Józef Lipman ▶️
zdjęcia: 10

Józef Lipman, urodzony w 1931 r.

Wolności zazdrościłem ptakom

Filmowe wspomnienie Józefa Lipmana jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.

Tak to się zaczęło:1 września 1939 roku wybuchła wojna. Ja w lipcu właśnie skończyłem osiem lat i pierwszą klasę szkoły powszechnej.

Do wojny przygotowywaliśmy się już od kilku tygodni. Wymalowaliśmy wszystkie pokoje i pomieszczenia w całym domu; zrobiliśmy zakupy artykułów spożywczych: aż dwa worki mąki, worek kaszy. A co najważniejsze – wybudowaliśmy w ogrodzie schron przeciwlotniczy. Przykryty był balami drzewa i okryty metrową warstwą ziemi.

Słyszeliśmy w radiu, że nie oddamy Niemcom ani jednego guzika; nadawano piosenki wojskowe; dowiedzieliśmy się, jak domowym sposobem wykonać maskę przeciwgazową i już byliśmy gotowi do wojny!

Niemcy wkroczyli do Borysławia pod koniec września – od strony Słowacji, skąd nikt się ich nie spodziewał. Wojsko niemieckie tylko raz przemaszerowało uliczką koło naszego domu. Żołnierze byli porządnie umundurowani, a dobrze utrzymane konie ciągnęły duże armaty.

U nas zamieszkali dwaj oficerowie i ordynans. Byli grzeczni, chyba wiedzieli, że jesteśmy Żydami. Znikali na cały dzień, wracali wieczorem – małym wojskowym samochodem. Ojciec mówił, że chyba robią spisy kopalń naftowych, rafinerii itp. Po około dziesięciu dniach, wieczorem, po cichu wyjechali.

Na drugi dzień rano na naszej ulicy stały już sowieckie tankietki. Żołnierze byli dziwnie umundurowani, ubrania były jakby uszyte z kołder, mieli parciane pasy i wysokie buty, nas dziwiło, że nie są ze skóry. A na spiczastych czapkach dwie czerwone gwiazdy, jedna na drugiej, większa z płótna, a druga mała, metalowa z sierpem i młotem.

Ojciec, inżynier budowlany, był właścicielem przedsiębiorstwa budowlanego i tartaku. Firma została natychmiast znacjonalizowana, a nam groziła wywózka, jak się wtedy mówiło, na Sybir. Ale to już inna opowieść. Mordęga z władzą sowiecką trwała do czerwca 1941 roku.

Wybuch wojny niemiecko-sowieckiej nastąpił 21 czerwca 1941 roku. Na Rosjan zajmujących nasze tereny ta wojna spadła jak grom z jasnego nieba. Rosyjska ludność pośpiesznie opuszczała miasto. Na końcu w pośpiechu uciekło wojsko, niszcząc elektrownię, dworzec kolejowy i część przemysłu naftowego. Przez kilka dni Borysław był ziemią niczyją. W ostatnich dniach czerwca miasto zajęli Niemcy. Wojska nie było dużo, ale za to zaroiło się od wszelkiego rodzaju policji (Schutzpolizei, Reiterzugpolizei, Kripo, Gestapo, oddziały SS). Nasze tereny nazwano Ostgalizien (Wschodnia Galicja) i zostały włączone do Generalnej Guberni.

To znaczy: policja bezpieczeństwa, policja konna, policja kryminalna, policja państwowa i oddziały SS (Sztafety Ochronne Narodowosocjalistycznej Partii Robotników – uznanej za organizację przestępczą w procesie norymberskim).

Władze niemieckie już po tygodniu zezwoliły Ukraińcom na pierwszy pogrom Żydów. Zabito około dwustu czterdziestu mężczyzn i kilka kobiet. Władze niemieckie zaczęły stosować coraz ostrzejsze restrykcje w stosunku do ludności żydowskiej. Częste rewizje, połączone z rabowaniem kosztowności, złota, srebra, kilimów i dywanów, drogich futer, obrazów, mebli. Kazano natychmiast oddać aparaty radiowe i fotograficzne, rowery, motocykle i inne pojazdy oraz konie i zwierzęta gospodarcze. Wydano zarządzenie, że Żydzi mogą się poruszać wyłącznie po jezdni a do Niemców mają zwracać się „gnädiger Herr” (szanowny panie) po uprzednim zdjęciu czapki z głowy.

Wyszedł nakaz noszenia opaski z gwiazdą Dawida, a nieco wcześniej ustalono godzinę policyjną od 20.00 do 5.00 rano. Było to bardzo niebezpieczne, bo nawet nieznaczne przekroczenie czasu groziło dużą grzywną, a nawet śmiercią. Celowali w tym procederze konni policjanci.W tym czasie utworzono też „Judenrat” (żydowską radę, rodzaj samorządu) i „Ordnungsdienst” (służbę porządkową).

Jeszcze w lipcu Niemcy przeprowadzili dwie akcje: drugi i trzeci pogrom, w których zginęło około 1500 dzieci, kobiet i starszych ludzi. Rozstrzelano ich na peryferiach miasta obok rzeźni. W tym też okresie utworzono nową jednostkę policyjną „Ukrainische Hilfspolizei” (ukraińską policję pomocniczą) – odznaczała się wyjątkową i krwawą brutalnością.

Z dwóch małych i ubogich dzielnic Borysławia zwanych Debry i Nowy Świat błyskawicznie utworzono „dzielnicę żydowską”. Ten kwartał
miasta mieścił się wśród hałd kopalń wosku ziemnego i olbrzymiego rozlewiska szlamów kopalnianych. Domy tu stojące nie miały kanalizacji, elektryczności i gazu do opału, były to zwyczajne rudery. Między dzielnicą żydowską a dzielnicami aryjskimi można było poruszać się prawie swobodnie, nie wolno było jednak wchodzić do sklepów aryjskich, ani tam gdzie był napis „für Juden Eintritt verboten” (Żydom wstęp wzbroniony).

Wyjście z dzielnicy żydowskiej było prawdziwym szczęściem, bo można było kupić lub wymienić jakąś rzecz na kawałek chleba, kilka kartofli, kawałek słoniny lub sacharynę. W cenie była melasa, odpady z produkcji cukru. Niczego nie kupowało się na wagę, tylko wszystko na sztuki lub na litry. W szczególnej cenie było zboże, pszenica lub żyto. Ziarno mieliło się na mąkę w młynku do kawy, następnie gotowało się na gęstą masę, a na talerzu polewało
melasą lub posypywano skwarkami – prawdziwa pycha.

I ta „rozkosz” nie trwała długo. Któregoś dnia nad ranem, około godziny piątej, usłyszeliśmy krzyki, płacze, wrzaski, nawoływania… Komendy i krzyki po niemiecku: „los, schnell, verflüchter Jude, du schweine Jude” (szybko, przeklęci Żydzi, żydowskie świnie)! Na wszelki wypadek weszliśmy do schowka, zrobionego zaraz po zamieszkaniu w dzielnicy. Ojciec był budowlańcem, szybko umiał znaleźć odpowiednie miejsce.

Akcja (czwarty pogrom) trwała tydzień. Byliśmy cały czas bez picia i jedzenia. Najgorzej było z piciem, ja żułem chusteczkę, a potem ją ssałem i to zastępowało wodę. A jeść się wcale nie chciało, nie było najmniejszej potrzeby. Po około siedmiu dniach zapanował absolutny spokój, na ulicy i wszędzie wokół. I to nas ośmieliło do wyjścia ze schowka. Ulicą przechodziły pojedyncze osoby, nie tak jak dawniej. W oddali – na ulicy stał szlaban i z boku buda, a przy nim kilku Niemców i ukraińskich policjantów. Nasz dom był drugi od szlabanu.

Zaraz dowiedzieliśmy się, że powstało getto. Jesteśmy teraz zamknięci, nie wolno się kontaktować ze stroną aryjską ani z aryjczykami. Z getta można było wyjść jedynie w zwartej kolumnie do pracy, a indywidualnie za specjalną przepustką. Ci, którzy pracowali po stronie aryjskiej, zaopatrywali getto, między innymi mój ojciec.

Mieszkaliśmy w dwóch pokoikach z kuchnią, która strasznie dymiła na całe mieszkanie. Okazało się, że poprzedni lokator wsypał do komina kilka wiader ziemi z gruzem. W mieszkaniu tym mieszkał również brat ojca, dentysta, z żoną i sześcioletnim synkiem i prowadził gabinet dentystyczny. Póki mogli przychodzić aryjscy pacjenci, powodziło mu się dobrze, bo płacili przeważnie w naturze, artykułami spożywczymi. To się skończyło, jak utworzono getto.

Życie w getcie stawało się gehenną. Jak nastała jesień i zima, deszcze i mrozy (około piętnasto– i dwudziestostopniowe) robiły spustoszenie. Prawie zupełny brak żywności i jakiegokolwiek opału, bo wszystko co można było spalić i można było zjeść, zostało zjedzone i spalone. Ludzie chorowali na gruźlicę i tyfus plamisty, na śmierć głodową. Na budynkach, w których chorowano na tyfus, był czerwony ostrzegający plakat „Feckenfieber”.

Patrząc na taki dom z zewnątrz wydawało się, że i dom jest też chory: ciemne okna, zamknięte drzwi, cisza wokoło i straszna pustka. Taki dom zionął śmiercią. Kilka razy dziennie krążyły po naszej ulicy wozy ręczne, ciągnięte przez grabarzy. Wiozły trupy, czasami całe martwe rodziny. A najstraszniejsze były żebrzące dzieci, na skraju życia. Wołały cichutko po żydowsku: „frau gibts epys esen, ich bejtach” (pani, daj coś do jedzenia, błagam). Tego wołania nie zapomnę aż do śmierci.

Choroby, głód, śmierć były na porządku dziennym, do tego doszły łapanki z ulic i domów, „akcje” i wywózki po kilkaset osób. Złapanych Żydów zbierano w dawnym kinie, aż zgromadzono odpowiednią ilość, wtedy wywożono całą grupę na zagładę do Bełżca lub do lasów Branickich. Moja rodzina też stawała się coraz mniejsza. Zamordowana została prawie cała rodzina mojej mamy i duża część rodziny ojca.

Zaraz po wkroczeniu Niemców ojciec został wezwany do pracy w tartaku, który przed wojną był jego własnością. Tartak został upaństwowiony i pracował na trzy zmiany. Dużo drzewa wysyłano do Niemiec. Dyrektorem tartaku był niejaki Felzmann, Niemiec z Gdańska, a mój ojciec jako majster de facto kierował całą produkcją. Żydzi nie byli opłacani, lecz wynagradzani w naturze: chleb, oliwa, kasza i itp.

Ojciec tak prowadził tartak, że część dochodów szła do kieszeni dyrektora. Dyrektor dawał ojcu dużą swobodę, także w doborze pracowników, to też ojciec zatrudnił wielu Żydów, również i mnie. To dla mnie było prawdziwym dobrodziejstwem, bo nie musiałem
siedzieć w getcie i czekać na śmierć. Do getta, gdzie stale polowano na dzieci, kobiety i starszych ludzi, nie wracałem na noc, spałem na posłaniu zrobionym z trocin i wiórów wsypanych do dużej skrzyni. Na to moje pozostawanie na noc w tartaku dał zezwolenie sam dyrektor. Ojciec odwdzięczał się dyrektorowi drogimi obrazami ze swojej kolekcji, które przechowywał u zaprzyjaźnionej ukraińskiej rodziny.

To szczęście trwało ponad rok. Felmanna odwołano z tartaku i wcielono do wojska. Mówiono, że zatrudniał za dużo Żydów, bo ciągle o żydowskich pracowników upominało się gestapo, a Felzmann im odpowiadał, że są to niezbędni fachowcy.

Następny dyrektor był prawdziwym Bawarczykiem, też bardzo potrzebował pomocy mego ojca. Oddał część żydowskich pracowników na gestapo i miał spokojne sumienie. Hulał cały dzień z dubeltówką i pejczem, polował na robotników palących papierosy i okładał ich pejczem lub strzelał do wron i gawronów, bo ptaki te zanieczyszczały deski i belki. Ja i starszy Żyd pracowaliśmy przy oczyszczaniu i porządkowaniu placu gotowych wyrobów i musieliśmy usuwać te ptaki, a mój współtowarzysz miał wątpliwości, czy dobrze robimy grzebiąc te ptaki, zamiast je ugotować i zjeść.

Dyrektor ten szybko odszedł, a jego następcą został zawodowy oficer w stopniu Haupt- manna (kapitana). Był inwalidą, nie miał ręki do łokcia. Ja na wszelki wypadek opuściłem tartak i znalazłem się w getcie i coraz częściej siedziałem w schowku z mamą. Gdy tylko ktoś pukał do drzwi, chowaliśmy się natychmiast. W końcu szwagier ojca, dentysta, pracujący wyłącznie dla Niemców, zaproponował, żeby ukryć się u niego w piwnicy. To było dość bezpieczne miejsce, bo przebywali tam stale niemieccy pacjenci.

Któregoś dnia nad ranem rozpoczęła się straszliwa akcja, po której getto opustoszało. Wujek musiał coś o niej wcześniej wiedzieć. Schowani byliśmy w małej, ślepej, ciemnej piwniczce z zasypanym okienkiem. Było nas tam razem trzynaście osób. Zapalona świeca po chwili gasła, bo w powietrzu było za dużo dwutlenku węgla. Kilka osób dostało ataku szału.

Powrót po tej akcji do domu zapamiętałem na całe życie. Musieliśmy przejść wzdłuż całego getta; była późna jesień, ciemno, mocny wiatr; nie napotkaliśmy żywego człowieka, a dookoła słychać było trzask pootwieranych drzwi i okien, a także wylatujące z nich tłukące się szyby. Ta pustka i łoskot zionęły prawdziwą otchłanią.

Tą akcją nie tylko my byliśmy zmęczeni, ale chyba także i Niemcy, bo w getcie zapanował jakiś krótki, bo krótki, ale spokój. Był to jednak spokój przed ostateczną burzą. Skoszarowano mężczyzn, pracujących w przemyśle naftowym, drzewnym i tak zwanych innych fachowców. Ojciec mój również został skoszarowany i to coś nazwane zostało „Arbeitslager für Juden” (Obóz pracy dla Żydów).

Do getta ojciec przychodził raz lub dwa razy w tygodniu. Przynosił kilka porcji zaoszczędzonego chleba, trochę ziemniaków, margaryny lub oliwy z lnu. Bardzo się wtedy cieszyłem, w domu była prawdziwa radość. Innych radosnych momentów nie pamiętam, nie pamiętam, czy choć raz świeciło słońce – chyba nigdy!

Jakoś w tym czasie właśnie wyszedłem z mamą na ulicę, niedaleko domu i po chwili ludzie zaczęli biec i uciekać wołając: łapią, Niemcy łapią… Pobiegliśmy na nasze podwórko i do drzwi wejściowych, ale te były zamknięte od wewnątrz, co nigdy przedtem się nie zdarzało. Kto je zamknął i po co? Na szczęście w pęku kluczy mieszkaniowych był również klucz od komórki na opał. Otworzyłem czym prędzej drzwi od komórki i wepchnąłem do niej mamę, zamykając za nią drzwi na kłódkę i uciekłem na tył posesji, a dalej znanymi sobie zakamarkami. Znalazłem się na skraju dzielnicy aryjskiej.

I tu jakby spod ziemi wyrósł przede mną – jak olbrzymi pomnik – Reitterzugspolizei (konny policjant). Popychał mnie końskimi przednimi nogami w stronę getta. Ja byłem tak wystraszony, że na krzyki policjanta, krzyczałem też: ja nie Jude, ja nie Jude! I tu przyszli mi z pomocą chłopcy ukraińscy, którzy w pobliżu paśli krowy, wołając po ukraińsku „on ni Jude, on ni Jude, chody do nas”. Po tym nawoływaniu Niemiec powoli się oddalił. Tych chłopców zesłał chyba sam Pan Bóg!

Po chwili bez przeszkód pobiegłem do ojca do tartaku. A co się stało z mamą? Wieczorem, następnego dnia, gdy się uspokoiło, ojciec przekradł się do getta. Zobaczył, że nasza komórka jest nienaruszona, a wszystkie inne mają wyłamane zamki i są otwarte. Wypuścił natychmiast mamę i jeszcze trzy inne osoby, które wślizgnęły się, gdy ja otworzyłem komórkę. Ja tego w napięciu w ogóle nie zauważyłem, nie pamiętałem.

Mama była cała i zdrowa. Opowiedziała ojcu, jakie miała szczęście. Niemcy systematycznie otwierali jedną komórkę po drugiej. Gdy Niemiec doszedł do naszej, z którejś poprzedniej komórki zawołano: „Franc, wo hast du die Lampe” (Franz, gdzie masz lampę?) i ten od naszej komórki odszedł. Wrócił po chwili, stuknął tylko w naszą kłódkę i zabrał się do otwierania następnej i ostatniej komórki. Czy nie jest to wszystko w ręku Boga, czy tylko szczęście?

Ja po tym incydencie z polizeiem (policjantem) zostałem u ojca w lagrze. Mama została sama w domu w getcie. Pewnego wieczoru weszli dwaj szupowcy i chcieli ją zabrać na punkt zborny. Mama prosiła, żeby ją zwolnili, że da im kosztowności schowane na zewnątrz, a najpierw przygotuje dla nich herbatę. Wyszła do kuchni, zaczęła się krzątać, otworzyła zakratowane okno i jakimś cudem prześlizgnęła się pomiędzy szczeblami krat i wyskoczyła przez okno. To był prawdziwy cud.

Szupowiec – kolokwialne od Schupo, Schutzpolizei – policja porządkowa.

Mama natychmiast uciekła na stronę aryjską, znała tajemne przejścia, aby wyjść z getta. Znalazła schronienie u naszych przedwojennych sąsiadów. Była to ukraińska rodzina, ludzie u których już w pierwszych pogromach znajdowaliśmy ratunek i na których mogliśmy zawsze liczyć.

W czerwcu 1943 roku getto zostało ostatecznie zlikwidowane. Teraz Niemcy stale penetrowali lagier, szukali i wyłapywali ukrywające się rodziny oficjalnie pracujących Żydów. Ojciec przeprowadził mnie po kryjomu do schowka mamy. Schowek znajdował się za stertą siana na strychu stajni. Był i drugi schowek w tej stajni, w korytarzyku, gdzie stała sieczkarnia. Tam była mała piwniczka na buraki. Wchodziło się do niej po uniesieniu klapy w podłodze. Do tej piwniczki musiał nas ktoś wpuścić i zamknąć klapę za nami.

Piwniczka była tak płytka i mała, że aby wejść do niej, trzeba było wpełznąć na brzuchu lub na plecach i w tej pozycji pozostać przez cały czas pobytu, aż do piątej rano (od piątej do piątej), bo o tej porze przychodziła nasza gospodyni doić krowę. Wypuszczała nas wtedy z piwnicy, dawała coś do jedzenia, mogliśmy umyć twarz i ręce i z powrotem hajda do piwniczki, raz na brzuchu, raz na plecach.

W piwniczce byliśmy w zimie, bo było cieplej, a w lecie na strychu. Dach stajni był kryty blachą i w słoneczne dni temperatura była bardzo wysoka, jak na Saharze. W takie dni moczyliśmy prześcieradło w wiadrze wody i po wykręceniu owijaliśmy się nim. Pobyt na strychu był o wiele lepszy. Obserwowałem ptaszki, które przylatywały na strych i przy najmniejszym ruchu odlatywały. Ja chciałem być ptaszkiem i marzyłem, że też bym latał sobie po dworze.

Miałem też inną zabawę. Obserwowałem pająki, jak robią pajęczynę, jak łapią muchy, jak je wysysają i wyrzucają suche wydmuszki much. Ja też łapałem muchy i wrzucałem na pajęczynę, pająki interesowały się tymi muchami i konsumowały je. Lecz czasami mucha się odbijała od pajęczyny i uciekała. Ja im uniemożliwiałem ucieczkę wyrywając skrzydełka, a czasami i nóżki. Następnie podglądałem narodziny myszek i ich dzieciństwo.

Tak nam zleciało ponad siedem miesięcy. W tym czasie ojciec kilka razy nas odwiedził. Na skutek złapania Żydów niedaleko od naszego schowka „nasi Ukraińcy” przenieśli nas do stogu siana na polu. To zapewniało im bezpieczeństwo, bo przecież bez ich wiedzy mogliśmy sami szukać tam schronienia.

Gdy w lagrze było względnie spokojnie, ojciec zabrał mnie do lagru na „odpoczynek”. Najgorsze było kręcenie się bez pracy w lagrze, a na dodatek, jeżeli to było dziecko, jego życie stawało się zagrożone. Na terenie lagru był zakład produkcyjny wyrobu łopat. Kierownikiem tego zakładu był kolega ojca i on dał mi pracę przy ostrzeniu łopat. Spałem na górnej pryczy razem z ojcem.

W lagrze była łaźnia i odwszalnia, z czego namiętnie korzystałem. Panowała plaga pluskiew i wszy. Mój ojciec opracował metodę pozbycia się części wszy, wkładając pod koszulę na kark świeżo wypraną chusteczkę do nosa. Po około dwudziestu minutach chusteczka była pełna wszy, teraz należało ja wyjąć i wytrzepać, najlepiej nad płomieniem. Ja też miałem własną metodę usuwania pluskiew z pryczy. Przy wszystkich złączach pryczy trzymałem palącą się świecę i przypalone pluskwy leciały jak woda z kranu. Raz przed spaniem przyłapała mnie na tej robocie cała świta gestapowców, robiących nocny obchód; nie zauważyłem, kiedy weszli. Ojciec zamarł z przerażenia, oni się chwilę przyglądali, a następnie powiedzieli: dobrze robisz, rób tak dalej (du machst gut, mach weiter). Po pracy wydawano zupę z brukwi i kapusty i 1/8 część z dwukilogramowego chleba, to jest dokładnie 250 g.

Nastała jesień, w warsztacie zjawiło się kilku ukraińskich żandarmów i między innymi chłopakami wybrali mnie.Po około godzinie oczekiwania, gdy różne myśli przychodziły mi do głowy, okazało się że jesteśmy przydzieleni do pracy przy kopcowaniu ziemniaków. Były już wykopane doły, około dwudziestu metrów długie, trzy metry szerokie i około jednego metra głębokie, a myśmy słomą wyścielali dno rowów i ich ściany boczne. W miarę napełniania kartoflami rowu, przykrywano je słomą i zasypywano uprzednio wykopaną ziemię.

Nie było końca tej roboty, wciąż przyjeżdżały konne furmanki. Praca trwała do zapadnięcia ciemności i tak przez kilka tygodni, W międzyczasie zaczęliśmy „podbierać” kartofle do spodni, na dole zawiązanych sznurkiem. Wpuszczaliśmy je przez przedziurawione kieszenie. Do jednej i drugiej nogawki wchodziło po osiem, dziesięć kartofli.

Po pracy ukraiński Wachman (strażnik) rozkazał nam biec na wartownię i to było prawie niewykonalne. Musieliśmy spuścić spodnie, wybrać kartofle i ze spuszczonymi spodniami przejść do wartowni, gdzie leżąc na ławie dostaliśmy po dwadzieścia pięć pejczów, jeden po drugim. Ja nie krzyczałem, to dostałem chyba mniej, kolega darł się w niebogłosy, to oberwał znacznie więcej. Jego krzyk wyraźnie sprawiał przyjemność wachmanom.

Ziemniaki miały dla nas, zarówno w getcie, jak i w lagrze olbrzymią wartość. W getcie mama gotowała tylko dla mnie jednego ziemniaka lub piekła go na blacie kuchennym pod garnkiem. W lagrze z utartych kartofli pieczono w dużych foremkach gruby na piętnaście – dwadzieścia milimetrów placek, zwany „gerybenyk”, zastępował nam chleb.

Lagier mieścił się w dawnych koszarach wojskowych i przebywało w nim około czterystu osób. Większość ludzi pracowała poza lagrem, wychodzili z lagru o piątej rano a wracali około siedemnastej. Wszystkie domy i pomieszczenia oraz stajnie były zajęte. Myśmy mieszkali w olbrzymiej końskiej stajni, gdzie stało około czterdziestu podwójnych pryczy i olbrzymia kuchnia z wielkim blatem, opalana drzewem. Wieczorem była w ciągłym użyciu: służyła do gotowania, do pieczenia, do suszenia bielizny, garderoby, obuwia itp. Przy kuchni był stale tłok.

Ja też w lagrze zarabiałem. Robiłem opaski z gwiazdą Dawida. Ojciec przynosił mi brystol kreślarski i kalkę maszynową; kuzyn mamy, który był lekarzem rentgenologiem, dawał mi zużyte klisze; od szewców pracujących w lagrze dostawałem kapsle z dziurką i sznurówki. Wycinałem według szablonu gwiazdę Dawida z brystolu, pod nią podkładałem niebieską kalkę i elastyczny kartonik lub brystol, na wierzch bezbarwną płytkę celuloidową, obmytą z emulsji wodą, to wszystko spinałem dwoma kapslami i opaska gotowa. Sprzedawałem, chodząc wieczorami po wszystkich możliwych pomieszczeniach. Zarobek przeznaczałem na kupno słodkiej bułeczki lub szklanki ciepłego mleka, które wypijałem od razu.

Minęły trzy tygodnie, a może trochę dłużej. Teraz poczułem się doroślejszy, ale dużo nie urosłem, bo wszystkie rzeczy, koszula, ubranko i płaszczyk były ciągle dobre. Jedynie sweterek się nieco skurczył, bo przypalił się w odwszalni. Tylko z butami miałem kłopot, bo już pierwszego dnia po wprowadzeniu się do dzielnicy żydowskiej zostaliśmy w nocy obrabowani. I ja wtedy straciłem moje jedyne buty, które były kupione, jak to się mówiło, na wyrost.

Pracując w tartaku dostałem przydział na drewniaki (Holzschue). Były one niestety o wiele za duże, ale stolarze wypchali mi je wiórami, które przykryto gazetami i dopiero teraz nieco odżyłem. Buty te miały dwie zalety, było mi w nich bardzo ciepło i spełniały jeszcze jedną bardzo ważną rolę: byłem wyższy. Nosiłem je jeszcze parę tygodni po wyzwoleniu.

Latem 43 roku ojciec podsłuchał rozmowę dyrektora tartaku (kapitana Wehrmachtu) z gestapo. Dyrektor tartaku mówił, że jest skłonny oddać gestapo wszystkich pracujących u niego Żydów. Ojciec, wiele nie myśląc, wybiegł z biura i z tartaku tylną furtką. Schował się u swego szwagra dentysty. Około tygodnia pozostawał w ukryciu, śledząc, czy nie jest poszukiwany. Wujek zorganizował mu pracę w Karpaten Erdöl Gesellschaft (Karpackie Towarzystwo Naftowe), którego dyrektorem był Berthold Beitz, który bardzo pomagał żydowskim pracownikom. Od sierpnia 1943 roku ojciec znowu pracował.

Późną jesienią pojawiła się w lagrze moja mama. Była bardzo zmęczona schowkiem w stajni i po kilkudniowym odpoczynku, odwszawieniu i paru kąpielach w łaźni stanęła znowu na nogi. Rozpoczęła pracę w lagrowej kuchni. Byliśmy znowu razem, prawdziwe szczęście. W tym okresie nie było już prawie żadnej nieokaleczonej rodziny. W lagrze dzieci i kobiety były prawie niewidoczne.

Z początkiem roku 1944 w lagrze zaczęły się pojawiać częste wizytacje gestapo i SS- manów. Blady strach padł na mieszkańców. Teraz nawet drobne przewinienia karane były chłostą, niekiedy publiczną, wstrzymaniem racji żywnościowej itp. W lagrze było coraz niebezpieczniej, zaczęto systematycznie likwidować pracowników. Nie wracali po pracy do lagru, przepadali bez śladu.

Ojciec sprzedał ostatnią drogocenną rzecz, jaka nam została, mianowicie kilkukaratowy brylantowy pierścionek mamy, za około stu czterdziestu tysięcy złotych emisyjnych. To była na owe czasy pokaźna suma.

W marcu 1944 roku uciekliśmy z lagru wychodząc z kolumną Żydów prowadzonych do pracy po stronie aryjskiej. Późno w nocy weszliśmy do domu rodziny ukraińskiej, która zgodziła się udzielić nam schronienia za pieniądze. Po kilkudniowym pobycie w mieszkaniu ojciec zrobił w szopie ślepą ścianę, przy której ustawił od podłogi do sufitu klatki z królikami. Do schowka wchodziło się przez uchylną tylną ściankę zawieszoną na zawiasach w jednej z klatek stojących na podłodze.

Schowek idealny, dobrze zamaskowany, w środku było wygodnie, na podłodze leżały dwa sienniki, pościel i było jeszcze około trzech metrów wolnej przestrzeni, szerokiej około jednego metra, gdzie można było odbywać „prawdziwe” spacery. W schowku panował półmrok, ale przez kilka godzin dziennych świecono naftową lampę i mogłem się nieco uczyć. Dom ten był wyjątkowo dobrze zaopatrzony w podręczniki szkolne i książki do czytania. Najwięcej było przedwojennych wydawnictw po pięć groszy. Ojciec od czasu do czasu wychodził, niby po pieniądze, które miał od kogoś dostawać na zapłatę za schowek. Baliśmy się powiedzieć, że mamy je przy sobie, bo były przypadki obrabowania przechowywanych i wydania ich Niemcom lub w najlepszym razie wyrzucenia na ulicę.

Nasza gospodyni gdzieś w połowie lipca, w biały dzień, wbiegła do szopy i krzyknęła „utikajty nimci idut”, co znaczy uciekajcie, Niemcy idą. Myśmy bez zastanowienia wybiegli na dwór, byliśmy zupełnie oślepieni jasnością dnia i promieniami słońca. Po pięciu miesiącach siedzenia prawie w ciemnościach nic nie widzieliśmy. Po dobrej chwili ja pierwszy zobaczyłem w oddali łan zboża i w tym kierunku pociągnąłem rodziców. Tam też ukrywaliśmy się aż do nocy.

Zauważyliśmy dopiero później, że jesteśmy prawie nadzy, ja nie zdążyłem ubrać moich drewniaków. Wróciliśmy w nocy w pobliże domu, gdzie byliśmy ukryci, przez jakiś czas obserwowaliśmy dom i okolicę. Mama podeszła pod sam dom, zapukała do okna. Wyszła gospodyni trzymając w ręku worek z naszymi rzeczami. Nie było nawet mowy o dalszym pozostaniu. Za pieniądze, które otrzymała za nasze przechowanie kupiła kawał pola, dwie krowy i wyprawiła synowi wesele w domu panny młodej. Więcej pieniędzy nie potrzebowała; nie była pazerna na pieniądze; spełniła swoje marzenie. A nam ocaliła przy sposobności życie, chwała jej za to. Najważniejsze, że my żyjemy, czy to nie dziw, tak zwykle mawiał mój tata…

Jeszcze tej samej nocy prawie biegiem dotarliśmy do naszej dzielnicy Górny Potok. Tu poczuliśmy się jakoś swojsko. Siedzieliśmy w gęstych krzakach porastających głęboki jar pomiędzy dwoma wzniesieniami, jakieś trzy kilometry od najbliższych zabudowań. Mama następnej nocy poszła do naszej sąsiadki, u której byliśmy przedtem schowani. Ona nie była zdecydowana, czy ma nas przyjąć, nie powiedziała tak, ani nie. Mama wróciła tej samej nocy, przyniosła trochę jedzenia i garnuszek. Wody mieliśmy pod dostatkiem, bo na dnie jaru płynął strumyczek. Tak minęło jakieś dwa, czy trzy tygodnie. Czuliśmy się tu dobrze, śpiewały ptaszki, szumiał strumyk, było ciepło i w dzień, i w nocy.

Po jakimś czasie usłyszeliśmy w oddali jakieś dziwne grzmoty, a nocy na horyzoncie pojawiły się także dziwne błyski. Tato powiedział, że to przypomina artylerię. Chyba front się zbliża, Aż tu prawdziwe nieszczęście: górą jaru, o jakieś 250 metrów od nas, po przeciwnej stronie, przeszło trzech niemieckich żołnierzy. Na szyi Niemców wisiały karabiny, szli pod górę powolutku, patrząc pod nogi, nie rozglądając się. Myśmy siedzieli co prawda w gęstych krzakach, ale licho nie śpi…

Po niedługim czasie usłyszeliśmy, jak padł strzał, jakby na górze jaru, dokładnie nad naszymi głowami. Powtarzało się to na szczęście nieczęsto. Po południu przechodził znowu Niemiec, niosąc metalowy plecak. To powtarzało się przez dwa dni, później wszystko ucichło. Leżeliśmy ciągle cichutko, bez jedzenia i picia, prawie bez ruchu, nie wiedząc co się wokół nas dzieje i czy ci niemieccy żołnierze są jeszcze w pobliżu.

Po dwóch dniach spokoju postanowiliśmy o zmroku przekradać się w pobliże zabudowań. Stwierdziliśmy, że tu, jak zwykle, panuje spokój, trwa zaciemnienie, a od czasu do czasu ukazuje się światło w otwieranych drzwiach i wychodzi człowiek. Wreszcie mama odważyła się pójść do sąsiadki i po dobrej chwili wróciła, wołając na cały głos: chodźcie, już są Sowieci, już od dwóch dni są sowieci!

Jeszcze tego samego wieczoru wróciliśmy do naszego domu. Okazało się, że parter zamieszkują dwie rodziny lokatorów, a piętro jest wolne i puste, tylko ściany i podłogi. Znowu jesteśmy razem w naszym domu, żywi i cali. Z naszych osobistych rzeczy zrobiliśmy na podłodze posłanie, ale nikt z nas nie mógł zasnąć. Byliśmy spłoszeni radością, że przeżyliśmy najgorsze, że już jesteśmy naprawdę wolni!

Jeszcze ciągle nie mogliśmy uwierzyć, że to prawda. Za każdym razem musiałem sam siebie przekonywać, że to naprawdę jest prawda! Dopiero rano, po nieprzespanej nocy i wyjściu na podwórze zacząłem w ten cud wierzyć. Koszmar trwał trzy lata i dwa miesiące, to była dla nas cała wieczność.

Z osiemnastu tysięcy Żydów, którzy mieszkali przed wojną w Borysławiu, przeżyło około stu pięćdziesięciu osób. Z naszej najbliższej rodziny w czasie okupacji niemieckiej zginęło trzydzieści osiem osób, a z dalszą około siedemdziesięciu.

Wojska sowieckie wyzwoliły nas 17 sierpnia 1944 roku. W marcu 1946 roku wyjechaliśmy z Borysławia i dotarliśmy na Dolny Śląsk do Frydlandu. Jak mawiał mój ojciec, Mojżesz po raz drugi wyprowadził nas z domu niewoli.

Na zakończenie podaję niepełną listę zbrodniarzy niemieckich, tych którzy działali w Borysławiu, których zapamiętałem na całe życie, niech będą potępieni i przeklęci po wszystkie czasy.

Niemcy: Hildebrand z Gestapo Mitas, Gulden, Pell z Schutzpolizei

Ukrainiec Perec z Ukrainische Hilfspolizei.

Fotografie i pamiątki
do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu