Swen Sonnenberg, urodzony w 1931 r.

Etapami do piekła

Urodziłem się w 1931 roku w Grudziądzu. Przed wojną mieszkaliśmy w Jabłonowie, małym mieście niedaleko Grudziądza, odległym o 20 km od granicy z Prusami Wschodnimi, skąd ruszyła inwazja niemiecka we wrześniu 1939 roku.

Rodzice: Martin i Luiza, mieli poza mną córkę Sylwię, młodszą ode mnie o 4 lata. Mieszkaliśmy razem z trzema stryjami: Alfredem, Magnusem i Ariem, oraz babcią Laurą.

Do rodziny należała wieloasorty­mentowa hurtownia w centrum Jabłonowa. Na dużym placu znajdowały się dwa budynki mieszkalne, pomieszczenia handlowe i gospodarcze. Hurtow­nia obsługiwała całą okolicę i prosperowała znakomicie. Planowano jej dal­szą rozbudowę. Cała rodzina pracowała zgodnie dla wspólnego dobra. Każdy robił, co do niego należało. Ojciec był księgowym i sprzedawcą.

Mój pierwszy rok szkolny w czerwcu 1939 roku źle się dla mnie zakończył. Odczuwałem zamęt w mojej siedmioletniej głowie, gdy rozpoczęły się letnie wakacje. Od początku roku szkolnego pięknie wyszywane tyrolskie spodenki, w które wystroiła mnie matka, sprawiały mi spore kłopoty. Cała pierwsza klasa, i nie tylko, miała z nich dużo radości. Zosia – moja pierwsza miłość, mała wesoła blondynka, drwiła ze mnie bez litości.

Ale bardziej złowieszczy i dużo poważniejszy był koniec pierwszego roku szkolnej nauki. Któregoś dnia nauczyciel powiedział:„Teraz niech każdy z was powie, co wisi na ścianie nad jego łóżkiem?” Różnorodność odpowiedzi nie była duża. U większości dzieci był to krzyż albo Matka Boska. „Swen, a ty?” U mnie nad łóżkiem wisiał portret Rydza -Śmigłego. „Popatrzcie dzieci, mały Żydek, a taki patriota.”

To utkwiło mi na zawsze w pamięci. Zrozumiałem, że niezależnie od mojego postępowania jestem naznaczony i że nie ma na to rady. Przez jakiś czas po tym incydencie starałem się być lepszy od innych we wszystkim, co robię, aby skazę tę skompensować. Jednakże szybko mi to przeszło. Zacząłem z rosnącym sceptycyzmem postrzegać nieżydowski świat i bardziej obojęt­nie przyjmować to, jak mnie widzą.

Rozpoczęły się wakacje, a jednocześnie nastąpiły ekscytujące dla mnie wydarzenia. Na okolicznych terenach rozpoczęły się manewry i polskie woj­ska toczyły pozorowane bitwy. Oddział wojska stacjonował na naszym du­żym podwórzu i żołnierze nocowali w budynkach gospodarczych.

Matka, ku jej wielkiemu zmartwieniu, straciła nade mną kontrolę. Nie chciałem jeść jej szpinaku, bo jadłem razem z żołnierzami z ich kotła, siedząc razem z nimi przy ognisku. Czarny gliniasty chleb był prawdziwym przysmakiem w po­równaniu z białymi pulchnymi bułeczkami, które jadałem w domu. Żołnie­rze pozwalali mi na drobne usługi przy czyszczeniu broni. Naprawdę, wspa­niałe czasy!

W domu rozmowy coraz częściej dotyczyły możliwości wybu­chu wojny. Matka namawiała ojca na wyjazd z Polski, poza zasięg możli­wych niemieckich podbojów. Najczęściej dyskusje dotyczyły Szwajcarii, bo, jak myślę, mieliśmy tam jakieś zasoby. Wiedziałem też, że mamy wspólni­ków w interesach i przyjaciół.

Ja nie bardzo się tym wszystkim przejmowa­ łem. „Potężna Polska Armia nas obroni!” Wojsko maszerujące ulicą Główną robiło duże wrażenie. Z radia i gazet też płynęły krzepiące zapewnienia: „Nie oddamy ani guzika!”, ,,Jeśli na nas napadną, będziemy w Berlinie w ciągu dwóch tygodni!” – przekonywano nas. Szybko minęło ciekawe lato. Z żalem patrzyłem,jak żołnierze odchodzą.

WOJNA
Dobrze pamiętam wczesny ranek 1 września 1939 roku. Dzieci właśnie wsunęły się do łóżka rodziców, na co tego dnia pozwolono. Nagle usłysze­liśmy dudniące grzmoty,jak gdyby zbliżała się burza. Ojciec powiedział, że­ by się nie bać. Ale ja zawsze bywałem przestraszony, gdy uderzały pioruny. Grzmiało coraz mocniej. Nagle coś eksplodowało na naszym podwórzu, a z okien posypało się szkło. Odłamek szrapnela ze świstem uderzył w szafę. Tak zaczęła się dla nas II wojna światowa.

Rodzice zgarnęli nas i razem uciekliśmy do piwnicy. Była ona już wcześ­niej odpowiednio przygotowana. W oknach leżały worki z piaskiem, był zbiornik z wodą i leżały opaski z gazy do zasłaniania ust na wypadek ataku gazowego. Patrząc na to z perspektywy dnia dzisiejszego, wszystko to było naiwne, na pograniczu głupoty. To charakteryzowało zupełny brak przygo­towania Polski do wojny.

Jak tylko ostrzał się zakończył, rodzice postanowili zapakować trochę rzeczy, załadować je na konny wóz i jechać w głąb Polski. Uciekaliśmy przez trzy dni. Zawsze kiedy koszę trawę, przypomina mi się zapach świeżego siana w stodołach, w których nocowaliśmy. Niemcy byli już wszędzie. Jedynym logicznym wyjściem był powrót do domu.

W domu zastaliśmy już nowych właścicieli tego, co od pokoleń należało do nas. Poprzednio dzierżawili oni pomieszczenie na sklep w jednym z na­ szych budynków. Okazało się, że są pochodzenia niemieckiego i zadeklaro­wali się jako volksdeutsche – etniczni Niemcy. Jeszcze lepszymi Niemcami byli Reichsdeutsche. Ale i volksdeutsche byli czymś znacznie lepszym od wszystkich, którzy nie byli Reichsdeutsche.

Reichsdeutsche (niem.) – posiadający obywatelstwo Rzeszy Niemieckiej.

Neofici naciągnęli na rękawy opaski ze swastyką i spoglądali na nas z pogardą. Wepchnęli nas do jednego z pokoi w budynku, który nie tak dawno był naszym domem. Odtąd cały nasz dobytek i wszystkie interesy znalazły się pod kontrolą tych „etnicznych” Niemców i miały być do dyspozycji niemieckiej administracji wojskowej. Po dwóch tygodniach oznajmiono nam, że tereny, na których mieszkamy, mają być Judenfrei – oczyszczone od Żydów. Załadowano nas do pociągu, pozwalając na zabranie tylko jednej walizki na osobę, i pojechaliśmy. Nikt nie wiedział dokąd.

PODRÓŻ
Wagon, w którym umieszczono wszystkich okolicznych Żydów, przyczepiony do normalnego kursującego pociągu, był przepełniony. Póź­niej wagon odczepiano i przyczepiano do różnych pociągów.

W końcu dotarliśmy do Działdowa. Gdy pociąg dojeżdżał do stacji, zobaczyliśmy na peronie szereg żołnierzy, z kijami w rękach. Otworzyli drzwi i biciem, z okrzykami Raus, schnell, raus, Judische Schweine, przy­naglali do wyjścia. Na peronie uformowaliśmy się w czwórki i długa kolum­na pomaszerowała.

Przeszliśmy przez niewielkie miasto i zatrzymaliśmy się przed bramą, za którą widać było szeroką aleję, a dalej – szereg baraków. Wzdłuż alei było wąskie przejście, odgrodzone rozciągniętym łańcuchem. Co kilka metrów stali strażnicy z batogami w rękach. Zaczęła się zabawa. Rozległ się rozkaz: „Biegiem do baraków, szybko!”

Powstało straszne zamieszanie. Tłum ruszył biegiem, a Niemcy chłostali biegnących. Rodzice wzięli nas pomiędzy siebie, żeby uchronić od batów, które spadały raz za razem. Słychać było świst batogów, jęki bitych ludzi, wrzask Niemców: Schneller, schneller!

Początkowo byłem tak przerażony, że o niczym nie mogłem myśleć. Strach zagłuszył wszystko. Aleja miała od 50 do 100 m długości. Uderzenia mnie nie sięgały, bo z prawej strony osłaniał mnie ojciec. Zacząłem się bać o naszą osiemdziesięcioletnią babcię, która znajdowała się w rzędzie za na­mi. Odwróciłem się i zobaczyłem, że moi trzej stryjowie prawie że ciągną ją nogami po ziemi. Przerażenie malowało się na jej twarzy, ale przed uderze­niami była chroniona przez synów, którym porządnie się dostawało.

W koń­cu dobiegliśmy i wpadliśmy do budynku. W międzyczasie zrobiło się ciem­no i z trudem mogliśmy zobaczyć, jak wygląda wnętrze. Było to duże po­mieszczenie, przypominało magazyn lub pustą końską stajnię. Po obu stro­nach, wzdłuż ścian, leżała na podłodze warstwa słomy obramowana deska­mi. Po środku było przejście. Pomieszczenie zapełniało się szybko. Całe ro­dziny sadowiły się na słomie, starając się zagospodarować za pomocą resztek dobytku, którego nie straciły podczas chłosty.

Nie pamiętam, jak długo przebywaliśmy w tych warunkach, przez cały czas koczując na słomie. Rodziny trzymały się razem, organizowały codzien­ną egzystencję, włączając w to wychodzenie do latryny mieszczącej się na otwartej przestrzeni za barakami.

Z tej przerażającej sekwencji wydarzeń pozostały mi tylko dwa wspomnienia. Następnego dnia po przybyciu zjawiła się na inspekcję grupa Niemców (nie umiałem wtedy rozróżnić mundurów i rangi, wszyscy oni nosili wojskowe mundury). Jeden z nich, najwyraźniej szef, zatrzymał się w miej­scu skąd było go najlepiej widać i słychać. Oznajmił: „Ta kwatera była tros­kliwie przygotowana dla waszej wygody. Ma być utrzymana w czystości. Przejście musi być zamiecione i bez źdźbła słomy. Nie chcę, aby któryś z mo­ich żołnierzy potknął się i zranił. Każde nieposłuszeństwo będzie surowo ukarane”.

Następnego dnia zobaczyliśmy, na czym to polega. Jeden z łaj­daków znalazł słomkę tam, gdzie nie powinna była leżeć. Wyciągnął młode­ go mężczyznę z grupy znajdującej się obok tego miejsca i niemiłosiernie go pobił.

Obok nas koczowała inna liczna rodzina. Było tam niemowlę, które w pewnym momencie zaczęło płakać. Nie można było zasnąć. Ciągnęło się to również następnego dnia. Pod wieczór jego matka zaczęła głośno wołać:
„Moje dziecko jest chore, nie siusiało od dwóch dni; zapytajcie, czy jest tu jakiś lekarz?” Oczywiście lekarz się znalazł. Byłem bardzo zaciekawiony i starałem się wszystko dokładnie obserwować. Lekarz powiedział, że dziec­ko wymaga operacji zablokowanego penisa. Nie miał odpowiednich narzędzi, ale posłużył się scyzorykiem. Maleństwo wkrótce zaczęło normalnie siusiać, a my mogliśmy spać.

Rodzice uchronili nas od poważniejszych kłopotów aż do wyjazdu, któ­remu znów towarzyszyły dantejskie sceny. Pamiętam ładowanie ludzi do wagonów, podczas którego Niemcy bili nas batogami. Odczuwali oczywistą radość z przewożenia nas z miejsca na miejsce. Pamiętam powtarzającą się scenę: peron, z którego ludzi załadowywano do wagonów, krążący wokół niemieccy żołnierze, niektórzy z nich zamykają wagonowe drzwi, walające się odpadki, jakieś torby, czapki, części garderoby, gdzieniegdzie leżące ciała. I my, odjeżdżający w nieznanym kierunku.

PŁOCK
Wyładowali nas w Płocku. Było tam getto mieszczące się w okolicach śródmieścia, wzdłuż ul. Szerokiej. Wokół pełno było pomników, świadczących o bogatej przeszłości tego miasta. Katedry i kościoły oraz inne histo­ryczne budowle znajdowały się na wysokim brzegu Wisły.

Z nastaniem niezwykle ostrej zimy 1940 roku życie stało się niezwykle trudne. Największym problemem był głód. Ojciec każdego dnia udawał się na poszukiwanie czegoś do jedzenia. Pomału posprzedawał wszystkie kosztowności, które udało się ocalić. Zdumiewającym było, że znajdowali się kupcy. Problemem było,jak kupić pożywienie za pieniądze.

Getto było miej­scem pobytu tysięcy ludzi, bez normalnej ekonomicznej działalności. Nie było ani pracy, ani dostaw, ani zasobów. Ta izolowana minispołeczność trwa­ła w stanie zawieszenia, żyła z dnia na dzień, w oczekiwaniu na złowieszcze zdarzenia. Jedyną instytucją istniejącą i działającą była Gmina Żydowska przekazująca rozporządzenia niemieckie.

Gmina zajmowała się dystrybucją skąpych przydziałów, które docierały do getta. Organizowała również kon­tyngenty robotników, według żądań niemieckich, oraz starała się wykony­wać ich przeróżne rozporządzenia, których głównym celem było szykanowa­nie mieszkańców.

Któregoś dnia, w ostatecznej rozpaczy, rodzice poprosili mnie o wyjście z getta i zakup pożywienia. Bardzo to przeżywali, ponieważ Żyd złapany po­ za gettem, z opaską lub bez, był rozstrzeliwany. Zdecydowali się jednak, bo zupełnie nie wyglądałem na Żyda. Wyszedłem z getta i poszedłem do poblis­kiego sklepu. Stanąłem w kolejce i szybko znalazłem się przed kontuarem.

– Proszę o dwa bochenki chleba i ćwierć kilo masła.

– Już się robi, ale czy czasem nie jesteś Żydkiem?

– Nie!

– No to przeżegnaj się!

Nie bardzo wiedziałem, jak się to robi, jaka jest właściwa kolejność ruchów. Odczułem strach, którego nigdy nie zapomnę! Nie wiedziałem, co robić. Uciekać? Niemożliwe, w sklepie był tłum ludzi. Przez chwilę stałem skonfundowany, nie wiedząc co robić.

– Co się dzieje? – zapytał ktoś z tyłu.

– Chyba jakiś Żydek wkręcił się do kolejki.

– Niech ktoś idzie po policjanta, ja go tu przytrzymam.

Skamieniałem ze strachu. Nagle starsza kobieta przepchała się z tyłu.
Kiedy była blisko, powiedziała do sprzedawcy:

– Co tu się stało? Czego chcecie od tego chłopczyka? Nie widzicie, że przestraszyliście go na śmierć!

– Czego chcesz, chłopczyku?

– Chciałem kupić chleba i trochę masła.

– Według mnie on mówi doskonale po polsku. Daj mu chleb i nie traćcie czasu. Nie chciałabym poskarżyć się mojemu synowi, że w tym sklepie obsługa jest do niczego.

Nigdy nie dowiedziałem się, kim była ta pani i jej syn. Z moją zdobyczą w ręku starałem się nie biec, lecz iść powoli na chwiejnych nogach, z bladą twarzą, z której powoli znikał paraliżujący strach.

To, co najlepiej pamiętam z płockiego getta, to wszechogarniający codzienny głód i ojca, wracającego wieczorem do domu, trzymającego w ręku to, co udało mu się zdobyć w ciągu całego dnia. Kładł zawiniątko na stole i czekał zgarbiony ze spuszczonymi oczyma na to, co powie matka. To, co przyniósł, było naszym jedynym posiłkiem w ciągu całego dnia. Kładliśmy się spać z uczuciem nigdy niezaspokojonego głodu.

Jeszcze coś gnębiło rodziców. Chodziło o moje wykształcenie. Znaleźli mi nauczyciela, żebym nie tracił czasu. Ważną lekcję otrzymałem nie od mojego nauczyciela. Któregoś dnia zapanowało podniecenie na naszym małym zamkniętym podwórzu, otoczo­nym ze wszystkich stron wysokim murem, z jedynym wyjściem na ulicę. Bawiłem się z innymi dziećmi, kiedy brama się otworzyła i młody człowiek, w wieku około 18 lat, upadł twarzą na kamienie, wepchnięty przez dwóch niemieckich żołnierzy.

– Tu znajdziesz sobie jakieś miejsce, Jude!

– Nie jestem Żydem, urodziłem się Niemcem,jestem z Hanoweru, nazywam się Adler. Proszę, nie należę do tych parszywych Żydów!

– Sam jesteś wystarczająco parszywy, nie rób zamieszania, właź!

Ale Adler wstał i ruszył z powrotem w stronę bramy. Wtedy jeden z żołnierzy zdjął karabin i kolbą pchnął go w brzuch. Adler zgiął się wpół. Brama zamknęła się i tak nasz mały świat zyskał nowego mieszkańca. Od tego czasu widywałem Adlera wchodzącego i wychodzącego, zawsze z uniesioną do góry głową i pogardą na twarzy wobec wszystkiego, co go otaczało. Tylko raz słyszałem, jak coś powiedział. Ktoś go zaczepił, gdy przechodził przez podwórze: „Człowieku, skąd jesteś?”

– Proszę się do mnie zwracać per panie Adler, nic nie mam do powiedzenia, poza tym, że jestem z Hanoweru i nie należę do was. Urodziłem się Niemcem i chcę umrzeć jako Niemiec.

Ludzie trochę szemrali, ale nie za bardzo. Mówiono, że jest z mieszanego małżeństwa. Adler zaledwie zdążył się wprowadzić, a już nastąpił koniec płockiego getta. Któregoś dnia zjawił się na podwórzu niemiecki żołnierz i przez megafon oznajmił:„ Wszyscy Żydzi muszą się spakować i stawić się z samego rana na jutrzejszą zbiórkę. Dozwolony jest tylko bagaż ręczny!” Powtórzył to kilka razy, obracając się na różne strony.

Żołnierz odszedł, a nam pozostał wieczór i cała noc na „pakowanie się”. Rankiem ulice zaludniły się. Ludzie, jak oszalali, biegali w różnych kierun­kach, próbując dowiedzieć się czegoś lub szukając kogoś, komu można by powierzyć część dobytku.

Nasza elegancka sąsiadka przyniosła piękne wiśniowe skórzane damskie botki. Były średniej wielkości i nie pasowały na moją mamę. Sąsiadka zaproponowała:„Niech pani syn nałoży te botki, a pa­ni – jego małe buty. Jeśli nas rozdzielą, botki są wasze. – Nie mogę zdobyć się na to, aby je zostawić. Są zupełnie nowe i dostałam je w prezencie”. Nieza­leżnie od grozy tych godzin pamiętam twarz tej kobiety i mój strach, że będę zmuszony nałożyć damskie obuwie.

Rano byliśmy wszyscy gotowi z pakunkami w rękach i ubrani w możli­wie dużo warstw odzieży. Rodzice usiedli na pryczy, matka trzymała siostrę w ramionach. Ja usiadłem przy boku ojca. Wszyscy milczeliśmy, ale napięcie wzrastało z minuty na minutę. Nagle usłyszeliśmy oddział wchodzący na podwórze. Wstaliśmy gotowi na wszystko, co mogło się zdarzyć. Rozległo się: Raus, schnell raus!

Zobaczyłem, że z drugiej sieni wybiega Herr Adler, krzycząc: „Jestem Niemcem, jestem Niemcem!” Jeden z nadzorujących żołnierzy silnie uderzył go w plecy. Później znikł w tłumie i więcej nigdy go już nie widziałem.

Ustawiono nas w rzędach całymi rodzinami na ulicy Szerokiej, wy­ brukowanej kocimi łbami, z pasmem zieleni pośrodku. Jak wzrokiem się–gnąć stali ludzie. Po bokach stali niemieccy żołnierze w najróżniejszych mundurach, starając się utrzymać porządek w kolumnie. Czekaliśmy, nie wiedząc na co. Późnym popołudniem starsi i chorzy zaczęli omdlewać. Sły­szeliśmy wołania o wodę, ale ani wody, ani pożywienia nie było. Żołnierze nie zwracali uwagi na krzyki.

Zaczęły krążyć słuchy, że Niemcy za łapówkę są gotowi zrezygnować z wysiedlenia. Mówiono, że jeśli zbierzemy odpowiednią sumę, wszystko będzie odwołane. Przedstawiciele Rady Getta rozpoczęli zbiórkę. Później zobaczyłem żołnierzy z kijami w rękach, wycho­dzących z bocznej ulicy. Zaczęli okładać nas kijami, krzycząc: Nach Hause, nach Hause!

W panice cała rodzina dobiegła do najbliższych drzwi. Znaleź­liśmy się w pustym magazynie i przez okno zobaczyłem jakże znajomy widok: na ulicy bezładnie leżały różne przedmioty, odzież, pakunki, gdzie­niegdzie – nieruchome ciała. W świetle zachodzącego słońca widoczne były sylwetki przechadzających się Niemców. Od czasu do czasu trącali kijami leżące na ziemi przedmioty.

Następny dzień minął spokojnie. Nic się nie działo, a my urządziliśmy się w nowym pomieszczeniu najlepiej, jak to było możliwe. Dzień później sytuacja się powtórzyła i zgromadzono nas ponownie na ulicy. Nikt się szczególnie nie zdziwił temu, że Niemcy nas oszukali i że znów domagają się kontrybucji.

Przed południem nadjechały ciężarówki, zatrzymując się w określonych odstępach wzdłuż kolumny. Żołnierze podzielili kolumnę na sekcje i zaczął się załadunek. Po drodze do samochodu trzeba było przejść przez szpaler Niemców, tłukących kijami, gdzie popadło. Przed nami znajdowała się rodzina z tęgim mężczyzną, któremu nie udawało się dostać się na platformę. Za każdym razem przewracał krzesło, które ułatwiało wejście. Czekaliśmy, aż mu się uda, ale bity dodatkowo kijami nie dawał rady.

Wresz­cie kazano mu zaprzestać i cofnąć się. Wtedy żołnierze otoczyli go i zaczęła się prawdziwa masakra. Grubas upadł na ziemię, starając się rękami chronić twarz i głowę. Niemcy jakby współzawodniczyli między sobą – który zada więcej uderzeń. Po pewnym czasie zaprzestali i wrócili do załadowywania ludzi. Na ziemi pozostał człowiek, wyglądający jak kłąb gałganów, z wysta­jącą z nich łysą głową i krwawiącą twarzą.

Po załadowaniu do pełna ciężarówki ruszyły. Podczas podróży, która trwała kilka godzin, kilkakrotnie przejeżdżaliśmy przez niezlikwidowane jeszcze getta. Gdzieniegdzie wzdłuż drogi stali ludzie, którzy podrzucali nam jedzenie.

Ostatecznie zatrzymaliśmy się w Końskich, małym zaniedbanym mias­teczku. Poprowadzono nas przez miasto. Twarze mijanych przechodniów
były całkowicie obojętne, tak jakby ten przemarsz był najzwyklejszym codziennym wydarzeniem. Naszym celem była oddalona o kilkanaście kilometrów Drzewica. Był tam obóz przejściowy, z którego wysyłano Żydów do obozu zagłady w Treblince.

Drzewica
W Drzewicy około dwóch tysięcy osób stłoczono na małej powierzchni. Nam przydzielono pokój, a stryjom z babcią – kąt w synagodze. Getto nie by­ ło strzeżone. Jego granice nie były nawet oznaczone. Później, gdy zapano­wała epidemia tyfusu, na krańcach ustawiono tablice: „Niebezpieczeństwo! Na tym terenie panuje epidemia tyfusu plamistego”.

W getcie utworzyła się ministruktura społeczna. Występowała w niej warstwa bogatych, „klasa średnia” i biedacy. Bogaci mieli coś do wymiany na żywność, wnoszoną przez magiczną, niewidzialną granicę getta. Średnio zamożni – rzemieślnicy i świadczący różne usługi – jakoś się dokarmiali. Biedni, którymi przeważnie byli przybysze z innych gett, tak jak my, zdycha­li. Codziennym widokiem był wóz konny, załadowany ciałami umarłych z głodu, krążący między miasteczkiem a cmentarzem.

W całej tej masie wyróżniali się chasydzi. Gromadzili się w chederze i bezustannie się modlili. Starali się zachować dla siebie część bóżnicy i na tym tle powstawały zatargi. Wciąż przenosili z miejsca na miejsce oprawione w brązową skórę książki modlitewne, poszukując dla nich jak najpewniej­szego schronienia. Ich zachowanie antagonizowało pozostałych, szczególnie gdy wybuchła epidemia tyfusu. Nie dopuszczali do siebie lekarzy, a co gor­sza nie przestrzegali podstawowych zasad higieny i kwarantanny. Mówili: „Jeśli Bóg chce, żebym umarł– to umrę, niezależnie od tego, co zrobię”.

Getto w Drzewicy powoli wymierało. Zadziwiające, że ludzie wciąż zajmowali się mało ważnymi sprawami. Pamiętam starszego człowieka siedzącego na schodach prowadzących do naszego mieszkania. Obcinał sobie paznokcie i bardzo starannie zbierał ścinki do białej szmatki. Zapytany, dla­czego to robi, odpowiedział: „Nie wiesz, że jest przykazanie, aby włosy i wszystkie resztki pochodzące z ciała starannie niszczyć?”

Poza codziennymi widokami zgonów, do których zdążyliśmy się przyzwyczaić, były też sceny bardziej dramatyczne. W opuszczonym wagonie towarowym stojącym obok naszego domu mieszkał jakiś mężczyzna. Widziałem go często zawsze samego; widocznie stracił już całą rodzinę. Jego samotność i fakt, że mieszkał w wagonie kolejowym, wzbudzały moją ciekawość.

Któregoś dnia zobaczyłem go siedzącego przed wejściem do wago­nu.Przed nim stały ustawione starannie różnego rodzaju wiktuały. Ostenta­cyjnie jadł i pił, tak aby wszyscy to widzieli. W dwa dni później przed wagonem zatrzymał się wóz zbierający zwłoki. Jego ciało wrzucono na stertę tru­pów. Dowiedzieliśmy się, że wszystko, co miał, wydał na jedzenie i po ostat­niej w życiu uczcie, nareszcie syty, powiesił się.

Na moich oczach umarła babcia i stryjowie. Stryj Ari umarł na tyfus pla­misty. Stryjowie Alfred i Magnus umarli z głodu. Ich ciała załadowano na przejeżdżający codziennym kursem wóz pogrzebowy. Widziałem, jak po­czątkowo chudli i stawali się podobni do szkieletów, a później – ich ciała obrzmiewały i groteskowo puchły. To moje ostatnie o nich wspomnienie. Nie wiem dokładnie, jak umarła babcia. Któregoś dnia powiedziano nam, dzieciom, że już jej nie ma.

Chodziły słuchy, że coś ważnego ma się wydarzyć. Mówiono, że całe getto ma być wysiedlone. Moje życie do tego czasu było mieszaniną odczuć: z jednej strony – bezpieczeństwa w ramach rodziny, z drugiej – strachu, ze względu na wszystko, co było dookoła. Kiedy coś strasznego działo się na ulicy, mogłem zawsze uciec – na względnie bezpieczne łono rodziny. Mamie i tacie dotychczas udawało się chronić mnie od najgorszego.

Czułem się w jakiś sposób inaczej niż inne dzieci ze względu na mieszane pochodzenie rodziców. Nie byłem odepchnięty, ale dzieci przezywały mnie Jekie. Widywali mnie czasami siedzącego przed domem z kubkiem kawy w ręku. Przez to stałem się „Jekie mit a tepł kawe”. To przezwisko prześladowało mnie również później. Przypominało mi to znaną postać Szolem Alejchema: Ich bin a jusem un mir is git. Mogłem o sobie powie­dzieć: Ich bin a Jekie un mir is git ( Jest mi dobrze, bo jestem sierotą). Nie należałem nigdzie. Dryfowałem samotnie w przestrzeni. Obcy w każdej społeczności, niezależnie od tego, co zrobię. To uczucie braku przynależ­ności pogłębiło się po śmierci matki, w parę lat później.

Jekie – pogardliwe określenie Żydów niemieckich.

MORITZ Z OPOCZNA
Opoczno to małe zaniedbane miasteczko w środkowej Polsce, 20 km od Drzewicy. W 1942 roku było ono siedzibą niemieckiego garnizonu na cały okręg. Kilka budynków zajęły różne wojskowe i cywilne władze. Okoliczne wsie i miasteczka nie miały stacjonujących tam oddziałów wojskowych, lecz były kontrolowane i grabione z Opoczna.

Z biegiem czasu Niemcy przeka­zywali administrację granatowej policji. Jak już wspominałem, w Drzewicy też nie było stacjonujących Niemców, nawet podczas istnienia tam getta w la­tach 1941/42. Getto nie było też odgrodzone od innych części miasta. Wia­domo było, które domy tworzą granicę i co grozi za jej przekroczenie. Wewnątrz getta śmierć z głodu była na porządku dziennym, ale przez „ma­giczną granicę” nie było przejścia, ani dla ludzi, ani dla żywności.

Byłem świadkiem następującej sceny – nasze mieszkanie znajdowało się w domu na granicy getta. Przez okno zobaczyłem dziewczynę w wieku około 15 lat, przechodzącą do getta z „aryjskiej strony”. Obiema rękoma obejmo­wała dużą misę, jak do ugniatania ciasta. Spieszyła się, żeby jak najszybciej przekroczyć granicę, i prawie jej się to udało. Nagle otoczyła ją grupa wy­rostków. Wyrwali jej z rąk naczynie i przewrócili do góry dnem. Wysypały się kartoflane obierki; po ugotowaniu byłyby wówczas wspaniałym przy­ smakiem. Jeden z napastników chwycił dziewczynę za włosy i kopiąc, po­ pchnął w kierunku getta. Pozostali zaśmiewali się i ordynarnie wyzywając, pokrzykiwali: „To cię nauczy, że nie wolno ci wychodzić z żydowskiego get­ta”.

Niestety, zawsze znajdowali się ochotnicy, którzy dobrowolnie czuwali nad tym, aby Żydzi nie opuszczali miejsca przeznaczonego im przez Niemców. Ci z mieszkańców, którzy szmuglowali żywność do getta (za co groziła śmierć), ryzykowali, że zostaną zadenuncjowani przez swoich. Byli tacy, którzy podejmowali to ryzyko. Niektórzy z nich są upamiętnieni w Alei Sprawiedliwych w Yad Vashem w Jerozolimie.

W ten sposób getto, w którym stłoczono 2000 chorych i umierających, tworzyło odizolowaną wyspę. Epidemia tyfusu plamistego, głód i odosobnienie były wzmacniane niemiecką propagandą nienawiści. Komendant jednostki stacjonującej w Opocznie nazywał się Moritz. Z niemiecką punktualnością i regularnością kontrolował okoliczne miejs­cowości. Często, dzięki tej regularności, getto wiedziało o nadchodzącej inspekcji. Ta informacja była sprawą życia i śmierci, bo zarządzenia wyma­gały, aby gdy pojawiał się Moritz, ulice były puste i idealnie wysprzątane. Było to w istniejących warunkach nie do spełnienia.

Któregoś gorącego letniego dnia komendant przyjechał zupełnie nieoczekiwanie. Trzy wojskowe pojazdy z jego świtą zatrzymały się na placu w środku getta. Przez okno widziałem ludzi, uciekających jak najdalej od miejsca, w którym zatrzymali się Niemcy. Żołnierze natychmiast zaczęli strzelać do każdego znajdującego się jeszcze w ich polu widzenia. Ciała kilku trafionych leżały nieruchomo na ziemi.

Patrzyłem jak zahipnotyzowany namężczyznę, który zygzakami uciekał w kierunku pobliskiego ogrodzenia. Jeden z Niemców strzelał w jego kierunku, ale nie mógł trafić. Mężczyzna dobiegł do ogrodzenia i kiedy znajdował się już na szczycie, Niemiec do­kładnie przymierzył się do strzału. Jednak nie słyszałem oczekiwanego huku. Człowiek zniknął za ogrodzeniem, a Niemiec, ordynarnie klnąc, zaczął maj­strować przy zamku swojego karabinu.

W międzyczasie strzelanina ucichła. Przez półotwarte okno widziałem Moritza, stojącego wśród żołnierzy. Roz­glądał się naokoło, jakby nadzorując wydarzenia, i wydawał rozkazy, któ­rych nie słyszałem. Żołnierze w hełmach ruszyli w stronę naszego domu. Od­czuwałem coraz większy strach. Przeczołgałem się do kąta w pobliżu drzwi, tak żeby być zupełnie niewidocznym, i siedziałem tam bez ruchu.

Matka wyjrzała ostrożnie przez drzwi, wzięła moją siostrę w ramiona i usiadła z nią na podłodze, pod oknem. Przykładając palec do ust, nakazała mi ciszę. Wkrótce usłyszeliśmy ruch z drugiej strony sieni. Był tam pokój, w którym mieściło się jakieś biuro, z telefonem. Stamtąd słychać było głosy, a wśród nich szczekliwy głos Moritza. Wreszcie Niemcy wyszli. Następnie nastąpiła cisza.

Nieco później znów słyszeliśmy jakieś hałasy spod okna, odgłosy kro­ków wielu ludzi, krzyki i lament. Przerwał je głośny gardłowy rozkaz: Ruhe! Po chwili usłyszeliśmy męski głos:Gnadiger Herr, bitte, więzy są za ciasne, nie do wytrzymania… Słychać było kroki podkutych żołnierskich butów i głos: Na, ja, das ist dach zu stramm (Rzeczywiście, to zbyt ciasno). I znów stłumiony męski głos: Danke, danke. Usłyszeliśmy szczęk ładowanej broni. Później rozkaz: Feuer! i strzały.

Znów Moritz wrócił do telefonu i wzywał Opoczno. Tym razem jego głos brzmiał łagodnie. Zdawał sprawozdanie z wydarzeń dnia: Liebling, es war dach ein richtiges Vernugen! (Kochanie, to była prawdziwa przyjemność).

Siedzieliśmy nieruchomo, dopóki Niemcy nie odjechali. Po jakimś czasie wstałem i drżąc, wyjrzałem przez okno. Pod ścianą stały konne wozy, na które ładowano ciała. Wozy odjechały i kil­ku ludzi grabiami zgarniało nieczystości. Kiedy wszystko się uspokoiło, wy­szedłem przed dom. Ziemia była świeżo zagrabiona, ale tu i ówdzie widać było ciemniejsze plamy i strzępy ciał wyrwane przez kule. Ten widok nigdy mnie nie opuścił i mam go przed oczyma, tak jakby to wszystko zdarzyło się wczoraj.

Był listopad 1942. Pewnego dnia o świcie obudził nas hałas na ulicy.
Getto otaczała policja w czarnych mundurach oraz oddziały Ukraińców. Za­wiadomiono nas, że zostaniemy przetransportowani następnego dnia rano do innego, większego getta. Można było zabrać po jednej walizce. Znaleźliśmy się w pułapce.

Wieczorem rodzice odbyli rozdzierającą duszę, dramatyczną rozmowę. Uznali, że nie należy jechać. Pamiętam urywki ich dyskusji.
Matka: „Jeśli musimy umrzeć, chcę, abyśmy byli razem”.
Ojciec: „Nie możemy podejmować takiej decyzji przez wzgląd na dzie­ci. Musimy je ratować. Ja się wydostanę z ich rąk i połączę się z wami, jak tylko będę mógł. Jeśli znikniemy teraz wszyscy razem, oni to zauważą i zaczną nas szukać. Nie możemy ryzykować”.

W końcu zadecydowali, że my z matką uciekniemy z getta, a ojciec do­ łączy do nas następnej nocy. Nad ranem pod eskortą przekupionego granato­wego policjanta przedostaliśmy się do lasu. Po dwóch czy trzech dniach chowania się w lesie postanowiliśmy wracać. Z matką trzymającą nas za rę­ce ruszyliśmy w drogę powrotną.

Po drodze spotkaliśmy wieśniaka na kon­nym wozie. „Co tu robicie, Żydki, wszyscy wasi poszli do gazu. Możecie sami wykopać tu sobie grób. Chcecie łopaty?” Skręcał się ze śmiechu. Pod­chodząc bliżej do miasteczka, zauważyliśmy chmury pierza. Był to rezultat działania miejscowych grabieżców – rozpruwali pościel w poszukiwaniu kosztowności.

Przeczekaliśmy jeszcze jedną noc i następnego dnia weszliś­my na opustoszały teren, na którym jeszcze kilka dni temu żyli ludzie. Wszędzie panowało zniszczenie, jak po przejściu huraganu. Odzież i połamane meble leżały na ulicach, wiele okien było wybitych. Matka znalazła jakąś piwnicę, do której schowaliśmy się przed przenikliwym jesiennym zimnem, licząc też na to, że nikt nas tam nie znajdzie.

Nasza nowa kwatera na terenie opustoszałego getta wyglądała z ze­wnątrz jak kompletna ruina. Wejście było częściowo przysłonięte belkami i zwałami gruzu. Wyglądało to tak, jakby jedno skrzydło domu zawaliło się na część, która pozostała nienaruszona. Z zewnętrz wydawało się niemożliwe, że w środku mogą żyć ludzie. Jednak znajdowało się tam prawie nieusz­kodzone pomieszczenie z oknem, które wychodziło na dawniejszą synagogę – teraz opuszczoną i rozgrabioną. Z walających się wokół gratów skomple­towaliśmy niezbędne umeblowanie i wyposażenie. Oczywiście, nasze bez­pieczeństwo było sprawą przypadku, ale będąc w środku, wydawało się nam, że jest ono zapewnione wyglądem naszego schronienia.

Największe niebezpieczeństwo groziło ze strony miejscowej ludności. Czy pozostawią nas w spokoju, czy też zadenuncjują Niemcom. Przez miasteczko przewijały się od czasu do czasu oddziały żandarmerii lub SS w po­szukiwaniu partyzanckich baz w okolicznych lasach. W samej Drzewicy, tak jak i przed likwidacją getta, nie było stacjonujących Niemców. Posterunek żandarmerii znajdował się w Nowym Mieście, w odległości około 20 km.

Moritz i jego oddziały stacjonowali w Opocznie – około 15 km od Drzewicy. To, czego baliśmy się, to były akcje i wypady oddziałów niemieckich. Na szczęście mieliśmy zawsze trochę czasu, bo Niemcy z reguły przejeżdżali koło nas w kierunku centrum, gdzie zakładali swoją kwaterę i skąd kierowali całą wyprawą. Pozwalało to nam na schronienie się w okolicznych lasach, gdzie przebywaliśmy do ich odjazdu. Na ogół akcje trwały kilka godzin. Baliśmy się jednak, że ktoś z miejscowych wskaże im nasze schronienie.

Następnym problemem był głód. Stanowił ciągłą torturę. Żywiliśmy się tym, co udało mi się znaleźć z resztek po zbiorach, nawet jeśli były zmarznię­te. Marchew i ziemniaki czasami tkwiły dostatecznie głęboko i pozostawały jadalne. Kiedyś miałem szczęście i natrafiłem na opuszczony młyn. Przez jakiś czas żywiliśmy się ziarnem i mąką, które znalazłem w różnych szczeli­nach.

Nieco lepsze czasy nastały wraz z nowymi zbiorami. Wychodziłem no­cami i zbierałem, a raczej kradłem to, co nadawało się do zjedzenia i pozwalało nie zginąć z głodu. Jednak nie przeżylibyśmy, gdyby nie szczęśliwe dla nas wydarzenie: po drugiej stronie rzeki rozpoczęto dużą budowę. Pojawiły się tam maszyny budowlane i wiele na czarno umundurowanych oddziałów Organizacji Todta. Jej zadaniem była budowa dróg, umocnień i fortyfikacji, wspomagających działania wojska.

Oddziały te były wspierane przez bryga­dy młodych Polaków, zwanych Junakami. Byli to młodzi ludzie z łapanek, którym dawano do wyboru albo zesłanie do Niemiec do niewolniczej pracy, albo „ochotnicza” praca bliżej domu. Wykonywali oni różne pomocnicze prace budowlane. I byli skoszarowani w barakach na terenie budowanych obiektów.

Kiedy obóz Junaków zaczął funkcjonować, a nam śmierć głodowa
zaglądała w oczy, matka postanowiła:

– Dzieci, pójdę tam, może potrzebują pomocy w kuchni.

– Ale mamo…

– Swenku, nie mamy wyboru, umrzemy z głodu, to są ludzie z Organizacji Todta, może znajdzie się wśród nich jakaś ludzka dusza. Powiem im, że nie jesteśmy Żydami i czekamy na potwierdzające to dokumenty. I rzeczy­ wiście, matka dostała pracę w kuchni w obozie Junaków.

Miało to podwójny zbawienny skutek: uchroniło nas od śmierci głodowej i całkowicie zmyliło miejscowych co do naszego statusu. Widzieli codziennie, jak matka wy­ chodzi do pracy, do Niemców. Ja przestałem ustawicznie się bać i nie błąka­łem się już jak tropione zwierzę. Ośmieliłem się nawet podejść do chłopców grających w palanta. Stanąłem z boku, gotowy do ucieczki na najmniejszy sygnał wrogości.

Nagle jeden z grających, dużo ode mnie starszy, zwrócił się do mnie:

– Żydku, łap piłkę!I rzucił szmacianą piłkę w moim kierunku . Nonszalanckim gestem schwytałem ją lewą ręką. Mina chłopca z drwiącej zrobiła się poważna:„Chcesz zagrać z nami? Biorę cię do mojej drużyny”. Bez wątpienia chcia­łem zagrać. I stałem się cenionym graczem. Kapitanowie obu drużyn ciągnęli losy, w czyjej drużynie mam zagrać. Moja wartość wynikała z leworęcz­ności. Zdobyłem ich zaufanie i jak długo byłem wśród znajomych chłopców, czułem się bezpieczny.

Wciąż jednak życie płynęło na wysiłkach unikania niebezpiecznych sytuacji i niebezpiecznych ludzi. Czując się teraz swobod­niej „po aryjskiej stronie”, mogłem poznać nieco lepiej życie Polaków pod­ czas okupacji niemieckiej. Zarówno w Drzewicy, jak i w całej okolicy było pełno oddziałów partyzanckich. Wśród nich było wiele frakcji, znajdujących się w ciągłej walce między sobą. Z czasem niektórzy z nich odważali się na­ wet paradować po ulicach w przedwojennych polskich mundurach wojsko­wych. Mnie trudno było rozróżnić poszczególne formacje. Wiedziałem jedy­nie, że nasze drogi nie powinny się krzyżować.

W okolicy znajdowało się du­że niemieckie gospodarstwo zarządzane przez Polaków. To właśnie na jego polach zbierałem pozostałe po zbiorach resztki. Któregoś dnia jeden z pracu­jących tam chłopów, który wydawało się, nie miał żadnego powodu, żeby strzec niemieckiej własności, przyłapał mnie na gorącym uczynku. Przywią­zał mnie postronkiem do wozu, aby oddać w ręce władz.

Nie było takich w odległości umożliwiającej dociągnięcie mnie tam żywego. Była to filmo­wa scena: chłop siedzący na wozie i poganiający konia, ja – przywiązany i biegnący za wozem. Potykając się i wiercąc, starałem się uwolnić się od więzów. W końcu mi się udało. Zanim mój prześladowca zatrzymał konia i zszedł z wozu, zniknąłem w pobliskich krzakach.

Ponownie okres strachu nastąpił po Powstaniu Warszawskim w 1944 ro­ku. Z daleka widzieliśmy łunę nad Warszawą. Później zaczęli napływać do Drzewicy uchodźcy. Uciekali z płonącego miasta, które Niemcy systematycznie niszczyli, wysadzając w powietrze dom za domem.

Niestety, niektó­rzy z nich zachowali się podle. Starali się pokazać, jacy to z nich miejscy cwaniacy. Zainteresowali się nami i chcieli pokazać, jak należy traktować Żydów. Zaczęli prześladować mnie na każdym kroku. Od zguby uratowali mnie miejscowi chłopcy, których szacunek zdobyłem grą w palanta. Poza tym mieli swoje obrachunki z aroganckimi przybyszami.

Do czego zdolni są ludzie, uświadomił mi taki oto incydent. Któregoś dnia wyszedłem na spotkanie mamy w kierunku obozu Junaków. Zazwyczaj czekałem na nią w opuszczonej chacie obok głównego wejścia, niewidoczny z zewnątrz. Zauważyłem dziewczynę w wieku około 18 lat. Nosiła lekką ciemną sukienkę. Krótka sukienka odsłaniała wysoko nogi i ściśle opinała piersi. Twarz miała ładną, ale z dziwnym wyrazem zagubienia i bezmyśl­ności. Na ramieniu niosła torbę, jaką zazwyczaj mają ze sobą żebracy, zbie­rający odpadki. Jej ruchy były chaotyczne i niezdecydowane.

Kiedy znalazła się blisko obozu, zapytała jednego z dyżurujących Junaków, czy może coś zostało do zjedzenia. Ten kazał jej poczekać. Wszedł do budynku, a po chwili wyszedł wraz z trzema innymi. Wyszli poza teren obozu. Dziewczyna zaczę­ła się wycofywać w kierunku chaty, w której siedziałem schowany. Mogłem usłyszeć rozmowę między Junakami. Przywódca powiedział: „Potrzebny jest nam sznur, żeby związać jej kieckę nad głową”. Na to drugi: „K…, ja ją znam, to wariatka, nawet nie będzie wiedziała, co się dzieje” . Junacy zaczęli szamotać się z dziewczyną i wpychać ja do wnętrza chaty.

Kiedy dziewczyna była w środku, niewidoczna z terenu obozu, jeden z nich podniósł jej sukien­kę nad głowę, drugi szybko zawiązał węzeł. Ściągnęli jej majtki. Dziewczyna jęczała i wyrywała się, starając się oswobodzić. Miała piękne ciało, całe odsłonięte. Pierwszy raz w życiu widziałem nagą kobietę. Kiedy dziewczy­na leżała już w kącie, rozległ się strzał z kierunku bramy. Jeden z Junaków wyjrzał na zewnątrz. Usłyszałem: „Chłopcy, co tam robicie poza obozem?”­
„Nic, sierżancie, wyskoczyliśmy na papierosa.” – „,Wracać, i to na jednej nodze!” Junacy zostawili dziewczynę i biegiem wrócili do obozu.

Cały drżą­cy zbliżyłem się i rozwiązałem sznur. Dziewczyna szlochała i cicho jęczała. Podałem jej torbę, którą przewiesiła przez ramię. Wciąż szlochając, bez sło­wa wyszła na zewnątrz. Usiadłem na ziemi, przejęty do głębi. Ze wszystkich dramatycznych wojennych wydarzeń, których byłem świadkiem, to naj­głębiej wyryło się w mojej pamięci. Kiedy wspominam wojnę, widzę tę właśnie scenę.

Moje zainteresowanie różnego rodzaju rzemiosłem przyczyniło się do zbliżenia z wykonującym meble stolarzem o nazwisku Ramus. Chętnie spędzałem czas w jego warsztacie, pomagając mu, w czym tylko mogłem. Da­wał nam też schronienie podczas niemieckich akcji, co było szczególnie waż­ne zimą, kiedy mróz nie pozwalał chować się w lesie. Robił to ze spokojem, jakby to była najzwyklejsza rzecz. A przecież ryzykował życie swoje i swojej rodziny, i dobrze o tym wiedział.

Nastał rok 1945. Rosjanie szybko się zbliżali i sytuacja zmieniała się radykalnie. Słyszeliśmy z daleka artyleryjską kanonadę. Było jasne, że niemiecka okupacja zbliża się do końca. Do tego doszły wiadomości o zamachu na Hitlera. Byliśmy pełni nadziei, ale i strachu, co jeszcze może się zdarzyć.

Niemcy też stracili swój animusz. Pamiętam kolumny frontowych żołnierzy maszerujących przez miasto na zachód, w brudnych mundurach, proszących o jedzenie i powtarzających: Hitler kaputt. Front zatrzymał się w Drzewicy. Miasto zapełniło się różnymi formacjami odstępujących niemieckich wojsk. Chowaliśmy się w najgłębszych zakamarkach naszej kryjówki, starając się nawet głośno nie oddychać.

Któregoś dnia natknęli się na nas dwaj niemieccy żołnierze. Wysoki sierżant wyciągnął mnie z kąta. „Ludzie tu mówią, że jes­teście Żydami, czy to prawda? Chłopiec pójdzie z nami do majora!” Major zadał mi kilka pytań, ale głównie interesowało go, czy mówię płynnie po nie­miecku. Ponieważ to potwierdziłem, powiedział, że będę przydzielony do sierżanta: „Dostaniesz teraz trochę żywności, a jutro rano zgłosisz się u nie­ go. Musimy kopać okopy, a ty będziesz tłumaczem”.

Ale niektórzy dranie nie przestawali nas dręczyć . Któregoś dnia zatrzy­mał się nieopodal samochód. Wysiadło z niego kilku esesmanów. Jeden z kopaczy podszedł do nich i zaczął coś mówić, wskazując w naszą stronę. Czułem jak krew odpływa mi z twarzy. Wystarczyło przecież wskazać na nas palcem i powiedzieć: Jude. Nagle pojawił się sierżant, jakby przez kogoś uprzedzony, i zapytał „Co się stało?” Szepnąłem – „SS”. Popatrzył dookoła i mruknął: „Idź za mną”. Poszliśmy w stronę najbliższego dołu. „Siedź w tej dziurze, dopóki po ciebie nie przyjdę”. Usłyszałem jego kroki w kierunku esemanów.

Wyzwolenie
Przyszedł wreszcie koniec niemieckiego panowania. Któregoś dnia usłyszeliśmy piekielny huk. Grzmiały ciężkie działa, zewsząd słychać było strzały, warkotały karabiny maszynowe. Schowaliśmy się w naszej piwnicy, dopóki wszystko się nie uspokoiło. Na ulicach zobaczyliśmy tłumy ludzi. Pierwszy martwy niemiecki żołnierz, którego widziałem, leżał twarzą w dół, na środku ulicy. Nie miał już ani płaszcza, ani butów, ani pasa.

Poszliśmy na drugą stronę rzeki, gdzie toczyły się najbardziej zażarte boje. Wszędzie le­żały ciała. Niektóre – na szczycie wałów obronnych, tak jakby w trakcie wy­ chodzenia z okopów. Często byli nadzy. Tych w mundurach – rozbierano na moich oczach. Rabusie z naręczami wszelakiej niemieckiej odzieży uciekali do domów, w obawie, by nikt ich nie zatrzymał.

Tłum przemieszczał się, jak rój pszczół, z jednego „ekscytującego” miejsca do innego. Radzieccy żoł­nierze poruszali się grupami, wyszukując schowanych Niemców. W parku miejskim zobaczyłem samotnego niemieckiego żołnierza w stanie szoku. Mamrotał: Mein lieber Gott, meine Frau, meine Kinder. Wciąż i wciąż pow­ tarzał te słowa. Jeden z radzieckich oficerów nakazał mu dołączyć do grupy Niemców. Po chwili dwóch radzieckich żołnierzy poprowadziło całą grupę na drugą stronę rzeki. Za nimi pociągnął tłum widzów.

Niemców ustawiono wzdłuż okopów i zaczęła się egzekucja. Jeden z Niemców, widocznie boleś­nie zraniony, osunął się na kolana i ruchami ręki wskazywał, że prosi o zast­rzelenie. Ale Rosjanie zrobili „w tył zwrot” i oddalili się. Ludzie rzucili się na zwłoki i zaczęli ściągać z nich mundury. Niektórym pozostawili tylko ka­lesony.

Matka postanowiła, że zostaniemy w Drzewicy dostatecznie długo, aże­ by wracający ojciec mógł nas odnaleźć. (…) Przeszły dwa tygodnie. Ojciec się nie zjawiał. Z dwóch tysięcy Żydów wróciło tylko 25. Matka postanowiła, że przeniesiemy się do Łodzi. Komitet Żydowski skierował mnie i sios­trę do Domu Dziecka w Helenówku, na przedmieściu Łodzi. Matkę zatrud­niono tam jako pomoc kuchenną.

Któregoś dnia pojechaliśmy do naszego domu w Jabłonowie. Zastaliśmy tam tylko wypalone cegły. Całe nasze przedsiębiorstwo poszło z dymem. Nic nie pozostało z dobytku, jedynie kil­ka hektarów pustkowia. Z całej licznej rodziny pozostała nasza trójka:matka, siostra i ja.
Matka wciąż żywiła nadzieję, że ojciec żyje i nas odnajdzie. Z tą nadzieją trwała do końca swoich dni. Umarła w 1949 roku.

*

Swen Sonneberg po wojnie wyjechał do USA, gdzie mieszka do tej pory. Jego  cztery lata młodsza siostra, Sylwia Sonnenberg,  o której wielokrotnie wspomina w tekście, została w Polsce. Zmarła 27 czerwca 2021 roku w Warszawie, a urna z jej prochami spoczęła na Cmentarzu Północnym, na Wólce Węglowej. 

Sylwia Sonnenberg należała do Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu” w Polsce od momentu jego powstania. Po wojnie, razem z bratem, znalazła się  w Żydowskim Domu Dziecka w Helenówku,  w którym przebywał  także Jakub Gutenbaum (późniejszy profesor i założyciel Stowarzyszenia). Wiele dorosłych już „dzieci z Helenówka” utrzymywało kontakt ze sobą  i swoimi wychowawcam, zarówno ci mieszkający w Polsce  jak i za granicą. Sylwia, do końca jej życia, opiekowała się kierowniczką Domu Dziecka w Helenówku Marią Falkowską, która zmarła w wieku 96 lat.   

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu