantów przyjmowała coraz to bardziej niepojęte i coraz straszniejsze kształty. W słownictwie ludzi pojawiło się coraz częściej wymawiane ze zgrozą słowo GETTO.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl