filmy:
zdjęcia: 5

Jadwiga Hreniak, urodzona w 1940 r.

Biały kożuszek na drogę

Jestem żydowskim dzieckiem uratowanym i adoptowanym przez polską rodzinę. O moim pochodzeniu dowiedziałam się wiele lat po wojnie, gdy sama miałam już dorosłe dzieci. Przybrani rodzice nigdy nie wyjawili mi prawdy.

Urodziłam się w Wilnie 3 marca 1940 roku, w rodzinie żydowskiej. Miałam dwóch starszych braci. Mieszkaliśmy na Zwierzyńcu. We wrześniu 1941 roku Niemcy przesiedlili nas do getta. Mój ojciec Samuel Murhiakiel i dwaj bracia, nastolatkowie, zostali zamordowani w jednej z masowych egzekucji w Ponarach, nie znam daty ich śmierci.

Matka za wszelką cenę chciała mnie ocalić. Postanowiła wyprowadzić mnie z getta i powierzyć opiece polskiej rodziny. Zwróciła się do naszych byłych sąsiadów ze Zwierzyńca, których syn przyjaźnił się przed wojną z moimi braćmi. Wierzyła, że przeżyje wojnę i odbierze mnie od opiekunów.Zostałam wyniesiona z getta niedługo przed jego likwidacją.

Małe getto zlikwidowano w październiku 1941 r., a jego mieszkańców zamordowano w ponarskim lesie. Wkrótce rozpoczęła się eksterminacja mieszkańców dużego getta. Do końca 1941 r. w Ponarach straciło życie łącznie ok. 33,5 tys. Żydów. W getcie, które stało się obozem pracy, pozostało legalnie ok. 12 tys. osób, a 8 tys. ukrywało się. Getto wileńskie zostało ostatecznie zlikwidowane we wrześniu 1943 r., starców i chorych wysłano do obozu zagłady w Sobiborze lub zabito w Ponarach, pozostałych do obozów pracy na Łotwie i w Estonii.

Zostawiono mnie w umówionym miejscu, w zaroślach między domami. Stamtąd zabrał mnie opiekun. Do ubrania matka przypięła mi kartkę z datą urodzenia i moim imieniem – Jadwiga. Przed wojną to było popularne w Wilnie imię – nadawane na cześć królowej Jadwigi. Fakt, że mam takie imię, może świadczyć o tym, że moja rodzina była spolonizowana. I prawdopodobnie zamożna, byłam bowiem ubrana w biały kożuszek i wyposażona w ładne i w dobrym gatunku ubranka. Miałam też przy sobie torebkę cukru. Sądzę, że moi opiekunowie byli dobrze przez moją matkę opłacani.

Matka została w getcie sama, bez męża i dzieci. Musiała za mną ogromnie tęsknić i się niepokoić, bo nie zważając na niebezpieczeństwo postanowiła wydostać się z getta i ze mną zobaczyć. Prawdopodobnie przekupiła strażników i wyszła na aryjską stronę. Tam zastrzelił ją niemiecki patrol. Jacyś ludzie znaleźli na ulicy jej ciało i pochowali na cmentarzu żydowskim. Nie wiem, kim byli, ale jestem im bardzo wdzięczna.

Gdy wiadomość o śmierci matki dotarła do moich opiekunów, postanowili pozbyć się kłopotu i oddać mnie Niemcom. Mężczyzna, któremu zostałam oddana na przechowanie, zawiadomił żandarmerię, że znalazł żydowskie dziecko. Zaprowadził mnie do kuźni, w której pracował, i tam czekaliśmy na przyjście żandarma.

Uratował mnie pracujący tam Władysław Seroczyński, który później został moim ojcem. Powiedział, że bez względu na konsekwencje, nikomu mnie nie odda. Gdy zjawił się żandarm, odciągnął go na bok i długo z nim po niemiecku rozmawiał. W końcu Niemiec odwrócił się, powiedział, że sam zostawił w domu małe dzieci i… poszedł. Do dziś widzę tę scenę. Wydaje mi się nawet, że wychodząc miał łzy w oczach.

I tak zostałam członkiem rodziny Seroczyńskich. Przybrani rodzice nie mieli dzieci, zaraz w listopadzie 1944 r. ochrzcili mnie jako swoją córkę. Miałam już wtedy cztery lata, pamiętam, jak w kościele stałam na krześle, polewa- no mi głowę wodą, i że nie chciałam wziąć do ust soli. Moim ojcem chrzestnym został siostrzeniec taty Seroczyńskiego – Alfons Sarnowski.

Kilka lat temu pojechałam z moimi dorosłymi dziećmi do Wilna. Udało nam się odnaleźć kościół, w którym zostałam ochrzczona, i zapis w księgach parafialnych potwierdzający przyjęcie przeze mnie sakramentu. Widnieje tam moja data urodzenia i imię oraz nazwisko moich przybranych rodziców. Przez wiele lat świadectwo chrztu było jedynym dokumentem poświadczającym moje istnienie. Na jego podstawie wyrobiono mi potem metrykę.

Zastanawiałam się nieraz, czy naprawdę urodziłam się 3 marca 1940 roku. Nigdy się tego nie dowiem – kartka zawierająca datę napisaną ręką mojej rodzonej matki zaginęła, a ludzie, którzy wiedzieli o moich narodzinach, nie żyją.

Skończyła się wojna, moi nowi rodzice chcieli jak najszybciej znaleźć się w Polsce. Repatriowali się do kraju pierwszym transportem. Pragnęli zatrzeć wszystkie ślady świadczące, że jestem przybranym, żydowskim dzieckiem. Jednak to im się nie udało.

Repatriantów z Wilna skierowano na Pomorze, znalazł się tam także mój chrzestny ojciec. Z nim do Polski trafiła tajemnica mojego pochodzenia, przekazywana z ust do ust dotarła do miejscowości, w której zamieszkałam z rodzicami.

W pierwszych latach po wojnie organizacje żydowskie szukały dzieci ukrywanych podczas okupacji przez polskie rodziny. Pamiętam, że do naszego domu przyszli dwaj panowie i zaczęli o mnie dopytywać. Ojciec się bardzo zdenerwował, zamknął mnie w pokoju i sam rozmawiał z nieproszonymi gośćmi. Udało mu się ich przekonać, że nie jestem Żydówką.

Rodzice nie chcieli się ze mną rozstać. Ratując mnie przed śmiercią uznali za własne dziecko i pokochali.

Nigdy nie powiedzieli mi prawdy, chociaż znało ją całe miasto. Dopóki byłam mała, nie rozumiałam uwag i docinków kierowanych pod moim adresem. Z wiekiem jednak zaczęłam zastanawiać się, co ze mną jest nie tak. Gdy pytałam mamę Mariannę, czy jestem jej córką, nie odpowiadała, tylko płakała.

W domu moich rodziców przez kilka lat mieszkał chłopiec, ich daleki krewny. Tłumaczyłam sobie, że mama nie jest jego mamą, tylko moją. Że ludzie mylą się, twierdząc, że to ja jestem przybranym dzieckiem.

Do dzisiaj pamiętam, jak bardzo mnie zabolało, gdy ktoś nazwał mnie Żydówką. Miałam jakieś 13 lat, strasznie płakałam, dostałam wtedy wręcz histerii. Wtedy postanowiłam sobie, że nigdy nie będę poruszać tego tematu.

Gdzieś ok. 16. roku życia przyjęłam do wiadomości, że mogę być Żydówką, ale nie zaprzątałam sobie tym głowy, nie czułam potrzeby odkrycia prawdy o moim pochodzeniu, a przede wszystkim nie chciałam ranić pytaniami matki. Poza tym na Pomorzu było bardzo niewielu Żydów, nie byli tematem rozmów czy antysemickich wystąpień.

Za radą mamy zaczęłam naukę w studium medycznym, nikt mnie tam nie znał i wydawało mi się, że problem mojego żydostwa zniknął na zawsze.

Myliłam się jednak. Gdy w naszym miasteczku rozeszła się wiadomość, że wychodzę za mąż, narzeczony został poinformowany przez „życzliwych”, że żeni się z Żydówką.

Do końca życia będę pamiętać spotkanie z księdzem, gdy poszliśmy dać na zapowiedzi. Proboszcz przywitał mnie pytaniem: – A ty wiesz, że Seroczyńscy to nie są twoi prawdziwi rodzice? Nie powiedział wprost, że jestem Żydówką, ale… Odpowiedziałam mu hardo: – Nie, nie wiem. To są moi rodzice. Nie mogłam uwierzyć, że tak się do mnie odezwał w obecności mojego narzeczonego. Moja odpowiedź bardzo zaskoczyła proboszcza, zmieszał się i zmienił ton.

Z księdzem wiąże się jeszcze jeden incydent. W pierwszą rocznicę śmierci ojca zamówiliśmy mszę świętą w jego intencji, z tej okazji zjechała się cała rodzina. W kościele był tłok, ludzie podchodzili do komunii grupkami, co bardzo zdenerwowało księdza. Złościł się i głośno nas wszystkich pouczał.

Podeszłam wtedy do niego i zwróciłam mu uwagę, że ta msza jest nasza, za duszę mojego ojca, a on ją tylko celebruje i że powinien stosownie się zachowywać. W odpowiedzi usłyszałam: – Jak ci się nie podoba, to idź do żydowskiego kościoła.

Jego słowa bardzo mnie dotknęły i długo nie mogłam ich przeboleć. Ksiądz zdał sobie jednak sprawę, że mnie zranił, mówił znajomym, że pewnie się na niego gniewam. Odwdzięczał się bombonierkami za przysyłane na plebanię przez mojego męża ziemniaki.

Nie obraziłam się i nie poszłam do żydowskiego kościoła, jestem katoliczką. Uważam, że jestem to winna rodzicom, którzy mnie wychowali. Gdyby nie oni, moje prochy już dawno by się rozsypały. Pewnie byliby zadowoleni, że moja córka została katechetką, uczy dzieci religii i robi doktorat z teologii.

Mąż namawiał mnie, żebym poszukała informacji o mojej żydowskiej rodzinie, ale nie czułam się na siłach. Sąsiadka radziła: – Masz pamiątkowy zegarek na łańcuszku, obejrzyj go, może gdzieś jest monogram, może to będzie ślad? Nie chciałam, broniłam się, mówiąc, że przecież jestem ochrzczona, więc nie mogę być Żydówką.

Całe życie pracowałam jako położna, pomogłam przyjść na świat tysiącom dzieci. Kochałam moją pracę i byłam lubiana przez pacjentki, dosłownie zabiegały o to, bym była przy ich porodzie. Byłam szczęśliwa gdy matka, która marzyła o córeczce, rodziła dziewczynkę, a ta, która chciała synka, rodziła chłopca. Czułam się wtedy jakby to była także moja zasługa.

Nigdy złego słowa nie usłyszałam od pacjentek z powodu mojego pochodzenia. Ale zdarzyło się kiedyś, że koleżanka z pracy w złości powiedziała do mnie… ty Żydówo.

Nie ukrywałam przed moimi dziećmi, że zostałam adoptowana, moja córka dorastając zaczęła interesować się historią rodzinną i namawiać mnie do szukania korzeni. Wnuki od zawsze wiedziały, że babcia była w getcie. Razem oglądamy filmy o wojnie czy holokauście i rozmawiamy o tym. Temat pochodzenia przestał stanowić tabu w naszej rodzinie.

W końcu uległam prośbie córki i zaczęłam szukać informacji o mojej biologicznej rodzinie. Mama już nie żyła i czułam się zwolniona ze złożonego kiedyś przyrzeczenia. Poprosiłam o rozmowę mojego chrzestnego ojca. Od niego dowiedziałam się wreszcie prawdy.

Pojechałam do Olsztyna spotkać się z ludźmi, którym powierzyła mnie w Wilnie moja rodzona matka. Okazało się, że oboje już nie żyją. Ich synowa powiedziała mi: – Szkoda, że nie przyjechałaś kilka lat wcześniej. Teściowa w ostatnich latach życia chorowała na alzheimera i nic już nie pamiętała.

Widziałam się z synem moich pierwszych opiekunów, podczas wojny był już dorosły i wszystko pamiętał. Dowiedziałam się od niego, że nazywałam się Jadwiga Murhiakiel, a moja mama miała na imię Gienia. Podał mi także przedwojenny adres moich rodziców. Obiecał, że pojedzie ze mną do Wilna i wszystko pokaże, ale nigdy do tego nie doszło.

Pojechałam do Wilna z moimi dziećmi, widziałam dom, w którym się urodziłam. W archiwum odnalazłam dokumenty świadczące o tym, że moja rodzina miała w tym mieście dom. Chciałam także odnaleźć grób mojej matki, ale już go nie było. Usypany z ziemi kopczyk nie przetrwał.

Z krewnymi moich przybranych rodziców teraz już otwarcie rozmawiamy o moim pochodzeniu. Niestety, nie ma już wśród nich tych, którzy pamiętaliby mnie jako małe dziecko. Udało mi się porozmawiać z pochodzącą z Wilna 86-letnią osobą, która powiedziała mi, że po wojnie nie wolno było w rodzinie rozmawiać o mojej historii. Przybrani rodzice stanowczo zakazali podejmowania tego drażliwego tematu.

Mam wyrzuty sumienia, że nie wystąpiłam o tytuł Sprawiedliwych dla moich przybranych rodziców. Gdy byłam na wycieczce w Instytucie Yad Vashem, przewodniczka powiedziała mi, że jestem im to winna. Od tamtej pory często o tym myślę. Może jeszcze zdążę ich uhonorować?

Kilkanaście lat temu dowiedziałam się o istnieniu Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu w Polsce. Zgłosiłam się i zostałam członkiem. Nasze stowarzyszenie zajmuje się szerzeniem wiedzy o holokauście, jego członkowie odwiedzają szkoły i spotykają się z młodzieżą.

Pewnego dnia zwróciła się do mnie nauczycielka jednego z toruńskich liceów z prośbą o spotkanie z uczniami. Przyszli do mnie z bukietem kwiatów i poprosili o rozmowę na temat moich dziecięcych losów.

Wywiad nagrali i umieścili w internecie, w polskiej i angielskiej wersji językowej. Film przypadkiem obejrzał mój syn. Przyszedł do mnie i powiedział: – Mamo, czy wiesz, że teraz słuchają cię ludzie na całym świecie? Ogarnęło mnie wtedy niesamowite uczucie, jakby pękły krępujące mnie okowy, nareszcie poczułam się wolna. I teraz nawet sama się chwalę, że jestem Żydówką.

Post scriptum
Na spotkaniu Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu” w Miedzeszynie Jadwiga Hreniak  poznała swoje prawdziwe nazwisko – Etla Szabad-Milhiger.  Tak pisze o tym Anna Bikont: „ ..,odczytuję listę poszukiwanych przeze mnie dzieci i miejsc, w których przebywały   po wojnie, Podchodzą dwie kobiety. Jedna wskazuje drugą.

– Koleżanka jest z Jabłonowa Pomorskiego, może o nią chodzi? Bo ja też mieszkałam wiele lat w Jabłonowie, ale nie jestem stamtąd.

– Szukam dziewczynki, która osiedliła się tam po wojnie, a repatriowana była z Wilna.

– Z Wina? Zaraz zemdleję, to przecież ja.

–  Etla Szabad-Milchiger?

– „Etla” to nie słyszałam nigdy.

Jak miała na imię dowiedziała się ode mnie.”

Niedługo potem Panią Jadwigę (Etlę) odnalazła rodzina z Izraela. Dzięki temu, że podczas wizyty w Wilnie zostawiła swoje dane w muzeum żydowskim, urodzeni tam po wojnie kuzyni zdołali ją odszukać. Odwiedziła ich w Hajfie i dowiedziała się, że jej matką była Pola z domu Szabad, ojcem Samuel i że miała trzech braci: Mendla, Josefa i Motka.

Źródło: Anna Bikont, „CENA – W poszukiwaniu żydowskich dzieci po wojnie”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022, str.234-242

Fotografie i pamiątki
do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu