Guta Tyrangiel–Benezra, urodzona w 1940 r.

Spadł na mnie dybuk

Katarzyna Meloch: W Śródborowie, na dorocznym spotkaniu członków Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu” w Polsce, wiosną 1994 r., słuchałam wierszowanych i nieujętych w strofy wiersza wspomnień Geni – Guty, oglądałam jej obrazy przywiezione do Polski z Kanady, gdzie mieszkała. Zapamiętałam wyznania:

Tak bardzo starałam się
być tym, co chcieli
bez skutku dorównać,
porównać, wyrównać…
a moich nieznanych
ganiłam za śmierć

Opowiadała mi potem o swoich „nieznanych”, o rodzicach.

Guta: Moja mama nazywała się Ruchla, a ojciec Moszek Tyrangiel. Rodziców nie pamiętam. Miałam dwa lata, kiedy się z nimi rozstałam. Mama pochodziła z Mińska Mazowieckiego. Rodzina jej była liczna i dobrze sytuowana. Byli bracia dziadka, kuzynowie, około stu osób w samym Mińsku. Znalazłam ich w aktach urzędu stanu cywilnego w Mińsku. Szukałam Kormanów (panieńskie nazwisko matki). Cała rodzina tam żyła, jeszcze nie wiem dokładnie od ilu pokoleń.

Rodzili się w Mińsku Mazowieckim i umierali – chyba trzysta lat. Mama urodziła się w 1917 roku, ojciec był z roku 1914. Dwoje młodych ludzi. Pobrali się w 1939 roku, chyba miesiąc czy dwa przed wejściem Niemców.

Po wojnie fotograf z Mińska dał mi rodzinne zdjęcia: zdjęcia mamy i ojca, nas wszystkich w getcie i moje zdjęcie, małej dziewczynki, w ramionach kuzynów. Urodziłam się następnego dnia po założeniu getta w Mińsku Mazowieckim: 26 października 1940 roku.

Ruchla miała dwadzieścia trzy lata, kiedy się urodziłam, dwadzieścia pięć lat, gdy zginęła. Rodzice byli młodzi, siostra urodziła się jakieś półtora roku po mnie. Miała sześć miesięcy, kiedy rodzice oddali ją „na przechowanie” do jakiejś polskiej rodziny koło Koluszek, skąd pochodził mój ojciec.

Jedyny wujek, który się uratował, wrócił z Rosji i mnie odnalazł, podobno szukał też siostry. Usłyszał trzy wersje: że oddano ją do szpitala i tam zmarła, że oddano ją jakiejś pani i ta przekazała ją komu innemu, aż ślad po niej zaginął, że oddano ją w ręce Niemców, a oni ją zabili… Wszystkie te wersje pozostały niepotwierdzone, bo nikt jej specjalnie nie szukał. Wujek wyjechał do Izraela, żyje, stara się zapomnieć o tym, co przeżył i co się stało. Kiedy dorosłam, chciałam odnaleźć siostrę. Nie zdołałam.

Ja zostałam w tym samym mieście, gdzie mieszkali rodzice, w Mińsku. Moi „nowi rodzice” mieli się mną zająć przez krótki czas. Mama niestety nie zdążyła wyjść do przygotowanej wcześniej kryjówki, zachorowała na tyfus, a później obóz spalono. Tam w „Koperniku” zginęła, spalona żywcem.

Ojciec był wtedy gdzie indziej. Z obozu pracy w fabryce Rudzkich uciekł do warszawskiego getta, gdzie miał jakąś rodzinę i zginął podczas Powstania w Warszawskim Getcie. Opiekun mi mówił, że był z nim w kontakcie do Powstania w Warszawskim Getcie. A później słuch o nim zaginął, to znaczy, że już go nie było.

Przybranych rodziców od początku nazywałam „wujkiem” i „ciocią”. Takie było życzenie rodziców, chociaż nie wiedzieli, czy przeżyją… Miałam „wujka” i „ciocię”, no i metrykę. Sporządził ją ksiądz. Była fałszywa, ale oparta na prawdopodobnych faktach. Kuzynka cioci Jaszczukowej miała rzekomo nieślubne dziecko. Dlatego nazywałam się Genowefa Filipiak do 1949 roku, potem stałam się Genowefą Jaszczuk, chociaż urodziłam się jako Guta Tyrangiel.

„Ciotkę” wzięli do więzienia, ale przekupiono Niemców i wyszła na wolność. Dalej było niebezpiecznie. Przez ostatnie dwa lata wojny ukrywałam się z moimi przybranymi rodzicami. „Wujek” mnie uwielbiał. Bardzo, bardzo mnie kochał, rozpieszczał. Stosunek „cioci” do mnie był trochę inny.

Zostałam przysposobiona przez Jaszczuków. Wujek Marek, który wrócił z Rosji, jedyny ocalony brat mojego ojca, chciał mnie odebrać w roku 1946. Ja, po ukrywaniu się i strachu przed Żydami, nie chciałam być Żydówką. Nawet kiedy mnie prowadzono do kościoła, wiedziałam, że jestem pokazywana palcem, tak że wierzącą katoliczką nie mogłam być. Mnie nie ochrzczono, ale miałam metrykę chrztu, uważano ją za prawdziwą i dlatego poszłam do pierwszej komunii. Dlatego że wychowałam się w Polsce. Jestem zresztą ateistką, Ateizm był dla mnie łatwym wyjściem w Polsce powojennej.

Być Żydem

Antysemici mówili „Żydzi to oszuści”. Gdy ktokolwiek mi nie wierzył, byłam chora. Nawet dziś, gdy ktoś nie ma do mnie zaufania, jestem chora. Wracają wtedy wspomnienia pogardy. Mówili, że Żydzi i tak wyjadą do Palestyny i zostawią tych, którzy się dla nich poświęcali. Kiedy byłam niegrzeczna, ciotka powtarzała: tak czy inaczej wyjedziesz, zostawisz nas, Żydzi są niewdzięczni.

Być Żydem to było piekło, coś potwornego, naznaczenie piętnem… Być Żydem… śmierć, strach, groza, głód, wszy i choroby; uciekanie i chowanie się w piwnicach, szafach, nieufność i strach przed obcymi. Za każdym razem, kiedy chciałam o tym mówić, strachy skądś wychodziły.

Zawsze wiedziałam, że jestem Żydówką, dzieckiem zamordowanych Żydów, ludzi, o których polskie otoczenie mawiało: „Żyd, ale porządny człowiek”. Stosunek do nich społeczeństwa polskiego po wojnie był negatywny, niesprawiedliwy, odczuwałam to intuicyjnie. Niejasne miałam pojęcie, co to znaczy „być Żydem”. Niczego pozytywnego o Żydach nie słyszałam, dopóki nie znalazłam się we Francji.

O religii żydowskiej nie miałam pojęcia. Moja niechęć do własnego żydostwa poprzez wrogość i zabobony sprawiła, że nawet z własnego ojca nie mogłam być dumna; myślałam: „nie był bohaterem”. Miałam zdjęcie z czapką Judenratu na mojej głowie. Czapka chyba ojca? Kiedy nauczyłam się hebrajskiego, przeczytałam w „Yskor booku” (Księdze Pamięci), że w Judenracie mińskim byli ludzie najbardziej szanowani w społeczności miasta. Członkowie grupy syjonistycznej, znaleźli się tam tak jak mój ojciec. Mieli kontakty z partyzantami i z „Żegotą”, no i bronili się do końca. Mój rodzony ojciec zdobył w końcu szacunek córki.

Żydostwo – dziedzictwo trudne do zniesienia. Wyruszyłam w świat i poznałam moją żydowską daleką rodzinę – oni wcale nie byli mądrzy ani piękni, ani rozsądni, ani sprawiedliwi… A tego się po nich spodziewałam, żebym mogła zaakceptować siebie jako Żydówkę…

Musiałam zrobić jakiś porządek wewnętrzny – stwierdzić, że naród żydowski jest podobny do innych narodów, z tymi samymi wadami i zaletami. Zrozumiałam, że mądrość żydowska polega na jakiejś duchowości, idzie przez wieki i pozwala wyjątkowym osobom spośród Żydów być ludźmi wybitnymi. Z Polski wywiozłam tylko ten szacunek do mądrego żydostwa.

Żydostwo oceniałam skrajnie: pozytywnie i negatywnie, z tym trudno było żyć. Moje myśli i uczucia były skotłowane, niejasne… Moje poczucie żydowskiej przynależności, tak ważne dla mnie, musiało się przebić przez przesądy i sprzeczne opinie wokół mnie. Kiedy mieszkałam przez dziesięć lat w Izraelu, poznałam na co dzień konkretnych Żydów, przekonałam się, że w większości są takimi samymi konformistami jak Polacy, Francuzi, Kanadyjczycy, wśród których wcześniej żyłam.

We Francji, w Kanadzie, w Izraelu, gdzie po wyjeździe z Polski mieszkałam, szukałam odpowiedzi na pytanie, co dla mnie znaczy żydostwo, jak ja to mogę przekazać moim dzieciom, w sensie społecznym i wewnętrznym.

Ponieważ nie mogłam się zdecydować na wejście czy to w religię, czy w społeczne poczucie żydostwa, musiałam znaleźć jakąś osobistą drogę, aby to żydostwo we mnie żyło, ale na mój własny sposób. Zanadto już byłam indywidualistką, aby przyjąć zbiorowe wyobrażenia.

Powrócić do siebie

W dzieciństwie, a także później, milczenie stanowiło dla mnie jedyne wyjście.
Stał jeszcze po wojnie dom dziadka w Mińsku. Wiedziałam o nim, ale unikałam śladów przeszłości i ludzi, którzy znali moich rodziców. Powrót do pamięci był za trudny.

Nie miałam wystarczających wiadomości z historii mojej rodziny, zresztą uciekałam od nich z lęku przed żydowska tożsamością. Koncentrowałam się na tym, czym żyją dzieci: taniec, piosenka, sport, moda… Przeszłość żydowska był za ciężka do udźwignięcia. Wydawało mi się, że ścieżka ku przeszłości prowadzi do piekła. To, co się stało, tutaj w Polsce z moją rodziną, z Żydami…

Zawsze obchodziłam naokoło tamte wydarzenia. Jednocześnie chciałam się zbliżyć ku temu i zdawało mi się, że jak w to wejdę, wciągnie mnie ta otchłań. Nie miałam do siebie zaufania, że zdołam z tego wyjść. Powtórzę: wyprawa w przeszłość była za trudna. Oddalała lub mogła oddalić od tego, co robię na co dzień. Droga do tamtych emocji była chyba najdłuższą drogą w moim życiu.

Postanowiłam, że chcę powrócić do samej siebie, że już nie będę się chować przed nikim. Ale przed sobą miałam jeszcze dużo tajemnic. Nie znałam imion ciotek, kuzynów, nie wiedziałam dokładnie, co się z nimi stało. Moi nowi znajomi mieli zrozumieć, że ja nic nie wiem o Żydach. Chciałam, żeby mi wybaczyli.

Znalazłam się we Francji już jako osoba dorosła, studentka, w środowisku, dla którego żydostwo było czymś prawie jednoznacznie pozytywnym. Pomogło mi skon- taktowanie się z gminą żydowską w Strasburgu. Poznałam „żydowskich Żydów”, ich poczucie tożsamości była tak naturalne! Utożsamiłam się z nimi, jakby to zawsze był mój świat. Przylgnęłam do nowego środowiska. Kiedy poznałam we Francji mojego przyszłego męża, byłam już dobrze zintegrowana z żydowskim środowiskiem studenckim. Mieszkałam nawet w Strasburgu w tak zwanym „domu żydowskiej dziew- czyny”.

Pojechałam na wycieczkę do Izraela po raz pierwszy w 1964 roku. Spotkałam tam rodaków z Mińska Mazowieckiego. Oni przeżyli wojnę przede wszystkim w Związku Radzieckim. Ich opowieści nie docierały do mnie. Nie było komunikacji między nimi a mną, może dlatego, że moje przeżycia były inne.

Wiem, czy nie wiem

Wiem już, co się działo z Żydami w Mińsku Mazowieckim, ale nie znam dokładnie historii moich własnych rodziców. Dużo wiem z wczesnego dzieciństwa, z tego co słuchałam i czego nie usłyszałam. Mieszkałam z wujostwem w małym miasteczku. Siedziało się w kuchni, ja między ciocią i wujem. I rozmowy o tym, co się działo w mieście, odbywały się w mojej obecności.

Mam dużo wiadomości, choć nie mogę powiedzieć, że są to wspomnienia. Niektóre wiadomości pochodzą nawet z moich snów. Pamiętam, że miałam koszmary. Rzeczy, które mi się śniły, miały związek z tym, co naprawdę przeżyłam. Dużo konkretnych obrazów: chowanie się w lasach, studniach, wieżach. Ostatnio czytałam zeznania Żyda ocalonego z Mińska Mazowieckiego. Był świadkiem zagłady obozu „Kopernik”, był tam wewnątrz, przed spaleniem obozu. Podobno kilkoro dzieci stamtąd starano się uratować, a w końcu udało się to tylko trzem dziewczynkom. Większość dzieci wyniesionych z „Kopernika” wydano Niemcom, zostały zamordowane.

W naszym mieszkaniu u wujostwa przez kilka dni ukrywano dziecko, które mówiło po żydowsku. Pamiętam, jak zbiła mnie ciocia: „nie możesz mówić tym językiem, bo grozi śmierć!” Ja to zresztą rozumiałam. Bo jeżeli mnie wsadzali do piwnicy, gdzie były karaluchy czy szczury latały, rozumiałam, że grozi mi coś poważnego…
Wsadzali mnie do szafy pełnej ubrań albo na strych – pamiętam te momenty. Miałam dwa i pół roku albo trzy lata. Zagrożenie nie minęło, kiedy już nie było Żydów w Mińsku Mazowieckim.

Nie jestem biedną sierotką

Nauczyłam się wierzyć w siebie. Tyle trudów przebyłam. Wchodziłam w nie zupełnie nieświadoma, ale gdy byłam już w środku, trzeba było to przeżyć. Pojechałam do Izraela, nie znałam języka, musiałam zarabiać na życie, no to zarabiałam. Nic od nikogo nie dostałam. Rozwiedziona, ponosiłam odpowiedzialność za dzieci.

Nie miałam żadnej rodziny przez właściwie całe życie. Tylko „wujka”, który w dzieciństwie dawał mi cukierki i jak przyjechał do Francji w 1963 roku, to pracował w fabryce po to, żebym mogła skończyć studia. Do końca życia, do 1971 roku, pracował w żydowskiej fabryce jako robotnik. Chciał być tu, gdzie ja…

Kiedy byłam mała, dużo ludzi przychodziło do Jaszczuków i głaskało mnie po głowie, mówiąc zapewne „biedna sierotka”… Tak sobie wyobrażam… Ja w pewnym momencie zdecydowałam, że nie chcę być „biedną sierotką”. Zrobiłam się dzielna. W klasie biłam się z chłopakami, ktokolwiek mi dokuczał, dostawał po łbie. Mały czy duży… Zresztą jeden z tych, którzy dostali po łbie, do tej pory pamięta. Nie atakowałam słabych. I do tej pory atakuję tylko silnych.

Wcześnie postanowiłam, że nikt mnie nie będzie żałował, nikt nie będzie się litował nade mną. Ale problem pozostał. W środku byłam inna. Dziecko, które dużo widziało… Zdałam sobie sprawę niedawno, że byłam w wieży ciśnień. Tam pewnie ukrywaliśmy się z ojcem czy matką, bo miałam niesłychane koszmary związane z tą wieżą.

Po akcji trzeba było uciekać, żeby Niemcy nie złapali, bo dzieci pierwsze były zabijane. Więc gdzieś matka z ojcem, z dwójką dzieci malutkich się chowali. Ja tego właściwie nie pamiętam, ale są we mnie silne emocje związane z tym okresem. Teraz dochodzą do głosu w wierszach i obrazach. Każdy, kto spojrzy ma moje obrazy, czy nawet na fotografie obrazów, od razu pyta, jaka tragedia mnie spotkała.

Dopiero odkąd maluję, od dwóch lat, zaczęłam mówić o sieroctwie. Ponieważ ono jest obecne w moich obrazach, w wierszach… Otworzyłam się wobec przyjaciół. Oni po raz pierwszy zadawali mi pytania. Koleżanka z Mińska Mazowieckiego, która mnie zna 53 lata, jest starsza ode mnie o dwa lata, była zdziwiona słysząc, że miałam siostrę. Podobno nigdy o tym nie wspominałam.

Podczas studiów we Francji, zdawało mi się, ze wszyscy się nade mną litowali. A było podobno – wprost przeciwnie.

– „Nikt się nad tobą nie litował, miałaś tak wiele talentów i tyle pewności siebie.”

– Nie wiedzieliście, że jestem sierotą? – zapytałam ostatnio…

– „Ależ skąd! Miałaś wujka, przyjechał z Polski do ciebie, mówiłaś o nim, jak o ojcu”…

Teraz nie wiem, czy byłam sierotą. Byłam nią i nie byłam. Miałam rodziców przybranych. Oni się mną opiekowali, ale zawsze się czułam inna. Ich mentalność, ich marzenia były dla mnie obce.

Uzurpatorka cudzej tożsamości

Przebywałam latami wśród ludzi, do których nie należałam. W Polsce byłam „dzieckiem żydowskim”. Byłam sierotą i uratowaną dziewczynką. Byłam inna i do tego się dostosowałam. Moja inność brała się nie tylko stąd, że rodzice przybrani to byli prości ludzie, a ja dążyłam do wybicia się. Jeszcze było moje oddzielenie się od mentalności małomiasteczkowej, także moja samodzielność wcale nie związana była ze społeczną akceptacją.

Inność, a może obcość wewnętrzna – odczuwałam ją nawet wobec koleżanek, z którymi przyjaźniłam się – pochodziła z mojej tragedii; z wytykanego żydostwa; przejścia z innego świata. Ja widziałam siebie jako uzurpatorkę cudzych tożsamości. Traktowali mnie też jako inną, pomimo że starałam się robić to, co dzieci najbardziej lubiły, tego się nauczyłam. Wiedziałam, że ja muszę zrobić lepiej niż inni. Być bardziej królewska niż król – jest takie francuskie powiedzenie.

Studentka AWF

W Polsce byłam bardzo zajęta sportem. Najpierw byłam mistrzynią szkoły, grałam w siatkówkę w zwycięskiej drużynie. Mit o Geni Jaszczukównie trwa do tej pory w mińskiej szkole. Należałam do kadry narodowej w lekkiej atletyce. Kilka lat byłam mistrzynią akademicką młodzików, juniorów, rzucałam kulą, startowałam w pięcioboju.

Studiowałam w Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. Aż poczułam się zmęczona zdobywaniem różnych sprawności i poczułam, że te studia nie są mi potrzebne, bym w dalszym ciągu miała sportowe osiągnięcia. Przestałam lubić AWF. Nie umiałam pływać, a zmuszano mnie do pływania. Do gimnastyki akrobatycznej nie miałam ani ciała ani chęci.

Zdałam więc egzamin na prawo. W szkole nazywano mnie adwokatem straconych spraw. Zawsze miałam „gębę otwartą”, kiedy coś złego działo się w klasie. Kogo trzeba broniłam – nawet fizycznie i reagowałam na każdą niesprawiedliwość. Ktoś powiedział: tylko adwokat potrafi wyrażać się tak jasno, co prowadziło do stwierdzenia, że powinnam iść na prawo. Wybór prawa… czy to się wiązało z chęcią obrony słabego, pokrzywdzonego, z instynktem ciepła ku ludziom. Ja bym tak sobie nie pochlebiała.

Musiałam stać się kameleonem

Być kameleonem, to znaczy ciągle się dostosowywać do sytuacji. Maksymalny wysiłek, aby nie różnić się od innych. Zachowując wewnętrzną odrębność, przez długie lata miałam potrzebę być tą najlepszą w środowisku, w którym żyłam.
W Polsce, w momencie kiedy już zdecydowałam, że zapomnę o dziecku nieszczęśliwym, jakie w sobie nosiłam, zaczęłam się zachowywać jak najbardziej typowa Polka. Ponieważ miałam dwanaście lat, chciałam być najlepszą sportsmenką, żeby wzbudzić podziw koleżanek. I nie tylko ich. Przestałam być „Gutą” dzieckiem płaczącym, nie wiadomo kim, stałam się podziwianą sportsmenką. Ludzie zapominali, że to jest to „biedne dziecko żydowskie”. „Mistrzyni Polski” – ten tytuł pozwolił zapomnieć czy stłumić… dawną nieszczęśliwą Gutę.

Nie należałam do żadnej grupy<

Nie opuściłam Polski z żadną grupą, nie wyjechałam na Zachód, gdy wyrzucano lub przyjmowano. Wyjechałam do Francji w roku 1961. Ponieważ tutaj sport nie był w środowisku studenckim uznawany, a intelekt tak, stałam się „intelektualistką”. Jako najlepsza studentka ukończyłam studia, choć nie znałam na początku francuskiego. Coś we mnie mówiło „jeżeli nie będziesz kimś, kto jest podziwiany, nie zaistniejesz”! Jakby to ciągle była kwestia życia i śmierci, ja do tej sprawy zawsze z wielką intensywnością i powagą podchodziłam. Nauczyłam się tak żyć.

Pojechałam do Kanady z mężem w 1968 roku, tam były inne wyzwania, inne obowiązywały wartości. Dostosowałam się do nich, ale już nie w tym stopniu, co przedtem. Już miałam silniejszą osobowość. Zajęłam się nauką i pracuję nadal jako profesor prawa w Ottawie.

Kiedy mieszkałam w Izraelu, przez dziesięć lat pracowałam jako adwokatka. Musiałam się stać business woman. Trudno mi było, ale zachowywałam się w pracy prawie tak jak inni adwokaci. Zajmowałam się konkretnymi sprawami. Nie byłam całkiem sobą. W tej chwili nie czuję się zagrożona i nie ma problemu, czy jestem „najlepsza” czy „najgorsza”. Przestałam być wiecznym kameleonem…

Spadł na mnie dybuk

Po wojnie głodowaliśmy. Rodzina Jaszczuków była biedna. Mieszkaliśmy w Mińsku Mazowieckim, w małym miasteczku, więc ja, oczywiście, musiałam marzyć… Wyobrażałam sobie inne życie.

Chodziła za mną postać matki. Ona jest obecna w moich obrazach. Cały czas mi się zdaje, że maluję matkę. Ja czuję się jej częścią i ona moją. Także siebie maluję. A ją maluję pewnie taką, jaką ją znam ze zdjęć, albo może pamiętam z tego, co gdzieś tam we mnie utkwiło: oczy jej, włosy, cała postać.

W Kanadzie, przed dwoma laty, zupełnie przypadkowo koleżanka namówiła mnie, żebym z nią poszła na lekcje malarstwa. Poszłam. Na pierwszej lekcji nie miałam pędzli, na drugiej też nie. Zaraz po powrocie z podróży do Polski, gdzie prowadziłam wykłady z dziedziny międzynarodowego prawa handlowego, zdecydowałam, że już kupię pędzle i farby. No i wybrałam się na trzecią lekcję (dla grupy to już była lekcja szósta).

Moja specjalność, prawo handlowe, jest konkretna i pragmatyczna. Byłam pewna, że niczego na ten temat nie będę zdolna powiedzieć po polsku. Nie wiem, jak to się stało, ale polskie słowa same się układały w treści, których uczyłam się po francusku, angielsku. Język polski się we mnie formował, chociaż problemy i terminologię prawniczą znałam w zupełnie innych językach. Po jednym dniu zrezygnowałam z tłumaczki. Mogłam podzielić się ze słuchaczami moją wiedzą w ich ojczystym języku. Było zupełnie oczywiste, że muszę tłumaczyć nie tylko język, należało przełożyć także wartości, tak aby były zrozumiałe w miejscowym kontekście. Słuchacze byli przejęci. Ja poczułam się prawie wszechmocna.
To był powrót do mego języka, jakbym odnowiła się we własnej przeszłości: polski język, polska szkoła i polskie koleżanki. Jestem dużo bliżej Polski od tej pory.

Na lekcji malarstwa w Kanadzie, mojej trzeciej lekcji, trzeba było zrobić kopię fotografii. Malowałam patrząc na fotografię słoneczników, ale moje słoneczniki były inne, pałające światłem życia. Słońce we mnie zagościło i otworzyło źródło płomienia, dotknęło miejsca, które pozostawało zamknięte od dzieciństwa.
Instruktorka była zdumiona, bo na poprzedniej lekcji bazgrałam tylko, a teraz namalowałam akwarelę, którą była gotowa dać na jakiś konkurs.

Wtedy uprzytomniłam sobie, do jakiego stopnia niezdolna byłam używać moich rąk. To, co robiłam dotąd było intelektualne, szło z głowy, sprawdzone, przeczytane, powiedziane precyzyjnie. Znów dzielny duch we mnie wstąpił. Jakby mi ktoś powiedział: nie udawaj, potrafisz, ty wszystko możesz. I w końcu coś szło z moich rąk. Byłam zdziwiona i zachwycona moją ręką zdolną do namalowania obrazu.

Więc, żeby siebie jeszcze raz sprawdzić: znów nieufność w stosunku do tego, co robię, czym jestem – zaczęłam malować obrazy po powrocie do domu. Nastąpiła w domu szalona noc. I kiedy widziałam ręce, nogi, oczy na moich płótnach, byłam zaintrygowana swoją jungowską przygodą. Pojawiły się symbole: twarz na torach, dziewczynka, za której sylwetką znalazły się dwa cienie i okno…

Przypomniało mi się, że jako dziecko znajdowali mnie przybrani rodzice płaczącą na parapecie. Koszmary były wtedy ze mną. Siadałam i płakałam, chciałam wychodzić przez okno… jakbym kogoś szukała, jakbym za czymś leciała. Dziewczynka, dziecko. We wspomnieniach wracały lata, kiedy chodziłam na grzyby – żeby być sama… Samiuteńka, siedmioletnia chodziłam po lesie. W lesie ptaszki do mnie mówiły. Miałam wyobraźnię! W pewnym momencie została zgaszona. A przy malowaniu odżyła. Ptaszki zobaczyłam na moich obrazach, niektóre groźne, inne miłe. Wiozły mnie do innego wymiaru. Szalona noc trwała. Dziwne, osoba, która nie ma pojęcia o akwareli, lejącymi się farbami maluje formy wyraziste i te oczy…

Po dwóch dniach, kiedy namalowałam dziesięć czy piętnaście obrazów, zdałam sobie sprawę, że spadł na mnie dybuk albo może Maggid. Wszedł we mnie po to, żebym mogła wyrazić przeszłość, która tak bolała. Zrozumiałam, że dotarłam do wspomnień i obrazów z dzieciństwa. Nigdy nie były odtworzone; zapomniane nie przeszły przez świadomość; zostały raczej w podświadomości, zapamiętały je oczy… Dlatego tyle spojrzeń… Otworzył się dla mnie sezam.

To były pierwsze obrazy przestraszonego dziecka: pociągów, twarzy matki unoszącej się gdzieś nad nimi. Malowałam ręką zupełnie pewną. Pojęłam sens ludzkich pragnień czy zmagań z samym sobą. Chciałam zrozumieć, jak ludzie mogli sprawić, by dziecko musiało przejść to, co ja przeszłam. Mogłam też pojąć, do jakiego stopnia to dziecko stało się zdolne do przezwyciężania różnych trudności, z którymi kto inny nie dałby rady.

Tamtej pierwszej malarskiej nocy moja córka uczyła się do egzaminu. Widziała, co robię. Cały czas mówiła: nie maluj potworów. A potwory rzeczywiście powstawały w ciągu minuty, bo akwarela malowała się „sama”, nie miałam żadnej kontroli nad tym, co maluję.

Córka odczuwała zgrozę. Powiedziałam jej, że to co maluję, jest ważne, ale nie chciałam opowiadać o przeszłości. Ona nie była jeszcze przygotowana. Obawiała się, że ja wpadam w depresję. A ja uważałam, że robię to co konieczne, ponieważ wszystkie wcześniejsze próby odtworzenia przeszłości za pomocą psychoanalizy czy spotkań terapeutycznych nie dawały rezultatów. Zawsze miałam wrażenie, że osoba, z którą rozmawiam, nic nie rozumie.

Malarstwo i co dalej

Kiedy zaczęłam malować, długie miesiące nie wiedziałam, co z tym zrobię. Moje zwykłe obowiązki nie miały z tym nic wspólnego. Bałam się pokazać obrazy koleżankom, czy też ludziom znającym się na malarstwie. Rozumiałam, że coś nadzwyczajnego się w moim życiu dzieje.

Pytasz, jak te obrazy widzą inni? Agentka nieruchomości, nie mająca nic wspólnego ze sztuką ani z epoką Holocaustu, stanęła przed obrazami i zwołała: to jest zgroza. Przyjrzała się portretowi dziecka z ogromnymi niebieskimi oczami. Stanęła i mówi: ten obraz mnie wciąga w głąb przepaści.

Moje życie uważam za podarunek. I myślę jednocześnie o ocaleniu, że to przez przypadek się stało. Przypadek mistyczny. Czuję się, jakby musiała w tym życiu coś spełnić, żeby inne osoby, które nie miały tego szczęścia, nie były ocalone żebym ja mogła mówić ich językiem, patrzeć ich wzrokiem.

Rozmawiała Katarzyna Meloch

Pierwodruk w książce„Głosy przeszłości”, Ottawa 1994 (wydanie wielojęzyczne).

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu