Maria Gaber-Wierny, urodzona w 1929 r.

Na rumuńskich papierach

Pochodzę z biednej rodziny żydowskiej. Urodziłam się w Krakowie w 1929 roku. Mieszkaliśmy z rodzicami na ul. św. Wawrzyńca – w pokoju z kuchnią, ze wspólną wygódką.

Moja mama Salomea zajmowała się do­mem. Ojciec Eising Gaber, z zawodu tapicer, miał swój warsztat przy ul. Flo­riańskiej, w podwórzu. Należał do Cechu Rzemieślniczego, który miał sie­dzibę przy ul. św. Anny. Był członkiem PPS.

W naszym domu zawsze słychać było śmiech.Miałam dwie siostry i dwóch braci. Młodsza siostra – Eleonora, uczęszczała do gimnazjum heb­rajskiego, które zamknięto w chwili przybycia Niemców do miasta. Starsza siostra – Berta, ukończyła szkołę krawiecką, prowadzoną przez zakonnice.

Brat Salo skończył Szkołę Przemysłową w Bielsku-Białej, z tytułem inży­niera. Drugi brat – Leo, pracował jako księgowy w fabryce kabli.

Ja chodzi­łam do szkoły powszechnej im. Marii Konopnickiej. Do wybuchu wojny ukończyłam trzy klasy. W roku 1938 przeprowadziliśmy się na ul. Ujejskie­go. Głównym lokatorem był brat, ponieważ właściciel nie życzył sobie, aby najemcami w jego kamienicy byli robotnicy. Ojciec przeprowadził się ze swoim warsztatem na ul. Smoleńsk 25.

Wojna małymi kroczkami zaczęła wdzierać się najpierw do naszego mieszkania, potem do naszych serc. Pierwszym ciosem dla rodziców był wyjazd moich braci do ZSRR. Leo i Salo uciekali przed okupantem. Na następne nie trzeba było długo czekać. W roku 1940 wyrzucono nas z miesz­kania. Niemcy utworzyli getto. Żołdacy niemieccy, nie bacząc na lamenty mamy, wyrzucili nas z mieszkania przy ul. Ujejskiego. Na zapytanie matki:,,gdzie mamy pójść?”, Niemiec, śmiejąc się, odpowiedział: uber die Weisch­ sel, czyli do getta.

Tak zaczęła się nasza tułaczka, która trwała do 1945 roku. Pomagali nam ludzie o wielkim sercu i jeszcze większej woli walki. Pierwszym naszym schronieniem było mieszkanie pewnej Niemki, klientki mojego ojca, która w wielkiej tajemnicy przed mężem i córką ukrywała nas przez jedną noc.

Ra­no mój ojciec wynajął furmankę, którą przewieźliśmy nasz dobytek do war­sztatu na ul. Smoleńsk 25. Tam nasza rodzina urządziła się w małym, dzie­więciometrowym pomieszczeniu. Mama – osoba zalenie uporządkowana i gospodarna, szybko przystosowała się do nowych warunków. Na małej, elektrycznej kuchence wyczarowywała posiłki dla całej rodziny.

Ojciec wraz z czeladnikiem Julianem Harnikiem nadal próbował zarabiać na chleb dla ro­dziny. Czasy jednak się zmieniły, a wraz z nimi klienci. Jakże często ojciec nie otrzymywał pieniędzy za wykonaną pracę, mówiono tylko: ,,Panie Gaber jak mi się będzie dobrze działo, wówczas zapłacę”. Cóż było robić, czasy nie były sprawiedliwe, a tym bardziej sądy.

Do dziś mam przed oczyma obraz ojca stojącego w warsztacie z gwoździem w ustach i młotkiem w ręku. On, głowa rodziny, wiedział, że musi walczyć o przetrwanie dla swojej rodziny.

Rodzice słabo mówili po polsku, zwłaszcza mama. Niedostatki językowe związane były z tym, iż całą młodość spędzili w Żadowej Czerniowce, w Ru­munii. Ta karta z przeszłości okazała się pomocna w czasie wojny, ponie­waż rodzice dobrze władali językiem niemieckim. Ich dobra znajomość ję­zyka niemieckiego na jakiś czas umożliwiła nam mieszkanie i życie w Kra­kowie . Ojciec wyrobił dla całej rodziny rumuńskie papiery. Te dokumenty, tzw. Bescheinigung, załatwił nam notariusz Dobrzański, za duże pieniądze.

W roku 1941, po kapitulacji Rumunii, nasze papiery stały się nieprzy­datne, a tym samym nasz byt stał się niepewny. Zaczyna się walka o przeży­cie każdego dnia. Nie chcemy iść do getta. Niemcy wyrzucają nas z warszta­tu. Zostajemy bez dachu nad głową. Są jednak ludzie, którzy chcą nam po­ móc. Rodzice postanawiają, że wyjedziemy na wieś.

Ojciec wynajmuje fur­mankę i ze skromnym dobytkiem przybywamy do Bieńczyc. Tu postana­wiamy się ukryć. Do swojego gościnnego domu przyjmują nas państwo Świdrowie. Urządzamy się w małej izdebce. Gospodarz – pan Świder, razem z synem działa w partyzantce.

Bieńczyce – obecnie dzielnica Krakowa.

Pewnej nocy – po akcji, syn Świdrów zosta­je ranny i po cierpieniach umiera na ręku swojej matki. W wiosce nie ukry­wamy się sami. Wiemy, że u państwa Bieroniów ukrywają się nasi krewni – wujostwo Hollandrowie. Nie wytrzymują jednak napięcia i postanawiają wrócić do Krakowa, do getta. Stamtąd zostali wywiezieni do Oświęcimia i podobnie jak inni z mojej rodziny – Sinnreichowie – zginęli w komorach gazowych.

Grunt zaczyna palić się nam pod nogami. Niemcy rozpoczynają nagonki na partyzantów i ich rodziny. Wieś nie jest już cichą przystanią, w której moż­na spędzić resztę życia. Wyprowadzamy się od Świdrów. Nie chcemy nara­żać naszych przyjaciół, którzy tak nam pomogli.

Mocno postanawiamy, że się nie ugniemy, chcemy walczyć o życie. Wszyscy pragniemy żyć. Zmienia­ my dom i zamieszkujemy u państwa Bednarskich. Ci zacni ludzie pomagają nam. Bednarski również walczy z Niemcami w lasach, jest partyzantem.

I znów zaczyna się walka o przetrwanie. Nie wychodzimy z domu. Nikt nie może nas zobaczyć. Niemcy łapią Żydów, którzy uciekli z getta, następu­je pacyfikacja partyzantów w Forcie Krzesławickim.

Ojciec mimo niebez­pieczeństwa udaje się do Krakowa, ponieważ musimy za coś żyć. Znajduje pracę u Niemców jako tapicer w zakładzie na ul. Oleandrów. Zaczynają się piesze wędrówki do Krakowa, czasem udaje mu się złapać furmankę. Pytany nieraz przez Niemców o swoje pochodzenie, twardo odpowiada, iż jest Ru­ munem. Na szczęście nie ma rysów semickich, a poza tym świetnie mówi po niemiecku.

Wkrótce przestaje chodzić do pracy, gdyż staje się to coraz bar­dziej niebezpieczne. Musimy jednak za coś żyć, dlatego robi tapicerkę miej­scowym gospodarzom, między innymi pracuje dla burmistrza Ciepieli.

Bur­ mistrz wie, że jesteśmy Żydami. Pomaga nam, jak potrafi. Żona burmistrza często daje nam chleb i inne wiktuały. Państwo Bednarscy dzielą się z nami mlekiem. My również próbujemy ojcu pomóc. Mama wypieka podpłomyki na piecu kuchennym, najstarsza siostra zajmuje się szyciem, młodsza siostra Eleonora, ponieważ zna niemiecki, pracuje dla Niemców.

Jest sekretarką. Pomaga miejscowym w załatwianiu zwolnień lekarskich. Ludzie z wdzięcz­ności przynoszą nam jedzenie. Ja, jako trzynastolatka, też chcę pomagać ro­dzinie. Robię naszyjniki i bransolety, które sprzedaję.

Mama nie pozwala mi również zapomnieć o nauce. Uczę się języka polskiego, matematyki, języka niemieckiego, gdyż zapobiegliwa mama nie zapomniała mimo zawieruchy wojennej o zabraniu kilku książek. Jako smarkula zaczytywałam się w po­ wieściach i romansach niemieckich, czytałam A. Seghers, J. Courths-Mahler. Nie gardziłam też J.W. Goethem. Ojciec, pracując u Niemców – wykradał książki. Przyniósł na przykład Drang nach Osten. Po wojnie książki te zostały przekazane muzeum.

Pamiętam jak dziś pewne wydarzenie. Późnym wieczorem wpada do nas pijany żandarm niemiecki i krzyczy do ojca, iż wie, że tu są żydowskie dziewczyny, i on chciałby się z nimi zabawić. Ojciec, zachowując zimną krew, spokojnie mówi, że jesteśmy Rumunami, a nie Żydami, a w domu są tylko nieletnie dzieci.

Siostry moje, bardzo przestraszone, chowają się pod pierzynę. Całe trzęsą się ze strachu. Ja również leżę z mamą w łóżku i mocno się do niej przytulam. Wtedy po raz pierwszy przeżyłam szok nerwowy. Na przemian śmieję się lub płaczę nienormalnie – widząc, jak żołnierz potknął się i wpadł do wiadra, z którego próbuje się wydostać. W najmniej oczeki­wanej chwili zasnął. Rano wychodzi z izby,jakby nie pamiętał wczorajszego zajścia. Nie wychodzimy z domu. Ja w nocy budzę się z krzykiem.

Pewnego ranka znów ma miejsce inny incydent. Ja – idąc do wygódki, słyszę nadjeżdżający motor żandarma. Słyszę ,jak krzyczy: „Wo sind die Juden?” Wpadam do izby rozdygotana i wołam: ,,Chcą nas złapać!” Gospo­dyni, zaalarmowana, wyprowadza nas do szopy. Tam śpimy, zagrzebani w sianie.

Nie zdajemy sobie sprawy, jak długo to trwa. Mijają noce i dni. Ja znowu doznaję szoku. Wreszcie wychodzimy na powietrze. Jak cudownie znów czuć rześki, świeży zapach wolności. Niestety nie trwa to długo, ponie­waż już jesteśmy w domu Bednarskich.

Mój niespokojny duch nie pozwalał jednak siedzieć mi w domu. Po drugiej stronie rzeki mieszkali państwo Osiadłowie z dziećmi: Helenką i Julkiem. Często wykradałam się z domu do mojej przyjaciółki Helenki, jej mama zawsze częstowała mnie „czym chata bogata”.

Wielką atrakcją dla mnie było przebywanie z Helenką, wypasanie krowy na łące. Ja, piętnastoletnia pannica, żądna byłam nowych przyjaźni, szukałam towarzystwa i partnerów do rozmów.

Spotkałam również swoją pierwszą dziewczęcą miłość. On miał na imię Julek. Chodził na tajne komplety. Wydawał się być taki mądry. Pierwszy raz byłam zakochana. Wojna na szczęście nie zabija takich uczuć. Spotykaliśmy się nad rzeką – marząc, że jak skończy się wojna, on poprosi mnie o rękę, pobierzemy się, będziemy mieli dzieci i żyli długo i szczęśliwie. To były urocze marzenia. Chwile oderwania od ponurej rzeczywistości.

Nie mogło to jednak trwać wiecznie. Pewnego razu nakryła nas moja mama. Szukała mnie, a gdy ujrzała nas razem, bardzo się przejęła i zabroniła mi spotykać się z mo­im chłopcem. Było to przykre, ale niestety musiałam się z tym pogodzić. Tak skończyła się wielka, niespełniona miłość.

Ojciec pewnego dnia dowiedział się, iż można przejść przez zieloną gra­ nicę na Węgry. Grupa ludzi umówiła się w Krakowie na spotkanie z prze­wodnikiem. Uprosiłam ojca, aby mnie ze sobą zabrał, gdyż od dawna nie wi­działam Krakowa. Bardzo chciałam zobaczyć moje ukochane miasto. Po­szliśmy do mieszkania przy ul. Szpitalnej. Tam mieliśmy dokładnie zapoznać się z planem przerzutu przez granicę. Okazało się, że w mieszkaniu jest kocioł. Wpadliśmy w sidła.

Niemcy zabrali nas wraz z innymi ludźmi do samo­chodu ciężarowego, a następnie przewieźli nas na Podgórze. Osadzono nas w barakach. Bałam się. Rzucano nam jakieś ochłapy do jedzenia, codziennie żandarm wywoływał po kilka osób. Słyszeliśmy wystrzały. Oni już nie wra­cali.

W barakach byli sami Żydzi. Pieczę nad nami sprawowało trzech eses­ manów. Jeden nazywał się Heindrich, drugi Kunde. Baraki znajdowały się w centrum getta, przy ul. Józefińskiej. Wszyscy więźniowie byli przezna­czeni na śmierć. Co jakiś czas przeprowadzano akcję, która zmniejszała licz­bę więźniów.

Mama, dowiedziawszy się, że wpadliśmy, za wszelką cenę chciała nas uwolnić. Szukała kontaktów. Dotarła do Niemki, która swego czasu nas przechowywała, prosząc ją o ratunek. Mama zachowała na czarną godzinę złotą broszę, za którą Niemka wykupiła nas z więzienia. Cudem ocaleni, wróciliśmy do Bieńczyc. Radości,jaką zastaliśmy w domu, niemoż­ na opisać słowami.

Wreszcie nadchodzi tak upragniony dzień wyzwolenia. Pamiętam, jakby to było dzisiaj. Do izby wpadają rosyjscy żołnierze. Pytają: gdzie są Niemcy i czy daleko do Berlina? Wszystkie rzucamy się im na szyję. Miałam wów­czas 16 lat. Czesałam się w dwa długie warkocze. Rosjanin powiedział do mamy, że jak będzie wracał z Berlina – przyjedzie po mnie i ożeni się ze mną. Ja rozpłakałam się i krzyczałam, że nie chcę wyjeżdżać z Polski, że nie chcę męża Rosjanina. W głębi serca byłam jednak dumna, że to mnie oświadczył się ten młody żołnierz, a nie moim starszym siostrom.

Wreszcie zbliża się koniec wojny. Pakujemy tobołki, żegnamy się z pła­czem, ale jednocześnie bardzo się ciesząc, że wracamy do domu. Wynajmu­ jemy konia i woźnicę, wjeżdżamy pełni euforii do Krakowa, śpiewamy „Jeszcze Polska nie zginęła”.

Przyjeżdżamy do naszego mieszkania przy ul. Ujejskiego, skąd nas wyrzucili. Volksdeutsch o nazwisku Polak mieszka­jący tam, nie chce wpuścić nas do naszego domu. W końcu po wielkich na­mowach odstępuje nam jeden pokój, wydziela część kuchni. Ojciec, niewiele myśląc, udaje się do posła Drobnera i prosi o wyeksmitowanie rodziny Pola­ków. Odzyskujemy całe mieszkanie.

Ojciec wynajmuje warsztat przy ul. Szpitalnej, który sąsiaduje z siedzibą proboszcza kościoła Mariackiego, księdza Machaja. Proboszcz odwiedza nas codziennie.

Ja teraz myślę o ukończeniu szkoły. Mając ukończone trzy klasy, zapisu­ję się do Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego. Uczęszczam do pierw­ zej klasy, zaś moja siostra Eleonora robi dużą maturę. Złakniona wiedzy kończę trzy klasy gimnazjum. Niestety życie jest tak drogie, że muszę myśleć o tym,jak zarobić na swoje utrzymanie.

Brat, ówczesny dyrektor elektrowni, ulokował mnie w magazynie narzędziowym. Tam pracowałam rok. Brat bar­dzo mnie namawiał, abym dalej się uczyła, żebym skończyła gimnazjum i podjęła studia. Ja wolałam pracować, chciałam się usamodzielnić. Byłam sekretarką i bibliotekarką.

Musiałam przerwać pracę, gdy moja matka zachorowała na chorobę Par­kinsona. Zajmowałam się nią oraz całym domem. Byłam sama, gdyż Eleo­nora wyszła za mąż i wyjechała na Śląsk. Leo, Berta i Salo wraz z córeczką Lenoczką wyjechali do Izraela.

Miałam wtedy 25 lat, w sam raz, aby myśleć o zamążpójściu. Miałam chłopaka Andrzeja, był katolikiem. Snuliśmy bar­dzo poważne plany wspólnego, przyszłego życia. Odwiedzałam jego rodzi­ców, gdzie traktowano mnie jak przyszłą synową.
Jednak nie było mi dane wybrać sobie narzeczonego.

Ojciec miał inne plany, które szybko zrealizował. Miałam 27 lat. Pewnego razu przyszedł do ojca swat. Mówił, iż ma dla mnie odpowiedniego kandydata na męża. Zachwalał, że jest bogaty, ma stałą pracę w komisie na Śląsku. Zapewniał ojca, iż będę żyła w dobrobycie, a rodzice – już w podeszłym wieku, znajdą też opiekę.

Niebawem odbył się tzw. beszau, czyli zapoznanie się przyszłych małżonków. Samuel – mój przyszły mąż, był ode mnie o 8 lat starszy. Gdy go pierwszy raz zobaczyłam – przypominał podtatusiałego pana. Ja przy nim wyglądałam jak filigranowa figurka.

Wszystko zostało uzgodnione. Rozpacz moja była wielka. Płakałam, groziłam, że ucieknę z domu, ale nie potrafiłam się na to odważyć. W międzyczasie spotkałam się z Andrzejem, prosił, żebym się zastanowiła, żebym go nie opuszczała. Mówił, że w małżeństwie liczy się przede wszystkim miłość.

Nie umiałam sprzeciwić się woli ojca. Po pół roku odbył się ślub w synagodze. Wszystko wedle starych, żydowskich obyczajów, z mykwą włącznie. Wielkim przeżyciem dla mnie było wejście do basenu z wodą, jedynie z zarzuconą na głowę chustą, gdy obok stała kobieta i odmawiała modlitwę. Ślub odbył się pod baldachimem . Miałam białą suknię, a na głowie woalkę. Wedle tradycji – pan młody rozbił kielich – ,,na szczęście”.

Mąż Samuel mieszkał z matką, do przesady pobożną kobietą, o starych, konserwatywnych poglądach. Ja nie mogłam wyjechać do Samuela do Byto­mia z powodu choroby mojej matki. Nalegałam, aby zamieszkał i pracował w Krakowie, aby razem ze mną dzielił dobre i złe dni. Mój mąż nie chciał o tym słyszeć, przyjeżdżał tylko na sobotę i niedzielę.

Nie tolerując takiej sy­tuacji, postanowiłam wyjechać do Bytomia i „rozmówić się” z Samuelem. Po przyjeździe spotykały mnie zaskakujące niespodzianki. Okazało się, że mój mąż ma kochankę. Pierwszy cios, który bardzo przeżyłam. Los jednak nie dał mi wytchnąć, bo następnego dnia byłam świadkiem rozmowy między mężem i moją teściową. Rozmawiali w języku jidysz, nie przypuszczając, że rozumiem każde słowo.

Matka wyrzucała Samuelowi, że nic nie wniosłam w posagu, a ojciec mój nawet nie zapłacił swatowi. Tego było już za wiele. Nie wytrzymałam, powiedziałam, że wyjeżdżam do Krakowa, do rodziców, a moja noga nigdy tu nie postanie. Jego lament na nic się nie zdał. Byłam zdesperowana. Wróciłam do domu. Wtedy byłam już w ciąży.

Ojciec zrozumiał, że to małżeństwo było wielką pomyłką, cierpiał razem ze mną. Rodzice jednak cieszyli się, że jestem z nimi,że będą mieli wnuka. Mąż przyjeżdżał jak dawniej na soboty i niedziele .

Niebawem urodziłam sy­na. Byłam znowu szczęśliwa, lecz niedługo… Mąż zażyczył sobie obrzezania syna. Leżąc w łóżku, szalałam z rozpaczy, bałam się, że moje dziecko będzie cierpiało. Nie chciałam o tym słyszeć. Wszystko odbyło się jednak zgodnie z rytuałem. Odebrano mi dziecko. Słyszałam z drugiego pomieszczenia szloch Adasia. Była to jeszcze jedna z przyczyn, aby znienawidzić mojego męża. Po wszystkim przyniesiono mi płaczące dziecko, abym je nakarmiła.

Wychowałam syna, zajmując się równocześnie starymi rodzicami.Ojciec zaczął już chorować i musiał przestać pracować. Berta–moja siostra, wiedząc o naszej sytuacji, przysyłała listy z zaproszeniami do Izraela. Pisała ojcu, że zamieszka on z mamą w luksusowym domu starców, będzie miał doskonałą opiekę. Ojciec darł listy i z uporem powtarzał, że nigdzie nie pojedzie, że jest Polakiem, tu chce pracować, tu umrzeć. W 1962 roku ojciec umarł na raka. Zostawił trochę oszczędności, które starczyły akurat na pochówek.

Zrozumiałam, że wraz ze śmiercią ojca straciłam najlepszego opiekuna i nie będzie już nikogo, kto mnie osłoni. Następna tragedia nastąpiła po trzech miesiącach. Umarła mama. Siostra Lusia przyjechała z rodziną, aby mi pomóc.
Prowadziłyśmy warsztat po ojcu razem z czeladnikiem, ale po kil­ku miesiącach odebrano mi warsztat, gdyż nie miałam dyplomu mistrzow­skiego.

Postarałam się o pracę chałupniczą. Kleiłam pudełka w domu, a następnie je składałam. Musiałam wyrobić normę, żeby dostać zasiłek na dziecko. Sklejałam 4-5 tysięcy pudełek dziennie. Adaś chodził wówczas do pierwszej klasy. Siedziałam do późna w nocy i kleiłam. Dziecko często po­magało mi w tym. Później znosiłam te pakunki z trzeciego piętra. W ten spo­sób nabawiłam się choroby kręgosłupa.

Mąż zażądał rozwodu, chciał z synem wyjechać do Izraela. Rozwód nastąpił w 1969 roku, syn nie wyjechał, pozostał ze mną. Dostałam silnej depresji. Nawroty tej choroby dręczyły mnie przez wiele lat, stąd moje częste pobyty w szpitalach psychiatrycznych, aż do 1995 roku. Rozpoznanie: psy­choza mieszana, zespół depresyjno-apatyczny, choroba afektywna dwubie­gunowa.

Stałe odwiedziny mojego ukochanego syna, jego zatroskane spoj­rzenie dodawały mi sił do walki, pomagały w odzyskaniu zdrowia. Miłość do syna pomogła mi przetrwać ten najcięższy okres. Mój syn ukończył studia, ożenił się, ma synka. Ja mam przyjaciół w Stowarzyszeniu „Dzieci Holocaustu”, w którym jestem od kilku lat.

W domu spotykam moją słodką samotność. Pozostają jednak odwiedzi­ ny wnuka w niedzielę, wspólne zabawy w koło fortuny, wspólne recytacje wierszyków. Poza tym słucham mojej ukochanej muzyki, piszę teksty piose­nek i wierszy. I to jest moje życie… Czyż nie jest piękne? – zadaję sobie to pytanie. Co dnia wstaję z lekką obawą, pragnę, aby i ten dzień był równie piękny. Modlę się do Boga, proszę, aby moje życie się nie zmieniło.

„…Aniele Stróżu mój

Gdy pospolitość największą cnotą

Normalność ma munduru krój

Ty cieniem przy mnie stój

Ty cieniem przy mnie stój.”

(Jonasz Kofta)

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu