Marek Sznajderman, urodzony w 1929 r.

Dzieciństwo w getcie i obozach

Urodziłem się w Warszawie. Ojciec mój Ignacy Sznajderman był lekarzem.

We wrześniu 1939 r., uciekając przed Niemcami, znaleźliśmy się wraz z matką Amelią z Rozenbergów i młodszym bratem w Złoczowie, który po 17 września jako położony na Zachodniej Ukrainie został włączony do ZSRR.

Po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej i wkrocze­niu Niemców matkę moją aresztowano i stracono, my zaś z bratem wróciliśmy do ojca, który znajdował się w getcie warszawskim. W sierpniu 1942 r. zostałem zabrany z getta do obozu pracy Fort Wola, zaś ojca i brata wywieziono do obozu zagłady. Zginęła wówczas także cała moja dalsza rodzina.

W obozie pracy byłem przez ponad osiem miesięcy. 30 kwietnia 1943 r. wraz z całym obozem wywieziono mnie do obozu koncentracyjnego w Majdanku, a następnie – w połowie lipca 1943 r. – do obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, gdzie przebywałem do października 1944 r., to jest ponad piętnaście miesięcy.

Stamtąd przy końcu października 1944 r. zostałem przewieziony do Sachsenhausen, stąd do obozu w Ordruff, następnie w styczniu 1945 r. z powrotem do Sachsen­hausen i w lutym do obozu w Nossen w Saksonii.

W połowie kwietnia 1945 r. w czasie ewakuacji obozu uciekłem i błąkałem się przez parę tygodni po lasach; wyzwolony zostałem 7 maja 1945 r. przez wojska radzieckie.

Bezpośrednio po wyzwoleniu powróciłem do Warszawy, gdzie nie zastałem nikogo z rodziny i zostałem umieszczony w Domu Dziecka w Zatrzebiu prowadzonym przez Centralny Komitet Żydów Polskich, a następnie przeniosłem się do bursy przy ulicy Jagiellońskiej w Warszawie.

W 1947 r. ukończyłem liceum semestralne im. J. Słowackiego i rozpocząłem studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego, kontynuując je następnie na nowo utworzonej Akademii Medycz­nej. Studia ukończyłem w 1952 r. uzyskując dyplom lekarza. W 1951 r., jeszcze w czasie studiów , podjąłem pracę zawodową w II Klinice Chorób Wewnętrznych Akademii Medycznej (przemianowanej później na Klinikę Chorób Naczyń Instytutu Chorób Wewnętrznych AM), w której przepracowałem następne trzydzieści lat.

W 1953 r. spędziłem siedem miesięcy w szpitalu Polskiego Czerwonego Krzyża w Korei, za co zostałem odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. W 1959 r. uzyskałem stopień naukowy doktora medycyny, w 1967 r. stopień doktora habilitowanego, a w 1980 r. tytuł naukowy profesora nadzwyczajnego. W 1980 r. byłem laureatem Zespołowej Nagrody Państ­wowej II stopnia za prace w dziedzinie nadciśnienia tętniczego.

W 1981 r. przeszedłem do pracy w Instytucie Kardiologii w Warszawie na stanowi­sko profesora – kierownika kliniki, na którym pozostaję do chwili obecnej. W kwietniu 1990 r. uzyskałem tytuł naukowy profesora zwyczajnego.

W 1988 r.zmarła moja żona, będąca również profesorem medycyny. W 1991 r.ożeniłem się ponownie. Mam trzydziestoletnią córkę i troje wnuków.

Warszawa, 1992 r.

MOJA PODRÓŻ DO MAJDANKA
Pamięci Rodziców i Brata

Warszawa, obóz pracy Fort Wola, 29 kwietnia 1943 r. O drugiej w nocy czuję nagle, jak mnie ktoś niecierpliwie targa za ramię. Budzę się zaspany i jak przez sen słyszę słowa: Marek, zabierają nas! To kolega, śpiący na sąsiednim łóżku, szepce chrapliwie, jakby nieswoim głosem.

Jeszcze nie rozumiem dokładnie, a już przeraźliwa myśl wciska mi się do mózgu. A więc ta straszna chwila nadeszła. Wiedzieliśmy od dawna, że przyjdzie, oczekiwaliśmy jej, lecz w gruncie rzeczy nie bardzo ją sobie wyobrażaliśmy. A teraz przyszła. Przecieram oczy; tak, to prawda. Okna przepuszczają światła reflektorów, a z zewnątrz słychać warkot samochodów.

Wstajemy. Po dziesięciu minutach jestem już opanowany, przygotowany na wszystko. Jest to spokojna, beznadziejna rezygnacja. Policjant żydowski Weilheimer przychodzi i oficjalnie oznajmia nam. Witamy go ponurym milczeniem. Po paru minutach otwierają się drzwi, i wypuszczają nas. Idziemy długim szpalerem żołnierzy. To Wehrmacht. Są to przeważnie ci, którzy tyle miesięcy pracowali z nami, pilnowali nas i zresztą żyli z nami w zgodzie.Teraz przypatrują się nam, widać, że się litują i chcą pokazać, że to nie od nich zależy.

Samochodami dojeżdżamy do Befehlstelle na Żelaznej. Tam stoimy bez ruchu na podwórzu około dziesięciu godzin. Z góry młodzi junacy plują na nas i obrzucają nas śmieciami. Po południu wyprowadzają nas. Idziemy pustymi, wymarłymi, spalonymi ulicami Getta. Zbliżamy się do sławnego Umschlagplatzu, punktu zbornego wszystkich wysiedlanych Żydów.

Tam jest już więcej ludzi. Siedzą bez ruchu na brudnym i zakrwawionym podwórzu, ociężali, obojętni. Nas wprowadzają na drugie piętro. Wpędzają do sali. Robi się tak ciasno, że nie można w żaden sposób zmienić pozycji ani nawet poruszyć ręką. Zaczynam dotkliwie odczuwać głód.

Co chwila podchodzi do progu któryś z czarno ubranych Ukraińców czy Litwinów, podpiera się butnie pod biodra i chrapliwym głosem rzuca:
„Kto maje czasy? Kto ma dobre buty z cholewami? Kto ma rękawiczki skórzane? Oddajcie, i tak wam zabiorą!”. Ponieważ chętnych do oddania nie ma, rzuca do sali pierwszym lepszym ciężkim przedmiotem lub też strzela i odchodzi, mrucząc pod nosem jakieś przekleństwa.

Przed wieczorem pada rozkaz: „wszystko wniz!” Zlatujemy pędem pojedynczo po krętych, wąskich i śliskich schodach, poganiani z tyłu przez junaków. Na dole czeka nas „niespodzianka”. Po obu stronach schodków stoją dwaj junacy. Przejście jest tak wąskie, że może się przedostać tylko jedna osoba. Jeden z junaków trzyma w ręku karabin, drugi długą pałkę gumową. Obaj walą automatycznie, szybko, zamachując się z całej siły. Ja dostaję kolbą w plecy, a pałką w głowę. Na chwilę tracę świadomość, potem wylatuję na podwórze.

Na placu jest parę tysięcy ludzi; junacy biją z całych sił i spychają wszystkich do środka. Potężna, krwawa masa ludzka toczy się po placu, gnana z miejsca na miejsce przez rozwścieczonych junaków. Jeszcze oszołomiony otrzymanymi ciosami staram się trzymać środka i nie upaść. Kto pada – zostaje wnet stratowany.Obok mnie widzę słaniającego się naszego byłego policjanta Grynszpana z rozbitą głową, całego czerwonego; podtrzymują go żona i szwagierka.

Wreszcie pojedyn­czo dostajemy się na peron. Bestialskich scen dziejących się przy wchodze­niu do wagonów nie potrafię opisać. Wreszcie w wagonie – jest nas siedemdziesiąt pięć osób. To nie dużo, podobno do Treblinki jechało po sto dwadzieścia. Na ścianach widnieją różne napisy pozostawione przez ludzi, którzy w ten sposób żegnali się ze światem.

Wieczorem robi się okropnie duszno. Okno jest zabite, ruchy stają się ociężałe i powolne, nie ma czym oddychać. Zrzucamy z siebie wszystko, walamy się bezwolnie po podłodze. Stare kobiety i niektóre dzieci padają na ziemię. Konają.

Doktor Grodzieński wyjmuje ampułkę trucizny, otępiałym dzikim wzrokiem patrzy na swą żonę oraz na doktora Hajmana z żoną – nie ma jednak odwagi zrobić z niej użytku. W nocy udaje się otworzyć małe okienko; ludzie zabijają się o dostęp do niego. Nagle się rozstępują. Podchodzą chwiejąc się ci, którzy już nie mogą się męczyć – wolą ryzykować. Doktor Landesman wyrzuca swoją młodą żonę, potem skacze sam. Skacze Miedziński z małym Arią i jeszcze ktoś. Słychać parę strzałów, potem cisza.

Świta. Stajemy na jakiejś większej stacji. Do wagonu podbiegają małe obdartusy. Mają wodę. Doktor Grodzieński daje kilkakrotnie po parę tysięcy złotych na butelkę wody. Nie przynoszą. Wreszcie, gdy już oddał całe swoje pieniądze, ktoś uczciwy przynosi i podaje niepełną flaszkę. W wagonie robi się zamieszanie, usiłują wyrwać butelkę, wylewają drogi napój. Nareszcie doktorowi Grodzieńskiemu udaje się odebrać resztę wody, na czym i ja korzystam. Trochę mnie to orzeźwia, jest już zresztą dzień.

Koło południa dojeżdżamy do Lublina. Tam stoimy parę godzin, poczem pociąg pomalutku wjeżdża na jakąś bocznicę, otwiera się ogromna brama, i cały pociąg wtacza się na ogromny plac. Brama się zamyka. To Flugplatz.

Po oczyszczeniu pociągu z trupów i nieczystości ustawiamy się dziesiątkami frontem do środka placu. Jest parę tysięcy ludzi. Zaczynają nas powoli prowadzić w jakimś kierunku. Wkrótce wychodzimy przez wielką bramę na szosę. Teraz dopiero spostrzegam wysoką wieżę i ogrom­ ną czarną chorągiew z trupią główką.

Nagle rozlega się okropny ryk i hałas, jak spod ziemi wyskakuje cała banda wielkich psów, wściekle ujadających i szczerzących kły, a za nimi esesmani. Oczywiście psy są trzymane na uwięzi, inaczej nie wiadomo, co by z nas zostało.

Pada krótki rozkaz. Śmiertelnie przerażeni ustawiamy się szybko dziesiątkami. Widzę, że zanosi się na dłuższy marsz. Staram się trzymać środka. Marsz zamienia się w bieg, coraz szybszy, kolumna wydłuża się. Coraz więcej ludzi odstaje, kto upada, już nie wstaje. Esesmani raz po raz napuszczają psy na brzeg szeregu, psy szarpią odzież i boleśnie gryzą. Nie mających sił do dalszego biegu albo rozstrzeliwują esesmani, albo za­gryzają psy.

Koło lasku szosa wykręca, biegniemy jeszcze około dwóch kilometrów, potem zwalniamy. Przeszło setka została po drodze. Zbliżamy się do jakiegoś obozu, gdyż z daleka widnieją symetrycznie ustawione baraki i słychać głos ludzi. Dochodzimy do jakiejś bramy po lewej stronie szosy, łączymy się w piątki i powoli zaczynamy wchodzić. Jest to pusty plac bez baraków, lecz leżą na nim wielkie stosy węgla. Przy wejściu dają na każdą dziesiątkę nieduży bochenek chleba, który znika w okamgnieniu.

Byliśmy i jesteśmy okropnie głodni, lecz nie ma słów na określenie pragnienia, jakie cierpimy. Byliśmy trzy dni bez wody. Wpuszczają nas na plac i zamykają bramę.

Plac, na którym się znajdowaliśmy, leżał między czwartym a piątym polem. Domyśliliśmy się, że jest to miejsce, gdzie przyprowadzają nowe transporty więźniów. Zmęczeni i bardzo osłabieni rozsiedliśmy się na ziemi. Za drutami, na piątym polu, przed barakami stały kobiety z małymi dziećmi, jadły, krzątały się, a my tu siedzieliśmy osłabieni, bezsilni, bez nadziei, pewni, że zbliża się koniec. Siedziało na placu parę tysięcy osób, i nikt się do nikogo nie odzywał.

Nagle zaczęło się dziać coś okropnego. Tłumy ludzi zaczęły się pchać w jednym kierunku, kotłować się, zabijać. Ludzie biegli jak szaleni, sami nie wiedząc dokąd, parli przed siebie, nie zważając na nikogo i na nic. Wtedy zauważyłem powód tego zamieszania. Na drugim polu jacyś ludzie trzymali w ręku długi szlauch gumowy, podłączony do pompy. Strumienie wody spadały jak lawina na wielkie kotłowisko ludzi, zabijających się wzajemnie, by choć na chwilę uzyskać dostęp do zbawczego płynu.

Nie sposób opisać, jak to wyglądało. Za drutami stali esesmani i ze śmiechem przypatrywali się widowisku. Kilkakrotnie rzucałem się w tłum marząc choć o kropelce wody i za każdym razem byłem wypchnięty na zewnątrz i poturbowany. Wreszcie zamknięto dopływ wody. Był już późny wieczór i, mimo że był to już ostatni dzień kwietnia, bardzo chłodno. Nie miałem ze sobą nic; wszystkie rzeczy, palto, grubsze części ubrania, wszystko to, co mogłem i zabrałem z Woli, rzuciłem już na Umschlagplatzu, a resztę w wagonie.

Położyłem się na ziemi, skuliłem pod cienką marynarką i zasnąłem. Śniło mi się, że duszą mnie jakieś straszne mary, że leżą na mnie, przygniatają i już, już jestem bliski uduszenia, gdy wtem ktoś leje na mnie wiadro wody. Mary uciekają, woda leje się i leje, aż robi się zimno.

Gdy się zbudziłem, z nieba lał się rzęsisty, gęsty deszcz majowy (był już 1 maja). Świtało, a ja leżałem w kałuży wody i byłem zupełnie przemok­nięty. Pierwszym instynktownym odruchem klęknąłem i zacząłem chciwie pić wodę z kałuży, potem dopiero rozejrzałem się. Wokół wszyscy wysysali chciwie brudną wodę z ziemi, bez końca, jakby byli z nią zrośnięci. Wstałem i nie mając nic do roboty zacząłem chodzić z miejsca na miejsce, trochę orzeźwiony.

·
Rano przyszli jacyś esesmani i zaczęli setkami wyprowadzać do kąpieli. Słyszałem już o systemie masowego wykańczania ludzi pod pozorem kąpieli i dlatego byłem najzupełniej przygotowany na śmierć. Tego, co mówili inni, nie słuchałem, bo byłbym chyba zwariował. Starałem się nie patrzeć na rozdzierające sceny pożegnania. Kobiety i mężczyzn brali osobno. Mężowie nie mogli oderwać się od żon i córek. Gdy nie było ochotników do danej setki, zaganiali i ustawiali siłą. Mnie było wszystko jedno. Stanąłem w szeregu i zatkałem uszy.

Prowadzili nas tą sarną drogą, którą przyszliśmy, aż stanęliśmy przed długim krętym budynkiem. To była „zauna”, kąpielisko obozowe. Wpędzili nas do baraku obok „zauny” i kazali się rozebrać, rzucając wszystko na całą stertę łachów. Potem każdy nago wychodził z baraku, a stojący obok więzień w asyście esesmana dokładnie każdego rewidował, nie omijając żadnego miejsca, gdzie coś mogłoby być schowane. Potem każdy po kolei przebiegał do kąpieliska, gnany batem stojącego w drzwiach esesmana.

W pierwszym pomieszczeniu zajęli się nami fryzjerzy, goląc wszystkie możliwe włosy. Potem ustawiono nas w długi rząd i po kolei przepuszczano przez wąski korytarz, mający po przeciwległej stronie dwa wyjścia. Po lewej stronie zobaczyłem jakieś prysznice, domyśliłem się więc, że tam jest kąpiel. Ale jednocześnie dostrzegłem, że nie wszystkich przepuszczają.

Stojący w pobliżu drzwi wyższy oficer obojętnym, prawie nieznacznym ruchem ręki niektórych kieruje na prawo. Przypatrzyłem się lepiej. Oto podchodzi doktor Hajrnan, wysoki, chudy, bardzo kościsty.Oficer patrzy chwilę, potem pokazuje na prawo. Potem idzie Lipman, z wykrzywionym biodrem. Od razu na prawo. Teraz zrozumiałem. Ten oficer, to był „Lagerarzt”, lekarz obozowy, a my przechodziliśmy selekcję. Pierwszą w moim życiu selekcję w lagrze.

Gdy staliśmy pod prysznicami i czekaliśmy na wodę, jeszcze nie chciało mi się wierzyć, że to jednak kąpiel. Zdawało się nam wszystkim, że za chwilę z kurków spłynie gaz i zakończy to wszystko. Uwierzyłem dopiero wtedy, gdy rzeczywiście oblały nas strumienie gorącej wody, co było wielką przyjemnością.

Po kąpieli i wydaniu obozowych ubrań i drewniaków ustawiono nas na podwórzu, gdzie otrzymaliśmy po dziesiątce chleba , który znikał w okamgnieniu. Teraz już wierzyliśmy, że będziemy żyć – lecz jak długo?

Pisane w Zatrzebiu w 1945 r.

MAJDANEK
Przyprowadzili nas na trzecie pole. Przy wejściu stał mały domek z okienkiem i ganeczkiem, na którym stał „Blockfiihrer” , który nas liczył, a przy okienku siedział drugi, który zapisywał. Nie byłem Jeszcze przyzwyczajony do takich spacerów, toteż moi współtowarzysze w komi­cznych łachach z pomalowanymi w czterech miejscach wielkimi krzyżami i napisem KL (Konzentrationslager) wydali mi się pochodem mar, a nogi tak się wyginały w pokracznych drewniakach, że nie sposób było iść równo, gdyż co chwila ktoś padał.

,,Blockfiihrer”, stojący obok liczącego, oraz człowiek, który nas prowadził (zdawało mi się, że też więzień, ale porządnie ubrany i dobrze wyglądający – był to blokowy), dotkliwie bili trzymanymi w ręku kijami. Po wejściu na pole wprowadzili nas od razu na czwarty blok po prawej stronie, oznaczony numerem 15.

Po raz pierwszy ujrzałem prawdziwy barak lagrowy. Na podłodze wysypanej ostrym żwirem wznosiły się po obu stronach dwa rzędy trzypiętrowych łóżek. Między każdą parą była wąska przerwa. Z przodu łóżka nie dochodziły do samej ściany. Stał tam stół i trzy krzesła. To był cały sprzęt tej stajni (były to tzw. Stallbaracken). Na każdym łóżku leżał siennik i koc.

Staliśmy posłusznie między dwoma rzędami łóżek i w napię­ciu czekaliśmy. Po chwili otworzyły się wrota i weszło paru panów. Jeden z nich, bardzo gruby, jak się później dowiedziałem „Lagerschreiber”, co znaczyło pisarz obozowy, Polak, wygłosił krótką przemowę, z której dużo nie pamiętam.

Między innymi powiedział kilka ważnych rzeczy, a mianowicie: „Że tu jest obóz koncentracyjny. Że my nie wiemy jeszcze, co to jest, ale w najbliższym czasie się przekonamy. Że musimy zapomnieć o naszym dotychczasowym życiu i o domu, bo go więcej nie ujrzymy. Że obóz koncentracyjny to nie żarty, to nie jest obóz pracy, chociaż tu się pracuje więcej niż w obozie pracy. W końcu, że prze­ trzymają tylko ci, którzy będą lojalnie i dobrze wypełniać swoje obowiązki ku potędze państwa niemieckiego i podporządkowywać się zwyczajom lagrowym”. Potem dodał jeszcze od siebie, że przestajemy być ludźmi, a stajemy się tylko numerami.

Potem przedstawił nam naszego blokowego, to znaczy zwierzchnika w baraku. Był to młody, dwudziestoparoletni Żyd, nazywał się Zimmerman – jak się później dowiedziałem, polski jeniec wojenny, który siedział od początku wojny i znał już dobrze „program wychowawczy” nowych więźniów. Toteż zaraz dał nam się porządnie we znaki.

Na blok 15 przybyliśmy w czwartek, a do niedzieli przechodziliśmy kwarantannę. W tym czasie nie można było wyjść z bloku. Pierwszego dnia musieliśmy stać ustawieni na bloku do późnego wieczora, przy czym blokowy i pisarz zapoznawali się z nami, oglądali gruntownie oraz żartowali z nas. Około siódmej wieczorem blokowy wziął kilkunastu ludzi. Przynieśli zupę. Na bloku było trzysta pięćdziesiąt osób; niektórzy przyszli w poprzednich setkach, a jedna setka po nas. Dostaliśmy po skąpe pół litra gęstej kaszy, bez żadnych łyżek. Pomagając sobie palcami wylizaliśmy miski doszczętnie. Wszystko na stojąco.

Wieczorem blokowy przydzielił po dwie osoby na łóżko, i wtedy już zapoznałem się z jego szturchańcami. Po parogodzinnym staniu na baczność zmęczone nogi bolały już porząd­nie, a oczy same zamykały się po czterech nieprzespanych nocach. Myślałem, że gdy już położymy się na sienniku pod szorstkim kocem, to już nam niczego więcej nie będzie potrzeba i będzie to najprzyjemniejsza chwila ostatnich dni.

Nie zdążyłem jeszcze popaść w błogi sen, gdy jakby z daleka doszły mnie głośne słowa: „w dwie minuty ma być wszystko ustawione przed łóżkami!” Rozespani, drżąc z zimna, szybko zeskoczyliśmy z prycz i stanęliśmy na baczność w długim szeregu, gdy tymczasem nasz blokowy uczył czterech nowych „Stubedienstów”, których już zdążył obrać, w jaki sposób mają utrzymywać karność i porządek; jednocześnie znęcał się nad tymi, którzy już spali i nie słyszeli rozkazu.

Poczem stanął do nas frontem i zapowiedział, że teraz będzie nam wydawał rozkazy jedynie w języku niemieckim, że pobudka jest o piątej, ale on nas zbudzi wcześniej, aby przyzwyczaić nas do rannego wstawania i nauczyć musztry. Tej nocy byliśmy budzeni jeszcze kilka razy. Raz była pomyłka w zapisaniu nazwisk, i wszyscy musieli nago przejść koło stolika „Schreibera” i podać swe nazwiska, co trwało przeszło pół godziny. Za drugim razem nie zgadzała się liczba więźniów, i blokowy nie mógł w żaden sposób się nas doliczyć. Za trzecim razem musieliśmy zaspani i zziębnięci patrzeć na dziką rozprawę z trzema naszymi towarzyszami, których za spanie w kalesonach blokowy zmasakrował, chociaż wcale tego nie zabraniał.

Nie zdążyliśmy się położyć po raz czwarty do łóżka, gdy po kilkunastu minutach rozległ się głos blokowego: „Aufstehen!”, i zaraz energiczne ciosy pejczy spadły na głowy tych, którzy ociągali się ze wstawaniem. Było jeszcze zupełnie ciemno, i do normalnej pobudki czekaliśmy przeszło półtorej godziny. Przez ten czas blokowy uczył nas ścielić łóżka. Była to sztuka nie lada. Koc musiał tak leżeć na sienniku, aby posłanie tworzyło kostkę o powierzchni zupełnie równej, a brzegach dokładnie pod kątem prostym. Blokowy zapowiedział, że wszelkie uchybienia w ścieleniu łóżek będą surowo karane.

Po wypiciu gorzkiej, czarnej kawy blokowy począł nas ćwiczyć. Zaspani i zziębnięci nie mogliśmy się orzeźwić, lecz pod mocnymi uderzeniami blokowego otrzeźwieliśmy. Blokowy rozpoczął od demonstrowania apelu, czyli zbiórki wszystkich więźniów, która normalnie odbywała się dwa razy dziennie blokami, a w południe komandami roboczymi.

Ustawiliśmy się piątkami, przy czym po lewej stronie stali najmniejsi, po prawej wyżsi, na przodzie niscy, z tyłu wyżsi. Następnie na komendę „Błock 15 – stand!” musieliśmy stać wyprężeni jak struny z rękoma opuszczonymi wzdłuż bioder i głowami na wprost. Broń Boże, żeby wtedy ktoś się poruszył lub wydał jakiś szmer. Gdy padł następny rozkaz: „Miitzen ab!”, trzeba było w okamgnieniu zdjąć czapki.

Przy normalnym apelu komendę tę wydawał blokowy wówczas, gdy zbliżał się Blockfiihrer, który odbierał raport i liczył nas. Po odejściu „Blockfiihrera” blokowy wcześniej czy później – zależnie od humoru – wydawał komendę „Miitzen auf1″, co oznaczało, że możemy stanąć na spocznij i założyć czapki. Już po paru ćwiczeniach pojąłem, o co chodzi, i starałem się wykonywać je dobrze.

Ale byli tacy, którym szybka orientacja w wydawanych po niemiecku rozkazach oraz sprężyste ruchy sprawiały trudność. Toteż ci przez dwa dni naszej musztry byli już półżywi. Blokowy chciał ich wychować na dobrych „Haftlingów”, a prowadzącą do tego metodą było bicie i znęcanie się. Do południa nie było, zdaje się, w naszej grupie nikogo, kto by nie miał potłuczonej jakiejś części ciała. Blokowemu pomagali „Stubedien­ści”, którzy już zdążyli się „zaaklimatyzować”.

Byliśmy rozespani i zrezyg­nowani, lecz nie wiedzieliśmy, że jest to niczym w porównaniu z tym, co nas czeka. Z prawdziwymi Niemcami jeszcze nie zdążyliśmy się zetknąć. Byliśmy na kwarantannie u żydowskiego blokowego i żydowskich
„Stubedienstów”, widzieliśmy, jak oni się zachowują, i ciarki nas prze­chodziły na myśl, jak będą się wobec nas zachowywać Niemcy, a co dopiero stanowiący obsługę lagru SS-mani.

Byliśmy wściekle głodni. Głód odejmował siły, nie pozwalał myśleć, nie dawał znosić cierpliwie bicia. Dużo osób leżało na ziemi nie mogąc się podnieść. Starałem się nie myśleć o tym, co będzie później. Blokowy ćwiczył nas od szóstej rano do pierwszej po południu, bez przerwy. O pierwszej wziął kilkunastu ludzi, zucił
„Schreiberowi” polecenie ustawienia nas w kolejce, po czym wyszedł. Po piętnastu minutach ludzie przydźwigali kotły z zupą.Myśmy nie byli jeszcze ustawieni.

Wszyscy wiedzieli, że tu chodzi o obiad, nikt nie myślał o niczym innym jak o jedzeniu, ludzie stali się dzicy. W pewnym momencie znalazłem się w środku ciżby, która parła to naprzód, to cofając się przed „Schreiberem”, który – dość łagodnego usposobienia – nie mógł sobie dać rady. Wtedy stała się rzecz straszna. Rozwścieczony blokowy, który wpadł przez drzwi, złapał wielki drąg do noszenia zupy i rzucił się na tłum. Natychmiast wszystko się rozleciało, kryjąc się za łóżkami i gdzie kto mógł, a blokowy walił drągiem tych, którzy upadli i już nie mogli wstać.

Przez dwie godziny robiliśmy karne ćwiczenia. To musieliśmy się szybko ustawić w podwójnej kolejce, to znów błyskawicznie chować się przed razami. Po dwóch godzinach staliśmy już posłusznie w porządku z wyjątkiem tych, którzy już nie mieli siły się ruszać. Pojedynczo podchodziliśmy po obiad, który składał się z dwóch zgniłych kartofelków z obierkami i z pół litra kapusty. Nie zdążywszy jeszcze przejść na drugą stronę, zapchaliśmy usta brudnymi nieobranymi kartoflarni i zupą, którą z braku łyżek wyskrobywaliśmy z misek palcami.

W niedzielę po południu przeszliśmy przez tzw. Aufnahme, czyli przyjęcie, rejestrację nowych więźniów. „Schreibstuba” mieściła się wtedy na trzynastym bloku. Pierwszą, przednią część zajmowało obszerne biuro, następnie mieściła się wielka sala z ustawionymi po jednej stronie stołami i krzesłami. Za stołami siedzieli urzędnicy – więźniowie, i tylko paru SS-manów latało po sali, biciem przestrzegając porządku.

W tej samej sali byłem później świadkiem męczeńskiej śmierci dziesiątków ludzi. Do tej sali niejednokrotnie wprowadzali całe „Zugangi”, a okrutny „Lageralteste” wypróbowywał ich wytrwałość na bicie, dając każdemu po kilkadziesiąt batów i wykańczając zemdlonych. Do tej sali wprowadzano podejrzanych o posiadanie czegoś niedozwolonego i póty ich katowano, dopóki nie przyznali się do często urojonej winy, a wtedy mordowano ich w okrutny sposób.

Tu stał wielki stojak, specjalnie do wykonywania egzekucji. Głowę wkładało się w specjalną dziurę, nogi za deskę, a obok leżało kilka pejczy służących do wymierzania kary. Ta wreszcie sala była najczęstszym miejscem orgii pijanych, zdziczałych Niemców-więźniów, znęcających się nad nieszczęsnymi ofiarami. Ile razy na pułapie kołysały się całymi nocami trupy powieszonych przez bestialskich oprawców! To dzicy Niemcy – więźniowie demonstrowali SS-manom swe zdolności do kierowania lagrem.

Staliśmy z boku, ustawieni piątkami. Kolejno dochodziliśmy do każdego stołu. Broń Boże, by się ktoś pomylił, ominął jakiś stół – nie ominął go wtedy pejcz Niemca. Przy pierwszym stole dostaliśmy wąskie blaszki z wyciśniętymi na nich numerami oraz długie jedwabne sznureczki. Numery kazali zawiesić na szyi. Odtąd byliśmy już numerami.

Swój numer każdy musiał znać na pamięć,jak imię i nazwisko. Ja dostałem numer 6530. Trzeba zaznaczyć, że numery w Majdanku nie były wydawane w kolejno­ści, jak na przykład w Oświęcimiu. Tu można było dostać numer zamordowanego, można było dostać numer, który już trzech więźniów miało na szyi. W innych obozach według numeru można było mniej więcej określić czas pobytu w obozie. Tu nie było to możliwe. Ja na przykład po czterech dniach pobytu miałem numer 6530, podczas gdy inny więzień, który siedział tu przeszło rok, miał numer 18000.

Z zawieszonymi na szyi numerami postępowaliśmy powoli naprzód. Przy drugim stole dostaliśmy po dwa trójkąty z żółtego i dwa z czerwonego materiału (winkle) oraz białe skrawki, na których specjalnymi stemplami wybili nasze numery. Dalej mierzyli nas, ważyli, aż wreszcie doszliśmy do stołu głównego, gdzie wciągali nasze personalia do wielkich ksiąg lag­rowych. Po podaniu danych zapisali nas wszystkich jako więźniów politycz­nych.

Gdy na zapytanie: „Czy uczestniczyłeś w walkach w Ghetcie?” odpowiedziałem przecząco, powiedzieli:„Za to przecież was tu przywiezio­no”. Dalsze tłumaczenia były wykluczone. Zapisywali każdego jako „buntownika”, biorącego udział w zbrojnym powstaniu przeciw Niemcom.

Gdy przyszliśmy na blok, było już ciemno. Blokowy zapowiedział, że dziś bezwzględnie mają być naszyte winkle i numery. Jutro idziemy do pracy na komando. Biada temu, kto wyruszy na komando z nieprzyszytym winklem lub numerem albo bez blaszki na szyi. Szyliśmy do północy. Igieł było zaledwie pare. Numery miały być przyszyte w dwóch miejscach: na marynarce po lewej stronie i na spodniach po prawej. Nad numerami trzeba było przyszyć winkle, żółty i czerwony, w kształcie gwiazdy syjońskiej.

Następnego dnia, tj. w poniedziałek, zostaliśmy obudzeni wyjątkowo wcześnie. Musieliśmy natychmiast wyjść z łóżek, ubrać się i szybko je pościelić. Od naszego przybycia nie myliśmy się jeszcze, nie wiedzieliśmy nawet, gdzie mieści się umywalnia. Potrzeby załatwialiśmy do wielkich drewnianych skrzyń, które później wynoszono.

Było okropnie zimno. Gdy zaścieliliśmy łóżka, czekaliśmy. Pośrodku bloku nie wolno było stać, gdyż „Stubedienści” zaczynali już sprzątać. Usiedliśmy na zimnej, mokrej podłodze między łóżkami i ścianą i trzęśliśmy się z zimna. Potem znowu stanie w kolejce po trochę chłodnej gorzkiej lury, wreszcie drzwi się otwierają- na dworze jest jeszcze szarawo – i „alles raus!” – wychodzić! Za chwilę – „Halt! Zuriick!” – zdjąć buty i ustawić je równo pod łóżkami! Co to za kaprys? Nie wiemy.

Wiemy natomiast, że choć to już początek maja, to na dworze prawie mróz, ziemia z lekka zamarznięta od srebrzystego szronu szklącego się na jej powierzchni. Boso, skuleni, stoimy około dwóch godzin na placu. Zaczyna się rozwidniać, a mróz tak przypieka w nogi, że stoimy na przemian na jednej nodze lub skaczemy. Nagle rozlega się odgłos gongu, wychodzi blokowy, i na całym placu wszystkie bloki ustawiają się do apelu. To jest nasz pierwszy, normalny apel w lagrze.

Dzień za dniem mijały apele. Dzień za dniem blokowy meldował stan
„Blockfiihrerowi”, my staliśmy na baczność z odkrytymi głowami. Dzień za dniem wyganiano nas prawie w nocy boso na dwór, tak staliśmy dwie godziny do apelu. Potem na komendę „Arbeitskommando formieren!” ustawialiśmy się w swych komandach i wymaszerowywaliśmy do pracy. Teraz komanda przechodziły pod władzę „Kapów” lub „Vorarbeiterów”, którzy je wyprowadzali do pracy i byli za nie odpowiedzialni aż do wieczornego apelu. Oczywiście przy wejściu do lagru wieczorem niesiono liczne trupy, ale na to nie patrzyli, byleby liczba się zgadzała.

Na lagrze po wyjściu komand była przeprowadzana ścisła kontrola, czy ktoś nie kryje się wymigując od pracy. Kontrola była przeprowadzana w sposób brutalny. Już gdy komanda stały ustawione do wymarszu, kapowie i blokowi posuwali się miarowo do przodu, kontrolując komanda i spychając wszystkich innych w dół. Po ustawieniu komand był okropny bałagan.

Nie dla wszystkich było miejsce, gdyż przeważnie komanda miały określony stan, toteż zawsze byli tacy, dla których po prostu nie było miejsca, a komand, które były dla nich otwarte, strzegli się, gdyż czekała ich tam pewna śmierć. Zresztą tych nieszczęśników i tak czekał straszny los – w najgorszym razie zostawali skopani na śmierć przez któregoś z kapów, w najlepszym były tylko zapisywane ich numery i dostawali wieczorem przy apelu porcję batów.

Gdy numer powtórzył się kilka razy, takiego osobnika „dla przykładu” wieszano. Widowiska takie powtarzały się dość często. Było dużo takich, tak zwanych „gamlów”, którzy nie mieli na tyle siły, aby maszerować albo w ogóle wlec się na nogach. Tacy albo stali jeszcze podczas apelu, albo i wtedy już leżeli na ziemi, nie mogąc wstać. Leżeli, kopani przez przechodzących czy to SS-manów, czy więź­niów-kapów lub innych prominentów. Było im już, zdaje się, wszystko jedno. Po wyjściu komand przejeżdżała przez plac „Rollwaga”, która zbierała trupy albo też takich, którzy chodzić już nie mogli.

Dzień w dzień chodziłem na komando. Zapowiadało się źle. Ale gdy patrzyłem na to, co się wokół działo, nie wolno mi się było skarżyć, gdyż mój los w porównaniu z losem dziesiątek tysięcy był jeszcze stosunkowo dobry.

Pisane w Zatrzebiu w 1945 r.

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu