audio: 1

Henryk Arnold, urodzony w 1930 r.

Z bronią w ręku

Wspomnienie czyta Tomasz Kocuj

Urodziłem się 18 lipca 1930 roku we Lwowie przy ul. Szkarpowej 3, z matki Fryderyki z domu Beigel (ur. w roku 1910) i ojca Leona Arnolda (ur. 191O).

Moi dziadkowie ze strony matki byli właścicielami jednej z lwowskich restauracji. Umarli stosunkowo młodo, osierocając, oprócz mo­jej matki, dwóch jej braci: Jakuba i Jana.

Moi dziadkowie ze strony ojca, Wilhelm i Anna Arnoldowie, byli właś­cicielami dużej restauracji we Lwowie, naprzeciw gmachu sądu przy ul. Ba­torego. Była to znana restauracja; gośćmi jej byli przeważnie adwokaci i sę­dziowie.

Dziadek Wilhelm był bardzo silnym mężczyzną. Wsławił się tym, że raz wygrał walkę z zawodowym zapaśnikiem, za co otrzymał w nagrodę 1O koron austriackich. Żona jego, Anna, była osobą skromną i nabożną.

Rodzice moi byli właścicielami sklepu z częściami samochodowymi. Ojciec był zapalonym sportowcem, uprawiał zapasy, lekkoatletykę oraz piłkę nożną. Grał w żydowskiej drużynie piłkarskiej Hasmonea.

Jego rodzeństwo – to dwóch braci i cztery siostry: Dawid – adwokat, walczący w szeregach armii austriacko-węgierskiej, w 1914 roku zabity pod Lwowem, Ksawery Albert – pracował na poczcie w Puławach. W czasie okupacji niemieckiej działał w konspiracji; aresztowany i zamordowany przez gesta­po w sierpniu 1942 roku.

Cecylia – lekarka w Brzuchowicach koło Lwowa, Lidia – właścicielka apteki w Magierowie pod Lwowem, Fryderyka – krawcowa we Lwowie.
Wszystkie trzy siostry zginęły w 1943 roku podczas likwidacji lwows­kiego getta. Czwarta siostra – Stefania, pracowała w przedsiębiorstwie naftowym we Lwowie; została wywieziona w 1942 roku do obozu zagłady w Bełżcu.

Moje dzieciństwo było bardzo szczęśliwe. Opiekowała się mną guwernantka. Z ojcem odbywałem częste podróże. Byliśmy w Warszawie, Krako­wie, Łodzi, Gdyni. Wakacje spędzaliśmy całą rodziną nad morzem, w Krynicy, Rabce.

Byliśmy uczuciowo bardzo związani. Zapamiętałem proroczy sen, który opowiedziała mi matka w 1938 roku. Śniło się jej, że ktoś postrzelił ją w głowę i wpadła do ciemnej piwnicy. Tak mogło być, kiedy to Niemcy rozstrzelali ją w Warszawie w 1942 roku.

Naukę rozpocząłem w 1937 roku w szkole powszechnej im. Rutkow­skiego z dodatkowym językiem ukraińskim. Po zajęciu Lwowa przez Rosjan uczyłem się w szkole ukraińskiej z dodatkowym językiem rosyjskim, aż do wkroczenia Niemców w 1941 roku.

Podczas okupacji radzieckiej Żydzi nie byli szczególnie prześladowani. Do sklepu ojca często przychodzili wojskowi i kupowali części samochodo­we. Oni też ostrzegli go, że nastąpi konfiskata sklepu. Dzięki temu udało mu się wynieść dużo rzeczy i ukryć je w bezpiecznym miejscu.

Po zlikwidowa­niu sklepu zatrudnił się w przedsiębiorstwie transportowym Krasnyj Tran­sportnik. Jednocześnie sprzedawał po kryjomu schowane części samochodo­we i tak zarabiał dodatkowe pieniądze na utrzymanie rodziny.

W tym czasie wielu Żydów z Polski uciekało ze strefy niemieckiej do ra­dzieckiej. Latem 1940 roku radzieckie władze okupacyjne wywiozły wielu z nich w głąb ZSRR. Milicja otaczała domy i wyszukiwała uchodźców. Los chciał, że prawie wszyscy ci ludzie przeżyli wojnę, a po wojnie wrócili do Polski i przeważnie wyemigrowali później do Izraela.

Gdy 22 czerwca 1941 roku Niemcy napadli na Związek Radziecki, żony oficerów mieszkających po sąsiedzku, gdy usłyszały kanonadę, myślały, że to Anglicy bombardują Lwów.

Niemcy weszli do Lwowa po ośmiu dniach, 30 czerwca 1941 roku. Już następnego dnia wszyscy musieli oddać aparaty radiowe. Traf chciał, że Nie­mcy zatrzymali ojca podczas przenoszenia radia. Osadzono go w więzieniu przy ul. Kazimierzowskiej.

W celach poniewierały się trupy nacjonalistów ukraińskich zabitych przez NKWD. Na dziedzińcu więzienia leżało dużo zwłok Żydów, zabitych przez Ukraińców. Również na mieście zabijano Ży­dów, szalał pogrom. Ojcu, dzięki wręczeniu łapówki, udało się wydostać z więzienia.

Później ojciec dostał pracę (i co najważniejsze – papiery) robotnika w niemieckich garażach wojskowych (Heereskraftpark, w skrócie HKP), co chroniło przed aresztowaniem i zesłaniem do obozu.

W listopadzie 1941 musieliśmy opuścić dotychczasowe mieszkanie i przeprowadzić się na ul. Tkacką 18. Dom ten był położony w tej części dzielnicy żydowskiej, której Niemcy nie zamknęli. W dzielnicy tej, oprócz Żydów, mieszkało wielu Polaków i Ukraińców, a nawet kilku Niemców.

Dzielnica żydowska znajdowała się na północ od linii kolejowej, przy której było jedyne przejście dla Żydów; dwa inne były dostępne tylko dla Polaków, Ukraińców i Niemców. Niemiecka policja pilnująca tych przejść często zatrzymywała starszych Żydów. Wysyłano ich w nieznanym kierun­ku, a jak się później okazało – do obozu zagłady w Bełżcu.

Chodziły już słu­chy o tym, że w Warszawie i Lublinie działają specjalne grupy, mordują­ ce Żydów. Mówiono o masowych mordach w Bełżcu. Żydzi jednak nie chcieli w to wierzyć. Nie mogli pojąć, że Niemcy ich mordują tylko dlatego, że są Żydami.

Mimo że dzieci żydowskie od dziesiątego roku życia były obowiązane do noszenia opaski z gwiazdą Dawida, ja, na przekór Niemcom, starałem się jej nie nakładać.

Po mieście krążyły różne słuchy. Mówiono, że w Warszawie i w Lublinie działają specjalne oddziały, tzw. Himmelkommanda, mordujące Żydów lub wysyłające ich do obozów śmierci. Wszyscy słyszeli o Bełżcu, ale nie wszyscy wierzyli w te wieści.

Władze okupacyjne wprowadziły ścisłą ewi­dencję ludności żydowskiej. Ojciec, jako zatrudniony w wojskowych gara­żach, otrzymał zaświadczenie z pieczątką „niezbędny dla armii niemiec­kiej”. Matka miała też stosowny dokument, ze sformułowaniem „żona osoby niezbędnej dla armii niemieckiej”. Mnie,jako dziecku, żadne dokumenty ani pieczątki nie przysługiwały, co bardzo niepokoiło rodziców.

Dziesiątego sierpnia 1942 roku o godzinie szóstej rano otrzymaliśmy sygnał, że cała dzielnica żydowska jest otoczona przez SS, policję niemiecką i ukraińską. Rozpoczęło się masowe wysiedlanie Żydów ze Lwowa. Ojcu udało się wyjechać z otoczonej dzielnicy żydowskiej ciężarówką Wehr­machtu, prowadzoną przez kierowcę Polaka. Ja byłem ukryty z tyłu.

Unik­nęliśmy wywózki, ale dalsze przebywanie w dzielnicy żydowskiej było już niemożliwe. Rodzice postanowili ukryć mnie u zaprzyjaźnionej polskiej ro­dziny przy ul. Kościelnej 8, w domu, w którym kiedyś mieszkaliśmy.

Z okien mojej kryjówki widać było tramwaje naładowane Żydami, wywożonymi do obozu Janowskiego, gdzie odbywała się selekcja. Zdrowych i młodych męż­czyzn kierowano do pracy, a wszystkich pozostałych: kobiety, starszych, chorych i dzieci – do obozu zagłady w Bełżcu.

Żydów szukano również po stronie aryjskiej, gdzie mieszkało jeszcze wiele rodzin żydowskich. Rozpoczęto także kontrolę mieszkań Polaków w poszukiwaniu ukrywających się Żydów. Za ukrywanie groziła kara śmier­ci.

Któregoś dnia do mieszkania, w którym się ukrywałem, wpadło dwóch esesmanów. Przeszukiwanie rozpoczęli od strychu, gdzie moja gospodyni, pani Adamczewska, hodowała kury. Zadowoleni ze znalezionych tam świe­żych jaj zrezygnowali z dalszych poszukiwań.

Przestraszona gospodyni za­ żądała, abym natychmiast opuścił mieszkanie. Musiałem wrócić do rodzi­ców, do getta. W międzyczasie stracił ważność dokument, który chronił moją matkę. Udawało się jej uniknąć deportacji, bo w chwilach niebezpieczeństwa chowała się na strychu.

Moją kryjówką była piwnica garażu HKP. Chowałem się na półce, gdzie leżały stare opony i inne rupiecie. Pożywienie dostarczał mi ojciec, który nadal pracował.

Wszyscy ukrywający się jeszcze we Lwowie Żydzi w ciągu dnia chowali się w swoich kryjówkach. W nocy wychodzili w poszukiwaniu wody i żyw­ności. Niemcy urządzali na nich polowania, starali się wykrywać ich miejsca schronienia. Akcja wysiedlania zakończyła się w sierpniu 1942 roku.

W przewidywaniu dalszych deportacji postanowiliśmy przenieść się do Warszawy, gdzie mieliśmy przyjaciół i gdzie nikt nas nie znał. Wyjechaliśmy ze Lwowa 8 września 1942 roku w ciężarówce przewożącej meble i należą­cej do znajomego Polaka. Kiedy przejeżdżaliśmy obok Bełżca, czuliśmy za­pach rozkładających się ciał. Zapach ten prześladuje mnie do dziś.

Jak się później okazało, była to rzeczywiście ostatnia szansa opuszczenia Lwowa, bo 17 października 1942 dzielnicę żydowską ogrodzono drutem kolczastym i zamknięto. Getto lwowskie istniało do czerwca 1943 roku.

W Warszawie znaleźliśmy schronienie na ul. Wspólnej 18 u Polki, która ukrywała kilkunastu Żydów. Znajomy, pan Drut, zdobył dla nas fałszywe dokumenty na nazwisko Rudzińskich. Ja zmieniłem się w Ryszarda, uro­dzonego 18 grudnia 1930 roku w Kołomyi z ojca Józefa, matki – z domu Ziółkowskiej.

Ze względów bezpieczeństwa byliśmy zmuszeni do rozdzielenia się. Ojciec zamieszkał na ul. Wspólnej 67 u znanego rzeźbiarza, pana Alfonsa Karnego, a matka wraz ze mną – przy ul. Śliskiej, w domu pani Wandy Mel­fior-Rutkowskiej, pisarki. Jej mąż był oficerem Polskich Sił Zbrojnych i znajdował się w Anglii. Przez kilka tygodni żyliśmy spokojnie, ale był to spokój pozorny, zakończony tragedią.

Aby mieć środki na utrzymanie, sprzedawaliśmy zabrane ze Lwowa rzeczy. W październiku 1942 roku matka poszła na ul. Wspólną 18, gdzie miała spotkać się z ojcem i omówić sprawę sprzedaży futra, które oddała na prze­chowanie.

Przebywało tam wówczas kilku innych Żydów. Nagle pojawili się gestapowcy. Ojcu udało się uciec. Wszyscy inni Żydzi, wśród nich moja matka, zostali zaaresztowani, przewiezieni do więzienia w al. Szucha, a póź­niej rozstrzelani.

Względy konspiracji wymagały natychmiastowej zmiany miejsca nasze­go pobytu. Przez kilka dni po aresztowaniu matki ukrywaliśmy się w Pod­kowie Leśnej, później w Milanówku – u pani Dręgiewiczowej.

Tu nasze dro­gi się rozeszły. Ja ponownie wróciłem na ul. Śliską, do pani Rutkowskiej, a ojciec – do pana Karnego, na Wspólną. Jednakże nie były to kryjówki bez­pieczne. Względny spokój znalazłem dopiero w mieszkaniu Olgi Dudziec na Krakowskim Przedmieściu, gdzie przebywałem przez miesiąc.

Później, wraz z ojcem, przenieśliśmy się na Wolę, do pana Feliksa (nazwiska nie pamię­tam). Była to nędzna nora, bez światła i bieżącej wody. Było to pechowe miejsce. Po paru tygodniach znaleźli nas szmalcownicy, którzy zażądali okupu.

Ojciec dał im 1300 zł, ale oni przeszukali nas i wymacali dolary za­szyte w mojej marynarce. Podczas szamotaniny ojciec złapał nóż i krzycząc: „Panie Feliksie, na pomoc!”, rzucił się na nich. Mnie udało się zgasić lampę naftową. Szmalcownicy uciekli. Z powodu godziny policyjnej musieliśmy przeczekać noc w „spalonym” mieszkaniu.

Nad ranem ojciec wypruł dolary z mojej marynarki. O szóstej rano wyszliśmy na ulicę, ale oni już na nas czekali. Podczas gdy ojciec ich zagadywał, ja rzuciłem się do ucieczki. Zła­pali mnie i po sprawdzeniu, że nie mam pieniędzy, zawołali granatowego po­licjanta. Ten stwierdził, że sprawę trzeba przekazać na gestapo, i poszedł. Moi prześladowcy machnęli ręką i też sobie poszli.

Klucząc i sprawdzając, czy nikt mnie nie śledzi, poszedłem do pani Olgi Dudziec. Ojciec znalazł schronienie u pana Karnego.

W mieszkaniu pani Olgi mieszkał również jej dziesięcioletni siostrze­niec, którego ojciec był volksdeutschem i który chodził do niemieckiej szko­ły. Istniało niebezpieczeństwo, że opowie o chłopcu, który u nich miesz­ka i nie chodzi do szkoły.

W tej sytuacji postanowiliśmy, że zamieszkam z ojcem. Wkrótce okazało się, że nasze obawy były uzasadnione. Któregoś dnia w mieszkaniu pani Olgi pojawiło się gestapo. Przypadkowo był tam właśnie ojciec, któremu jednak udało skryć się w komórce.

Pan Karny wynajął nam pokój u znajomego malarza. Podczas nieobecności gospodarza siedzieliśmy zamknięci na klucz.

Wciąż musieliśmy zmieniać miejsce pobytu. Zamieszkaliśmy na ul. Kolejowej, skąd w styczniu 1943 roku musieliśmy uciekać. Później znaleźliśmy schronienie u siostry pana Feliksa, który w międzyczasie umarł na gruźlicę.

W tym samym mieszkaniu mieszkał niejaki Mietek, który nasłał na nas szmalcownika. Ojciec miał 600 zł. Szmalcownik okazał litość. Zabrał mu tylko 400 zł, a resztę zostawił.

Musieliśmy znów uciekać. Przez dwa dni spaliśmy na krzesłach u pani Filipskiej, u której przed wojną ojciec kupował części samochodowe. Ojciec wrócił do pana Karnego, a ja zamieszkałem u pani Kwiatkowskiej, sąsiadki pani Dudziec, na Krakowskim Przedmieściu.

Nastał kwiecień 1943 roku. W getcie wybuchło powstanie. Po mieście krążyły patrole niemieckie w poszukiwaniu ukrywających się Żydów.

W domu, w którym mieszkała pani Olga, miał biuro kochanek jej siostry Zosi. Mąż Zosi był w Anglii w Armii Polskiej. Zosia powiedziała ojcu, że zna kogoś, kto za 1500 zł ukryje mnie na dwa tygodnie. Ojciec dał jej żądaną su­mę. Umówiła się ze mną w okolicach pl. Trzech Krzyży o godz. 19.45.

Coś podejrzewałem, bo było to zbyt blisko godziny policyjnej (20.00). Przyszed­łem na miejsce już o 19-tej i czekałem do 19.55. Na szczęście pan Karny miesz­kał tuż obok. Zdążyłem tam dobiec przed zamknięciem bramy. Noc spędzi­łem w skrzyni na śmiecie.

Z późniejszych rozmów wynikło, że Zosia celowo umówiła się ze mną tak późno, bo liczyła na to, że mnie aresztują za przekro­czenie godziny policyjnej, a ona przywłaszczy sobie pieniądze.

Byłem już tak zdesperowany ciągłym szukaniem schronienia, że chciałem wyskoczyć z okna na czwartym piętrze. Ojciec jednak namówił mnie, żeby spróbować znaleźć schronienie u pana Stanisława Fajkusa w Podko­wie Leśnej.

Pan Fajkus zgodził się nas ukrywać na strychu, do którego wchodziło się po drabinie, ale mogliśmy tam tylko nocować ze względu na częste kontrole w ciągu dnia. Tak więc noce spędzaliśmy na strychu, a całe dni krążyliśmy po Podkowie lub po Warszawie.

Kiedyś o trzeciej w nocy usłyszeliśmy: Auf machen, Licht! Powiedziałem do ojca: ,,Weź jakiś łom i walnij tego, co do nas przyjdzie”. Ojciec na to: ,,Nie, bo nas będą torturować i męczyć”.

Sły­szymy, że ktoś przystawia drabinę do włazu. Pojawiła się twarz pana Fajkusa, szara z przerażenia: ,,Uciekajcie, policja jest u właścicielki domu”. Z kuchni Fajkusa wyskoczyliśmy do ogrodu i przez ogrodzenie z drutu kolczastego – w pole. Ojciec pozostał bez butów, ja się skaleczyłem, przechodząc przez druty.

Po jakimś czasie wróciliśmy. Okazało się, że Niemcy przyszli nie po nas, ale do gospodyni. Ukrywała się u niej żydowska rodzina, która zdołała się wykupić.

Wzmagający się terror powodował konieczność ciągłej zmiany schro­nienia. Mieszkałem na Żoliborzu z panem Wajsmanem i jego rodziną, rów­nież ukrywającymi się Żydami. Właścicielka mieszkania nie wiedziała o ich pochodzeniu. O tym, że ja tam przebywałem przez ponad 4 miesiące – w ogóle nie wiedziała. Do ubikacji mogłem wychodzić tylko w nocy.

We wrześniu 1943 roku zobaczyła mnie właścicielka i musiałem odejść. Prze­niosłem się z ojcem do pani Tosi na ul. Królewską. Ta domyślała się, że jes­teśmy Żydami, ale nie była tego pewna. Kiedyś powiedziała: ,,Jak się okaże, że jesteście Żydami, to w nocy siekierą zetnę wam głowy i zaniosę na gesta­po”. Musieliśmy uciekać.

Ojciec wynajął pokój u pana Sankowskiego na Krzywym Kole 14, ja znów wróciłem do pana Karnego. Pobyt u niego ograniczony był jedynie do noclegu, a całe dnie krążyłem bez celu po Warszawie. Było to bardzo niebez­pieczne ze względu na kontrole, łapanki i szmalcowników.

Któregoś dnia jechały jeden za drugim dwa tramwaje. Wsiadłem do pierwszego. Był to szczęśliwy traf, bo drugi tramwaj został zatrzymany przez oddział SS i wszyscy pasażerowie zostali zaaresztowani.

Wreszcie, na skutek nalegań ojca, pan Fajkus zgodził się, abym nocował u niego w Podkowie Leśnej. Musiałem jednak o 6.30 wyjeżdżać kolejką do Warszawy. Wysiadałem przy ul. Nowogrodzkiej. W pobliżu mieściła się przychodnia lekarska, w której kiedyś leczyłem zapalenie spojówek. Prze­puszczałem w kolejce wszystkich pacjentów, co pozwalało mi przez kilka godzin siedzieć w ciepłej poczekalni.
Najwięcej czasu spędzałem w tramwa­jach, jeżdżąc od rana do zmroku.

W grudniu 1944 roku ojciec znalazł mi kryjówkę na Nowym Świecie, u pana Brudzińskiego, który był fotografem. Był to bardzo przyzwoity czło­wiek. Ojciec płacił mu 50 zł dziennie. Była to połowa tego, co się wówczas płaciło.

Kiedyś przyłapała mnie jego gospodyni, która miała klucz do jego jedynego pokoju. Powiedziałem o tym p. Brudzińskiemu, bardzo się zmar­twił: ,,Ona jest niebezpieczna, ma długi język”. Jednak następnego dnia gos­podyni dostała wylewu krwi do mózgu, zabrali ją do szpitala i tam umarła.

Od stycznia 1944 do wybuchu Powstania mieszkałem razem z ojcem u pana Sankowskiego na Krzywym Kole. On z żoną nie wiedzieli, że jesteśmy Żydami. Rano wychodziliśmy z domu: ja – niby do szkoły, ojciec – niby do pracy.

W końcu lipca widać było, że Niemcy wycofują się pod naporem Rosjan. Nam sprawiało to wielką radość. Znajomy ojca, pan Hilczyński, dał mu klucz od mieszkania przy ul. Wspólnej 18, gdzie aresztowano moją matkę: ,,syn może tam spać”. Tam zastało mnie Powstanie.

Do pełni obrazu muszę dodać, że ojciec był kilkakrotnie szantażowany przez szmalcowników. W lecie 1943 roku, kiedy byłem u pana Wajsmana, Mietek z Kolejowej sprowadził szmal­cowników z esesmanem. Ten chciał ojca zastrzelić, ale ojciec obiecał mu fut­ro za życie.

Poprowadził go do domu na Krakowskim Przedmieściu z klatką
schodową, o której wiedział, że ma tylne wyjście. Ojciec, który w młodości uprawiał zapasy, zadał esesmanowi silny cios. Gdy ten upadł, ojciec uciekł tylnym wyjściem.

Innym razem na Starówce dwóch granatowych policjan­tów zatrzymało ojca. Dali się łatwo przekupić.

Od stycznia 1944 roku otrzymywaliśmy 1500 zł miesięcznie od organizacji „Żegota”. Pomoc ta niewątpliwie umożliwiła nam przetrwanie w ukryciu.

„Żegota” – kryptonim Rady Pomocy Żydom, konspiracyjnej organizacji niosącej pomoc ukrywającym się oraz izolowanym w gettach i obozach.

Pierwszego sierpnia 1944 roku od rana zaczęła się strzelanina na ulicach, wybuchło Powstanie. Początkowo nie wiedziałem, czy to Rosjanie weszli do Warszawy i na ulicach toczą się walki, czy też Niemcy strzelają do cywilów. Wyszedłem z domu. Na ulicach budowano barykady, al. Jerozolimskimi je­chały niemieckie czołgi. Policja otoczyła domy przy ul. Wspólnej i św. Bar­ bary. Wysiedlano i mordowano mieszkańców.

Natychmiast postanowiłem zgłosić się do AK na ochotnika i wziąć udział w walce z Niemcami, zemścić się za lata cierpień, za śmierć najbliższych. Jednak nie było wcale łatwo czternastoletniemu chłopcu zostać żołnierzem.

Pomógł mi w tym pan Kazi­mierz Mojsiejuk – działacz konspiracji. Przyjęto mnie do AK, do plutonu Łączność 59, nadając pseudonim Ryś. Dowódcą był ppor. Roman Grodzki (Roman), a jego zastępcą ppor. Alfred Kazanowski (Teodor).

Początkowo pluton stacjonował na terenie Zakładów Mleczarsko-Jajczarskich przy ul. Hożej. Następnie przeniesiono nas na ul. Widok i powierzono łączność mię­dzy sztabem AK i różnymi oddziałami powstańczymi.

Około 1O września drużynę Teodora, do której należałem, z rozkazu płk. Montera odkomende­rowano do osłony sztabu gen. Bora, do tzw. małej PAST-y przy ul. Pięknej.

Do dziś pamiętam pierwszy strzał w moim kierunku. Kula przeszła tuż obok mojej nogi. Strzelał jeden z „gołębiarzy” – niemieckich snajperów, ukrytych na strychach domów w dzielnicach opanowanych przez powstań­ców.

Moja drużyna ochraniała Sztab Główny AK oraz walczących przy ul. Brackiej i w AL Jerozolimskich. Niemcy zajmowali wówczas Dworzec Główny (ul. Towarowa) oraz Bank Gospodarstwa Krajowego (skrzyżowanie Al. Jerozolimskich i Nowego Światu). Jako łącznik przebywałem często na pozycjach bojowych.

W tym czasie ojciec znajdował się na Poznańskiej 7. Często dostawałem przepustkę i mogłem go nocą odwiedzać. Zawsze nosiłem ze sobą granat. Czułem się bezpieczniej. Którejś nocy zostałem zatrzymany przez patrol żandarmerii powstańczej i musiałem długo się tłumaczyć, co robię nocą na ulicy z granatem w kieszeni.

Po upadku Starego Miasta Niemcy zaatakowali Powiśle, które wkrótce padło, a załoga wycofała się do Śródmieścia. Wtedy od strony Powiśla w kie­runku Nowego Światu nadeszły oddziały SS Dirlewanger pod dowództwem SS-Oberfiihrera Oskara Dirlewangera. Były to oddziały składające się z kryminalistów.

Atak był prowadzony przy silnym wsparciu lotnictwa. Zna­lazłem się w grupie 23 powstańców odkomenderowanych do odparcia ataku. Jako najmłodszemu w oddziale polecono mi pełnienie funkcji sanitariusza razem z dwiema sanitariuszkami.

Przechodząc tyłami Nowego Światu, w re­jonie ul. Górskiego natknęliśmy się na podwórko pełne zabitych ludzi. Były to przeważnie kobiety, których twarze były zakryte gazetami.

Jedna z towa­rzyszących mi sanitariuszek nie wytrzymała psychicznie tego widoku i za­częła przeraźliwie szlochać. Kiedy trochę ją uspokoiliśmy, usłyszeliśmy krzyki z pomieszczenia przylegającego do podwórka. Weszliśmy i znaleźliś­my się w sali kina, które płonęło. Na podłodze leżał ranny w brzuch cywil. Musiał straszliwie cierpieć, bo gdy go wynosiliśmy, wciąż krzyczał i wszyst­kich przeklinał, obwiniał nawet nas za rany i za Powstanie.

Przenieśliśmy rannego do pobliskiego gimnazjum im. Górskiego, w którego holu leżały ciała dziewcząt, zabitych przez Niemców.

Od 7 września stacjonowałem przy ul. Górskiego. Nie było dokładnie wiadomo, gdzie znajdują się niemieckie pozycje. Któregoś dnia zauważyliś­my dwóch powstańców uciekających przez ogród sąsiadujący z ul. Warecką. Niemcy zdążyli ustawić karabin maszynowy i otworzyli do nich ogień. Jed­nego zabili, drugiego, rannego, wzięli do niewoli.

Wtedy por. Giewont (Jerzy Stawski) – zastępca dowódcy plutonu, wydał rozkaz zdobycia karabinu ma­ szynowego. Podczas próby ataku natrafiliśmy na silny ogień. W pewnej chwili por. Giewont został ranny w głowę. Zdając sobie sprawę z dużej prze­ wagi Niemców, rozkazał wycofać się, a jego pozostawić na miejscu.

Rozka­zu jednak nie wykonano i udało się przenieść dowódcę przez dziurę w murze poza zasięg niemieckiej broni. Przedostaliśmy się później do gmachu gim­nazjum Górskiego.

Wartę pełniłem często wraz z dwudziestodwuletnim strzelcem Gałgankiem (Stefan Jędrzejczak). Miał on złe przeczucia i wciąż powtarzał, że zgi­nie. I rzeczywiście, któregoś dnia podczas warty na strychu trafiła go kula snajpera z brygady Dirlewanger.

Zdarzały się też sytuacje komiczne. Kiedyś dostaliśmy po pudełku sar­dynek. Przygotowaliśmy sobie kanapki i zabieraliśmy się do jedzenia, kiedy nad naszymi pozycjami zanurkował sztukas i zrzucił bombę.

Ponieważ wybuch następował dopiero po kilku sekundach, pomyślałem, że to już ko­niec i szkoda, żeby się sardynki zmarnowały. Szybko je przełknąłem. Na szczęście nikomu nic się nie stało, ale powiew powietrza był tak silny, że wszystkim sardynki pospadały na ziemię i musieli zadowolić się suchym chlebem. Bomba utworzyła w odległości kilku metrów od naszej siedziby pokaźnych rozmiarów lej.

Do najbardziej niebezpiecznych moich misji należało dostarczenie meldunków na Pocztę Główną. Trzeba było przedostać się przez miejsca odległe o kilkanaście metrów od pozycji niemieckich.

Jeden z moich kolegów, Zbyszek – mimo że sam lekko ranny–strzelił do zbliżającego się Niemca, ranił go w kolano i wziął do niewoli. Od tego Niemca, podczas przesłuchania, dowiedzieliśmy się o wprowadzonych do walki „goliatach”.

Z gazet powstańczych dowiedzieliśmy się, że alianci uznali powstańców za żołnierzy, którzy podlegają konwencji genewskiej, zabraniającej zabijania jeńców. Byliśmy bardzo sceptyczni, czy Niemcy zastosują się do tych zasad.

Niemcy zaczęli bombardować z powietrza nasze pozycje, wskutek czego zasypani zostali powstańcy, znajdujący się w schro­nach w tunelu linii kolejowej, przebiegającej wzdłuż Al. Jerozolimskich. Część z nich zginęła.

Dostaliśmy rozkaz dotarcia do miejsc, w których znaj­dowali się zasypani. W tym celu trzeba było przedostać się przez teren znajdujący się pod ostrzałem Niemców z BGK. Nie zważając na to, próbo­wano dotrzeć do zasypanych, by udzielić im pomocy.

Kilka prób, w tym wyprawa ppor. Antoniego Bieniaszewskiego (Antka), nie udało się. Niemcy strzelali do przeprawiających się powstańców. Zgłosiłem się na ochotnika. Znałem dobrze teren i wiedziałem, skąd Niemcy strzelają. Dotarłem na miej­sce bez zwrócenia ich uwagi.

Zbliżając się do ruin, usłyszałem krzyki: „Na pomoc, jesteśmy zasypani!” Udało mi się nawiązać kontakt głosowy z zasy­panymi powstańcami i zawiadomić, że wiemy o ich losie, ale że pomoc w ciągu dnia nie jest możliwa. Starałem się dodać im otuchy, mówiąc, że pomoc na pewno nadejdzie, gdy zapadnie ciemność.

Tak też się stało i tych, którzy wytrzymali, uratowano. Po powrocie, wraz z jednym z kolegów, za­ opatrzeni w butelki z benzyną, wyruszyliśmy w stronę Al. Jerozolimskich. Ulicą jechał czołg.

Moje marzenie o zemście nad oprawcami i zdobyciu, przy okazji, orderu za męstwo wydawało się bliskie. Po kolejnym strzale czołg zawrócił w kierunku pozycji niemieckich. Musieliśmy zrezygnować z dal­szej akcji.

Tego samego dnia przypadło mi jeszcze zadanie dostarczenia wiadra z zupą pomidorową do powstańców, odciętych od zaopatrzenia. Przechodząc przez stertę cegieł, nagle znalazłem się pod ostrzałem z BGK. Zje­chałem na tyłku w dół, a połowa zupy znalazła się na moim mundurze. Póź­niej siedziałem w leju po bombie w hełmie strażackim na głowie i po każdym strzale krzyczałem do naszych: ,,Jeszcze żyję!”

Dziewiątego września wieczorem stałem na posterunku w odległości około 100 m od Niemców w BGK. Widziałem w odległości 150-200 m odemnie reflektor, który wyszukiwał pozycje powstańców. Starałem się zająć pozycję naprzeciwko i strzeliłem w kierunku reflektora, który zgasł.

W mojej pamięci z tego okresu pozostał przerażający widok ulic warszawskich ze szczątkami ludzkimi, rannymi i płaczącymi ludźmi.

Pamiętam ostrzał artyleryjski, podczas którego schroniłem się na pierwsze piętro naj­bliższego domu. Pocisk częściowo zburzył klatkę schodową. Wychodzą, omal nie poślizgnąłem się na leżących na schodach zwłokach.

Innym razem, idąc na spotkanie z ojcem, natknąłem się na podwórze zasłane trupami kobiet i mężczyzn. Jakaś litościwa ręka przykryła ich głowy gazetami. Byłem pełen obaw, czy wśród zabitych nie znajduje się też ojciec. Na szczęście obawy były płonne. Ojciec ukrył się w piwnicy i dzięki temu przeżył.

Dwa dni później zachorowałem i wybrałem się do funkcjonującej jesz­cze apteki przy ul. Hożej. W czasie czekania w długiej kolejce usłyszeliśmy warkot nurkującego sztukasa. Ludzie z krzykiem zaczęli tłoczyć się do drzwi. Po chwili rozległ się silny wstrząs, zaczęły padać belki z sufitu, raniąc wielu ludzi.

Jedna ze spadających belek uderzyła mnie w kręgosłup. Do dziś odczuwam bóle, prawdopodobnie z tego powodu. Okazało się, że bomba spadła na sąsiedni dom, zabijając około 50 osób.

Ostatnia misja, w której brałem udział, to ukrycie dokumentów Komendy Głównej AK. Zakopano je w piwnicy na terenie PAST-y przy ul. Piu­sa XI. W oddzielnym pojemniku schowano dokumenty mojego plutonu ,,Łączność 59″. Dokumenty te prawdopodobnie nadal się tam znajdują. W miejscu tym jest obecnie parking.

Piątego października 1944, w dniu kapitulacji, razem z moim plutonem znajdowałem się przy ul. Marszałkowskiej. Wraz z ojcem, który się w mię­dzyczasie ze mną połączył, byliśmy przerażeni perspektywą dostania się w łapy Niemców.

Mogłem opuścić Warszawę z ludnością cywilną, ale nie chciałem opuszczać moich towarzyszy broni. Na moją decyzję wpłynął też fakt, że powstańcy znajdowali się pod nadzorem Wehrmachtu, a cywile – gestapo.

Poszedłem więc do niewoli jako żołnierz oddziału „Łączność 59″, dowodzonego wówczas przez por. Stanisława Jankowskiego – Agatona. Był ze mną ojciec, do czego miał prawo na mocy rozkazu, pozwalającego członkom rodzin na przyłączenie się do jeńców. Miało to na celu ratowanie najb­liższych z rąk gestapo.

Pożegnanie z Warszawą odbyło się na Koszykowej, gdzie odśpiewaliśmy hymn państwowy. Wielu płakało. Następnie 8 kompa­nia pod dowództwem gen. Bora przeszła w szyku ul. Koszykową i pod Poli­techniką złożyła broń. Oficerowie mieli prawo zachować broń białą, co było dowodem uznania Niemców dla męstwa powstańców. Wobec tego, że nie wolno było nosić zdobycznych mundurów niemieckich, większość powstań­ców była w ubraniach cywilnych.

Mój oddział, pod nadzorem żołnierzy z Wehrmachtu, skierowano do Ożarowa. Na trasie naszego marszu przez Warszawę i za rogatkami groma­dzili się ludzie i bili nam brawa. Niemiecka eskorta nie reagowała.

Pierwszą noc niewoli spędziliśmy w hali fabryki kabli. Podczas marszu mieliśmy z ojcem okazję do ucieczki, ale nie bardzo mieliśmy dokąd uciekać. Myśle­liśmy o schronieniu się w Podkowie Leśnej u pana Fajkusa, ale było to zbyt daleko.

Już po wojnie dowiedzieliśmy się, że w tym czasie stacjonowali u niego w domu oficerowie niemieccy, a więc mogliśmy wpaść w pułapkę.

Następnego dnia podjechał pociąg towarowy i zapędzono nas do wago­nów kolejowych, po ponad 50 osób w każdym. Było koszmarnie duszno i ciasno. Potrzeby fizjologiczne załatwiano przez dziurę w podłodze. Męczy­ ło pragnienie. Mimo próśb nie dawano nam wody.

Po kilkudziesięciu godzinach podróży dojechaliśmy do miejscowości Lamsdorf (Łambinowice) koło Opola. Po pokonaniu biegiem około 8 km, poganiani przez Niemców, znaleźliśmy się w obozie dla jeńców wojennych: stalag 344. Podczas tego biegu byliśmy świadkami zderzenia się w powietrzu dwóch niemieckich samolotów. Poprawiło to nam znakomicie samopoczu­cie. W obozie wydzielono grupę w wieku do 18 lat. Zostałem znów rozłą­czony z ojcem, chociaż mogliśmy się widywać.

W Lamsdorf, w wieku 14 lat, zostałem zarejestrowany pod numerem obozowym 103226, jako jeniec z Powstania Warszawskiego o nazwisku Ryszard Rudziński, ur. 18 grudnia 1930 roku w Kołomyi, Polak, syn Józefa i Ziółkowskiej, w zgodzie z posiadanymi przeze mnie fałszywymi dokumen­tami. Z zachowanych w Lamsdorf rejestrów wynika, że należałem do naj­młodszych jeńców tego obozu.

Życie w obozie było nadzwyczaj trudne. Pa­nował głód, nieludzkie warunki sanitarne, zimno (była już jesień), wielogo­dzinne apele. Współtowarzysze odnosili się do mnie dobrze. Byłem lubiany, bo dzięki dobrej pamięci pamiętałem i recytowałem wiersze, nie zawsze cenzuralne, które bardzo się wszystkim podobały.

Dziewiętnastego listopada ojca wywieziono do obozu w Żaganiu. Przed wyjazdem zdążył jeszcze przekazać mi pudełko sardynek, nie wiadomo jak zdobyte. Mnie następnego dnia wywieziono do stalagu IV B w Milhlberg w Saksonii.

Jechaliśmy kilka dni, w lepszych niż poprzednio warunkach. W wagonach było mniej ludzi, pociąg zatrzymywał się kilka razy i podawa­no nam wodę.

Po kilku dniach odtransportowano mnie, wraz z pięćdziesięcioosobową grupą, do fabryki szkła w Brockwitz koło Meissen, 18 km od Drezna. Praco­wałem tam w fabryce produkującej miny ze szkła, nie wykrywalne przez son­dy. W tej samej fabryce montowano samoloty myśliwskie Messerschmitt Bf 109 F, ciągniki gąsienicowe, działa.

W Brockwitz zamieniono nam status jeńców wojennych na status robot­ ników cywilnych i przekazano władzom cywilnym. Nasze racje żywnościo­we były bardzo skąpe. Rano dostawaliśmy trzy kromki chleba, 2 dag pasztetu lub kiełbasy, łyżkę marmolady oraz kubek kawy zbożowej. Na obiad dosta­waliśmy miskę zupy. Były to racje głodowe.

Dostaliśmy dwukrotnie paczki żywnościowe z Czerwonego Krzyża. Z Czerwonego Krzyża dostaliśmy też amerykańskie płaszcze wojskowe.

Mimo głodu i wyczerpania zmuszano nas do ciężkiej pracy. Sortowaliśmy rozbite szkło, ładowaliśmy i wyładowywa­liśmy wagony towarowe. Wobec ofensywy radzieckiej kopaliśmy rowy i zapory przeciwczołgowe. Bardzo dokuczało zimno.

Pracowaliśmy w od­ległości około 1O km od obozu. Gdy po przybyciu do obozu okazywało się, że liczba łopat czy innych narzędzi nie zgadza się – zmuszano cały oddział do powrotu po zapomniany sprzęt.

Kiedyś, przy kopaniu rowów, zawaliła się na mnie ściana i zasypany zostałem piaskiem po szyję. Niemiecki oficer nad­ zorujący pracę nie kwapił się z pomocą, ale krzyczał i groził. Na szczęście skończyło się na krzyku.

W mojej pamięci pozostał dzień, kiedy na początku marca 1945 alianci bombardowali Drezno. Widzieliśmy łuny pożarów rozciągające się nad miastem.

Raz posłano nas do prac polowych u miejscowego chłopa. Praca była ciężka, a jedzenie wydzielano bardzo skąpo. Gospodarz zamiast zupy dał nam wodę po gotowanej kiełbasie. Poskarżyliśmy się nadzorującemu podo­ficerowi, który zbeształ nas za to, że kłamiemy, bo „za dobrze nam się powo­dzi, podczas gdy Niemcy cierpią”.

Nie wszyscy Niemcy byli do nas wrogo nastawieni. Przykładem była Niemka, która widząc, jak łapczywie jemy zdo­bytą gdzieś dynię, zaczęła wykrzykiwać, że skandalem jest głodzenie jeń­ców. Chciała nawet iść do magistratu, żeby złożyć skargę, ale starałem się jej to wyperswadować, wiedząc z doświadczenia, że może się to źle skończyć i dla niej, i dla nas.

Głodowe racje staraliśmy się jakoś uzupełnić. Dużą po­ mocą były paczki z Czerwonego Krzyża. Za paczkę kawy można było dostać albo kartki na chleb, albo dużo słoików dyni w occie, która była jednym z nielicznych artykułów, znajdujących się w sprzedaży bez ograniczeń. Nies­tety, mój żołądek nie znosił tego pożywienia w zbyt dużych dawkach.

Kiedyś z kolegą postanowiliśmy nocą dostać się do stojącego w polu kopca brukwi, mimo że uprzedzano nas o grożącej karze śmierci za tego rodzaju eskapady. Zabraliśmy po 6 brukwi. Po jednej zjedliśmy na miejscu, a pozostałe prze­rzuciliśmy przez mur fabryczny. Pożytek mieliśmy tylko z tej zjedzonej, bo pozostałe, które ukryliśmy w latrynie, ktoś ukradł.

W połowie kwietnia 1945 ruszyła ofensywa radziecka. Dwudziestego szóstego kwietnia rozpoczęła się piesza ewakuacja jeńców. Pierwszego dnia przeszliśmy około 50 km w kierunku południowym, eskortowani przez dwóch kilkunastolatków z Volkssturmu. Pod wieczór oświadczyli oni, że wojna jest przegrana, Hitler kaputt, a oni mają wszystkiego dosyć i wracają do domu. Pozostaliśmy sami.

W nocy słyszeliśmy wybuchy – to Niemcy wy­sadzali most na Łabie. Przez dwie doby koczowaliśmy w okolicy miasta Glashiitte. Żywiliśmy się kupionymi za marki kartoflami. Nastał dzień pierwszy maja. Wracając z kolegą z pola obładowani kartoflami, napotka­liśmy chłopa, który powiedział nam, że Hitler nie żyje.

W dobrych nast­rojach poszliśmy w kierunku miasta, ale tam zatrzymał nas jeden z człon­ków Volkssturmu i pod karabinem zaprowadził na posterunek żandarmerii. Oskarżono nas o kradzież kartofli.Tak jakby nie było tych lat grozy, napisano protokół i wymierzono karę pieniężną. Ponieważ nie mieliśmy żadnych pie­niędzy, odebrano nam kartofle i puszczono wolno.

Wkrótce dowiedzieliśmy się, że Anglicy są już w Hamburgu. Było jasne, mimo trwających jeszcze walk, że wojna jest skończona. Ósmego maja prze­żyliśmy ciężkie bombardowanie. Gdy przez miasto przechodziła pancer­na dywizja niemiecka, nadleciały radzieckie samoloty, które zdziesiątkowa­ły Niemców.

Przy okazji zbombardowały również naszą kolumnę. Wśród nas było trzech zabitych i wielu rannych. W mojej pamięci utkwił przerażający obraz krojenia zdechłego konia na kawałki przez wygłodniałych byłych jeńców.

Dziewiątego maja przez tunel kolejowy wjechał do miasta rosyjski oficer na motocyklu. Przejechał się ulicami, po czym zawrócił. Wkrótce pojawili się liczni żołnierze na furmankach. Podbiegliśmy do nich, ściskali ich i cało­wali. Tak wyglądało moje wyzwolenie.

Moja radość była zmącona tym, że nie wiedziałem, co stało się z ojcem. Na domiar złego skaleczyłem sobie nogę na rozbitej szklance i musiałem pozostać w Glashiitte, mimo że koledzy wyruszyli w drogę powrotną do domu. Na szczęście jeden z nich powrócił z zarekwirowanym wozem konnym, na który załadował mnie i jeszcze jednego, ciężko rannego powstańca.

Dotar­liśmy do zniszczonego Drezna. Tam w szpitalu wojskowym zostawiliśmy rannego, a ja dołączyłem do kolumny.

Kilka słów o Żydach w Brockwitz. Wśród 50 więźniów było, oprócz mnie, czterech powstańców Żydów: Paweł Borkowski (ps. Cwaniak); jego brat Zenon Borkowski (ps. Miki), kawaler Krzyża Walecznych. Ich prawdziwe nazwisko Hochman. Podczas okupacji sprzedawali gazety, po wojnie wyjechali do Izraela; ,,Pistolet” (prawdziwego nazwiska nie znam). Po wojnie pozostał w strefie amerykańskiej, spotkał mego ojca, który od niego dowiedział się, że ja żyję; Eugeniusz Krawczyk (ps. Żbik) był niemową, nie wiem, co się z nim stało.

W naszej pięćdziesięcioosobowej grupie nikt nie miał więcej niż 16 lat. Wszyscy wiedzieli, że jesteśmy Żydami. Większość zachowała się przy­zwoicie, ale niektórzy źle się zapisali w mojej pamięci. Grozili, że pójdą na gestapo i nas wydadzą. Bili mnie. Nie mogłem się bronić, byłem w dużej depresji po rozłące z ojcem. Traf chciał, że dwóch najgorszych zginęło w czasie bombardowania.

W fabryce niektórzy Niemcy wiedzieli o naszym pochodzeniu. Naszą grupą opiekował się polski kapral, który zrobił z siebie podchorążego. Nas nie bronił. Nadzór nad nami sprawował cywilny Niemiec Franz Vycisk, który mówił po polsku. Był bardzo przyzwoitym człowiekiem, zdaje się – komunistą. Kilku jeńców rosyjskich też występowało w naszej obronie.

Powrót do Polski trwał długo. Do granicy szliśmy dziesięć dni. Już w Polsce udało mi się dotrzeć przygodną ciężarówką do Kalisza, a stamtąd pociągiem do Warszawy. Dowiedziałem się, że ojciec żyje, uwolniony przez Amerykanów.

W Komitecie Żydowskim w Warszawie powiedziano mi, że w Hele­nówku pod Łodzią jest dom, w którym znajdują opiekę ocalone dzieci żydowskie. Przyjęto mnie tam bez trudności. Po wielu latach mogłem wrócić do swojej ukrywanej żydowskiej tożsamości i do prawdziwego nazwiska Arnold. Z przyzwyczajenia przedstawiałem się swoim pseudonimem pow­stańczym i wszyscy w Helenówku nazywali mnie Ryśkiem. I tak już zostało do dzisiaj.

W Helenówku mogłem kontynuować przerwaną naukę. Przyjęto mnie do I klasy gimnazjum im. St. Staszica w Zgierzu. Mimo wieloletniej przerwy szybko nadrobiłem stracony czas. Nie ustawałem w poszukiwaniu kontaktu z ojcem.

Wreszcie otrzymałem wiadomość za pośrednictwem rodziny w Szwajcarii, że znajduje się on w Baden-Baden, stolicy francuskiej strefy okupacyjnej. Wyjechałem z Helenówka do Wałbrzycha, a później dzięki kontaktom z różnymi organizacjami żydowskimi, które zajmowały się orga­nizowaniem wyjazdów do Palestyny, udało mi się z Polski wyjechać. Przez Kłodzko, Nachod, Bratysławę, Wiedeń, Linz, Salzburg, Monachium dotar­łem do ojca.

Ojciec nadal mieszkał w Baden-Baden, ja zaś początkowo przebywałem w Brukseli w internacie dla dzieci żydowskich, później w Chelles pod Pary­żem. Jesienią 1947 roku przyjechałem do Baden-Baden, gdzie uczyłem się we francuskim gimnazjum im. gen. de Gaulle’a.

W 1950 roku rozpocząłem studia medyczne w Strasburgu i ukończyłem je w 1956 roku. Na stałe osiad­łem w Troyes we Francji. Pracowałem w szpitalu i miałem prywatną prakty­kę lekarską. W 1984 roku zostałem odznaczony przez Radę Państwa Warszawskim Krzyżem Powstańczym. Od 1995 roku jestem na emeryturze i pro­wadzę działalność charytatywną. Ojciec zmarł w listopadzie 1996 roku.

Na podstawie relacji Henryka Arnolda opracowała Anna Cybulska-Piotrowska.

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu