Aleksandra Leliwa-Kopystyńska, urodzona w 1937 r.
Nie mów nikomu!
Kim jestem?
Nie mam metryki urodzenia. Tej prawdziwej. Najbardziej wiarygodny dokument, zgodnie z którym urodziłam się w Warszawie 20 sierpnia 1937 ro- ku, to zaświadczenie z Oddziału Ginekologiczno-Położniczego Szpitala Wojskowego w Alejach Ujazdowskich.
Ten fakt własnoręcznym podpisem potwierdził kierownik oddziału oraz komendant szpitala pułkownik-lekarz Garbowski. Dokument mówi, że Irena Ś., żona starszego sierżanta Józefa Ś., urodziła córkę. Mam też Legitymację Osobistą nr 325 mojej mamy z jej zdjęciem, wydaną przez Ministerstwo Spraw Wojskowych, gdzie w rubryce „Dzieci” widnieją dwa wpisy: Stefan, data urodzenia 24.02.1930 roku, oraz Aleksandra, data urodzenia 20.08.1937 roku.
Oryginalne nagranie dźwiękowe
Link do wspomnienia wideo w TVN24
W prawdziwej metryce zapewne widniało panieńskie nazwisko mojej matki, które w czasie wojny mogło być śmiertelnym piętnem. Jednak metryka jest potrzebna, więc ostatecznie ją mam. Jest to dokument sporządzony 11 września 1943 roku.
To fałszywe Świadectwo Urodzenia było dla mnie glejtem na przeżycie. Pieczęcią opatrzył i podpisał je ksiądz Lechowicz z parafii Życzyn, powiat Puławy – Generalna Gubernia. Podane w nim imiona i nazwiska rodziców to Józef i Irena z domu Bednarska, małżonkowie Ś.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, który całkowicie uśpił moje i innych ludzi podejrzenia o prawdziwości panieńskiego nazwiska mamy, było to, że jej jedyny, pozostały po wojnie przy życiu brat Artek miał fałszywe papiery na nazwisko Kazimierz Bednarski. Długo nie mogłam zrozumieć, dlaczego Artek jest zdrobnieniem od Kazimierza. Zdrobnienie Runia, jakim nazywano moją mamę, nie wydało mi się niewłaściwe.
Przed wojną mieszkaliśmy na Żoliborzu, w lokalu nr 31 przy ul. Krajewskiego 2A. Opuściliśmy go na początku lipca 1940 roku i już nigdy do niego nie wróciliśmy. Mimo to, nawet dzisiaj, obudzona w środku nocy, wyrecytuję ten adres. Wbiła mi go w pamięć mama, która bała się, że zawierucha wojenna może nas rozdzielić.
Po latach opowiadała mi, że w czasie nalotów na Warszawę zostaliśmy zasypani w piwnicy zbombardowanego domu. Kiedy nas odkopano, byłam nieprzytomna. Jakiś mężczyzna chwycił mnie za nogi i tak długo potrząsał, aż złapałam oddech.
Nie wiem, czy była jakaś bezpośrednia przyczyna opuszczenia przez nas Warszawy, ale na pewno uniknęliśmy pójścia do getta. Urodziłam się trochę z przypadku, być może jako „produkt zastępczy”. Mój brat Stefan od wielu miesięcy był ciężko chory i leżał w tym samym szpitalu, w którym później ujrzałam światło dzienne.
Przechodził kilka operacji, między innymi trepanację czaszki. Kiedy cudownie wyleczony opuszczał szpital, lekarze powiedzieli mu, że ma dług, który powinien spłacić medycynie. I rzeczywiście, po wojnie skończył z wyróżnieniem Wojskową Akademię Medyczną w Łodzi.Odsłużył kilka lat w jednostkach wojskowych w różnych miejscach w Polsce, a potem pracował w szpitalu wojskowym w Warszawie. Po opuszczeniu szpitala pracował w spółdzielni lekarskiej.
Po jakimś czasie okazało się, że ma nowotwór mózgu. Od chwili wykrycia guza do operacji minął miesiąc. Zaledwie dziewięć miesięcy po śmierci naszej mamy, parę dni po operacji, 4 października 1991 roku mój brat, a zarazem opiekun i najlepszy przyjaciel, zmarł. Matka miała szczęście, że tego nie dożyła.
Czasami zastanawiam się, jak to możliwe, że ominęły nas wydarzenia 1968 roku. Stefan był oficerem, mama pracowała w Urzędzie Rady Ministrów i była rok przed emeryturą (w swoich fałszywych papierach podała, że urodziła się w 1909 roku). Paradoksalnie nasz spokój w tym okresie mógł być właśnie jej zasługą. Należała do PZPR, a wcześniej do PPS. Była działaczką Ligi Kobiet.
Ja pracowałam na uniwersytecie i byłam pochłonięta swoimi sprawami. Mój syn miał 3 lata, zdawałam egzaminy doktorskie, borykałam się z kłopotami finansowymi, a do tego mąż zamiast być moją ostoją, był przyczyną niezliczonych przykrości.
Stefan wraz z mamą pewnie wspólnie przeżywali wypadki marcowe i uradzili, że nie należy mnie wtajemniczać w grożące nam niebezpieczeństwo. Mama, która żyła w wiecznym strachu, nie bez powodu bała się, że informacja o żydowskim pochodzeniu ostatecznie zburzyłaby moje małżeństwo.
Jak na ironię weszłam do rodziny, która przed wojną miała powiązania z Falangą – polską organizacją faszystowską, o zabarwieniu antysemickim. W jakiś sposób zaskarbiłam sobie ich sympatię i szacunek. Być może dlatego, że kiedyś w dyskusji z nimi „pokazałam pazury” i ostro przeciwstawiłam się ich poglądom, które zresztą po wojnie zmieniły się na znacznie mniej radykalne. Od 1980 roku jestem rozwiedziona. Zastanawiam się, jak by mnie traktowa- li, gdyby wiedzieli o moim pochodzeniu…
Kim jestem dzisiaj? W środowisku żydowskim czuję się nieswojo. Nie znam historii, tradycji, religii; jestem więc obca. Wśród przyjaciół, którzy nie wiedzą o moim pochodzeniu, też nie czuję się najlepiej. Często zastanawiam się, czy może mimo wszystko coś o mnie wiedzą. Przecież wielu osobom już o tym powiedziałam. Jednak uważam, że publiczne ogłoszenie tego faktu byłoby co najmniej głupie.
Jestem „statystyczną” katoliczką. Nie chodzę do kościoła, nie lubię kleru i z tym wcale się nie kryję. Na szczęście syn, synowa i kilkunastoletnia wnuczka również odrzucili praktyki religijne i w tej materii podzielają moje poglądy.
Rodzina mego ojca toleruje mnie, ale nie przyjaźnię się z nimi. Nasze dzieci już się nie znają.
Rodzice
Moi rodzice poznali się w Warszawie w latach dwudziestych. To była wielka miłość. Na zdjęciu, zrobionym przed ślubem, brat mamy napisał złośliwie: „Runia i jej niewolnik”. żeby się pobrać, musieli przełamać opory swoich rodzin. Mama przeszła na katolicyzm i ponadto zdegradowała się społecznie – popełniła mezalians, jak się wtedy mówiło.
Mój ojciec Józef Ś. urodził się 25 stycznia 1899 roku w Nowym Mieście w powiecie płońskim. Jego ojciec, Teodor, miał gospodarstwo rolne, z którego musiał wyżywić, jeśli dobrze pamiętam, czterech synów i dwie córki.
Na polskiej prowincji panował wtedy zwyczaj, że najstarszy syn szedł do wojska lub „na księdza”. Zgodnie z zaświadczeniem wydanym w 1934 roku, ojciec wstąpił do wojska 19 maja 1917 roku. Jego kuzyn Kazimierz Wasiak, nasz późniejszy dobroczyńca, został księdzem. Maria Wasiak, siostra Kazimierza, podobno kochała się w moim ojcu, ale za mąż wyszła za Stanisława Paca – człowieka o gołębim sercu, właściciela młyna wodnego i sporego kawałka ziemi (łąki i lasy) w Życzynie koło Dęblina, około 100 km od Warszawy.
To dzięki pomocy rodziny Paców i księdza Kazimierza Wasiaka przeżyliśmy wojnę.
Rodzeństwo ojca zostało na wsi, bądź po przeniesieniu się do Warszawy handlowało mięsem. To byli prości ludzie. Wydaje się, że mieli za złe bratu ożenek z panną z Warszawy, nauczycielką i do tego Żydówką. Wiem, że mama znosiła różne afronty, ale zawsze zabiegała o utrzymanie z nimi dobrych stosunków.
Ojciec był inteligentny, utalentowany (pięknie rysował) i miał ogromne poczucie humoru. Bardzo kochał żonę i ubóstwiał syna. Mną długo się nie nacieszył. Z żalem stwierdzam, że go nie pamiętam, podobnie jak babci, wujka Lutka i cioci Doni. Wiem od mamy i wujka Artka, że ojciec szybko podbił serca rodziców i rodzeństwa swojej żony.
Mama niechętnie opowiadała mi o swojej rodzinie. Wszystko, co wiem, to są zapamiętane strzępy rozmów. Pewnie trudno jej było omijać prawdę, którą tak bardzo chciała przede mną ukryć. Teraz, mając jedynie wyrywkowe informacje, staram się odtworzyć skrzętnie chronioną przeszłość mamy i historię rodziny. Jeśli jej nie poznam, nigdy się nie dowiem, kim naprawdę jestem.
Wojna
Ojciec był zawodowym wojskowym, więc kiedy wybuchła wojna, poszedł na front. Wkrótce został wzięty do niewoli. Miał świadomość niebezpieczeństwa grożącego żonie i dzieciom, i przy pierwszej okazji uciekł. Uciekając z rosyjskiej niewoli prawdopodobnie uniknął Katynia.
Z tego okresu mam rosyjską kartkę pocztową od wujka Lutka, napisaną 5 marca 1940 roku, zaadresowaną do mamy. Została napisana w miejscowości Brody, położonej między Lwowem, Równem i Tarnopolem. Wujek pisze, że jest niespokojny z powodu braku wiadomości. Wtedy jeszcze wszyscy żyli.
W to, co napisała do niego młodsza siostra, nie może uwierzyć i pisze: „Runiu napisz mi całą prawdę, bo lepsze to niż ten niepokój, zresztą sama rozumiesz, co to znaczy być tu i nic nie wiedzieć o swoich najbliższych, a Artek i Donka piszą tak tajemniczo, że to mnie jeszcze bardziej utwierdza w moich domysłach, po tym, co się tu o Was słyszało”. Dalej pisze: „wiem, że Józiek jest w domu…” i kończy: „piszcie na adres: Ludwik Suski, Brody-Zamek”. Była to ostatnia wiadomość od niego. Został rozstrzelany. Mama twierdziła,
że przez Niemców, ale ja w to nie wierzę. Zginął, bo był zarówno Żydem, jak i Polakiem. Warto dodać, że, jak na ironię, był też komunistą.
W żadnym z zachowanych przedwojennych dokumentów mamy nie ma pozycji „nazwisko panieńskie”. Wydana w 1935 roku przez Ministerstwo Spraw Wojskowych Legitymacja Osobista jest wystawiona Irenie Ś., żonie starszego sierżanta z 21 W.P.P. – Kompania Administracyjna.
Mam też Dowód Osobisty ojca wydany 20 listopada 1939 roku (zatem wtedy już był w domu) przez Zarząd Miejski w mieście stołecznym Warszawie. Ze zdjęcia w cywilnym ubraniu patrzy szlachetny, przystojny, czterdziestoletni mężczyzna. W miejscu „zawód” wpisano „biuralista”. To był dobry dokument dla jednej osoby.
Wtedy już się mówiło o organizacji getta. Nie mogliśmy zostać w Warszawie. Ojciec pojechał do Życzyna, do swojej kuzynki Marii Pacowej, żeby zbadać teren.
Życzyn i Wola Życka to dwie, zagubione w lesie wioski, rozdzielone rzeczką Okrzejką, odległe o 5 km od stacji kolejowej Życzyn, leżącej na trasie Warszawa – Lublin. Do najbliższej bitej drogi też było wówczas około 5 km.
Wydawało się, że tam będziemy bezpieczni. Poza Pacami nikt nas nie znał. Stanisław i Maria Pacowie mieli trzech synów: Stefusia, Andrzeja i Jurka. Stefuś był trochę młodszy od mojego brata Stefana, Andrzej, którego wtedy nazywałam Jędrusiem, urodził się w 1926 roku, a Jurek w 1925 roku.
Pacowie byli właścicielami sporego majątku ziemskiego oraz młyna wodnego, wykorzystującego spadek rzeczki Okrzejki. We wsi nie było elektryczności. Dom Paców był mały i u nich nie było dla nas miejsca. Ojciec wynajął pokój u gospodarzy w Woli Życkiej, w domu stojącym pod lasem. Przyjechaliśmy tam latem 1940 roku.
Jako dziecko byłam blondynką z niebieskimi oczami, więc nie budziłam żadnych podejrzeń. Ponadto byliśmy „rodziną” Paców, a to generalnie zapewniało nam bezpieczeństwo. Dla mnie to był okres nieustającej zabawy z miejscowymi dziećmi, które mówiły lokalną gwarą. Szybko się jej nauczyłam i ku uciesze dorosłych posługiwałam się nią jak obcym językiem. W domu mówiłam poprawnie.
Okropnie bałam się gęsi i z tym kojarzy mi się jedno z kilku wspomnień o ojcu. Kiedy rano wstałam z łóżka i w nocnej koszuli wyszłam na podwórko, te potwory mnie dopadły. Uciekałam z płaczem, a one gęgały i goniły mnie z wyciągniętymi szyjami, łapiąc za koszulę. Pamiętam, jak tatuś śmiał się z tej sceny i jak mnie potem uspokajał. Miałam wtedy cztery lata.
Ojciec kierował młynem. Niemcy nie pozwalali go używać, więc w ciągu dnia był zaplombowany. Pracował tylko nocami. Pamiętam, jak tatuś mówił, że we młynie „wystarczy pociągnąć miotłą po podłodze i sypią się złotówki”. Ogromnie byłam ciekawa, jak to wygląda. Poszłam więc do młyna i poprosiłam tatusia, by wziął miotłę i mi to pokazał. Chłopi byli przyzwyczajeni do oszukiwania właściciela, tymczasem ojciec im na to nie pozwalał.
W Życzynie był piękny, otoczony parkiem pałacyk, którego właścicielką była starsza pani – Wanda Herse. Była to bogata i bardzo tajemnicza osoba. Pochodziła z rodziny właścicieli słynnego warszawskiego domu mody „Bogusław Herse”. Domyślam się, że była lesbijką i pewnie dlatego nie była akceptowana przez miejscową „inteligencję”, czyli Paców, księdza, nauczyciela i kilkuosobową grupę uciekinierów z Poznańskiego. Wszystkich traktowała jak powietrze. Miała służbę. Ubierała się dziwacznie i z tego powodu była postrachem dzieci. Na jej widok zwiewaliśmy na oślep.
Posesja pani Herse była otoczona żywopłotem z mirabelek. W tamtych czasach na wsi nie było żadnych owoców, a te mirabelki były obiektem naszego pożądania, jeszcze zanim dojrzały. Pani Herse i jej służba przepędzali nas stamtąd, ale stale wracaliśmy pod wodzą Stefusia, który takim pędrakom jak ja ogromnie imponował. Piszę o tym, ponieważ te niedojrzałe śliweczki były podobno przyczyną jego śmierci. Stefuś dostał ataku ślepej kiszki. We wsi nie było lekarza, nie było też telefonu. Mój ojciec wskoczył na rower i pojechał na stację, by stamtąd wezwać pomoc. Karetka przyjechała po wielu godzinach. Niestety, było już za późno i Stefuś zmarł. Był 4 września 1941 roku.
Może te śliwki nie miały żadnego związku ze śmiercią Stefusia, ale nie kradliśmy ich już nigdy więcej. Wszystkie formalności związane z pogrzebem załatwiał mój ojciec. Zaplanował i dopilnował budowy dużego, rodzinnego grobu na miejscowym cmentarzu. Nie przypuszczał, że zaledwie pół roku później on sam w nim spocznie…
W okolicznych lasach było pełno partyzantów, a także różnych bandziorów. Do wsi przychodzili nocą i często we młynie zabierali chłopom mąkę. Pacom i innym bogatym gospodarzom zabierali zapasy jedzenia, jakie znaleźli w spiżarni. Za każdym razem pytali, kto i kiedy był „z wizytą” we wsi przed nimi. Nie należało im tego mówić, tym bardziej że podobno zdarzali się wśród nich niemieccy informatorzy.Umundurowani Niemcy wieś najeżdżali tylko w biały dzień. O zmroku, w obawie przed partyzantami, szybko odjeżdżali.
Zawiadowca stacji kolejowej w Życzynie współpracował z partyzantami. Kontrolował listy wysyłane ze wsi, które przechodziły przez jego ręce. Pewnego dnia zatrzymał list adresowany do gestapo z donosem na nas. Niezwłocznie powiadomił o tym mojego ojca. Jak się okazało, autorem listu był Zygmunt Pietrzak, pomocnik w młynie, który ojcu miał za złe, że nie pozwala oszukiwać chłopów ani właściciela.
Kilka dni później, w nocy z 24 na 25 lutego 1942 roku, ktoś zapukał do okna naszego mieszkania i wywołał ojca w pilnej sprawie do młyna. Po latach mama opowiadała, że przed wyjściem pożegnał się z nami, mimo że miał zaraz wrócić. Młyn zastał na chodzie, chociaż był w nim tylko ów pomocnik. Nie wiadomo, kto wszczął bójkę, ale to on wepchnął mojego ojca w młyńskie tryby.
Na procesie, który odbył się po wojnie, za zabicie mojego ojca i za kolaborację z Niemcami Pietrzak został skazany na karę śmierci, którą jednak zamieniono na dożywocie. Jego siostra zeznała, że owej nocy wpadł do domu i z obłędem w oczach powiedział: „zabiłem Ś.” Szybko zebrał kilka rzeczy i uciekł. Jak się okazało, uciekł do Niemiec.
O tym, co się stało we młynie, mama dowiedziała się dopiero rano. Bardzo rozpaczała. Zamknęła się w pokoju i na nic nie reagowała. Stefan, który dzień wcześniej skończył 12 lat, uczestniczył w zbieraniu szczątków ojca z nurtów częściowo zamarzniętej Okrzejki.
Mnie oddano do zakonnic. W Życzynie było małe zgromadzenie sióstr albertynek, które zajmowały się starcami i dziećmi pozbawionymi opieki. Wydaje mi się, że spędziłam tam kilka tygodni. Nie widywałam ani mamy, ani brata. Pamiętam, że traktowano mnie jak chorą. Nie wolno mi było wychodzić na dwór.
Nie byłam też na pogrzebie, na który z Warszawy przyjechało kilku znajomych ojca i jego rodzeństwo. Podobno bardzo źle potraktowali mamę, obwiniając ją o śmierć brata. Mimo że dobrze wiedzieli, jakie nam grozi niebezpieczeństwo, nie wyrazili chęci udzielenia nam pomocy.
W Życzynie nie mogliśmy dłużej zostać, a o powrocie do Warszawy nie mogło być mowy. Po jakimś czasie zabrał nas do siebie kolega ojca z wojska, pan Okieńczyc, który był na pogrzebie. Przed wojną wygrał fortunę na loterii państwowej i kupił niedaleko Życzyna majątek ziemski, Przyłęg. Podobno miał nieuregulowane zobowiązania finansowe wobec mojego ojca i dlatego uznał, że powinien się nami zająć.
Niewiele pamiętam z krótkiego pobytu w jego domu. Wiem, że mama i Stefan przeżyli tam istne piekło. Pan Okieńczyc miał zaawansowaną chorobę alkoholową, wpadał w delirium. Jego żoną była bardzo młoda dziewczyna, którą bił po pijanemu. Miał jej za złe, że nie dorównuje inteligencją i prezencją mojej mamie. Na suto zakrapiane alkoholem libacje zapraszał Niemców, a mamę zmuszał, by pełniła honory domu. Kiedyś poszczuł Stefana psami, ledwo mu się udało uciec. Mnie mama usuwała z drogi panu Okieńczycowi, dlatego zupełnie go nie pamiętam.
Na szczęście wieść o tym, jak jesteśmy traktowani w tej, pożal się Boże, gościnie, dotarła do Życzyna. Przysłano po nas furmankę i pod osłoną nocy po prostu uciekliśmy.
Jak mi ostatnio powiedział Andrzej Pac, po zakończeniu wojny ów Okieńczyc zniknął z okolicy, gdzie ludzie wiedzieli o jego kontaktach z Niemcami.
Musieliśmy opuścić Życzyn i wrócić do Warszawy. Tym bardziej że według relacji Andrzeja Paca, interesował się nami niejaki Grabarczyk, komendant Kriminal-Polizei w Dęblinie. Przyjechał do Paców i pytał o Żydówkę z dwojgiem dzieci, która podobno ukrywa się we wsi. Zapewniał, że ma takiego nosa, który pozwala mu wyczuć Żyda nawet z odległości 5 km.
Byłyśmy z mamą w sąsiednim pokoju, a wujek Pac zapewnił tego typa, że to nieprawda, bo w przeciwnym razie on pierwszy by się o tym dowiedział. W tej sytuacji, tak szybko jak to było możliwe, opuściliśmy Życzyn.
Mamę i mnie przygarnął ksiądz proboszcz Kazimierz Wasiak, brat Marii Pacowej. W Warszawie zamieszkałyśmy na plebanii na Grochowie, tuż obok fabryki czekolady Wedla.
Stefan nie mógł być z nami i po interwencji księdza Wasiaka wzięła go do siebie najmłodsza siostra ojca, mieszkająca na Woli. Razem z mężem prowadzili sklep mięsny. łącznikiem między nami był wujek Artek, który został po stronie aryjskiej i w miarę swobodnie poruszał się po mieście.
Pobyt w Warszawie pamiętam doskonale. Księża na plebanii bardzo mnie lubili, dawali mi słodycze. Miałam bujną wyobraźnię i świadomie ubarwiałam opowieści o swoich przygodach na wsi. Byłam zachwycona, że chcą ze mną rozmawiać i że jestem w stanie ich rozbawić.
Na plebanii mieszkał też siostrzeniec księdza Wasiaka – Jurek Pac. Zostaliśmy wielkimi przyjaciółmi. W czasie wojny szkoły były zamknięte, więc do Jurka przychodził nauczyciel. Na prośbę Jurka, w tajemnicy przed resztą domowników, często informowałam owego nauczyciela, że „Jurek jest bardzo chory i nie może mieć lekcji”. W rewanżu Jurek kupował mi ulubiony przysmak, czyli torebkę pestek słonecznika i zabierał do miejsca, gdzie za parę groszy można było popatrzeć na skaczącą małpkę w klatce.
Pewnego razu, nieświadoma tego, co widzę przez okno, obserwowałam egzekucję. Widziałam ludzi ustawionych pod murem i Niemców trzymających uniesione karabiny. Zanim padły strzały, do pokoju wpadł Jurek i zakrył mi oczy.
Tuż obok plebanii było przedszkole, do którego mnie posłano. W murze oddzielającym obie posesje była furtka. Droga była krótka i bezpieczna, więc chodziłam tam sama. Któregoś dnia, zanim wyszliśmy z przedszkola, zawyły syreny alarmowe. Po moją przyjaciółkę nikt nie przyszedł. Zrobiło się zamieszanie i przedszkolanka nie zauważyła, kiedy trzymając się za ręce wyszłyśmy na ulicę.
Nie pamiętam, jakie miałyśmy zamiary, ale dobrze pamiętam wolno jadącą otwartą limuzynę, w której siedzieli Niemcy. Jeden z nich coś mówił przez głośnik. Limuzyna zatrzymała się obok nas i wysiadł z niej Niemiec. Po polsku zapytał, gdzie mieszkamy i dokąd idziemy. Był miły, więc nie bałyśmy się go. Prawdopodobnie powiedziałam, że mieszkam na plebanii, bo nas tam odprowadził. Całą scenę obserwował jeden z księży. Sparaliżowany strachem nie wyszedł nam na ratunek.
Po wojnie dowiedziałam się, że na plebanii było miejsce kontaktowe Armii Krajowej. Dostałam wtedy lanie, któremu nawet Jurek nie był w stanie zapobiec. Co gorsza zapadła decyzja, że musimy opuścić plebanię. Myślę, że nie ja byłam temu winna. W Warszawie zrobiło się niebezpiecznie.
Jeszcze przed naszym wyjazdem wujek Artek zabrał mnie na spacer po mieście. Znaleźliśmy się pod murami getta. Byłam wstrząśnięta tym, co widziałam – niebo zasnute dymem i palące się domy. Wujek trzymał mnie mocno za rękę i płakał. Była wiosna 1943 roku.
Do momentu opuszczenia Warszawy zaledwie kilka razy widziałam brata. Jego sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Ciotka odreagowywała na nim swoje przedwojenne wizyty w naszym domu. Stefana nazywała „paniczykiem” i zmuszała do ciężkiej pracy fizycznej. Wujek Artek od czasu do czasu przynosił mu jedzenie, bo ciotka uważała, że nie zarobił na nie. Miał wtedy tylko trzynaście lat. Myślę, że tęsknił za nami. W przeciwieństwie do mnie w pełni zdawał sobie sprawę z grożącego nam niebezpieczeństwa.
Wujek Wasiak zdecydował, że powinniśmy wrócić do Życzyna. Na początku lata 1943 roku ponownie opuściliśmy Warszawę. Mama odzyskała pewność siebie i zaczęła walczyć o nasze przeżycie. Uczyła wiejskie dzieci. Stefan malował laurki, czyli podwójne kartki z jakimś obrazkiem i miejscem na życzenia, które na zamówienie ładnie wpisywał. Środkiem płatniczym były artykuły spożywcze: kartofle, jajka czy mleko.
Wujek Pac umierał na gruźlicę, więc mama pomagała cioci opiekować się nim. Bardzo się zaprzyjaźniły. Jak przypuszczam, dla miejscowych ludzi ta przyjaźń była znakiem, że wszystko jest w porządku. I nic im do tego, kto u Paców przebywa.
Wojna trwała. Od czasu do czasu wieś najeżdżali Niemcy lub Własowcy
– jednostki formowane przy boku Wehrmachtu, składające się z „różnej maści” Rosjan, w większości skośnookich Kałmuków, którzy przeszli na stronę niemiecką. Byli wyjątkowo okrutni. Niejednokrotnie Niemcy musieli ich powstrzymywać. Jeździli konno, co w tamtym terenie dawało im dużą przewagę nad innymi jednostkami.
We wsi na sygnał zwiastujący najazd Niemców, dany przez specjalnego obserwatora, wszyscy mężczyźni uciekali do lasu, a wraz z nimi Stefan. Zostawały same kobiety. Pamiętam trzy takie sytuacje. Wszystkie wiejskie kobiety należały do kółka różańcowego i przy szczególnych okazjach ubierały się na czarno. Kiedy do wsi przyjechał oddział Wehrmachtu, pod groźbą śmierci kazano wszystkim opuścić domy i udać się na błonie – duży, pusty plac w środku wsi. Miejscowe kobiety poszły tam ubrane na czarno, głośno odmawiając różaniec.
My z mamą zostałyśmy w domu. Niemcy chodzili od chałupy do chałupy i szukali partyzantów. Znaleźli nas i pod eskortą odprowadzili na błonie. Wyobrażam sobie, co przeżywała mama. Ja powtarzałam w kółko: „co Stefan zrobi, jak nas zabiją i on zostanie sam”. To byli jednak żołnierze, a nie gestapo. Widzieli, że nie jesteśmy ze wsi, ale nie pytali, kim jesteśmy. Cała akcja była wymierzona przeciw partyzantom.
Na błoniach strzelali nam nad głowami, licząc na to, że partyzanci – być może mężowie i synowie tych kobiet – przyjdą z odsieczą, a wtedy ich dopadną. Jednak tak się nie stało i po jakimś czasie Niemcy opuścili wieś.
Innym razem do wsi wpadli Kałmucy na koniach. Mężczyźni, jak zwykle, zdążyli uciec do lasu. Kałmucy jeździli parami, błyskawicznie obstawiając całą wieś. Kobiety, a wśród nich mamę i mnie, popędzono aż do stacji kolejowej, gdzie wybierano ludzi przeznaczonych do wysyłania do Niemiec „na roboty”. Warto zauważyć, że mama jak najbardziej się kwalifikowała, bo wtedy miała zaledwie 39 lat.
Z pałacyku pani Herse Kałmucy wyciągnęli przebywającą tam Marylę Rybakowską z ułomną (po Heine-Medina) córką Kasią i też popędzili je na stację. Pani Rybakowska była piękną, elegancką kobietą, świetnie mówiącą po niemiecku. Kałmukami dowodził oficer niemiecki. Pani Rybakowska z nim porozmawiała i on zwolnił ją z córką, a ponadto mamę i mnie.
(Pani Maryla Rybakowska była Żydówką. Naprawdę nazywała się Winiewicz. Była żoną przemysłowca, właściciela zakładów farmaceutycznych przy ul. Grzybowskiej w Warszawie. Jej mąż zginął w Katyniu. Po wojnie wyszła za mąż za pana Grafa i wyjechała do Rio de Janeiro).
Zanim nas wypędzili z chałupy, widziałam, jak polowali na dwóch Włochów, którzy zbiegli z transportu na front i od pewnego czasu ukrywali się w pałacyku pani Herse. Była pełnia lata. Włosi schowali się w pobliskim łanie żyta. Z wysokości koni Kałmucy widzieli ruchy żyta i strzelali w tym kierunku. Bardzo ich to bawiło, śmieli się w głos. Ale ze zdobyczy zrezygnowali. Pewnie sądzili, że ukrywający się ludzie są uzbrojeni.
Kolejną, znacznie bardziej niebezpieczną „przygodę” z Niemcami udało się nam przeżyć tylko dzięki temu, że nie było to gestapo, lecz Wehrmacht. Tym razem na wieść o Niemcach jadących w stronę Życzyna uciekłyśmy do sąsiedniej wsi. Niestety okazało się, że Niemcy jechali właśnie tam.
Ukryłyśmy się w komórce i to był błąd. Wyciągnęli nas stamtąd. Mama udawała, że weszła tylko na chwilę po motykę do okopywania kartofli. Nie uwierzyli. Szarpali ją i krzyczeli, a ja zanosiłam się płaczem. Uratował nas chłop, który przysięgał, że jesteśmy jego krewnymi z Warszawy. Wątpię, czy Niemcy w to uwierzyli, ale nas zostawili i odjechali. Podobno ktoś ich postraszył, uprzedzając, że zbliża się oddział partyzantów.
Takie są moje osobiste wspomnienia z wojny. Tylko te dramatyczne chwile utrwaliły się w mojej pamięci. Nie rozumiałam, co się dzieje dookoła. Byłam dzieckiem otoczonym miłością matki i starszego brata. Czułam się bezpieczna. Świat wokół mnie odbierałam jako naturalne środowisko. Innego nie znałam. Moje wspomnienia dotyczą tylko lata. Zimą nic się nie działo, więc cały ten czas wyrzuciłam z pamięci.
Jedynie pod koniec zimy 1944 roku spotkało mnie coś, czego nie zapomnę. Pacowie przygarnęli psa, tak zwanego wilczura, porzuconego przez wycofujących się Niemców. W tamtym czasie mama często jeździła do Warszawy po „towar”, głównie słodycze, które następnie sprzedawała z okna mieszkania. Było to nasze źródło utrzymania.
Stefan chodził do szkoły w Dęblinie i tam mieszkał u kogoś. Jadąc do Warszawy, mama zostawiała mnie u Paców. Pies na zewnątrz był groźny, ale w domu bawił się ze mną. Wydawało się, że jest do mnie przywiązany. W pewną niedzielę rano z moją kuzynką Krysią bawiłyśmy się w berka, nurzając się w głębokim śniegu. Zabawa była doskonała. Pies siedział i nas obserwował. Nagle, kiedy śmiejąc się uciekałam przed wykrzykującą coś Krysią, rzucił się na mnie i usiłował przegryźć mi gardło.
Krysia starała się go odciągnąć, ale bezskutecznie. Byłam ciepło ubrana i zasłaniałam się nogą, którą pies szarpał jak kłodę drewna. Nie czułam bólu, byłam przerażona. Na szczęście z kościoła zaczęli wychodzić ludzie. Był mróz i wiejskie kobiety nosiły wielkie, ciepłe chusty. Jedna z nich zarzuciła swoją chustę na łeb psa, a mnie wzięła na ręce. Mimo to pies nadal atakował, szarpiąc moją nogę. Wreszcie ktoś go odciągnął, a mnie ta kobieta zaniosła do Paców.
Dopiero wtedy poczułam wściekły ból. Nie można było zdjąć mi z nogi pończochy, bo razem z nią duże płaty ciała odchodziły od kości. Leczono mnie przez parę miesięcy. Blizny po tym pogryzieniu mam do dziś. Psa zastrzelono. Prawdopodobnie przypomniał sobie, do czego był szkolony i dlatego mnie zaatakował.
Razem z wiosną przyszło wyzwolenie. Do Życzyna wkroczyły oddziały sowieckie. Mama nagle stała się ważną osobą. Mówiła po rosyjsku i nie była burżujką. żołnierze nosili mnie na rękach i karmili. Stefan plątał się po ich obozie i zawierał przyjaźnie. Tylko Pacowie byli zagrożeni. Mama miała okazję choć w małej części zrewanżować się im, broniąc przed durnymi, komunistycznymi atakami na „polskich panów”.
Któregoś dnia do Życzyna dotarła tragiczna wiadomość o śmierci Jurka. Zginął przy forsowaniu Nysy 17 kwietnia 1944 roku. Po śmierci został odznaczony Srebrnym Krzyżem Orderu Virtuti Militari. Miał tylko dwadzieścia lat i kochaliśmy go wszyscy. Mama i ciocia starały się ukryć wiadomość o śmierci Jurka przed ciężko chorym wujkiem. Przy życiu trzymała go tylko nadzieja na powrót syna. Jednak domyślił się prawdy i wkrótce umarł.
Przeżycia wojenne sprawiły, że Pacowie stali się naszą najbliższą i w gruncie rzeczy jedyną rodziną. W czasach szkolnych wszystkie wakacje spędzałam u cioci w Życzynie. W Warszawie zawsze razem spędzaliśmy święta. Z Andrzejem, który po przejściu na emeryturę wyprowadził się ze stolicy, jestem stale w kontakcie.
Zagadki mojej żydowskiej rodziny
Brak informacji o rodzinie, tej po kądzieli, nie daje mi spokoju. Przeprowadziłam więc poszukiwania, których wyniki, po części uzupełnione fantazją – przedstawiam.
Gdyby protoplastą rodu Centnerszwerów był Jakub (1798–1880) – matematyk i pedagog polski urodzony w ortodoksyjnej rodzinie żydowskiej, którego dane znalazłam w jednym z wydawnictw encyklopedycznych, to można by mu przypisać co najmniej dwóch synów: Gabriela i Ludwika.
Jest to mój czysty wymysł, aczkolwiek poparty dowodem znalezionym w ŻIHu, że ów Jakub mieszkał razem z Gabrielem. Mógł jednak być kawalerem, bądź człowiekiem żonatym i bezdzietnym. Zatem nadal nie wiem, czy był protoplastą mojej rodziny. Natomiast wiem, że należał do „moich” Centnerszwerów, nie zaś do innych, których było wielu. Moją uwagę zwróciło jego imię, które powtarza się w naszej rodzinie oraz to, że był matematykiem, a nie, na przykład, muzykiem czy poetą.
Gabriel Centnerszwer (1841–1917), ożeniony z Rebeką, miał jednego syna, Mieczysława. Artek, brat mojej mamy, wspominał, że jako mały chłopiec chodził z matką do księgarni wuja. Gabriel był znanym w całej Polsce warszawskim księgarzem i wydawcą. Wiem, że miał jedną nogę trochę krótszą i wyraźnie utykał, dokładnie tak jak moja babcia Matylda. W 1903 roku sprzedał swoją słynną księgarnię Jakubowi Mortkowiczowi, ale nadal często w niej przebywał.
Jego syn Mieczysław (1874–1944) był profesorem chemii fizycznej na Uniwersytecie Warszawskim. Nie miał dzieci. Kiedy w 1954 roku zdałam egzamin na Wydział Matematyczno-Fizyczno–Chemiczny Uniwersytetu Warszawskiego, mama z dumą powiedziała mi o swoim kuzynie, profesorze chemii, ale nie wymieniła jego nazwiska. Dopiero wujek Artek pokazał mi obszerną notę biograficzną w Wielkiej Encyklopedii Powszechnej i powiedział, że to był nasz krewny.
Mieczysław Centnerszwer został zamordowany przez gestapo. Autor Dzienników getta warszawskiego – Adam Czerniakow – wspomina go, pisząc o nim per profesor Cent. Zakładam, że Ludwik także był synem Jakuba i miał dzieci, między innymi córkę Matyldę, czyli moją babcię i, jak sądzę, syna Samuela – dziadka mojej kuzynki Rysi, która obecnie mieszka w Melbourne, oraz Joe Centa, mieszkającego w Glasgow.
Jakub Centnerszwer, ojciec Joe’go, rodzony brat Henryka – ojca Rysi, po wojnie odnalazł moją mamę i korespondował z nią. Ich kochana siostra, Celina Centnerszwer, zginęła w czasie wojny. W Wielkiej Brytanii wujek Kuba zmienił nazwisko na łatwiejsze do wypowiedzenia – Cent.
Nie wiem, jakie pokrewieństwo było między nimi i nieżyjącym już wujkiem Heńkiem Czarneckim (o prawdziwym nazwisku Henryk Erensztajn), ojcem Małgorzaty, Mietka i Stefci, którzy teraz mieszkają w Australii. Przez te fałszywe nazwiska wszystko się pomieszało…
A oto kolejna zagadka rodzinna. Wiosną 1967 roku przyjechał do nas z Paryża Artur Majman – kuzyn mamy. Do niedawna nie umiałam usytuować go w rodzinie. Pewnie był bogaty, bo w Warszawie zatrzymał się w hotelu „Bristol”. Po powrocie do Francji, 20 lipca 1967 roku, napisał do mamy list, który przeczytałam dopiero kilka lat temu. Przypomniałam sobie jego wizytę. Rozmawiał tylko z mamą i Stefanem. Nie wiedziałam, kim jest, nie znałam nawet jego nazwiska. Kiedy po wizycie u nas odwoziłam go do hotelu, ku mojemu zaskoczeniu powiedział, że jest moim wujkiem i chce ze mną porozmawiać.
Wtedy przez myśl mi nie przeszło, że jest to jedyna okazja, abym się dowiedziała czegoś o rodzinie. W owym czasie po prostu nie interesowałam się tym, a zaproszenie do hotelu potraktowałam jako „podryw” i uciekłam.
List, który po latach znalazłam, był napisany zaraz po powrocie z Polski. Jest bardzo serdeczny. Między innymi ów wujek Artur pisze: „… muszę się przyznać droga Runiu, że przyjechałem z ciężkim sercem z wrażeń i wspomnień, które wyniosłem z mego pobytu”. A nieco dalej „jesteśmy jedną i tą samą rodziną, niestety tak daleko od siebie oddaloną. U brata mego wszystko jak najlepiej. Kochanego syna ma i dobrze się uczy – l. uczeń Majmanowski”. Przytaczam te zdania dosłownie.
Poza listem znalazłam też kopertę adresowaną do Stefana ze stemplem z Paryża z 26 września 1977 roku. Jak sprawdziłam, adres zwrotny nie uległ zmianie i został napisany tym samym charakterem pisma co list do mamy. Zatem wtedy wujek Artur jeszcze żył, nadal mieszkał w Paryżu i być może korespondował z moim bratem.
Szkoda, że o tym nie wiedziałam. W tamtych latach już dosyć często jeździłam za granicę, między innymi do Paryża. Chyba już wiedziałam o swoim pochodzeniu. W tym miejscu muszę dodać, że wprawdzie stosunkowo łatwe odnalezienie nas po wojnie przez wracających z tułaczki po ZSRR wujka Niutka (Henryka Centnerszwera, który zmienił nazwisko na Stanton) z żoną Edzią i córką Rysią, jak również przez mieszkającego w Wielkiej Brytanii wujka Kubę, a później także przez wujka Artura Majmana, wydawało mi się trochę dziwne, ale mama traktowała to tak naturalnie, że w to nie wnikałam.
Dopiero wizyta w ŻIHu w 2004 roku pozwoliła mi wszystko zrozumieć. Otóż 7 czerwca 1945 roku mama w ŻIHu wypełniła karty, w których podała nasze prawdziwe dane osobowe. Jest w nich też krótka informacja o tym, gdzie przeżyliśmy wojnę i nasz ówczesny adres.
Znalazłam też kartę wypełnioną przez Artura Majmana. Stąd wiem, że jest on synem siostry mojego dziadka Leona Waksenbauma, czyli ciotecznym bratem mojej mamy.
Odnalezienie tych kart było dla mnie dużym przeżyciem i prawdziwym odkryciem. Myślę, że mama zostawiła tam swoje dane przede wszystkim z nadzieją, że odezwie się jej siostra Donia, która podobno zginęła na Pawiaku, ale nie ma na to dowodu. Niestety nie wiem, jakiego nazwiska wtedy używała.
Z Francją, i być może z wujem Arturem, wiąże się inna, nadal nie rozwiązana zagadka. Znalazłam list napisany do mojej mamy przez kobietę, którą znałam, ale ledwo ją sobie przypominam. Mama poznała ją w Słupsku, gdzie zaraz po wojnie mieszkaliśmy przez jakiś czas. Ta pani była repatriantką z Francji. Jest to list do mamy z 12 listopada 1969 roku i dotyczy spadku z Francji. Urzędową decyzję o tym spadku pani Ziuta – autorka listu – ponoć wcześniej przekazała mamie przez swoją koleżankę. Nie wykluczam, że Artur Majman przyjechał do Warszawy w związku z tą sprawą.
Nie sądzę, by mama odważyła się podjąć ów spadek. Była zbyt uczciwa, by zrobić coś nielegalnie. Natomiast działając legalnie, musiałaby „się ujawnić” i podać swe prawdziwe nazwisko, a bała się tego dosłownie do ostatniej chwili życia. Przed śmiercią zaklinała mnie, żebym nikomu nie mówiła o swoim pochodzeniu.
Moja babcia, Matylda Centnerszwer, wyszła za mąż za Leona Waksenbauma. Mieli czworo dzieci. Kiedyś wujek Artek powiedział mi, że przychodzili na świat co cztery lata. Wnioskuję stąd, że wujek Lutek urodził się w roku 1900 (zginął prawdopodobnie w 1940), mama (Róża) w 1904 (zmarła w 1990), wujek Artek w 1908 (zmarł w 1995) i ciocia Donia w 1912 (zginęła prawdopodobnie na Pawiaku w 1941 roku). Niestety, na potwierdzenie dat ich urodzenia nie mam żadnych dowodów.
Dziadek Leon zmarł w 1935 roku. Mama nigdy mi o nim nie opowiadała. Myślę, że miała do niego żal. Może dlatego, że nie akceptował jej małżeństwa z moim ojcem. Niewykluczone, że obwiniała go o złą kondycję finansową rodziny. Mieszkali na ul. Brzeskiej w domu, w którym dziadek – inżynier elektryk – założył elektryczność i w postaci wynagrodzenia dostał mieszkanie. Wydaje się, że to był jego jedyny sukces życiowy.
Babcia bolała nad tym, że żadne z jej czworga dzieci, w odróżnieniu od młodych Centnerszwerów, nie mogło zdobyć wyższego wykształcenia, więc zadbała o ich wykształcenie zawodowe. Wiem, że była zwolenniczką asymilacji. Niemcy zamordowali ją w warszawskim getcie, prawdopodobnie w 1942 roku. Zatłukli ją w łóżku kolbami karabinów. Do dziś mam zachlapane krwią jej fotografie, znalezione na podłodze pokoju, w którym zginęła. Niewykluczone, że to Irka, Aryjka i późniejsza żona wujka Heńka Czarneckiego, która go w czasie wojny ukrywała, przekazała je wujkowi Artkowi i stąd trafiły do mnie.
Po wojnie
Po wojnie mama zdecydowała się wyjechać z nami na Ziemie Zachodnie. 3 sierpnia 1945 roku Zarząd m.st. Warszawy, Komitet Przesiedleńczy, wydał mamie oraz jej synowi (lat 16) „Zaświadczenie przesiedleńcze nr 30”. Ja zostałam w Życzynie u Paców.
Nasz przedwojenny warszawski dom ocalał, ale był doszczętnie rozgrabio- ny. Mama nie chciała tam wracać. Osiedliliśmy się w Słupsku. 29 sierpnia 1945 roku tamtejsza Komisja Mieszkaniowa skierowała nas do lokalu przy Otto Strasse 15 (późniejsza ul. Bolesława Prusa), w którym jeszcze mieszkała jego właścicielka – stara Niemka.
Pamiętam ją. Była niewysoka, pulchna, z siwą głową. Nie chciała nas przyjąć. O ironio! Wezwała na pomoc sowieckich żandarmów. Przyszli w nocy kompletnie pijani. Chcieli natychmiast wyrzucić nas na bruk. Na szczęście mama znała rosyjski i zdecydowanie przeciwstawiła się interwencji. Odeszli bez słowa; zostaliśmy w mieszkaniu z wrogiem w sąsiednim pokoju.
Rano mama wezwała polską policję. Byli to młodzi warszawiacy z opaskami na rękawach marynarek. Mundurów jeszcze nie było. Dokładnie przeszukali mieszkanie tej kobiety i znaleźli fotografie dwóch czy trzech Niemców w mundurach SS. Na pytanie, kim są, Niemka z dumą powiedziała, że to jej synowie. Wtedy policjanci dostali takiej furii, że aż mama musiała stanąć w jej obronie. Byłam przy tym i być może także moja obecność powstrzymała tych młodych ludzi przed zrobieniem czegoś okropnego. Niemka jeszcze tego samego dnia się ulotniła i już nigdy jej nie widzieliśmy. To był prawdziwy „dziki Zachód”.
7 września 1945 roku mama podjęła pracę administracyjną w Państwowym Przedsiębiorstwie Traktorów i Maszyn Rolniczych. Stefan poszedł do gimnazjum, a ja do podstawówki. Mama bardzo dużo czasu poświęcała pracy społecznej. W maju 1950 roku została powołana na stanowisko przewodniczącej Prezydium Powiatowej Rady Narodowej (odpowiednik starosty) w Myśliborzu, w województwie szczecińskim. W czerwcu 1952 roku została służbowo przeniesiona do Warszawy, gdzie objęła stanowisko naczelnika wydziału w Radzie Państwa, a po reformie administracyjnej przeszła do Urzędu Rady Ministrów i pracowała tam aż do emerytury, to jest do końca 1969 roku. Nigdy nie ujawniła swego żydowskiego pochodzenia.
Tak oto wróciliśmy do Warszawy, która w tamtych czasach była miastem zamkniętym.Mama była nadzwyczaj przyzwoitą osobą i nigdy nikomu nie wyrządziła krzywdy. Wielu ludziom pomogła. Ogromnie dużo jej zawdzięczam i żałuję, że zbyt późno to doceniłam. Być może właśnie jej postawa zadecydowała o tym, że w 1968 roku nie byliśmy prześladowani. Nie wykluczam również, że zwyczajnie zgubiliśmy się w ewidencji.
Wojna okaleczyła mnie psychicznie. Chowałam się bez ojca i właściwie bez matki, bo chcąc zapewnić dzieciom utrzymanie i wykształcenie, mama pracowała dzień i noc. Nie zaznałam miłości babci. Nie użalam się nad sobą, jedynie analizuję wpływ okoliczności, w jakich dorastałam, na moje dzisiejsze życie.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl