Katarzyna Meloch (2) ▶️
relacje spisane:
filmy:
zdjęcia: 7

Katarzyna Meloch, (nazwisko okupacyjne Irena Dąbrowska) urodzona w 1932 r. (2)

Scenariusz mojego ocalenia wymyśliła matka

[Publikujemy trzy wspomnienia Katarzyny Meloch. Inne można przeczytać wybierając „Katarzyna Meloch (1) lub Katarzyna Meloch (3)” w zakładce „przeczytaj wspomnienia”]

2 marca 1946 roku, niecały rok po wojnie, w żydowskiej poradni psychologicznej dla dzieci, na ulicy Szerokiej w Warszawie pisałam: „Moim życzeniem jest przejść do drugiej klasy.

Dlatego, że gdybym nie zdała, miałabym zmarnowany cały rok i na nic byłaby moja praca. Poza tym spaliłabym się ze wstydu. Lecz właściwie nie jest to mym pierwszym życzeniem. Jest ono takie: chciałabym bardzo, aby odnaleźli mi się rodzice. Jest to największym moim życzeniem.

Trzecim moim życzeniem jest, abym mogła się odwdzięczyć wszystkim, którzy dla mnie coś dobrego zrobili, ponieważ uważam to sobie za obowiązek”. Miałam wtedy trzynaście lat.

Ojciec mój, Maksymilian Meloch, zginął prawdopodobnie w pierwszych dniach wojny niemiecko-sowieckiej w 1941 roku. Matka, Wanda Meloch, była pierwszą i najważniejszą z osób, które mnie ratowały.

Miałam dziewięć lat, gdy w Białymstoku aresztowali ją i stracili Niemcy. Wiedziała, że zginie. Nie była w stanie podjąć walki z przeznaczeniem. Potrafiła jednak przelać we mnie swoją wiarę w ocalenie córki. Miała pomysł na ratowanie dziecka. Dniami i nocami w Białymstoku uczyła mnie na pamięć adresu swego brata, Jacka Goldmana, w warszawskim getcie: „Elektoralna 12”. Nie wolno mi było zapomnieć. Budziła mnie po nocach; sprawdzała, czy pamiętam. Zapamiętałam na zawsze.

Jacek był dla niej więcej niż bratem, był jej przyjacielem. Znała go jako człowieka czynu, który potrafi dać sobie radę i na wspinaczce wysokogórskiej, i w codziennym życiu. Adres Jacka, powierzony pamięci dziecka, to był swoisty testament, wezwanie do ukochanego brata, by zastąpił dziecku matkę i ojca, kiedy jej nie stanie.

Wiedziała, że kierując mnie do Jacka, umożliwi mi kontakt z ludźmi, z którymi dzieliła młodość i początki średniego wieku (zginęła mając trzydzieści sześć lat). W warszawskim getcie przebywała jej matka, „babcia Michalina”, a po „aryjskiej” stronie byli polscy przyjaciele i uczennice. Na nich można było liczyć.

dy zostałam bez matki już w białostockim getcie, w żydowskim Domu Dziecka, udało mi się „przez okazję” przesłać wiadomość do Jacka, do warszawskiego getta. I list dziewięcioletniej dziewczynki sprawił, że warszawska rodzina, nielegalną drogą, sprowadziła mnie do Warszawy, do warszawskiego getta. Przewiozła mnie pociągiem kobieta opłacona przez moich bliskich.

Wanda Meloch dwakroć dała mi życie; po raz pierwszy, gdy mnie urodziła, po raz drugi – wymyślając scenariusz mego ocalenia. Przenosząc się do Warszawy, uniknęłam losu dzieci z białostockiego getta. Zostały one wywiezione do pokazowego getta w czeskim Terezinie, stamtąd do Auschwitz, na zagładę (wiem o tym od uczestniczki powstania w białostockim getcie Chajki Grossman).

Białostocki Dom Dziecka z ulicy Częstochowskiej pozostał na fotografii w albumie żydowskim, wydanym w Nowym Jorku w 1951 roku i w mej pamięci. Niedawno dowiedziałam się, że sprowadzenie żydowskiego dziecka do warszawskiego getta, wbrew oficjalnym zakazom, mogło kosztować nawet dwa tysiące złotych. Moi warszawscy krewni nie byli bogaci…

Babcia Michalina, matka mojej mamy, powitała mnie w Warszawie wołaniem: „dziecko, gdzie twoi rodzice!” Nie powiedziałam jej prawdy (Jacek nie pozwolił), ale mogła się jej domyślać.

Od kiedy zaczęły się w warszawskim getcie tzw. akcje, od lipca 1942 roku, mieliśmy własną, rodzinną kryjówkę. Jacek, opiekun niezawodny, przedwojenny taternik, znalazł komórkę pod kominem w jednym z częściowo wypalonych gmachów dawnego szpitala Św. Ducha, na Elektoralnej.

Był upalny dzień lipcowy. Nie pamiętam, po co ani dlaczego opuściłam kryjówkę. Złapali mnie żydowscy policjanci, by zawieść na Umschlagplatz. Czułam, że Umschlag to śmierć. Zapłakałam głośno. Mój płacz usłyszała babcia Michalina i zeszła z bezpiecznego schronienia, w sam środek obławy. Zagadała jednego z policjantów, jednocześnie dając mi znak. bym uciekała. Uciekłam do pobliskiej apteki, tam żona Jacka, farmaceutka Eugenia Sigalin, schowała mnie w magazynie aptecznym wśród olbrzymich pudeł.

Babcia Michalina została zamiast mnie zabrana na Umschlag. Włączyła się w łańcuch mego ocalenia. Zresztą wróciła do nas na Elektoralną. Była matką pracownika gettowego szpitala. To Ją tym razem uratowało. Mogła już wtedy, wraz z transportem, zginąć w Treblince. Ja z Umschlagplatzu bym nie wróciła, a przecież jeszcze w Białymstoku postanowiłam przeżyć. Tego oczekiwała po mnie matka w ostatnich godzinach swego życia.

Lato 1942 roku było gorące. Słońce prażyło niemiłosiernie, kiedy w sierpniu zostałam wyprowadzona na aryjską stronę. To był pierwszy krok ku wolności. Z getta wyszłam całkiem legalnie, nie trzeba było przekupywać policjantów ani szukać dziury w murze. Prawdopodobnie Ala Grynberg, pielęgniarka, mająca przepustkę na aryjską stronę, wyprowadziła mnie z getta. Była ona znajomą Jacka i polskiej przyjaciółki mej matki, Jadwigi Deneki. Jacek oddał mnie pod jej opiekę, niedaleko jednej z bram getta. Rozstał się ze mną, jakbyśmy mieli się zobaczyć za kilka godzin, za parę dni. Ale zniknął z mego życia na zawsze. Nie zobaczyłam go więcej.

Po wojnie dowiedziałam się, że opuścił getto, aby walczyć w partyzantce. Uprzedzał, że nie będzie „siedział w szafie”, choć nie brakło przyjaciół, którzy gotowi go byli „przechować”. Czas jakiś ukrywał się też u dawnej służącej, Eugenii Gryczuk. Zginął bez wieści podczas wyprawy do partyzantki. Zginął jak wszyscy, których kochałam.

Za murem getta, w bramie jednego z domów, czekała na mnie Barbara Wardzianka, jeszcze jedna pielęgniarka w łańcuchu mego ocalenia. Basia – tak wolno mi było ją nazywać – znała moich rodziców i Jacka z zakopiańskich szlaków. Poczułam się pewnie, gdy ta trzydziestoletnia wówczas kobieta energicznie wzięła mnie za rękę. Pojechałyśmy tramwajem na warszawskie Koło, na ulicę Obozową 76, do mieszkania Jadwigi Deneki. Teraz ta dawna uczennica mojej matki miała mój los wziąć w swoje ręce.

Jadwiga Sałek, jeszcze nie Denekowa, na fotografii zachowanej z legitymacji szkolnej: twarz poważna nad wiek, wcale nie gimnazjalna. Krótkie włosy, starannie ułożone w fale. Korale na wiotkiej, dziewczęcej szyi, nienagannie biały kołnierzyk. Poznałam ją już inną, dorosłą. Może zawsze była dorosła?

Uczyła mnie modlitw, wtajemniczała w chrześcijańskie obyczaje. Zdobyła autentyczną metrykę kościelną dziewczynki polskiej, starszej ode mnie o rok Ireny Dąbrowskiej – córki Anny z domu Gąski, ochrzczonej w latach trzydziestych w kościele na Targówku.

Jadwiga Deneka, dla mnie „pani Wisia”, była tylko sześć lat młodsza od mojej mamy. Mama uczyła ją łaciny w łódzkim gimnazjum. Z czasem nauczycielka i uczennica zaprzyjaźniły się serdecznie. Jadwiga była człowiekiem lewicy, podobnie jak Wanda Meloch, jak większość przedwojennych przyjaciół rodziców; spolonizowanych Żydów i Polaków. Powiem za Andrzejem Wajdą: to byli romantyczni szaleńcy!

Kiedy w 1986 roku brat Jadwigi starał się, aby Yad Vashem przyznał jej medal „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”, w czym sekundowałam mu niedaremnie, dowiedziałam się, że „pani Wisia” w 1939 roku straciła córeczkę. Wtedy dopiero, w Żydowskim Instytucie Historycznym, przeczytałam o ocalonych przez nią Żydach, powojennych Izraelczykach. O ratowanych przez nią członkach mojej najbliższej rodziny wiedziałam od czasów okupacji.

Na Obozowej nie siedziałam schowana w szafie ani za szafą. Byłam tam razem z babcią Michaliną, która wcześniej opuściła getto. Mimo niebezpieczeństwa chodziłyśmy na działkę pani Wisi, spacerowałyśmy po niedalekim lasku.

Zimą 1942/43 roku przyszedł zapewne do Turkowic kolejny zaszyfrowany sygnał w niewinnym na pozór liście. W ten sposób Irena Sendlerowa zawiadamiała siostry zakonne, że trzeba zabrać do Turkowic żydowskie dzieci (albo jedno z nich). Siostry ów szyfr odczytywały bezbłędnie. Po takim liście siostra Irena (Antonina Manaszczuk) ruszała do Warszawy. Przywiozła także i mnie, zimą 1942/43 roku.

Na naszym szlaku czaiły się różne niebezpieczeństwa. Spędzić trzeba było noc w poczekalni dworcowej w Lublinie lub Rejowcu. Zaglądano w twarze podróżnym, szczególnie dzieciom. Ale nasza długa podróż przeszła bezpiecznie. Za drzwiami turkowickiego domu dziewcząt, z plakatem „Żydzi wszy, tyfus plamisty” żyły spokojnie uratowane z Holocaustu żydowskie dziewczynki! W bajkowym krajobrazie Zamojszczyzny plakat, znak nienawiści, wydał mi się nierzeczywisty. Nie zlękłam się go wcale.

Zrozumieć, jak doszło do mego ocalenia…
Jestem córką historyka. Po moim ojcu, Maksymilianie Melochu, historyku polskich powstań narodowych, odziedziczyłam intuicję historyczną i potrzebę mówienia prawdy o przeszłości. Staram się oddać sprawiedliwość wszystkim, którzy nas ratowali, szczególnie siostrom zakonnym, nie dbającym o sławę.

Nie wystarczy mi to, co zapamiętałam. Cóż mogła wiedzieć dziewięcioletnia czy dziesięcioletnia dziewczynka? Od czasu, gdy jestem dorosła, chciwie słucham relacji uczestników i świadków tamtych wydarzeń. Czytam relacje składane dla Yad Vashem, w żydowskim Instytucie Historycznym.

Dotarłam do książki wspomnieniowej Jana Dobraczyńskiego Tylko w jednym życiu. Dobraczyński był kierownikiem tzw. referatu spraw socjalnych Wydziału Opieki Społecznej Zarządu Miejskiego Warszawy. Tu poznała go Irena Sendlerowa. Wspominając akcję umieszczania żydowskich dzieci w sierocińcach i zakładach dla dzieci, pisał kilkadziesiąt lat temu: „Mój wkład w tę akcję był minimalny. Nie ja szukałem tych dzieci, nie ja je przewoziłem, nie ja sporządzałem fałszywe wywiady”.

Moja obecność w turkowickim zakładzie stała się możliwa dzięki tej akcji. Autor Najeźdźców podpisywał swoim nazwiskiem fałszywe wywiady dotyczące dzieci żydowskich. Kto wie, być może i ten mój, dotyczący Ireny Dąbrowskiej, córki Anny Gąski. Brałby zatem udział w dziele ratowania także i mnie… Skazana jestem na domysły…

Na początku był intuicyjny scenariusz, stworzony miłością matki do dziecka. Mojej Matki. Potem był łańcuch ocalenia. Nieliczne ogniwa łańcucha ocalenia były dla ratowanego dziecka widoczne. O niektórych usłyszałam po latach. O innych – nie będę wiedziała nigdy. Każde ogniwo było konieczne. Łańcuch ani na chwilę nie został przerwany.

W okresie okupacji oczywiście nie miałam pojęcia o istnieniu „Żegoty”. I nie znałam Ireny Sendlerowej. Poznałam ją po wojnie. Ratowała mnie w latach dziewięćdziesiątych, gdy doznałam odrzucenia w rodzinnym kręgu. Pani Irena pocieszała mnie dzień po dniu, godzina po godzinie. Przekazywała mi cząstkę swego hartu ducha. Jej przyjaźń wspierała mnie i wtedy, gdy trzeba było komuś bardzo bliskiemu podać nie tylko rękę.

Jako dziecko nie wiedziałam, że starania o moje ocalenie są cząstką dużego projektu. Chodziło w nim o ratowanie dzieci żydowskich. Nie miałam pojęcia o tym, że „pani Wisia” podejmuje kroki niezbędne, a zarazem, w pewnym sensie, rutynowe. Tak sobie dziś tłumaczę zdobycie w kościele na Targówku autentycznej metryki Irki Dąbrowskiej dla Kasi Meloch, skierowanie przemianowanej dziewczynki do Pogotowia Opiekuńczego dla Dzieci w Warszawie, czyli do Domu księdza Baudouina. Wszystko po to, bym mogła legalnie, lege artis, być skierowana do zakładu dla dzieci – placówki prowadzonej przez siostry zakonne.

Metrykę Ireny Dąbrowskiej dostarczył Jadwidze Denece prawdopodobnie ksiądz Andrzej Kubiak, ówczesny proboszcz kościoła na warszawskim Targówku.

Byłam ratowana znacznie wcześniej, nim powstała „Żegota”. Bo też ratowanie dzieci żydowskich przez pracowników Zarządu Miejskiego Warszawy zaczęło się na długo przedtem, zanim doszło do historycznej decyzji o powołaniu tej nielegalnej organizacji. Już we wrześniu 1939 roku, po wkroczeniu Niemców do Warszawy, grono pracowników Wydziału Opieki i Zdrowia Zarządu Miejskiego Warszawy wypowiedziało naszym okupantom swoją prywatną wojnę.

W konspiracyjnym spotkaniu oprócz Ireny Sendlerowej wzięli udział: Jan Dobraczyński, Jadwiga Deneka, Jadwiga Piotrowska i Irena Schultz. Wbrew zarządzeniom niemieckim postanowili oni nieść pomoc żydowskim podopiecznym, pozbawionym odtąd oficjalnie obywatelskich i ludzkich praw.

Irena Sendlerowa wymienia Jadwigę Denekę wśród swoich łączniczek. Nigdy się chyba nie dowiem, czy moja opiekunka została łączniczką Ireny za zgodą władz partyjnych RPPS, partii nie uznającej rządu londyńskiego, czy wyłącznie z potrzeby własnego sumienia.
W miarę upływu lat coraz częściej myślę o „pani Wisi”. Jestem świadoma, że gdyby nie była socjalistką spod znaku lewego skrzydła PPS, gdyby nie znalazła się w orbicie „Żegoty”, i tak by ratowała nas, prześladowanych.

Nie widziałam jej od chwili, gdy oddała mnie do domu im. Baudouina w Warszawie, ale ona nie przestała czuwać nade mną. Zajmowała się mną także wtedy, gdy znalazłam się w Turkowicach. Przysyłała mi paczki do zakładu i dostawałam od niej listy. Starała się znać moje potrzeby, a nawet pragnienia.

Jako członek socjalistycznej lewicy coraz głębiej wchodziła w konspirację. Kierowała tzw. techniką: była odpowiedzialna za druk i kolportaż Biuletynu RPPS. Podejmowała niebezpieczne przedsięwzięcia: ukrywanie Żydów – nie tylko w małym warszawskim mieszkaniu – było ich częścią zaledwie.

Mogła się spodziewać, że gestapo prędzej czy później wpadnie na jej trop. W obawie, że nie wytrzyma tortur, jeśli dojdzie do śledztwa, zwróciła się do Siostry Przełożonej z Turkowic z propozycją, by przenieść mnie do innego zakładu. Stanisława Polechajłło, przełożona, odmówiła stanowczo. Tłumaczyła, że jedynie w Turkowicach może być o mnie spokojna. Ale „na wszelki wypadek” wykreśliła Irenę Dąbrowską z ewidencji turkowickich dzieci. Odtąd w turkowickim domu ocalenia przebywałam podwójnie nielegalnie. Dzięki decyzji Siostry Przełożonej pozostałam w Turkowicach do końca wojny (o całej sprawie dowiedziałam się dopiero po wyzwoleniu).

Jadwiga Deneka – pseudonim konspiracyjny „Kasia”, została aresztowana w czasie odbijania na powielaczu „Biuletynu” RPPS, w punkcie kolportażu prasy RPPS, którym kierowała, przy ul. Nowiniarskiej 16. Był on jednocześnie kryjówką dla grupy Żydów. „Kasia”, więziona na Pawiaku, przesyłała stamtąd ostrzegawcze grypsy. Torturowana w siedzibie gestapo, nikogo nie wydała. Rozstrzelano ją 6 stycznia 1944 roku wraz z 11 Żydówkami w ruinach warszawskiego getta.

Stanisława Polechajłło, kobieta wywodząca się z rodziny polskich Tatarów, nie znała lęku. Niebezpieczeństwo traktowała jak wyzwanie. Nadawała ton wszystkiemu, co turkowickie. Jej żelazna energia uczyniła z Turkowic na długo przed wojną dom dziecka, nie mający sobie równego na lubelszczyźnie, a nawet wyjątkowy wśród innych zakonnych domów dziecka w Polsce. W czasach Holocaustu „rzeczpospolita turkowicka” była domem ocalenia trzydziestu sześciu dzieci żydowskich. Stanowiło to przeszło kilkanaście procent całej populacji dzieci w Turkowicach. Więcej niż pół wieku po wojnie jestem w stanie naliczyć trzynaścioro uratowanych żydowskich dzieci z imienia i nazwiska.

Schronić się w Turkowicach, w zakładzie prowadzonym przez siostry służebniczki (starowiejskie) – nie można było lepiej trafić! Zgromadzenie żeńskie sióstr służebniczek założył w XIX wieku człowiek świecki, Edmund Bojanowski, romantyczny poeta, tłumacz Byrona. Ziemianin z Poznańskiego cały swój majątek, wszystkie siły, poświęcił ludziom biednym i chorym, przede wszystkim dzieciom. Siostry z Turkowic kontynuowały jego dzieło.

Pod opieką siostry Ireny – Antoniny Manaszczuk, w turkowickim domu dziewcząt była kruczowłosa Stacha, nieco tęga Stefa, a także śliczna dziewczyna ze Lwowa rodem (jej imienia nie wspomnę), no i ja – wojenna imienniczka siostry Ireny, z którą miała ona specjalne kłopoty. Krążyłam po świetlicy, nie lękając się odwiedzających zakład Niemców. Aż siostra Irena musiała mnie upominać, bym nie wchodziła im w oczy. Tak się czułam bezpieczna, tak bardzo tutejsza.

Zwykle opieka siostry Ireny nad nami bywała dyskretna. Nic dziwnego, że mogło nam się wydawać, że jest nam pisany ten sam los co innym dziewczynkom z naszej grupy, które nic nie miały do ukrycia. Potrafiłam zapomnieć o tym, kim byłam, nim opuściłam mury warszawskiego getta i o tym, że zagraża mi śmiertelne niebezpieczeństwo, a przeze mnie także polskim wychowankom zakładu. Siostra Irena była z nami we dnie i w nocy. Noce spędzała w naszej wspólnej sypialni, odgrodzona od nas tylko klasztorną klauzurą. – Czuwała.

Inspektor z Lublina, Saturnin Jarmulski, prosił ją, by nam, dzieciom powierzonym jej opiece, nie dała odczuć grozy wojny. (Opowiadał mi o tym w latach osiemdziesiątych). Jej się to – o dziwo – udawało. Potrafiła zarażać swoją pogodą ducha, wciągać do wesołej zabawy, intonować wieczorem pieśni, urządzać przedstawienia.

Gdy ja oddychałam pełną piersią, siostra Irena codziennie była przygotowana na śmierć. Miała jednak przeżyć wszystkie turkowickie zakonnice i odebrać w Jerozolimie medal „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. Żeby oddać jej sprawiedliwość, musiałabym opowiedzieć turkowickie noce i dni.

Na turkowickim szlaku mego ocalenia znaleźli się także ratownicy „drugiego planu”. Bez ich udziału ocalenie żydowskich dzieci nie byłoby możliwe. Ratownikiem drugiego planu nazywam Saturnina Jarmulskiego, „pana inspektora” z Lublina. Znał Siostrę Przełożoną sprzed wojny. Nie miała przed nim tajemnic. Wiedział od niej o dzieciach żydowskich w naszym zakładzie.

Żądał jednego – by żydowscy wychowankowie mieli w porządku „aryjskie” papiery. Cudem niemal udało mu się zachować swe dawne stanowisko w niemieckiej hierarchii urzędniczej. Udało mu się więcej: zdobył dla Turkowic gwarancje, jakie dawał tytuł staatliche – państwowy.

Ksiądz Stanisław Bajko, jezuita, nazywany ojcem duchownym, swą rolę ojca pojmował także dosłownie. Brał udział w turkowickim dziele, dopuszczając dzieci żydowskie, także te niechrzczone, do przyjmowania sakramentów. Mówił mi po wojnie w bydgoskim domu oo jezuitów: „Siostra przełożona tak zdecydowała. Duch Święty Ją natchnął”.

O tych ludziach, póki życia starczy, będę pamiętać…

Tekst był opublikowany w XV roczniku Konturów, antologii polskich utworów wydawanej w Izraelu.

Fotografie i pamiątki
do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu