Michał Głowiński (Adam Pruszkowski), urodzony w 1934 r.
Wiedziałem, że jestem skazany na śmierć
Filmowe wspomnienie Michała Głowińskiego jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.
TURKOWICE
Przyjechałem do Turkowic późno, w lutym 1944 r., w czasie wielkiego postu. Piszę „w czasie wielkiego postu”, bo tam główną miarę czasu stanowił kalendarz kościelny.
Nie był to mój pierwszy pobyt u zakonnic, wcześniej byłem krótko u Felicjanek w Otwocku, a potem – jeszcze krócej – w Czersku. W przytułku na Boduena (w Warszawie), gdzie umieszczono mnie na kilka dni, zjawiła się siostra Hermana, która zabrała grupę złożoną z około piętnaściorga dzieci do Turkowic. Jechaliśmy długo, siedzieliśmy na drewnianych ławkach, stłoczeni, zmarznięci, przytuleni do siebie. Przesiadka była w Hrubieszowie, z którym łączyła Turkowice kolejka wąskotorowa.
Trudno mi było wejść w ten świat. Byłem jedynakiem, który do momentu opuszczenia getta nie rozstawał się z rodzicami. Wyszliśmy, o ile się nie mylę, 2 stycznia 1943 r. Przez pierwszych kilkanaście dni byłem razem z ojcem i matką, potem już tylko z matką; ukrywaliśmy się na wsi do początku grudnia tego roku. Moja epopeja zakładowo-zakonna zaczęła się na początku 1944 r., ale dopiero w Turkowicach wszedłem w piekło dziecięcej gromady.
Byłem do tego nie przystosowany. I bardzo się bałem
– wszystkich i wszystkiego. Chociaż źle to powiedziane: nie bałem się zakonnic, wiedziałem, że one mnie ratują i niczego złego od nich mnie zaznam. Bałem się przede wszystkim kolegów. Że mnie wydadzą. Wiedziałem, że jestem inny, że jestem Żydem, a więc kimś skazanym na śmierć. Tego nauczyłem się bardzo szybko.
Wiedziałem, że niczego nie wolno o sobie opowiadać, tak jak wiedziałem, że nie wolno mi przy nikim się rozbierać, tak by nikt tego nie zobaczył. I ten strach nie opuszczał mnie w Turkowicach ani na moment. Paraliżowany obawami i nieśmiałością, z nikim się nie przyjaźniłem. I od razu ujawniłem swą obcość.
Ważnym elementem naszego życia były wspólne modlitwy i pobożne śpiewy – nie tylko w kaplicy (drewniany kościółek, który stał obok zabudowań zakładu, miał w latach wojny bogatą historię, w owym czasie był zamknięty), ale także w sali, w której przebywaliśmy. Modlitwy przed każdym jedzeniem, długie modlitwy i śpiewy rano i, wieczorem, dostosowane do kalendarza liturgicznego.
Nie znałem tekstów. Wszyscy znali (także ci żydowscy chłopcy, wcale liczni, którzy przebywali w zakładzie dłużej),ja – nie. Mamrotałem coś pod nosem, tak by wyglądało, że powtarzam te modlitwy i pieśni jak wszyscy, udawałem. Mam skazę pamięci: dość operatywna w różnych dziedzinach, nie daje sobie rady z tekstami, nie umiałem tak nad nimi zapanować, by je bez zająknienia wypowiadać. To moje udawanie nie uszło uwagi, zostało zauważone. I nie budziło wątpliwości. Kto nie zna nabożnych pieśni? Oczywiście Żyd. Koledzy domyślali się już, kim jestem.
Tymczasem chciałbym powiedzieć, że udawanie w czasie modlitw ograniczało się wyłącznie do tekstów, nie obejmowało strefy przeżyć.Te były autentyczne. Jeśli bowiem kiedykolwiek byłem człowiekiem religijnym, to właśnie tam i wtedy. Wejście w Turkowice było dla mnie równoznaczne z wejściem w rzeczywistość wiary i chrześcijańskich wyobrażeń.
Przedtem był to dla mnie świat nieznany; po ucieczce z getta nauczyłem się kilku modlitw: Ojcze Nasz, Zdrowaś Maria, Wierzę w Boga, abym w razie wpadki mógł je wyrecytować na dowód, że jestem prawdziwym katolikiem. Wiedziałem, że uczę się tych nie zajmujących mnie tekstów tylko w tym celu. Oczywiście i u Felicjanek i w Czersku uczestniczyłem w modlitwach, ale nie wywarło to na mnie większego wpływu.
Mój świat zmienił się w Turko wicach. Popadłem nagle w religijną gorliwość. Nie znałem wprawdzie modlitw i pieśni, ale modliłem się gorąco i szczerze. Na prawdę wierzyłem. Lubiłem przebywać w kaplicy, kiedy tylko było to możliwe (w ciągu dnia była na ogół zamknięta, w pewnych godzinach wstęp miały tylko siostry). Chłonąłem religijne nauki, których nam udzielano, a najbardziej to, co mówił ksiądz. Młody Stanisław Bajko, jezuita, cieszył się w Turkowicach wielkim autorytetem, siostry otaczały go niemal kultem.
Różne były motywy mojej ówczesnej wiary. Przede wszystkim dawała mi ona poczucie choćby skromnego bezpieczeństwa. W dwojakim sensie. W wymiarze czysto ziemskim: bezrefleksyjnie czułem, że upodobniając się do innych, a nawet przewyższając ich w gorliwości, jestem bezpieczniejszy. Wiedziałem od początku przebywania po „aryjskiej stronie”, że nie mogę niczym się wyróżniać, że – przeciwnie – moim obowiązkiem jest upodabnianie się. Religijność była więc sprawa mimikry.
Niewykluczone też, że przez pobożność chciałem się wkupić w łaski sióstr, choć nie zdawałem sobie z tego sprawy i nawet zdawać nie mogłem. Nie znalazłem wspólnego języka z kolegami, którzy mnie nie lubili, z nikim się nie zaprzyjaźniłem, byłem bardzo samotny, w siostrach widziałem opiekunki, wiedziałem, że będą mnie bronić przed innymi.
Ale wiara dawała mi niewątpliwie poczucie bezpieczeństwa i w innym sensie. Wierzyłem, że Bóg mnie nie opuści i będzie mi sprzyjał, Bóg – wielki opiekun.
Sfera religii była dla mnie światem nowym i nieznanym. Tym bardziej, że łączyła się z rytuałem, który musiał na mnie robić duże wrażenie. W skromnych warunkach turkowickich nie był to rytuał szczególnie pyszny, jego oprawa materialna z pewnością ograniczała się do niezbędnego minimum, jednakże na tle nędznej codzienności był akcentem niezwykłym, wnosił element barwności i poezji.
Moja pasja do słuchania muzyki jeszcze się wtedy nie ujawniła, nie miała zresztą warunków, by się ujawnić, lubiłem jednak, gdy jedna z sióstr grała w kaplicy na fisharmonii i śpiewał chór. Kaplica, jedyne miejsce w zakładzie zawsze czyste i uporządkowane, była również w pewien sposób miejscem teatralnym. Zwłaszcza wielkie wrażenie zrobiły na mnie obrzędy Wielkiego Tygodnia i Wielkiejnocy. W czasie postu co piątek uczestniczyliśmy w Gorzkich Żalach. Moim ówczesnym nastrojom i doświadczeniom odpowiadały dużo bardziej rozpamiętywania męki niż radość zmartwychwstania.
Oczywiście, wszyscy wychowankowie Turkowic byli pobożni, inaczej
być nie mogło, ku temu zmierzał cały system edukacyjny. Były jednak różne stopnie religijności: od zapamiętałej dewocji do umiarkowania. Uchylenie się od udziału w niedzielnej mszy było czymś wręcz niewyobrażalnym – i w czasie mojego pobytu zdarzyło się tylko raz. W upalną czerwcową niedzielę dwóch chłopaków na mszę nie poszło, uciekło do lasu po drugiej stronie Huczwy.
Po tym wydarzeniu zakład zatrząsł się w posadach. Siostry perswadowały i groziły – tym między innymi, że ci, którzy na nabożeństwo niedzielne nie chodzą, zostaną komunistami. Argument ten niezbyt jednak przemawiał do moich kolegów, słowa tego nie znali, kojarzyło się im z komunią świętą.
Ja na mszę chodziłem nie tylko w niedzielę, każdego niemal dnia. Moja pobożność była namiętna i nieposzlakowana, gdyby nie jeden szkopuł: nie byłem ochrzczony. Musiałem o tym fakcie wiedzieć, ale o nim nie myślałem – i myśleć nie chciałem. Z wielu względów: przyznanie się znaczyłoby autodemaskację, a w konsekwencji – najwyższe niebezpieczeństwo.
Nie zastanawiałem się nad tym, postępowałem jednak w ten sposób, jakby same praktyki wprowadzały mnie w religijną wspólnotę. Siostry o tym również wiedziały, pozwalały wszakże na to, co mogły uważać za świętokradztwo: na pełny udział w życiu religijnym. Miałem prawo nie tylko do modlitwy, uczestniczyłem we wszystkim czynnie: spowiadałem się i przystępowałem do komunii. Miałem więc prawa prawdziwego katolika, choć zabrakło aktu podstawowego.
Do jednego tylko mnie nie dopuszczono – nie mogłem być ministrantem. Służenie do mszy stanowiło wyróżnienie najwyższe, marzył o nim każdy pobożny chłopak, marzyłem i ja także. Ministrantura to był niemal bezpośredni kontakt z Bogiem; cierpiałem z tego powodu, że nie jest mi on dany. Ministrancka komeżka byłaby dla mnie symbolem ostatecznego osadzenia w świecie, który jeszcze tak niedawno był mi nieznany.
Ochrzczony zostałem wiosną 1945 r., po przyjeździe mojej matki. Wyraziła ona na to zgodę, uważając, że jest to elementarny gest wdzięczności wobec sióstr, które uratowały mi życie.Następnego dnia po uroczystości chrztu, która odbyła się w tajemnicy, tak by nikt z kolegów jej nie zauważył, jak zwykle poszedłem na mszę. Przypadek chciał, że właśnie w ów poranek ksiądz ją celebrował w innym niż poprzednio, nowym ornacie.
Zrodziła się w mojej głowie i trwała z dużą uporczywością myśl: skoro zostałem ochrzczony, widzę świat inaczej niż przedtem, zwłaszcza zaś to, co dzieje się w kaplicy. Ornat jest ten sam co zawsze, tylko ja, dopuszczony do bożej wspólnoty, postrzegam go w nowy sposób, i dopiero teraz widzę go w jego prawdziwej postaci. Byłem przekonany, że jest to coś w rodzaju cudu.
A cuda nie były nam obce. Siostry wciąż o nich opowiadały, Bóg był nie tylko istotą najwyższą, oddaloną w niebiesiech, bezpośrednio uczestniczył w losach świata. Ingerował w nasze życie. W sali grupy trzeciej wisiał wizerunek Chrystusa z otwartym sercem, na które wskazywała jego ręka. I kiedy grupa była niegrzeczna, lub kiedy ten czy ów z chłopaków dopuścił się jakiegoś szczególnie karygodnego wykroczenia, siostra Róża kazała nam przyglądać się obrazowi i zapytywała: czy nie widzicie, że ręka Pana Jezusa puchnie? Nie stwierdzała bezpośrednio, że tak się rzeczywiście dzieje, ale naprowadzała na tę myśl. I chłopcy nad nią dyskutowali, niektórzy opuchnięcie dostrzegali. I wtedy ogarniało przerażenie: Pan Jezus obserwuje nasze niecne czyny i w ten sposób nas ostrzega, wyraża niezadowolenie.
Rozpisałem się o sprawach religijnych, bo stanowiły one główny ton turkowickiego życia, nie były jednak, oczywiście, tonem jedynym. Wejście w świat katolicyzmu, tak nagłe i intensywne, zmieniło mnie zasadniczo, wiara stała się oparciem. Poza tym byłem apatyczny i ogłupiały. Ze strachu i życia w grupie stępiała moja inteligencja, choć jako małe dziecko byłem podobno rozgarnięty.
Pod pewnymi względami górowałem nad większością kolegów, miałem bogatsze słownictwo. Interesowałem się wówczas geografią; użyłem wyrazu „archipelag”, chłopakom nieznanego. Któryś powiedział: on mówi po żydowsku. Zacząłem unikać obcych słów, tak że je zapomniałem. Nic w owym czasie nie czytałem, nie mogłem, książki mnie nie interesowały. W Turkowicach książek było mało, ale jakieś jednak były; niewielka biblioteczka znajdowała się w pokoju księdza, można było z niej korzystać. Składały się na nią głównie publikacje nabożne, była jednak także Trylogia.
Jak spędzałem czas? Poza praktykami religijnymi i dość przypadkową,
nie systematyczną nauką właściwie na niczym. Byłem tak apatyczny i zastraszony, że nie przejawiałem żadnych zainteresowań, siedziałem w naszej sali na twardej ławie całkiem bezmyślnie. To była wegetacja.
Inni chłopcy, zwłaszcza latem, biegali po okolicy, wyprawiali się do niedalekiego lasu, by zdobyć coś do jedzenia, a gdy było ciepło, kąpali się w Huczwie, ja zaś bałem się oddalić od zakładu (tak się nasz sierociniec zwykle nazywało, chłopcy określali go też słowem „monastyr”). Bałem się, że coś mi się stanie, że mnie pobiją, a nawet, że ktoś mnie zabije, że zabłądzę i zginę.
Jak już wspomniałem, z nikim się nie zaprzyjaźniłem, byłem w pełni
– sam. Najchętniej zaszyłbym się w mysią norę, co oczywiście nie było ani na moment możliwe, gdy było się w tak dużej grupie.
Utrwaliły mi się w pamięci sylwetki przynajmniej niektórych chłopców. Wspomnę tylko o trzech braciach Zielińskich, takich cwaniaczkach z Warszawy rodem. To oni, zwłaszcza najstarszy z nich, napędzili mi największego w Turkowicach stracha. Powiedzieli, że wiedzą, iż jestem Żydem, wydadzą mnie więc Niemcom. Nie wiedziałem, co z sobą robić, myślałem nawet o ucieczce, ale byłem świadom, że równałaby się ona niechybnej zatracie. Poskarżyłem się siostrze Róży, ona zaś mnie uspokoiła i powiedziała, bym się tym nie przejmował, a Zielińskich – zdaje się – wezwała i udzieliła im ostrej reprymendy. Ich groźby o tyle stawały się już bezprzedmiotowe, że był to lipiec 1944 r., a więc ostatnie dni pobytu Niemców na tych terenach; już za kilka dni słychać było pierwsze odgłosy frontu.
Kilka słów o tym, co też do zrelacjonowania trudne – o nędzy, w jakiej żyliśmy. W Turkowicach panował głód. Głodni byliśmy stale, nie było niczego do jedzenia. O istnieniu mięsa, mleka, owoców (poza owocami leśnymi, zbieranymi przez chłopców na własną rękę; jesienią dużo było zwłaszcza orzechów laskowych) po prostu zapomnieliśmy. Obiady składały się z talerza zupy, gotowanej w wielkich kotłach, często chyba nawet bez minimalnej porcji tłuszczu.
Przed roznoszeniem zupy do sal wyławiano z niej prusaki. Kuchnia była zaprusaczona wręcz nieprawdopodobnie, na ścianach roiły się ich setki. Tak się do nich wszyscy przyzwyczaili, że już nie brało się ich pod uwagę, nie budziły obrzydzenia. Poczucie wstrętu ujawniało się wtedy dopiero, gdy w zupie znajdowano mysz, ale i do tego w końcu przywykliśmy, przechodząc nad takimi nieprzewidzianymi dodatkami do porządku.
Nie było żadnych środków dezynfekcyjnych, które pozwalałyby się pozbyć tych obrzydliwych insektów. W salach sypialnych prześladowały nas pchły. Pamiętam, że któregoś wieczora znalazło się ich kilkadziesiąt na moich nogach.
Chleb (z reguły suchy) stanowił przedmiot najwyższych pożądań i pragnień; chłopcy nazywali go „dycą” (nie wiem, skąd wzięło się to słowo). Wypiekano go w Turkowicach i ściśle racjonowano, zawsze było go zbyt mało. Często chłopcy kradli go sobie wzajemnie, a także niekiedy handlowali swymi głodowymi porcjami. Był to handel wymienny, pieniędzy w Turkowicach nie znaliśmy, byłyby zresztą bezużyteczne, bo w okolicy nie było sklepów, ani też nikogo, u którego można by było cokolwiek kupić. Wymieniano chleb na tak zwane hacele, które służyły do gier.
Posiłki podawano trzy razy dziennie, każdy poprzedzony był modlitwą. Siostry jadały osobno, w reflektarzu, ale – zdaje się – to samo, co my, lub niewiele lepiej. Ksiądz zaś jadał u siebie w pokoju, zanoszono mu posiłki na tacy.
Nie wiem, w jaki sposób siostry zdobywały to, co nam dawano. W każdym razie zaopatrzenie nawet tak nędzarskie wymagało niezwykłych wysiłków, być może nawet – heroizmu. Do pewnego momentu pomagały, jak się zdaje, organizacje społeczne, ale i to się przerwało, tym bardziej, że kontakt Turkowic ze światem był utrudniony, a w pewnych okresach – chyba w ogóle ustał; nie było żadnej komunikacji, a wszelkie poruszanie się po okolicy, w której działały uzbrojone grupy ukraińskie, narażało na najwyższe niebezpieczeństwo.
Kiedyś istniało przy zakładzie gospodarstwo rolne, ale w czasie wojny podupadło. Pozostały jego skromne resztki, jakaś nędzna szkapina, może jedna krowa. Przetrwały ule z dużą liczbą pszczół; bartnictwem zajmowała się siostra Róża. Miodu nam jednak nie dawano, stanowił on główny towar wymienny, wymieniano go na mąkę i kartofle.
Za moich czasów, zwłaszcza w miesiącach przed wyjściem Niemców, wymiana ta stawała się coraz trudniejsza, gdyż w okolicy nie było niemal nikogo, wsie spalono, ci zaś, co uszli z życiem, udali się w spokojniejsze strony. Uprawy też były szczątkowe; chodziła wokół nich panna Wiktoria, chyba okoliczna chłopka, która osiadła przy zakładzie. Kultywowano przede wszystkim fasolę, zapewne ze względu na jej odżywcze właściwości. Nie pamiętam, byśmy byli używani do pracy na roli. Prawdopodobnie stan wszystkiego był taki, że nie było przy czym pracować.
Warunki higieniczne były fatalne. Przez cały pobyt w Turkowicach ani razu nie myłem zębów. W ogóle myliśmy się pobieżnie i rzadko, kąpiel urządzono nam raz tylko. Wchodziliśmy po dwóch do wanny,jedna woda musiała wystarczyć na kilkanaście osób. Wynikało to bynajmniej nie z tego, że siostry nie doceniały higieny. Nie było warunków dla jej przestrzegania. Nie było zresztą niczego, co pozwalałoby na utrzymanie czystości, przede wszystkim – mydła.
I głód i brud sprawiały, że w istocie nie było wśród nas nikogo, kto byłby zdrowy. W Turkowicach nie było lekarza, lekarza nie było w okolicy. Najbliższy znajdował się w Hrubieszowie, ale mimo że Turkowice dzieliło od tego miasta około dwudziestu kilometrów, stało się ono nieosiągalne, nie było żadnej łączności. Istniała tak zwana izolatka, prowadzona przez siostrę Leontynę, mającą – zdaje się – kwalifikacje pielęgniarskie. Był to niewielki domek, w którym umieszczano przede wszystkim chorych zakaźnie.
Nie przeprowadzano żadnych systematycznych badań, bo niby kto miał je robić. Nie było nawet najbardziej elementarnych leków (typu aspiryny).Niezbędne środki odkażające oszczędzano, by stosować je w przypadkach najbardziej ich wymagających. Wiele chorób pozostało z pewnością nierozpoznanych.
I mnie czepiały się różne dolegliwości. O zaziębieniach nawet nie mówię, bo to było powszechne. Najpierw miałem historię z nogą. Kiedy tylko robiło się cieplej, w Turkowicach chodziło się boso; butów brakowało, a i to, co nosiliśmy, w wielu wypadkach trudno było nazwać butami, skarpetek w ogóle nie było, używano onuc, czyli starych szmat, lub też kładło się buty na gołe nogi.
Nie byłem przyzwyczajony do chodzenia na bosaka. U prawej pięty zgrubiała mi skóra, tak że zaczęła odstawać od nogi. W luce między tą zrogowaciałą skórą a właściwą piętą zalęgły się jakieś insekty. Chodziłem z tym świństwem przez kilka dni, bo bałem się (czy też wstydziłem) do tego przyznać. W końcu ogarnęło mnie przerażenie i pokazałem to gniazdo robactwa siostrze Róży. W izolatce oderwano zrogowaciałą skórę, piętę zdezynfekowano – i szybko o tym zapomniałem.
Był to drobny epizod. Przez długi czas, aż do wyjazdu, dokuczało mi co innego: czyraki. Były to głębokie lejące się rany, rozsypane w różnych rejonach ciała, bardzo bolesne. Musiało to być groźne, bo skierowano mnie na kilka tygodni do izolatki. Nie pamiętam, w jaki sposób mnie leczono.
Chciałbym teraz napisać parę słów o tym, co zwykle umieszcza się na początku, a mianowicie o miejscu wydarzeń. Turkowice leżą pod Hrubieszowem, nad Huczwą, na jej lewym brzegu, ale nie w bezpośrednim pobliżu rzeki; najbliższym miasteczkiem są Tyszowce, znane z historii (Konfederacja Tyszowiecka z czasów wojen szwedzkich), wówczas całkowicie podupadłe, niemal wymarłe. Żydów, którzy przed wojną stanowili bodaj większość, wymordowali Niemcy; Polaków też nie oszczędzano na tym terenie, na którym tak bezwzględnie i okrutnie działała Ukraińska Powstańcza Armia (UPA).
O okolicznych wsiach niczego powiedzieć nie umiem, wiem tylko, że były zniszczone i wyludnione. Nie mam pewności, wydaje mi się jednak, że Ukraińcy stosowali taktykę ziemi spalonej. W pobliskich lasach była liczna partyzantka, ale też nie wiem – jaka. Zapewne – wieloraka. Zakład stał więc w przestrzeni pustej, był odcięty od świata. Kolej wąskotorowa tuż po moim przyjeździe przestała działać.
Przestrzeń zakładowa była niewielka. Większość chłopców poza nią wychodziła, a to nad Huczwę, a to do któregoś z lasów, a to wręcz do Tyszowiec, które wydawały się bardzo odległe choć dzieliło je od Turkowic nie więcej niż pięć kilometrów. Ja poza przestrzeń najbliższą nie wysuwałem nosa, czasem tylko, bardzo rzadko, szedłem nad Huczwę. Zakład traktowałem jako miejsce względnie bezpieczne i dlatego unikałem wychodzenia poza nie. Siostry zabraniały zapuszczania się na dalsze tereny, bo łączyło się to z niebezpieczeństwami. Oddziały UPA nie miały skrupułów w zabijaniu dzieci.
Pisałem do tej pory głównie o turkowickiej codzienności, teraz chciałbym trochę miejsca poświęcić wydarzeniom, z reguły dramatycznym, które poza powszedniość wykraczały. Przede wszystkim wspomnę, że za mojej bytności nie pojawili się w Turkowicach Niemcy, choć przedtem ich najścia się zdarzały, o czym wiedziałem z opowieści sióstr i kolegów. Zakład leżał na uboczu, dojazd był trudny, a tereny już wówczas dla okupantów niebezpieczne. Ponadto zbliżał się front.
W tym czasie największe niebezpieczeństwa groziły ze strony Ukraińców. I z nimi wiąże się najtragiczniejsze wydarzenie w wojennych dziejach Turkowic: zamordowanie siostry Longiny i grupy kilkunastoletnich chłopców, którzy jej towarzyszyli. O zbrodni tej pisał biskup Edmund Ilcewicz w „Tygodniku Powszechnym” (1976 nr 30). Do jego artykułu wdarło się kilka niedokładności, opowiem więc o tym strasznym wydarzeniu tak, jak utrwaliło się w mojej pamięci.
Siostra Longina udawała się do Hrubieszowa po to, by załatwić różne sprawy zakładu, w tym dokonać zakupów. Zdecydowano, że pojedzie z grupą chłopców, potrzebnych także po to, by pchać po linii wąskotorowej wózek (rodzaj drezyny). Wielu chciało jechać; siostry wybrały ośmiu – względnie zdrowych, najlepszych, najgrzeczniejszych, najbardziej odpowiedzialnych. Z tych sześciu, których nazwiska wymienia biskup Ilcewicz, zapamiętałem jednego.
Nazywał się Janusz Sadowski, chłopcy mówili o nim: rudy Jasio. I rzeczywiście, był wręcz nieprawdopodobnie rudy, włosy jego krzyczały jaskrawą czerwienią. Musiał być sympatyczny i mieć łatwość w nawiązywaniu kontaktów, bo był lubiany, odgrywał sporą rolę w życiu koleżeńskim. Tym bardziej warte to podkreślenia, bo wszyscy wiedzieli, że jest Żydem.
W Turkowicach zjawił się kilka miesięcy przede mną, nikt go jednak nie przywiózł. Przyszedł sam, mając za sobą serię koszmarnych przeżyć. Pochodził ze Lwowa, tam stracił całą rodzinę, jemu samemu udało się uniknąć rzezi, jakim sposobem – nie wiem. Włóczył się jakiś czas po wsiach, wreszcie – zapewne za czyjąś poradą – skierował się do Turkowic. Niczego nie ukrywał, powiedział, że jest Żydem – i siostry bez wahania go przyjęły. Nie uszedł jednak swojego przeznaczenia.
Siostra Longina wyruszyła wczesnym ranem. Zdawano sobie sprawę z niebezpieczeństw, na jakie jest narażona, odprawiano modły na intencję jej szczęśliwego powrotu. Nie wróciła w przewidzianym terminie. Nie wiem, po ilu dniach dotarła do Turkowic wiadomość o tym, co się stało w jednej z wsi pomiędzy Turkowicami a Hrubieszowem. Przez jakiś czas łudzono się, że to jednak nieprawda, że to niemożliwe.
Fakt ten wstrząsnął nami wszystkimi. Byliśmy przyzwyczajeni do wojennych okropności, także małe dzieci dużo o nich wiedziały, a niektóre doświadczyły na własnej skórze. Ta straszność oddziałała jednak szczególnie na naszą wyobraźnię, ofiarami padły osoby dobrze znane, które były wśród nas jeszcze przed kilkoma dniami. O zbrodni tej wie się niewiele, mało kto o niej pamięta, jakby utonęła w masie okrucieństw epoki ludobójstwa. Dotknęła bezbronnych: zakonnicę i nieletnich chłopców, z których najstarszy nie miał więcej niż piętnaście lat.
Z zagrożeniem ukraińskim wiąże się także następne dramatyczne wydarzenie, szczęśliwie nie tak straszne jak poprzednie: przygotowania do ewakuacji zakładu. Nie potrafię uplasować ich w czasie, wydaje mi się jednak, że miały one miejsce między połową maja, kiedy zamordowano siostrę Longinę, a wejściem Armii Czerwonej, to jest połową lipca. Dla dawniejszych pensjonariuszy zakładu nie było to nowiną. Nie wiem, czy wyjście w las rzeczywiście kiedyś się odbyło, wiem jednak, że wielokrotnie się do takiej ucieczki przymierzano. Zakład był permanentnie zagrożony
– głównie ze strony Ukraińców.
Powiedziały nam siostry, że musimy Turkowice opuścić i wszyscy udamy się do lasu. Szczegółów żadnych nie znam, nie wiem, czy nam konkretne powody podano, zapewne – nie. Prawdopodobnie któraś z band ukraińskich chciała nas wyrżnąć, a zabudowania zakładu – podpalić.
Trudno sobie wyobrazić, by tak duża grupa dzieci (ilu nas było, chyba 250?) mogła dłużej koczować po lesie. Siostry miały kontakty z partyzantką AK-owską, której dużo było w okolicy; być może jeden z oddziałów miał nas wziąć pod opiekę. Do zakładu przychodzili od czasu do czasu mężczyźni z lasu. Konferowała z nimi Siostra Przełożona. Kim byli ci mężczyźni i o czym mówili z naszą szefową, oczywiście nie wiedziałem (i nie wiem do dzisiaj).
O Siostrze Przełożonej dotychczas nie pisałem (jej imię zakonne było Stanisława, ale mówiło się właśnie Siostra Przełożona). Cieszyła się ona dużym autorytetem tak wśród sióstr jak i dzieci. Dzięki jej wysiłkom wszystko w Turkowicach jakoś funkcjonowało. Nie stykaliśmy się z nią na codzień, zabierała głos tylko w sprawach najważniejszych, jest jednak niewątpliwe, że to ona właśnie nadawała ton. Ona też przewodziła w przygotowaniach do ewakuacji.
Pamiętam, że wyjść mieliśmy o drugiej, dzień był zimny i pochmurny. Mieliśmy wziąć ze sobą cały nasz dobytek, pościel, przedmioty kuchenne, zapasy na najbliższe dni. Nie było oczywiście plecaków, zrobiono węzełki z prześcieradeł i z czegokolwiek się dało. Dosłownie w ostatnim momencie, kiedy byliśmy już gotowi do wymarszu, alarm został odwołany. Nie wiem, w czym się sytuacja zmieniła i w jaki sposób, od kogo siostry się o tym dowiedziały. Siostra Przełożona wydała zarządzenie: zostajemy.
I ani tego dnia, ani w dni następne nic strasznego się nie stało. Historia ta jednak dobitnie świadczy o nieustannym zagrożeniu, w jakim żyliśmy. O tym, że pójście w las może stać się koniecznością, siostry mówiły wielokrotnie. Wówczas, w czasie przygotowań do ewakuacji, z pewnością nie zdawaliśmy sobie sprawy z grozy położenia. Niektórzy chłopcy byli nawet zadowoleni, szykowali się na przeżycie wielkiej przygody, urozmaicającej smutną turkowicką codzienność.
Kolejne wielkie wydarzenie: wejście Armii Czerwonej. Nie witaliśmy Rosjan jak wybawicieli. I z tym faktem wiązały się obawy. Siostry doskonale wiedziały, co bolszewicy wyczyniali z osobami duchownymi w czasie rewolucji i potem, obawiały się więc, że na podobne ekscesy pozwolą sobie także w Polsce. Zdaje się, że szykowały się na najgorsze (na wszelki wypadek przygotowywały stroje świeckie). Nie wiedziały też, jaki los spotka zakład. Na szczęście nic złego się nie stało. Oddziały rosyjskie, nieliczne zresztą, były w Turkowicach krótko i zachowywały się wobec nas przyjaźnie.
Utrwaliło mi się w pamięci, jak żołnierze przez kilka dni
– piekielnie zmęczeni – kręcili się po Turkowicach. Robili sobie skręty z machorki i z gazet, pokazywali chłopcom karabiny.
Front ominął Turkowice. Gdy się zbliżał, dochodziły z daleka detonacje i odgłosy armatnich strzałów. Kilka dni spędziliśmy w piwnicach, nie wolno nam było wychodzić na podwórze. Potem wszystko powróciło do swego normalnego toku. W naszym życiu codziennym niewiele się zmieniło, czy też – wręcz nie zmieniło się nic.
Ale zarazem zaszła zmiana podstawowa – przestałem być skazany na śmierć przez sam fakt żydowskiego pochodzenia. Byłem wtedy ogromnie otępiały, nie wiem więc, czy od razu zdałem sobie z tego sprawę, musiałem jednak – choćby nieświadomie – o tym pomyśleć. Tereny te nadal były niespokojne, UPA działała – i wciąż była dla nas wielkim zagrożeniem. Front przeszedł, ale wojna tutaj się nie skończyła, choć była to już tylko mała wojna. Turkowice nadal pozostały odcięte od świata.
Nie zaszły zmiany przede wszystkim w naszej nędzy. Żyliśmy tak jak przedtem, nadal niczego nie było, nie zmieniło się też nic w okolicy. Żyliśmy w czasie zatrzymanym. Siostry jednak, jak mi się wydaje, niepewne były przyszłości. Modliliśmy się o to, by wszystko się dobrze ułożyło. Pamiętam nabożeństwo na intencję konferencji, na której ważyć się miały losy Polski.
Chciałbym wspomnieć o jednej szczególnie wzruszającej reakcji na wiadomości przychodzące ze świata. I nad Huczwę dotarła wieść o Powstaniu Warszawskim, o klęsce, o męczeństwie miasta. Poruszyła ona zwłaszcza chłopców pochodzących z Warszawy. Niektórzy wchodzili na drzewa i wysilali wzrok, sądząc, że ujrzą łuny nad płonącą stolicą. Objawili oni zdumiewające w tym wieku i w tych warunkach wyczucie katastrofy historycznej. Każdemu z nich zarysowywały się wizje miasta zrujnowanego, opanowanego przez śmierć. Były to wizje prawdziwie apokaliptyczne. Ale także osobiste, bo mieli jakieś wspomnienia własne z miasta, które przestaje istnieć.
Na mnie wiadomości o Powstaniu nie robiły większego wrażenia, choć Warszawę pamiętałem i musiałem wiedzieć, iż przebywają tam osoby z najbliższej rodziny. Byłem jednak tak apatyczny i stumaniały, że nic do mnie nie docierało, o przeszłości zapomniałem. Liczyły się tylko Turkowice, to, co się dzieje tu i teraz, żyłem chwilą, nie myśląc ani o minionym, ani o przyszłym. Wegetowałem. Nie myślałem także o rodzicach, choć byłem do nich tak przywiązany.
W takim stanie ducha byłem długo, także w lutym 1945 r., gdy przyjechała moja matka, by mnie z Turkowic zabrać. Matka ukrywała się pod Warszawą, pracując jako służąca u niejakiej pani B. Przybyła w południe, w mroźny dzień lutowy. Jechała około dwóch tygodni, w strasznych warunkach, okrężną drogą, różnymi sposobami, liczne odcinki drogi przebywała pieszo.
Siostry przyjęły mamę w niewielkim pokoiku na pierwszym piętrze (był to bodaj gabinet Siostry Przełożonej), dały coś ciepłego do picia i zostawiły nas sam na sam. Byłem tak ogłupiały i zaskoczony, że z początku nie wiedziałem, jak się znaleźć, co powiedzieć, zdaje się, że nawet nie umiałem się cieszyć. Pamiętam, że moją uwagę przyciągnęła wesz sunąca po berecie mamy. Wszy nie stanowiły dla mnie zaskoczenia, byłem oswojony z wszelkimi insektami. Patos spotkania po dwu latach niewidzenia, po strasznej wojnie, z której wyszliśmy żywi – i wesz załapana gdzieś w podróży.
Mama odbyła rozmowę z księdzem Bajką, w czasie której wyraziła zgodę na mój chrzest. Po naradzie z siostrami zdecydowano, że nie może mnie zabrać, bo są wielkie mrozy, a ja – chory. Turkowice opuściłem pod koniec lipca 1945 r.
Dwa uzupełnienia
1. Wspomnienia te dotyczą tylko ostatniego okresu mojej okupacyjnej historii, ale też on najpełniej utrwalił się w mojej pamięci (jeśli kogoś z czytelników interesują dramatyczne losy Turkowic, odsyłam do znakomitego artykułu Cezarego Gawrysia Turkowice – śmierć i ocalenie, opublikowanego w „Więzi” z kwietnia 1987 r.). To prawda, wiele pamiętam także z warszawskiego getta i z pierwszego okresu ukrywania się po „aryjskiej stronie”, ale nie umiałbym o tym opowiadać.
2. Starałem się pisać te wspomnienia chłodno, rzeczowo; z dystansem, unikając wielkich słów. Dlatego też niezbyt wyraźnie ujawnił się wątek, na którego podkreśleniu szczególnie mi zależało: wdzięczności dla turkowickich zakonnic (Służebniczek Najświętszej Marii Panny – Starowiejskich), które działać musiały w warunkach tak trudnych i niebezpiecznych. Brak mi odpowiednich słów, by mówić o ich poświęceniu, odwadze, oddaniu i bezinteresowności, o ich cichym bohaterstwie. O pracy, za którą jedyną rekompensatą była świadomość czynienia dobra i spełniania obowiązku, którego żąda głęboko pojmowana wiara.
Warszawa, styczeń 1993 r.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl