Marian Kalwary ▶️
audio: 1
zdjęcia: 6

Marian Kalwary, urodzony w 1930 r.

Wszystko pamiętam

Wspomnienie czyta Sławomir Holland

Filmowe wspomnienie Mariana Kalwarego jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.

W tym krótkim tekście spisałem fragmenty wspomnień z okresu chłopięcego, w którym zamiast beztrosko i radośnie się rozwijać, musiałem wegetować, tak jak moi bliscy i znajomi, w nieludzkich warunkach gett warszawskiego i wołomińskiego, a potem w ukryciu, z wyrokiem śmierci za sam fakt istnienia.

Są to dość chaotyczne przekazy strzępków wydarzeń, których byłem uczestnikiem, a które – mimo upływu ponad 70 lat – dokładnie pamiętam i nie będę ich mógł zapomnieć do końca…

Urodziłem się w 1930 roku w Warszawie w rodzinie zasymilowanej. Zawsze mieliśmy jednak świadomość bycia Żydami, chociażby ze względu na wszechobecną rubrykę „wyznanie mojżeszowe”. Rodzice byli niereligijni, może nie ateiści, ale raczej agnostycy.

Katoliczkami zawsze były służące – dwie przyuczone dziewczyny ze wsi, stale mieszkające z nami. Jako dziecko byłem z jedną z nich, która pełniła funkcję niani, kilka razy w pobliskim kościele św. Floriana. Lecz dbająca o jedynaka matka zakazała dalszych takich wizyt. Nie ze względów religijnych, przyczyną był panujący tam chłód i jak stwierdziła:„dziecko mogłoby się przeziębić”.

Przed wojną ze świąt znałem tylko Wielkanoc, bo gotowało się w łupinkach cebuli jaja na twardo i malowało farbkami skorupki, oraz Boże Narodzenie, bo kleiło się z kolorowych papierów łańcuchy i ubierało się choinkę. Oba te zdarzenia były dla dziecka fascynujące, choć nie wiązałem ich z jakąkolwiek religią.

Ze świąt żydowskich wiedziałem tylko o istnieniu Kuczek, a to tylko dlatego, że zaciekawiały mnie budki ustawiane na niektórych balkonach i często obrzucane przez łobuzów kamieniami.

W domu nie słyszało się języka żydowskiego. Matka znała go chyba tylko dlatego, że pochodziła z małego mazowieckiego miasteczka, Czerwińska nad Wisłą, gdzie Żydzi prawie wyłącznie porozumiewali się w tym języku. Ojciec w ogóle nie znał żydowskiego, co mu zresztą, jak skarżył się, będąc już w getcie, bardzo utrudniało życie.

Pochodził z warszawskiej rodziny fabrykantów mebli. Rodzina matki – Wajselfiszowie, jeszcze przed wybuchem I wojny światowej przeniosła się do Warszawy. Po odzyskaniu niepodległości moja matka Tercja-Mira (imię to nadał jej ojciec, ponoć mędrzec, który uznał, że jest dziwna, a poza tym była trzecim dzieckiem, potocznie jednak używała imienia Teresa) rozpoczęła studia stomatologiczne w ówczesnym Państwowym Instytucie Dentystycznym.

Ojciec Samuel, mimo ukończenia Wawelberga wyspecjalizował się w zawodzie technika dentystycznego i wykonywał wszystkie prace protetyczne dla matki.

Szkoła Wawelberga i Rotwanda – wyższa uczelnia mechaniczno-techniczna w Warszawie

Mieszkaliśmy na Pradze, przy ulicy Targowej 78 mieszkania 2, gdzie przyszedłem na świat. Z rodzeństwa miałem tyko siostrę Ryszardę, starszą ode mnie o 8 lat, co w tym wieku stanowiło zdecydowaną barierę „towarzyską”. Chodziła do prywatnego gimnazjum i liceum, bodajże Rzeszotarskiej, i kontakt z nią miałem niewielki. W 1939 roku zdążyła jeszcze zrobić maturę.

W naszym mieszkaniu jeden pokój był zajęty na gabinet matki, do którego wchodziło się przez pokój stołowy pełniący również funkcję poczekalni dla pacjentów. Na honorowym miejscu, na specjalnym stoliku z kordonkową serwetką, stało radio lampowe.

Warsztat ojca zajmował sporą część kuchni. Wczesne dzieciństwo upływało mi między gabinetem mamy a warsztatem ojca, którego praca bardzo mnie intrygowała i często mu asystowałem. Głównie byłem wykorzystywany do zbierania skrawków złota dentystycznego. Koronki nazębne robiono wtedy przeważnie ze złotych krążków, które odpowiednio modelując na wyciskarce ojciec obkrawał specjalnymi nożyczkami. Nie był pedantem, więc ścinki lądowały przeważnie w różnych miejscach podłogi.

W niedzielę szło się albo „w gości”, albo goście przychodzili do nas na obiad. W tych spotkaniach nie brałem udziału, bo nie było w zwyczaju, aby dziecko uczestniczyło w rozmowach dorosłych, chyba że była to babcia Wajselfisz, z którą byłem bardziej emocjonalnie związany. Przychodziła przeważnie z drugą córką, ciocią Polą – farmaceutką, rozwiedzioną, gdyż mąż był ponoć łajdakiem.

Dziadków nie miałem, bo jeden – Wajselfisz – zmarł jeszcze przed moim urodzeniem, a Kalwary – gdy miałem chyba dwa lata. Z babcią Kalwary kontakty były chłodne. (W zasadzie poznałem ją dopiero w getcie, gdy leżała zmożona chorobą. Miała szczęście umrzeć śmiercią naturalną jeszcze w 1941 roku).

Matka bardzo dużo pracowała. Zasadniczo od rana do wieczora przez cały tydzień, wolną miała chyba tylko niedzielę. Przypuszczam, że na jej barkach leżała cała organizacja domu i jego utrzymanie. Miała jeszcze drugi gabinet w Jabłonnie, do którego dojeżdżała kolejką wąskotorową, ciuchcią z dworca przy moście Kierbedzia.

Na całe lato wyjeżdżaliśmy na tzw. letnisko. Była to prawie cała przeprowadzka furmanką do wynajętego domku w okolicach Warszawy. Początkowo był to Buchnik, a potem Świder.

Na Pradze chodziłem, a raczej byłem zaprowadzany do przedszkola pani Paszke-Folakowej, natomiast gdy w 1937 roku wszedłem już w wiek szkolny, to z moim wychowaniem, ze względu na nieunikniony kontakt z dziećmi z podwórka, zaczęły się kłopoty. Koledzy z podwórka wykorzystywali mnie, naiwne dziecko, do podkradania dla nich cukierków z usytuowanego obok bramy sklepu spożywczego.

Jak pamiętam, uważali, że właścicielka nie będzie dziecka „doktórki” podejrzewać o tak niecne działania. Widocznie robiłem to nieudolnie, bo sprawa się wydała. Sprzedawczyni o zdarzeniu możliwie konfidencjonalnie opowiedziała matce. W konsekwencji zostałem umieszczony w renomowanym pensjonacie dla dzieci i młodzieży pań Wilczyńskiej i Winawerowej w Śródborowie. (Wg uzyskanej informacji w ŻIH Wilczyńska nie przeżyła Holokaustu, natomiast Winawerowa zdołała ocaleć).

Teraz myślę, że wysłano mnie do Śródborowa także dlatego, że relacje między rodzicami stopniowo się psuły. W domu były coraz częstsze awantury, co na pewno wpływałoby negatywnie na proces wychowawczy dziecka.

W Śródborowie było wspaniale. Wszystkie dzieci grzeczne, z tzw. dobrych domów. Serdeczna, a jednocześnie profesjonalna opieka. Poza zabawą mieliśmy dużo różnych zajęć edukacyjnych. Były wyświetlane wąskotaśmowe filmy dla dzieci na przenośnym projektorze, a nawet zajęcia techniczne. Pamiętam, że skonstruowałem z kolegą kryształkowy aparat radiowy, który, o dziwo, działał.

Ze Śródborowa chodziłem do szkoły w Otwocku, do I i II klasy. Była to szkoła żydowska, ale z nauczaniem wyłącznie w języku polskim. Z pensjonatu było to ok. 2 km, więc chodziłem bardzo rzadko, tylko w dni pogodne i niezbyt mroźne. Ze szkoły tej pamiętam jedynie niesamowity hałas i harmider. Nie sądzę, abym się tam czegokolwiek nauczył.

Nie przypominam sobie żadnej normalnej lekcji ani żadnego nauczyciela. Czytać, pisać i trochę liczyć umiałem już z domu, a poza tym w pensjonacie też była prowadzona jakaś podstawowa nauka, która chyba więcej mi dawała niż ta szkoła.

Przed samą wojną rodzice się rozeszli. Matka związała się z Zygmuntem Wiśniewskim, inżynierem lądowym, którego udział w moim przetrwaniu jest nie do przecenienia. Ojciec pozostał w mieszkaniu przy ul. Targowej, natomiast matka ze mną przeniosła się do mieszkania na Starym Mieście, przy ul. Freta 33, gdzie w 1937 roku, likwidując już gabinet w Jabłonnie, otworzyła następny.

Było to już coś więcej niż zwykły gabinet dentystyczny, gdyż były dwa stanowiska pracy i na szyldzie przed bramą został umieszczony napis: „Przychodnia dentystyczna”. Jak na ówczesne czasy była to placówka bardzo nowoczesna.

Osobne wejście z klatki schodowej, poczekalnia dla pacjentów urządzona modern (meble tzw. gięte z zakładów rodziny ojca, za które – co zawsze matka podkreślała – musiała jednak zapłacić i to słono), no i sam przestronny gabinet z dwoma fotelami i najnowszym oprzyrządowaniem robił odpowiednie wrażenie. Do pracy na drugim fotelu matka zatrudniała inną dentystkę, jeszcze na dorobku. Było też osobne WC i nawet telefon (!).

GETTO

Niestety, przyszła wojna. Polska, która miała Niemcom nie oddać nawet guzika, w błyskawicznym tempie cała stała się łupem najeźdźcy.

Na początku 1940 roku siostra wyszła za mąż za Polaka, Henryka Kuszyńskiego (został przypadkowo zaaresztowany przez gestapo wiosną 1944 roku i rozstrzelany na Pawiaku).

Prawie przez rok żyliśmy w okupowanej Warszawie nie odczuwając jeszcze grozy sytuacji, aż do utworzenia getta i konieczności przeniesienia się do niego. Nastąpiło to w październiku 1940 roku.

Ojciec wynajął dla siebie mieszkanie, a w zasadzie maleńki pokoik z kuchenką gdzieś na ulicy Nowolipie. W kuchni tradycyjnie urządził warsztat, który zajął prawie całą jej powierzchnię. W pokoiku na otomance leżała chora babcia Kalwary. (Przed wojną babcia Kalwary mieszkała z córką, ciocią Anką Zylbersztajn, która z mężem Stachem i synkiem w moim wieku uciekli we wrześniu 1939 roku na wschód i przetrwali gdzieś na Syberii, a w 1946 czy 1947 wrócili do Warszawy i od razu wyemigrowali do Palestyny).

Matka ze mną przeniosła się początkowo do pokoiku – wynajętego u bardzo miłej, dość licznej rodziny – chyba na ulicy Gęsiej. Przeważnie przebywałem u nich w dużym pokoju. Byłem tam gościem zawsze mile widzianym, bo nie mieli syna, tylko jedną młodszą ode mnie córeczkę, z którą się bawiłem. Miałem już zaczęty 11. rok życia, ale – patrząc z dzisiejszej perspektywy – byłem bardzo dziecinny.

Był to początek getta, nie było jeszcze takiego strasznego zagęszczenia ludnością zwożoną z innych miast Polski i ludzie nie byli jeszcze tak skrajnie zubożeni, wygłodniali oraz wycieńczeni. Widok żebraków i łachmaniarzy nie zaskakiwał, gdyż był typowy, szczególnie dla tych dzielnic, również i przed wojną.Była jeszcze elektryczność i jeździł nawet tramwaj oznakowany Gwiazdą Dawida.

Matka bardzo często przechodziła na stronę aryjską i starała się jakoś przystosować do zaistniałych warunków. Przeważnie przebywałem w pokoju sam i nie opuszczałem mieszkania. Nie spotykając się jeszcze ze spektakularnymi przejawami skrajnej nędzy, głodu i tragicznego losu ludzkiego, nie zdawałem sobie sprawy z powagi zaistniałej rzeczywistości. Dla mnie, jako dziecka, była to wciąż przygoda, coś się działo, ale była mama i czułem się bezpieczny i zadbany.

Po miesiącu, a może dwóch, przenieśliśmy się do nowego lokum przy ulicy Leszno 52/54. Budynek wywarł na mnie duże wrażenie; wystrój zewnętrzny i w ogóle – jakby się dziś powiedziało – cała infrastruktura. Były nawet jeszcze czynne windy, osobne klatki schodowe dla służby (bez wind), osobna instalacja na ciepłą wodę z piecyka gazowego junkers (już niedziałająca).

Ta nowoczesna nieruchomość składała się z dwóch równolegle stojących względem siebie, a prostopadle do ulicy, 6-piętrowych bliźniaczych budynków o elewacji wykończonej secesyjną ornamentyką. Nietypowość tej budowli polegała na tym, że nie było tradycyjnej bramy i podwórek studzien, lecz od ulicy między tymi dwoma budynkami zrobiono z ażurowej kompozycji metaloplastycznej dwuskrzydłową bramę, przez którą był wjazd na otwartą przestrzeń podłużnego podwórka.

Po bokach bramy stały identyczne dwie małe stróżówki, niby kordegardy, a między nimi a ścianą frontową budynków były, wykonane podobnie jak brama, dwie furtki dla pieszych. Podwórko było bardzo długie, bo za obydwoma budynkami mieszkalnymi, a każdy miał osobne wejścia do dwóch klatek schodowych, ciągnęły się wówczas już nieczynne parterowe magazyny właściciela nieruchomości, firmy Neufeld.

Matka wynajęła pokój na IV piętrze u starszego małżeństwa, państwa Epsztajnów. Był tam duży pokój stołowy, w którym mieszkali główni lokatorzy, przez niego przechodziło się do kuchni oraz łazienki i WC, obok był jeszcze mały pokoik (dawniej chyba dla służącej), który zajmowała dorosła córka gospodarzy.

Z dość obszernego przedpokoju wchodziło się bezpośrednio do
„naszego” dużego pokoju oraz do mniejszego pokoju, który wynajmowali państwo Lipszycowie, młode małżeństwo z 12–13-letnią córeczką. (Którejś nocy pan Lipszyc został wyprowadzony z mieszkania i zastrzelony w bramie sąsiedniego domu. Mówiono, że zrobili to Niemcy, ale dokładnie chyba nikt nie wiedział).

W przedpokoju było także usytuowane spore (drugie – sic!) WC z umywalką.
Nasz pokój matka urządziła jako pomieszczenie uniwersalne. Zawieszona na sznurze zasłona oddzielała część sypialną od prowizorycznie utworzonego gabinetu dentystycznego.

Matka zdołała z ulicy Freta uratować i przenieść tylko niezbędne instrumentarium – starą, jeszcze nożną maszynę do borowania i zapas materiałów dentystycznych. Myślę, że te działania matki były raczej na wyrost, bo nie pamiętam, aby poza rodziną i znajomymi byli jeszcze jacyś inni pacjenci.

W pokoju stała też koza, w której paliło się przeważnie brykietami. Na niej gotowano, ale głównie służyła do ogrzania pokoju zimą. W domu tym nie było już tradycyjnych pieców kaflowych, tylko centralne ogrzewanie, oczywiście niedziałające.

Prawie cały czas spędzałem na podwórku, bawiąc się z wieloma nowo poznanymi chłopcami w moim wieku. Najlepszym placem zabaw był pusty teren wokół nieczynnych magazynów wspomnianej już firmy Neufeld. Sądząc po asortymencie resztek walającego się wokół towaru, była to firma handlująca wykończeniowymi materiałami budowlanymi. Świadczyły o tym rozsypane różne płytki ceramiczne i leżące wszędzie strzępy worków po farbach.

Dla chłopców szczególną atrakcją było wdrapywanie się na dachy niskich zabudowań magazynowych i bieganie po nich. Szczęśliwie nikomu nic się nie stało. Atmosfera była jeszcze dość beztroska. Budynek mieszkalny był, jak na owe czasy, ekskluzywny, więc i dzieci pochodziły z rodzin relatywnie zamożnych. Mieszkania niektórych kolegów, których odwiedzałem, zachowały nawet przedwojenne status quo i mimo przestronności były zajmowane tylko przez jedną rodzinę.

Cały czas pracował jeszcze dawny żydowski dozorca, mężczyzna o bardzo potężnej posturze. Mieszkał w suterenie w mojej klatce schodowej. Miał żonę, która pomagała mu w pracy, i dwójkę dzieci. Chłopca i dziewczynkę – bliźniaki w moim wieku. Takich drobnych, piegowatych rudzielców. Bardzo się lubiliśmy i przyjaźniliśmy, często do nich schodziłem.

Sytuacja materialna była tam bardzo ciężka, bo myślę, że nie miał kto ich ojcu płacić za pracę, a nie sądzę, aby jako dozorca miał zasoby finansowe. Po pewnym czasie zaadaptował więc jedną ze wspomnianych kordegard na kiosk.

Wybił okno od strony ulicy i poprzez nie wraz z żoną prowadzili sprzedaż różnych produktów spożywczych, z których pamiętam tylko słodycze, a szczególnie jeden gatunek cukierków – ze względu na różnokolorowe celofanowe opakowania.

Dość szybko rozpoczęły się utrudnienia. Wyłączono elektryczność. Tramwaj przestał kursować i zastąpił go (nie na długo) konny omnibus. Aby wypełnić mi jakoś czas, matka wykupiła miejsce w ogródku jordanowskim, do którego jeździłem właśnie tym omnibusem. Ogródek był gdzieś w tzw. małym getcie. To tylko trochę większe podwórko z piaskiem i chyba jednym drzewem na środku pełne było dzieciaków, raczej tych zamożniejszych, których rodziców było stać na opłacenie tego „luksusu”. Ale trwało to bardzo krótko, bo w trakcie ciągłego pomniejszania getta teren ten znalazł się wkrótce poza nim.

Mimo bardzo ograniczonego popytu niezwykle rozwijała się w getcie urozmaicona wytwórczość rzemieślnicza. Szczególnie pamiętam przebogaty asortyment lamp karbidowych i… opasek. Jak tylko odcięto getto od elektryczności, pojawił się handel karbidem i karbidówki.

„Przemysł karbidówkowy” eskalował w niesamowicie szybkim tempie. Najpierw były to zwykłe puszki po konserwach. Z jednej strony zamiast denka był z deski wycięty korek, a w zachowanym denku z drugiej była zrobiona dziureczka. Do puszki wkładało się kawałki karbidu, zamykało szczelnym drewnianym korkiem, zanurzało w wodzie i gdy korek nasiąknął, wilgoć wchodziła w reakcję z karbidem i dziurką od góry uchodził gaz, który się zapalało.

Potem robiono już specjalne szamotowe palniki z jedną dziureczką, dwiema, trzema, czterema… Ukazały się specjalne druciki do przepychania tych dziurek, różne dostosowane szczoteczki i inne akcesoria. Karbidówki zaczęły mieć już dwa osobne zintegrowane pojemniki na karbid i wodę, której dopływ do karbidu można było dozować odpowiednim pokrętłem. Lampki miały jeden palnik lub kilka. Także różne opcje ozdobne, mniej lub bardziej luksusowe. Powstawały nawet wymyślne wieloramienne świeczniki karbidowe.

Wieczorami, szczególnie zimą, na ulicach panowały egipskie ciemności. Nawet gdyby nie obowiązywało zaciemnienie przeciwlotnicze, to i tak nie miałoby co rozjaśniać ulic. Rozpowszechniły się wówczas, szczególnie wśród dzieci, różnego rodzaju fosforyzujące broszki przypinane na piersi. Miało to niby zapobiegać wpadaniu jednych na drugich.

Wspomniałem o opaskach. Handlowano nimi chyba wyłącznie na ulicy. Wydawałoby się, że jest to po prostu kawałek podłużnego białego płótna z nadrukowaną niebieską Gwiazdą Dawida.

Otóż nie całkiem. Okazało się, że w zależności od możliwości płatniczych klienta, może być to cała gama tego rodzaju produktu. Opaski różniły się rodzajem i jakością materiału oraz sposobem wykonania i metodą mocowania na ramieniu. Były miękkie i sztywne, z materiału lub z celuloidu, drukowane, haftowane, naszywane, na gumkę, tasiemki, agrafki lub po prostu nasuwane.

Sprzedawcy byli obwieszeni nimi od stóp do głów. Niestety, ani ta produkcja, ani ten handel nie miał zbyt dużych możliwości dalszego rozwoju. Każdemu wystarczyła w zasadzie tylko jedna opaska i to od momentu zakupu, aż do…

Zaczęły się coraz większe trudności aprowizacyjne. Porcje, które nieraz można było nabywać na tzw. bony, czyli kartki, były w wielkościach chyba lilipucich, nie mówiąc już o jakości tych produktów. Co prawda słychać było: „Oj dy bone, oj dy bone, ja nie chce oddać bone, bo Hitler jest cholera i bony nam zabiera”, ale czy faktycznie te bony chroniły od, jeśli nie śmierci, to choroby głodowej? Raczej wątpię.

Matka starała się o jedzenie. Przeważnie przynosiła je spoza getta. Standardowo jedliśmy kaszę jaglaną, natomiast z innymi produktami było kiepsko, nie tylko z przyczyn finansowych, ale głównie zaopatrzeniowych.

W 1941 roku na ulicy Leszno niedaleko nas zaadaptowano dość duże pomieszczenie handlowe na nowoczesną halę targową. Olśniło mnie to miejsce, były tam ładne, czyste drewniane stragany. Sprzedawcy byli w białych fartuchach. W krajobrazie getta była to jakaś zaskakująca enklawa. Dość dziwna ze względu na zaopatrzenie i normalniejszy asortyment towarów.

Były tam różne produkty spożywcze, jak: sery, masło, drób, a nawet mięso i wędliny. Wszystko to było chyba z przemytu. Ceny były na pewno niebotyczne. Nie sądzę, aby matka tam się zaopatrywała. Pokazała mi to miejsce jak coś w rodzaju skansenu.

Natomiast niebywałym wydarzeniem, które zapamiętałem, było to, gdy z matką poszedłem do sklepiku spożywczego koło naszego domu i kupiła mi bułeczkę z jednym cieniutkim plasterkiem szynki.

Zresztą dom, w którym mieszkaliśmy, miał dość zamożnych lokatorów. Pamiętam, że będąc po sąsiedzku u jednego kolegi, zostałem przez niego poczęstowany kawałeczkiem pieczonego indyka, co było wydarzeniem też nieprawdopodobnym, bo głównie jadło się kluski zagniatane z grubo mielonego żyta, jakieś buraki, kartofle (zimą słodkawe, przemarznięte) i tę cholerną żółtą kaszę jaglaną, no i jeszcze jakąś mamałygę z mąki kukurydzianej, która nie wiadomo skąd się pokazała w Warszawie.

Moja matka ciągle kursowała między gettem a stroną aryjską, najpopularniejszym, choć chyba kosztownym przejściem poprzez sądy. Budynek sądów z dumnym, choć całkiem nieadekwatnym do sytuacji wyrytym napisem: „Sprawiedliwość jest ostoją mocy i trwałości Rzeczypospolitej” był akurat vis-à-vis naszego domu.

Po stronie aryjskiej matka obawiała się tylko spotkania z kimś, kto ją znał sprzed wojny i wiedział, że jest Żydówką. I tylko dzięki niej mogę powiedzieć, że nie byłem wówczas nigdy głodny, co było ewenementem jak na życie w getcie.

W naszym mieszkaniu przy ulicy Freta 33 pozostała moja niania Marysia Wanionek. Jeszcze przed wojną została ona przeszkolona przez matkę i pomagała jej w gabinecie już jako asystentka.

Ulica Freta była po stronie aryjskiej, natomiast okna domów z wejściami od tej ulicy wychodziły już na pustawą, niezamieszkaną ulicę Koźlą, która w pierwszym okresie była w granicach getta. Przez te okna był prowadzony „profesjonalny” szmugiel żywności w hurtowych ilościach.

Żywność była opuszczana z wyższych kondygnacji (bo okna na parterze były zamurowane), na sznurkach, linach i po prostu zrzucana. Mleko było przelewane szlauchem. Odbiorcy mleka, po zlaniu go do baniek, sprawdzali profesjonalnymi przyborami ilość zawartego w nim tłuszczu.

Niedaleko, przy ulicy Franciszkańskiej, często przechadzał się policjant granatowy, ale pewnie był przekupiony, bo przymykał na to wszystko oko. Kilka razy tam chodziliśmy, bo okna z naszego mieszkania właśnie wychodziły na Koźlą.

Pamiętam, że kiedyś Marysia opuściła nam przez okno worek z kilkoma kilogramami ziemniaków. Mieliśmy ze sobą przygotowany wózeczek. Jechaliśmy już z tym cennym ładunkiem do mieszkania, gdy przy Bonifraterskiej podszedł do nas policjant granatowy. „Co tam wieziecie?”. „A nic takiego”. Kopnął i przewrócił ten wózek, ziemniaki się wysypały. Myślał, że mamy tam Bóg wie co. Pozbieraliśmy ziemniaki i dotarliśmy do domu.

Getto zagęszczało się bardzo szybko. Ulicami przewalały się już tłumy. Szerzyły się choroby, a szczególnie tyfus plamisty. Obok głodu była to najczęstsza przyczyna zgonów. Po każdym przyjściu do domu przeglądało się odzież w poszukiwaniu wszy. Podobnie włosy – w powszechnym użyciu był tzw. gęsty grzebień, specjalny do wyczesywania wszy, i nalewka z sabadyli.

Zamożniejsi nabywali szczepionkę przeciw tyfusowi. Matka, prowadząc aktywne, dość mobilne życie, była szczególnie narażona na zarażenie. Zdobyła szczepionkę, którą podskórnie wstrzykiwało się w kilka miejsc. Matka zaaplikowała ją sobie w oba ramiona i jedno udo.

Niestety, na każdym nieszczęściu społecznym żerują też ludzkie hieny. Szczepionki te, które miały być oryginalnymi weiglowskimi, okazały się fałszywkami produkowanymi przez oszustów. Nie dość, że nie uodparniały, to jeszcze okazały się niesterylne i powodowały bardzo groźne zakażenia, tzw. flegmony, które na ogół kończyły się zgonem.

Robert Weigl – wynalazł przed wojną szczepionkę przeciwko tyfusowi plamistemu i wytwarzał ją również podczas okupacji. (Za uratowanie wielu Żydów odznaczony medalem Yad Vashem)

Matkę dotknęło to nieszczęście i znalazła się w śmiertelnym zagrożeniu. W getcie od razu ze strony aryjskiej zjawił się partner matki, która z nieprawdopodobnie wysoką gorączką była już w sytuacji beznadziejnej. Zwołano konsylium lekarskie, w skład którego, jak się potem dowiedziałem, wchodziło trzech najwybitniejszych polskich profesorów. Zdecydowano się na chirurgiczne otwarcie miejsc zakażenia i manualne ich czyszczenie.

Jakimś cudem zdobyto sulfonamidy. Operacji dokonał też podobno jeden z najlepszych specjalistów. Po zabiegu była krytyczna noc, wg opinii lekarzy – jeśli ją przeżyje, to będzie sukces… Cały czas był obecny z nami partner matki. Przypominam sobie jego poważną i zatroskaną twarz. Matka była jeszcze młoda, miała 41 lat. Przetrzymała… Pamiątką już na zawsze były trzy ok. 15-centymetrowe blizny po nacięciach, w każdym z miejsc zakażenia.

W tym nieszczęściu szczęściem było to, że wszyscy najwybitniejsi specjaliści medyczni, jakich Polska miała, znaleźli się w tym samym miejscu i w podobnej sytuacji.

Zaczął się rok 1942, ja już trochę wydoroślałem i sam chodziłem, a raczej wałęsałem się po getcie. Często odwiedzałem ojca. Niestety, warunki materialne stały się u niego beznadziejne. Matka jego, a moja babcia, już zmarła. Nie miał żadnych dochodów, a zasoby się kończyły. Miał znajomą dentystkę w getcie w Wołominie i ona w jakiś sposób go do siebie ściągnęła.

Chodziłem też do babci Wajselfisz i cioci Poli. Matka mi zawsze coś dla nich przekazywała, a babcia starała się też mnie częstować czymś smakowitym, przez siebie upichconym.

Ulice getta. Obrazy tak głęboko wryte w pamięć, że przymykając oczy widzę je ze wszystkimi tragicznymi detalami. Najbardziej wstrząsający widok to trupy przykryte gazetami lub innymi papierami. Trupy szkielety, mijane w zasadzie obojętnie przez przepychające się tłumy. Setki, a może nawet tysiące żebrzących, tragicznie wygłodniałych. Zasadniczo to cała ulica krzyczała błagalnie: „a sztikełe brot, a sztikełe brot, gib a sztikełe brot”. W uszach miało się tylko to.

„a sztikełe brot…” – kawałek chleba, daj kawałek chleba (jid.)

Co kilka metrów żebrało dziecko, a w zasadzie szkielet dziecka, no i te dziesiątki ludzi leżących na ulicy z opuchniętymi z głodu stopami, demonstracyjnie uwidoczniających swe schorzenia. Masowość tego była przerażająca. I jeszcze te dzieci beznadziejnie czymkolwiek handlujące i występujące artystycznie.

Pamiętam taką małą zabiedzoną dziewczynkę, może 6–7-letnią, siedzącą zimą na stopniu zamkniętego sklepu na ulicy Miodowej z rozłożonym kawałkiem papieru i kilkoma wkładkami do obuwia na nim. Cały czas słyszę jej śpiewny, rzewny głosik: „wyściółki ciepłe, męskie, damskie” i tak w kółko, prawie bez przerwy.

Nie zauważyłem nigdy żadnego klienta, a stałem tam często, bo naprzeciwko była kawiarenka z zaciemnionym czarną harmonijkową roletą oknem wystawowym. W papierze rolety był wycięty człowieczek w fezie na głowie. Człowieczek był podlepiony brązowym celuloidem, a fez czerwonym i był tam też wycięty napis „kawa, herbata”, również podklejony kolorowo. Było to podświetlone od wewnątrz.Reklama ta mnie fascynowała. Może ze względu na kolor w tym szarobrudnym otoczeniu, a może egzotykę wyciętej postaci, a może po prostu ze względu na normalność w tym nienormalnym krajobrazie.

Raz na chodniku przed tą kawiarenką zasłabł i upadł jakiś mężczyzna. Jednak mimo że wszyscy przywykli do takich obrazów, kilka osób się ulitowało – posadzili mężczyznę na stopniu i z kawiarenki wyszła kelnerka ze szklanką gorącej herbaty. Oczywiście był to ersatz, niby-herbata, czyli woda zabarwiona przypalonym cukrem z tabletką sacharyny.

Potem, może po tygodniu czy dwóch, jeszcze raz tam poszedłem, ale stopień pod sklepem był już pusty, dziewczynki nie było…
Na Lesznie, za sądami w kierunku ulicy Żelaznej, około 12-letnia chudziutka dziewczynka na rozłożonym kocyku wykonywała figury tańca klasycznego.Miała na stópkach baletki do tańca na palcach, a ubrana była, jakby się dziś powiedziało, w body oraz w tiulową spódniczkę. Obok przygrywał jej na skrzypcach chyba ojciec. Pewnie była to uczennica szkoły baletowej.

Również na Lesznie, po stronie sądów, ale w kierunku „trzynastki”, grał na skrzypcach chłopczyk, może nawet młodszy ode mnie. Nie widziałem, aby któryś z gapiów wrzucał do puszek jakiś datek. Teraz, przypominając sobie te sceny, widzę, jaka rezygnacja i beznadziejność malowała się na smutnych twarzyczkach tych dzieci.

„Trzynastka” – ulica Leszno nr 13 – komenda policji żydowskiej w getcie

Z każdym miesiącem 1942 roku ulica wyglądała tragiczniej. Leżące pod murami budynków ledwo ruszające się szkielety w łachmanach. Szkielety matek ze szkieletami dzieci na rękach, bezsilne cienie postaci ludzkich… A obok tego życie starało się jakoś toczyć. Może widoki te już spowszedniały na tyle, że powstała jakaś warstwa obojętności albo po prostu natura zawsze stara się wypełnić zaistniałą pustkę choćby bakteriami.

Obok nas, na Lesznie 56, działało nawet coś w rodzaju domu publicznego, bo zawsze przed bramą przechadzały się bardzo elegancko ubrane i umalowane młode panie. Chłopców w moim wieku to niezwykle intrygowało i nieraz chodząc za nimi, bezmyślnie im się naprzykrzaliśmy.

Kilka domów dalej, chyba pod 60, była w podwórzu piekarnia i co piątek niektórzy okoliczni mieszkańcy nieśli garnki z czulentem (jeden raz zrobiła go moja mama, ale ze skrajnie ograniczonym asortymentem ingredientów).

Działały też domy modlitwy, a właściwie pomieszczenia na parterach lub w suterenach, do których z zaciekawieniem zaglądałem przez okna, obserwując kiwających się mężczyzn.

Czas, który w normalnym życiu zawsze zbyt szybko przemija, w getcie dłużył się i dłużył niesamowicie. Każdy dzień mijał bardzo powoli, jakby na przekór.

Jeszcze raz chciałbym podkreślić, że tylko dzięki swej matce należałem do grona nielicznych szczęściarzy, którzy nie zaznali w getcie głodu i mieli zapewnione warunki egzystencji.

Nie wiem, czy ktoś powiedział mojej matce o tym, co Niemcy planują, czy intuicja kobieca albo po prostu matczyna sprawiła, że około 17–18 lipca 1942 roku przeszła na stronę aryjską. Nie wiem też, w jakiej sprawie, czy handlowej, czy innej, w każdym razie, co się często zdarzało, byłem pozostawiony sam w mieszkaniu z odpowiednim zapasem jedzenia na kilka dni.

Niespodziewanie, bodajże 20 czy 21 lipca, wcześnie rano usłyszałem stukanie do drzwi. Po otwarciu zobaczyłem gońca z sądu, w uniformie i w służbowej czapce, z wezwaniem dla mnie jako świadka na sprawę. Z takim szelmowskim uśmiechem powiedział mi: „Słuchaj, zbieraj się bardzo, ale to bardzo szybko i idź, tam już czekają na ciebie w sądzie”.

I idę z tym papierkiem naprzeciwko do sądu, do tego wejścia, które jest pośrodku budynku bezpośrednio od ulicy. Był to jedyny dostęp dla Żydów do sądu. Oba wejścia boczne poprzez dziedzińce były od ulicy odgrodzone murem. Przy wejściu stał, jak mi się wówczas wydawało, potężny i opasły granatowy policjant. Sprawdził wezwanie, spojrzał na mnie. „Dlaczego nie nosisz opaski?!” – warknął groźnie. „Bo nie mam jeszcze skończonych 12 lat”odpowiedziałem grzecznie, zgodnie z prawdą.Faktycznie mogłem wyglądać na więcej, byłem dość wyrośnięty.

W środku czekał umówiony woźny, który od razu podszedł do mnie. Szliśmy, jak mi się wówczas zdawało, niekończącym się labiryntem korytarzy. Po drodze mijaliśmy wiele osób, ale wszyscy jakby byli zaaferowani własnymi sprawami. Nikt na nas nie zwracał uwagi. I tak przeprowadził mnie w pobliże wyjścia na stronę aryjską.

W holu przy wyjściu z drugiej strony sądów czekał partner matki, który spojrzał na mnie z przerażeniem, bo na głowie miałem kruczoczarną czuprynę, którą teraz nazwalibyśmy afro. „Nie mogłeś się ostrzyc?”. „Nie wiedziałem”. „A dlaczego czapki nie wziąłeś?”. „Nie wiedziałem”. Poszedł do szatni i od szatniarza kupił jakąś czapkę z daszkiem, którą nasadziłem na głowę. Była trochę za duża, ale umożliwiła mi wyjście bez przygód na ulicę Ogrodową, już aryjską.

Przypuszczam, że w sądach wszyscy byli przekupieni. Woźni, urzędnicy, łącznie z tym policjantem, który przecież musiał wiedzieć, że te wezwania są lipne. A może stała się rzecz wprost nieprawdopodobna i większość była przyjaźnie nastawiona? Ja nie miałem ani zabiedzonego wyglądu, ani rzucającego się w oczy wyglądu semickiego, ale demaskowały mnie piwne oczy i ta czarna kędzierzawa czupryna.

Zaraz po wyjściu zostałem zaprowadzony do pobliskiego fryzjera z poleceniem ogolenia mnie na łyso (wówczas nazywało to się na zero). Opiekujący się mną partner matki, mimo że brunet, miał wyjątkowo polski wygląd typowego warszawiaka, a ja natomiast nie wyglądałem jak dziecko z getta. Nic się nie wydarzyło. Fryzjer, jak pamiętam miły człowiek, porozumiewawczo uśmiechnął się i zabrał do roboty. Widocznie też się orientował w sytuacji, a ja nie byłem jego pierwszym klientem z podobnym zleceniem.

Jak się potem dowiedziałem, następnego dnia sądy na Lesznie były już dla Żydów zamknięte. Przeszedłem chyba ostatniego dnia. Nazajutrz zaczęła się deportacja. W getcie pozostały babcia Wajselfisz i ciocia Pola. Nie wiem nawet, kiedy zginęły. Czy jeszcze przed Umschlagplatzem, czy już w Treblince.

Zaraz po fryzjerze partner matki zawiózł mnie rikszą do jakiegoś pustego mieszkania. Nie wiem, gdzie to było. Miałem jednak kategoryczny zakaz podchodzenia do okna. Nie trwało to długo, wieczorem tego samego dnia przyszedł po mnie i znów zawiózł rikszą do innego mieszkania tylko na jeden nocleg.

Byłem zaskoczony atmosferą tam panującą. Jakby z innego świata. W pokoju, w którym miałem przenocować, mieszkały dwie młode dziewczyny i jakaś pani. Toczyło się normalne życie. Dziewczyny właśnie wróciły z kina i z przejęciem komentowały fabułę filmu. Ogólnie było dość beztrosko i pogodnie.

Dostałem coś do jedzenia i rano odwieziono mnie na stację kolejową Warszawa Wileńska. Miałem jechać sam do ojca, do getta wołomińskiego. Ktoś miał się mną zająć po przybyciu na stację w Wołominie. Widocznie matka ustaliła, że tamto getto jest pewniejsze.

Lecz w pociągu już miałem przygodę. Jakiś stojący przy drzwiach mężczyzna, sądząc po fragmentach uniformu prawdopodobnie kolejarz, zaczął mi się przyglądać. „Słuchaj – mówi – jesteś żydziak, pokaż dokumenty”. Ja mówię, że nie mam żadnych dokumentów, jestem dzieckiem i jestem Polakiem, a nie Żydem. „To ja przyprowadzę tutaj policjanta” – i wyszedł z przedziału na poszukiwania.

W ówczesnych wagonach pociągów podmiejskich przemieszczanie się między przedziałami, a co dopiero wagonami, było dość skomplikowane. Wagon nie miał korytarza wewnętrznego, każdy przedział miał osobne drzwi zewnętrzne oraz stopnie boczne na całej długości. Chcąc przejść z jednego przedziału do drugiego czy z wagonu do wagonu trzeba było przechodzić na zewnątrz w czasie jazdy po takim stopniu.

W przedziale siedziało kilka kobiet wiejskich, prawdopodobnie szmuglerek, któraś z nich powiedziała konspiracyjnie: „Słuchaj, uciekaj”, a już byliśmy pod Wołominem. Nie pamiętam dokładnie, w każdym razie nastraszyła mnie – jeszcze mi powiedziała, gdzie będzie pociąg zwalniał i chyba coś wspomniała o getcie.

Faktycznie, pociąg prawie przystanął przed jakimś przejazdem przy samym getcie. Nie byłem zbyt sprytnym chłopcem, bo skoczyłem tak niefortunnie, że zahaczyłem o słup lewym ramieniem. Skutki tego wypadku noszę do dzisiaj. Dokładnie już nie pamiętam szczegółów kto i jak mi pomógł, ale jednak bezpiecznie znalazłem się w getcie z ojcem.

Getto w Wołominie, choć nie było otwarte, to chyba nie stosowano w nim takich rygorów jak w Warszawie. Była tam co prawda jakaś brama i przy niej wacha, ale ruchu przy niej prawie nie było. Jednak tam po raz pierwszy zobaczyłem, jak wachmistrz zastrzelił starą Żydówkę, która chciała wyjść z getta.

Teren getta graniczył z jeziorkiem, a obok niego znajdowało się w ogóle niestrzeżone przejście do strefy aryjskiej. W getcie wołomińskim warunki bytowe były dosyć ciężkie, choć nie było takiego zagęszczenia jak w Warszawie. Nie było też tam takiego głodu. Uprawiano ogródki przydomowe, małe poletka, były nawet drzewa owocowe.

Przebywałem z ojcem w niewielkim mieszkaniu jego znajomej dentystki. Nie miała męża tylko córkę, dorastającą już pannę. Mieszkanie to znajdowało się w jedynym w tym getcie ciągu murowanych piętrowych domów. Było ich razem chyba około dziesięciu. W każdym mieściły się, jak sobie przypominam, cztery mieszkania, po dwa na parterze i na piętrze. Przed wojną zostały wybudowane dla kolejarzy i chyba z konieczności topograficznej znalazły się na terenie wydzielonym pod getto.

Przed domem był ogródek, a w nim dojrzewające pomidory (!). Była to dla mnie rewelacja i chyba kilka ich podkradłem. Pamiętam stamtąd też objawienie w postaci ulęgałek na drzewie i pod nim. Nie byłem tam długo, około dwóch miesięcy. We wrześniu rozeszła się pogłoska o likwidacji getta. Mój ojciec zaniepokojony dał znać matce – któregoś dnia znów zjawił się partner matki i wyszliśmy z getta właśnie tym przejściem koło jeziorka. Zaprowadził mnie do jakiegoś domku w Wołominie.

W UKRYCIU

Był już wieczór. Znalazłem się u bardzo miłej kobiety w średnim wieku. Miała syna, mojego równolatka. Zaprowadził mnie do komórki na węgiel, gdzie ułożono siennik, na którym miałem się przespać. Zaraz potem chłopiec przyniósł mi jedzenie i wiadro do wiadomego przeznaczenia. Siedział ze mną jeszcze dość długo i przyjacielsko nam się rozmawiało. Wydaje mi się, że byli to serdeczni ludzie, może jacyś znajomi.

Jedną noc tam przenocowałem. Rano przyszedł partner matki, zabrał mnie na dworzec i pojechał ze mną do Wieliszewa koło Legionowa. W Wieliszewie szliśmy przez jakieś lasy, piaski, dosyć daleko od stacji – do samotnie stojącego domku, w którym mieszkali państwo Dąbrowscy. Bardzo mili, starsi (tak mi się wówczas wydawało) ludzie, on chodził codziennie gdzieś do pracy, ona była w domu.

Jeszcze tego samego dnia partner matki nauczył mnie na pamięć całego pacierza. Zawiesił mi też medalik na szyję. Miałem tam maleńki pokoik na pięterku i co wieczór klęcząc przy łóżku demonstracyjnie głośno odmawiałem pacierz.

Sądzę, że Dąbrowscy albo wiedzieli o moim pochodzeniu, albo się domyślali. Zresztą zawsze mogli pozbyć się wszelkich wątpliwości, gdy spałem. Jednak była pełna konspiracja, a oni nigdy nie poruszali tego tematu. Przedmiotem naszych rozmów były problemy życia codziennego.

Nie byli to ludzie majętni i bardzo ciężko im się żyło. Jadało się płody ogródka przydomowego, nawet ziemniaki stamtąd pochodziły. Jedynym mięsem był królik z własnej niewielkiej hodowli. W zasadzie nie ukrywałem się, bo domek był na zupełnym odludziu.

Gdy pani Dąbrowska musiała wyjść gdzieś z domu, a zdarzało to się bardzo rzadko, zawsze z nią chodziłem. Przedstawiała mnie jako siostrzeńca. Szedłem z nią kilka kilometrów do jakichś zabudowań, gdzie nabywała woreczek żyta – i razem go nieśliśmy. Potem była jeszcze wyprawa przez duży las do kogoś, kto miał żarna i w nich mełło się to zboże na mąkę o grubości drobnej kaszy. Robiła z tego kluski, placki i piekła coś w rodzaju chleba. Nie przypominam sobie, aby poza solą i sacharyną jeszcze coś kupowano.

Moim głównym zajęciem było wypasanie kozy w okolicznych chaszczach. Była to główna żywicielka rodziny i jedyne źródło nabiału. Pewnego razu poszedłem z kozą trochę dalej i spostrzegła mnie grupka dzieci ze wsi, która też oddaliła się od własnych domów. Byłem w ich wieku, ale byłem nieznajomym, a więc obcym, a więc Żydem. Zaczęły się wyzwiska: „O, gudłaj, gudłaj”. Wycofałem się ze swoją kozą, a oni za mną nie szli.

Opowiedziałem o tym zdarzeniu pani Dąbrowskiej. Ona zamilkła, nic nie powiedziała, więcej mnie już nie puściła z tą kozą, a za kilka dni przyjechał po mnie partner matki i zawiózł mnie do Sędziszowa Kieleckiego. Sam miał bardzo dobre zaświadczenia, bo pracował jako inżynier w firmie wodno-kanalizacyjnej, co prawda polskiej, ale pracującej dla Niemców. Mógł dosyć swobodnie poruszać się po Generalnej Guberni.

W Sędziszowie zaprowadził mnie do matki. Mieszkali razem w części starego baraku koło stacji kolejowej, gdzie był pokoik z kuchnią. Pomieszczenie było bardzo prymitywne. W pobliżu mieszkali niemieccy kolejarze w nowo pobudowanym osiedlu domków. Zarówno matka, jak i jej partner znali bardzo dobrze niemiecki. Matka w sfałszowanych dokumentach figurowała jako jego żona, a ja jako ich syn.W związku z tym uległa zmianie forma zwracania się do partnera matki. Z „proszę pana” na „papa”, bo uważałem, że „tata” jest zarezerwowane wyłącznie dla ojca rzeczywistego.

Byliśmy tam chyba jedyną polską rodziną. Papa kierował jakimiś robotami kanalizacyjnymi na stacji kolejowej Sędziszów Kielecki, matka natomiast zajmowała się sprawami administracyjnymi w związku z jego pracą.

W tymże baraczku w dwóch pokoikach mieszkało też kilku robotników pracujących z papą. Byli to przyjezdni chłopcy wiejscy. (Zaraz po wyzwoleniu jeden z nich przyjechał jeszcze do nas. Okazało się, że był Żydem i mówił, że się domyślał, iż my też jesteśmy Żydami, a szczególnie ja. Faktycznie obdarzał mnie przedtem dużą sympatią. Niestety, pojechał na swoją wieś i tam go zabito).

Matka chodziła też do Niemców w charakterze dorywczej pomocy domowej, a głównie zajmowała się cerowaniem im skarpet (podstawowe zajęcie żeńskie w okresie przed- i wojennym). Niemców raczej się nie baliśmy, bo ci rozpoznawali Żydów tylko takich, jakich im propaganda goebbelsowska pokazała na plakatach. W chałatach, z pejsami i garbatymi nosami, no i oczywiście jeszcze takich, którzy zostali zadenuncjowani, niestety, przez niektórych Polaków. Mieliśmy też maszynkę do strzyżenia włosów i matka strzygła mnie na zero prawie co tydzień.

W pobliżu naszego baraku rosło kilkanaście drzew. Pamiętam, że często chodziłem tam z jakimś Niemcem, który strzelał do ptaszków, a ja nosiłem za nim „trofea”. Kilkakrotnie kolejarze niemieccy przyszli nawet do nas. Być może przynosili skarpety do cerowania. Skarżyli się na partyzantów, nazywając ich oczywiście „banditen”, że strzelają w lesie, że napadają. Inny skarżył się, że partyzanci („banditen”) za pośrednictwem polskiej policji przekazują im z lasów Żydów i że oni muszą tych verfluchten Juden zabijać. Chyba mu chodziło o to, że traktowali to jako zwykłą banalną czynność, którą mogli przecież wykonać sami partyzanci czy polska policja.

„verfluchten Juden” – przeklęci Żydzi (niem.)

Choć, jak dochodziły do nas informacje, partyzanci, a na tym terenie byli to tzw. Jędrusie, częstokroć faktycznie wykonywali to za Niemców. Pamiętam Niemca, który opowiadał, że w Aachen w nalocie alianckim zginęła mu cała rodzina, rozpłakał się i wygadywał na Hitlera. Wydaje mi się, że w tej naszej izdebce było jedyne miejsce, gdzie jakiś skrajnie zdesperowany kolejarz niemiecki mógł się wyżalić.

To wszystko jest dość nieprawdopodobne, ale tak pamiętam. Moja matka emanowała dobrocią i miała wielki dar zjednywania sobie wszystkich ludzi, którzy z nią się zetknęli; niektórych chyba nawet wbrew swej woli, a z wymogów zaistniałej sytuacji.

W Sędziszowie mieliśmy nawet sporo jedzenia. Matka zajmowała się przydziałowym zaopatrzeniem wspomnianej grupki robotników. Spotykaliśmy się także z kobietami ze wsi, które przynosiły Niemcom, a również i nam, nabiał oraz drób. Od Niemców dostawała za usługi wyłącznie żywność: mąkę, cukier, margarynę.

Matka była też myślami przy mojej siostrze, poczuwała się do obowiązku pomocy córce i jej mężowi w Warszawie. Mieli podobno duże trudności aprowizacyjne. Matka zaczęła robić i wysyłać pocztą paczki żywnościowe. Przeważnie były to jajka, masło dość silnie solone, mięso peklowane w weckach i makaron, który robiliśmy sami nawet w sporych ilościach.

Do dziś pamiętam dokładnie sposób pakowania jajek: owijanie każdego z osobna w pocięte kawałki „Krakauer Zeitung”6, jedynej dostępnej tam gazety, i wkładanie potem w takie zbiorcze, rozkładane z harmonijki kartoniki.

Gazeta krakowska wydawana była w języku niemieckim dla południowej części Generalnej Guberni

Z tymi paczkami chodziłem na pocztę do miasteczka, które było oddalone od stacji ok. 2–3 km. Paczki wysyłaliśmy do Warszawy na adres apteki, w której pracował mąż siostry, a ponieważ nazywał się Henryk Kuszyński, pisało się w adresie wielkimi literami: „Für Herr Heinrich”, aby nadać odpowiednią rangę przesyłce.

„Für Herr Heinrich” – dla pana Henryka (niem.)

Po pewnej liczbie paczek wysłanych z Sędziszowa matka doszła do wniosku, że dobrze by było zmienić placówkę pocztową, aby zminimalizować ewentualne podejrzenia. Najbliższa poczta była w sąsiednim Jędrzejowie.

Następnym razem z paczką wsiadłem już do pociągu i pojechałem do Jędrzejowa. Po półgodzinie powolnej jazdy byłem na miejscu. Poczta była niedaleko dworca, w narożnym budynku. Nadałem bez problemu przesyłkę i wróciłem do domu.

Po tygodniu postanowiliśmy powtórzyć manewr. Idę więc na stację. Na peron wjeżdża osobowy z Krakowa do Kielc. Na froncie lokomotywy jak zawsze olbrzymia litera „V” (victoria) i nieodzowny napis „Räder müssen rollen für den Sieg”.

„Räder müssen…” – koła muszą się kręcić dla zwycięstwa (niem.)

Jestem już w przedziale, pociąg rusza, jedziemy. Siedzą jakieś kobiety, a naprzeciwko mnie polski kolejarz. Przygląda mi się, przygląda i mówi: „Słuchaj, ty jesteś żydek”. „Co pan, pracuję, widzi pan, paczkę zawożę na pocztę”. „A gdzie pracujesz?”. Pokazuję mu legitymację pracowniczą.

Była to legitymacja firmy, w której pracował papa, taka sama, jaką posiadali inni pracownicy. Legitymacje te wystawiała moja matka, która dysponowała pieczątką i drukami. „Chodź ze mną do ubikacji, to sprawdzimy”. „Nigdzie z panem nie idę, zwariował pan? Nie jestem żadnym Żydem, proszę mi nie zawracać głowy”. „No już, idziemy do ubikacji!”. Wzruszyłem ramionami, udałem, że nie rozumiem o co mu chodzi. Wszystkie siedzące kobiety zachowały absolutne milczenie, jak gdyby w ogóle nic nie słyszały.

Jest Jędrzejów, ja wysiadam, on mnie chwyta mocno za ramię i wysiada ze mną. Cały czas mocno mnie trzyma. Rozgląda się za żandarmem. Nie ma w pobliżu ani nawet nie ma granatowego policjanta. Kolejarz zaczyna prawie histerycznie krzyczeć do ludzi na peronie: „Cholera, nigdzie nie ma żandarma, ludzie wołajcie banszuca”.

Bahnschutzpolizei – niemiecka policja kolejowa

A tu już zbiegowisko i to dość spore. „Co? Żydka złapali! Żydka złapali!”. Radość, euforia, zupełnie jakby był jakiś odpust i sztuczki magika albo dwugłowe ciele. Miałem niebywałe, wprost nieprawdopodobne szczęście – nie było żandarma. Jest ich zawsze pełno na stacji. Cud?

Kolejarz spieszył się na dyżur do Kielc, pociąg już ruszał, puścił mnie, wskoczył w biegu do pociągu i odjechał. Jeszcze zdążył mi odszczeknąć, że gdyby nie służba, to bym się przekonał. (Myślę, że długo bym się nie musiał przekonywać…).

Kolej była zmilitaryzowana i taka nieobecność w wyznaczonym terminie mogła dla niego samego mieć poważne konsekwencje. Szczęśliwie też, że wśród zbiegowiska nie znalazł się czynny kontynuator dzieła tego kolejarza. Tłum się rozszedł, chyba trochę zawiedziony brakiem puenty. Uznali więc, że widowisko się zakończyło.

Poszedłem na pocztę, nadałem paczkę i wróciłem do domu. Matka i papa byli przerażeni. Bali się, że mógł zapamiętać dane z legitymacji i zjawi się w Sędziszowie. Ale chyba był tak zacietrzewiony i zamroczony nienawiścią, że o tym zapomniał. A ja już od tego momentu nosa z domu nie wyściubiałem.

Mieszkanko miało też piwnicę. Wejście do niej było zakamuflowane w podłodze przy drzwiach wejściowych. Był to asekuracyjny schowek dla mnie. Kręcące się nieraz grupki cywilów, a szczególnie cywilów wyglądających na Polaków, a do tego jeszcze w towarzystwie umundurowanego Niemca, to było już potencjalne zagrożenie. W razie ewentualnego ich wejścia do naszego baraczku lepiej abym nie istniał. Wielokrotnie więc z tej piwnicy korzystałem, raz na krócej, raz na dłużej.

W związku z pracą papy przychodziło też do nas kilku miejscowych Polaków. Pamiętam bardzo poczciwego pana Sucharę, stolarza, który wykonał wiele nieodzownych urządzeń zarówno dla nas, jak i dla mieszkających obok wspomnianych robotników. Prycze, ławki, stoły oraz dla matki wiele urządzeń gospodarstwa domowego. A nawet deskę sedesową do kładzenia na wiaderku.

Pamiętam też niejakiego Muszyńskiego, emerytowanego kolejarza pracującego w charakterze stróża. Był to już starszy wiekiem osobnik z sumiastymi wąsami, często wpadał na plotki. Antysemita nieprawdopodobny, krwiożerczy. Opowiadał nam o bardzo bogatym żydowskim gospodarstwie, że jak Niemcy przyjechali zabrać ich całą rodzinę, to dwóch synów, dwudziestokilkuletnich, uciekło.

„Takie dorodne, w oficerkach, wie pani” – opowiadał matce. „A jak ubrani, a ile złota ze sobą mieli”. Chcieli tylko przenocować. On ich bardzo chętnie przyjął, a w nocy poszedł na żandarmerię. Zabrali ich i zabili. l jak on się chwalił, ile to on dobrego zrobił dla Polski. Po wyzwoleniu i tak go los kiepski spotkał. Pojechał na szaber na ziemie odzyskane i w drodze powrotnej dostał zawału i zmarł.

Wiosną 1944 roku będąc w Kielcach w łapance wpadł papa. Mimo ausweisu zawieźli go na roboty, gdzieś na zachód. Moja matka otrzymała jakoś wiadomość, zdobyła adres i tam pojechała. Przekonała Niemców, że jest chory na gruźlicę, że może zarazić innych i zdołała go wyciągnąć z tych robót.

Była jeszcze jedna taka historia, świadcząca o niezwykłości mej matki. Moja siostra już jako wdowa brała udział w powstaniu warszawskim jako sanitariuszka. Po kapitulacji powstania znalazła się, podobnie jak inni, w Pruszkowie. Po nią też pojechała moja matka i przywiozła ją do Sędziszowa. Siostra znała jeszcze ze szkoły dość dobrze niemiecki, więc matka załatwiła jej pracę służącej u jakiegoś treuhändera, który zarządzał miejscowymi majątkami ziemskimi.

„Treuhänder” – niemiecki zarządca majątkiem ziemskim

Pewnego dnia siostra postanowiła na niedzielę pojechać sobie na wycieczkę do Krakowa. Uważała się za stuprocentową Polkę. Nie miała zresztą wyglądu żydowskiego, a nawet stała się w tym czasie bardzo religijną chrześcijanką. Lecz natychmiast jak tylko wysiadła w Krakowie, to ją na dworcu zatrzymali szmalcownicy, żeby im dała pieniądze. Ponieważ ich nie miała, to ją oddali żandarmom, a oni ją wzięli na Montelupich.

Montelupich – więzienie w Krakowie

Stamtąd trafiła do obozu w Płaszowie. Ale zdążyła nam wysłać gryps i matka pojechała do Krakowa do gestapo (sic!). Za pierwszym razem nic nie załatwiła, ale za drugim razem dopuścili ją do komendanta. Opowiedziała mu historię, że zna tę kobietę od dziecka, że widziała jej chrzest, że na pewno nie jest Żydówką. Nie wiem, jak przekonywała tego Niemca, ale podobno spojrzał jej w twarz, zawołał adiutanta i stwierdził: „Diese Frau hat das Recht” oraz kazał zwolnić moją siostrę. Wydarzenie wręcz nieprawdopodobne.

„Diese Frau…” – ta kobieta mówi prawdę (niem.)

Przyjechały obie do Sędziszowa. Siostra opowiadała, że była już konwojowana do rozstrzelania i przed egzekucją w ostatniej chwili przyleciał Niemiec, wręczył pismo. Wywołano ją i zwolniono.

I tak, ograniczając do minimum kontakty z Polakami, udało nam się przy tym osiedlu niemieckich kolejarzy dotrwać do końca wojny.

WYZWOLENIE
Którejś nocy w połowie stycznia 1945 roku Niemcy nagle zniknęli. I rano od razu pojawili się Rosjanie, którzy zajęli osiedle. Obok, w jedynym dwupiętrowym budynku, zrobili szpital. Zacząłem wtedy chodzić swobodnie po osiedlu i najbliższej okolicy, zawierać znajomości z polskimi chłopcami i okoliczną ludnością, którą stanowiły przeważnie rodziny kolejarskie. Nie miałem już golonych włosów, szybko odrastała mi czarna czupryna.

„Sąsiedzi” nagle zorientowali się, że przeoczyli prawie koło siebie Żydów (!). Niemców już nie było, więc chociaż zadenuncjowali nas do Rosjan. Że niby sprzedajemy żołnierzom bimber. Nie robiliśmy tego, bo skąd mielibyśmy wziąć bimber? Rosjanie widocznie pilnowali, żeby nie rozpijać wojska, a w każdym razie chcieli utrzymać takie pozory.

I nagle pukanie do drzwi, wchodzi politruk rosyjski, komisarz polityczny. Młody brunet w okularach. Rozkłada papiery do wypełnienia, kwestionariusz osobowy. Zaczyna zadawać pytania. Imię, nazwisko itd. Narodowość? Matka (poza niemieckim znała również bardzo dobrze rosyjski) przytomnie mówi: „Jewreje”. Komisarz jakby zdrętwiał. Nagle stanął na baczność, zasalutował i bez słowa wyszedł. W ten sposób być może nie pojechaliśmy w celach wychowawczych na daleki wschód.

Potem matka zajęła się odtwarzaniem życia. Wróciliśmy po kilku miesiącach do Warszawy. Matka sformalizowała swój związek, wychodząc za mąż za dotychczasowego partnera. Przedtem jeszcze dowiedziała się o losach ojca. Spotkała znajomego sprzed wojny – technika dentystycznego, który na jesieni 1942 roku natrafił na ojca w pociągu jadącym z Wołomina do Warszawy.

Był w opłakanym stanie. Uciekł w czasie likwidacji getta. Pytał go, co robi. „Jadę do getta albo do Niemców. Niech mnie zastrzelą, ja już nic nie mam. Obrabowali mnie, ściągnęli mi nawet obrączkę z palca, ledwo im uciekłem, bo już mnie prowadzili na policję. Ja już nie mam wyjścia. Już mam dosyć”. Miał 44 lata. Mógł żyć – ani nie miał semickiego wyglądu, ani żydowskiego akcentu. Niestety, nie dali mu.

W połowie 1945 roku poprzez Gminę Żydowską dostałem się do Żydowskiego Domu Dziecka w Zatrzebiu pod Warszawą. W przyspieszonym trybie, wraz z całą grupą kolegów i koleżanek z Domu Dziecka, ukończyliśmy gimnazjum w Falenicy, uzyskując tzw. małą maturę. Na jesieni 1947 roku wróciłem do Warszawy. Moja matka z mężem mieli już mieszkanie. Matka urządziła gabinet i pracowała. Ja poszedłem do liceum, w 1949 roku zdałem maturę. Potem studia, praca, małżeństwa itd. itd., no i życie wartko się potoczyło…

POSŁOWIE
Opisałem te zdarzenia, bo nie można ich wymazać z pamięci, ale nie można też wyłącznie nimi żyć, gdyż mogłoby to doprowadzić do obłędu. Doświadczenia Holokaustu niewątpliwie zintegrowały mnie z żydostwem, no i… przepołowiły serce na Polskę i Izrael.

Nie jest moim zamiarem przedstawić w negatywnym uogólnieniu Polaków i nie chciałbym, aby powyższy tekst był tak odczytany. Prawie wszyscy ocaleni z Holokaustu Żydzi w Polsce, w mniejszym lub większym stopniu, zawdzięczają swe przetrwanie ich pomocy, ich poświęceniu, a niekiedy i heroizmowi.

Myślę jednak, że jeszcze więcej zginęło wskutek ich podłości, nikczemności i chciwości. Pamiętajmy o tych pierwszych, ciepło o nich myślmy i serdecznie ich wspominajmy, tych drugich zepchnijmy w otchłań niepamięci.

Fotografie i pamiątki
do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu