Dzieci Holocaustu mówią:
Alina, urodzona w 1928 r.
Dostałam nowe życie
Gdy rozpoczęła się wojna, byłam już dużą dziewczynką, miałam 11 lat.
Mieszkałam w Warszawie z ojcem Marianem (Menache) Jasińskim, braćmi, 9-letnim Szmulem i 5-letnim Jakubem, oraz babcią Gołdą Gotlib. Wcześnie straciłam matkę, która zmarła przy narodzinach najmłodszego brata, ale dzieciństwo wspominam bardzo dobrze. Niczego nam nie brakowało, babcia prowadziła dom i opiekowała się nami, byłam szczęśliwym, rozpieszczanym dzieckiem.
A potem wybuchła wojna. Na początku okupacji Niemcy zabrali mojego ojca, nie wiem, jak i gdzie zginął. Zostaliśmy z babcią sami. Wkrótce okazało się, że wszyscy Żydzi mieszkający poza dzielnicą żydowską muszą przenieść się do getta. Babcia zamieniła nasze mieszkanie przy ul. Kruczej na mniejszy i gorszy lokal przy Lesznie. Nowym właścicielom zostawiła nasze meble i całe wyposażenie domu.
W getcie babcia pracowała w jadłodajni dla ubogich, rozdawała codziennie zupę, ale nam gotowała osobne posiłki. Z czasem było jej coraz trudniej zajmować się trójką dzieci, bieda zaczęła zaglądać nam w oczy. Wtedy babcia oddała najmłodszego braciszka Jakuba do domu dziecka prowadzonego przez Janusza Korczaka, a mnie i Szmula postanowiła ukryć po aryjskiej stronie.
Zamieszkałam w naszym przedwojennym mieszkaniu z opiekunką, jej mężem i córką, która była moją rówieśnicą. Nie było mi tam źle, ale ogromnie tęskniłam za babcią. Któregoś dnia nie wytrzymałam i uciekłam.
Aby dostać się z powrotem do getta wykorzystałam metodę stosowaną przez szmuglerów. Pamiętałam, w którym miejscu w murze są obluzowane cegły, udało mi się je wyjąć i przeczołgać przez otwór.
Gdy pojawiłam się nagle po drugiej stronie muru zrobiło się zamieszanie, zbiegli się ludzie, a wśród nich moja babcia. Gdy mnie zobaczyła, zaczęła strasznie płakać: „Dziecko, co ty zrobiłaś? Dlaczego tu wróciłaś?” – pytała.
Zostałam z babcią, dołączyła do nas ciocia z maleńkim dzieckiem. Jej mąż ukrywał się gdzieś na wsi. Rozpoczęła się likwidacja getta, zaczęły się wywózki. Niemcy wyganiali ludzi z domów, w każdej chwili mogli po nas przyjść.
Babcia strasznie się o nas bała, codziennie zamykała nas w schowku pod oknem, zastawiała go stołem, siadała na krześle i… czekała.
Dwa razy cudem się uratowała – niemiecki żołnierz wszedł do mieszkania, rozejrzał się i widząc starą kobietę, wyszedł. Cuda jednak nie zdarzają się co dzień – kolejny przeszukujący domy żołnierz strzelił do niej. Cieżko ranna zdołała jeszcze doczołgać się do okna i wypuścić nas (ciocię z dzieckiem i mnie) ze schowka.
Ciocia próbowała zatamować krwotok, ale jej starania nic nie dały. Po kilku godzinach babcia umarła z upływu krwi.
Rozpoczęło się powstanie w getcie, na ulicach trwały walki, ludzie przedostawali się do sąsiednich budynków otworami wykutymi w ścianach.Kiedy wokół naszego domu zaczęły wybuchać pociski, weszłyśmy z ciocią do otworu w ścianie i szłyśmy przed siebie, nie wiedząc dokąd.
W ciemności straciłam z oczu ciocię, słyszałam z oddali jej głos, ale nie wiedziałam, gdzie ona jest. Potem głos ucichł i zostałam sama. Byłam przerażona i nie wiedziałam, w którą stronę mam się skierować. Zaczęłam iść w kierunku, z którego przyszłam i tra-iłam z powrotem do naszego mieszkania. W getcie nie miałam już nikogo bliskiego, mogłam liczyć tylko na siebie.
Nie wiem, jakim cudem wydostałam się na aryjską stronę przez tę samą dziurę, przez którą do niego weszłam. Rano poszłam na Kruczą. Kobieta przekonana, że więcej mnie nie zobaczy, przyjęła mnie niezbyt chętnie, ale nie odmówiła pomocy.
Zrozumiałam, że to jest mój jedyny dom, że muszę tu zostać. Opiekunka traktowała mnie dobrze, polubiłam ją, a potem nawet pokochałam i zaczęłam nazywać mamą.
W Warszawie wybuchło powstanie, mąż mojej opiekunki zaczął przygotowywać dla nas schron w piwnicy, znosił tam materace, pościel, zapasy. Wtedy zawaliła się ściana i mężczyzna zginął przysypany gruzem. Po śmierci męża moja opiekunka kompletnie się załamała, z rozpaczy po prostu straciła zmysły.
Niemcy wysiedlili nas ze Śródmieścia, pędzili nas pieszo przez miasto do obozu w Pruszkowie. Szłam ściskając za rękę córkę opiekunki, jej matka nie zdawała sobie sprawy, co się wokół niej dzieje. Biła mnie, przeklinała, krzyczała do mnie: „Ty Żydówo!”. To było straszne. Nie wiedziałam, co mam robić, byłam przerażona.
Świadkiem tych scen była kobieta z dwójką maleńkich dzieci. W obozie miała miejsce blisko nas, zapytała mnie wprost, czy jestem Żydówką? Zaprzeczyłam, tłumaczyłam, że mama jest chora, nie wie, co mówi. Poparła mnie córka opiekunki mówiąc, że jestem jej siostrą. Ale ta pani domyśliła się prawdy.
Powiedziała:„Musimy się stąd wydostać. Jeżeli uda mi się zdobyć przepustkę, zabiorę cię ze sobą”. Wyszłam z nią i jej dziećmi z Pruszkowa. Wydawało mi się, że już jestem bezpieczna. Wtedy spadł na mnie kolejny cios. Kobieta powiedziała: „Moje dziecko, teraz już musisz radzić sobie sama. Mam dwoje dzieci i nie mogę już się tobą zajmować”.
Nie chciałam pozwolić jej odejść, błagałam, żeby mnie nie zostawiała. To był najgorszy moment w moim życiu, to, co przeżyłam w getcie, było niczym. Zostałam sama na świecie. Bez niczego, bez pomocy, bez opieki. Nie wiedziałam, co mam robić, dokąd pójść.
I wtedy przypomniałam sobie, że mąż mojej drugiej cioci jest w partyzantce w Kieleckiem. Postanowiłam tam pojechać i poszukać wujka. Wsiadłam bez biletu do pociągu, który jechał w tamtym kierunku, i pojechałam w nieznane. Wysiadłam w okolicy Kielc i zaczęłam szukać lasu. Po drodze widziałam pogrzeb, pomyślałam, że też chciałabym już umrzeć.
Noc spędziłam w stogu na polu i następnego dnia doszłam do lasu. Z oddali słychać było strzały. Błąkałam się długo, aż w końcu zobaczyłam dom na pola- nie. Wyglądał na opustoszały, weszłam do środka i usłyszałam męski głos: „Co ty tu robisz, dziewczyno? Przecież mogłem cię zastrzelić”.
Zobaczyłam młodego mężczyznę z karabinem. Odpowiedziałam: „Jestem Żydówką” i rozpłakałam się. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego tak powiedziałam. On zapytał: „Jadłaś coś?”. Pokręciłam przecząco głową. Nie pamiętałam nawet, kiedy ostatni raz jadłam.
Chłopak nakarmił mnie i powiedział, że pójdzie porozmawiać o mnie z dowódcą. Po pewnym czasie wrócił, wsadził mnie na furę i pojechaliśmy. Nagle usłyszeliśmy głośną rozmowę po niemiecku. Jan, bo tak nazywał się mój wybawca, nakazał mi szeptem: „Teraz przytul się do mnie i całuj”. Zrobiłam jak kazał – całowałam go z całych sił. Płakałam i całowałam.
Minęliśmy Niemców i już bez przeszkód dojechaliśmy do wsi. Tam zostawiliśmy wóz i dalej szliśmy już pieszo. Jan zaprowadził mnie do domu swojego brata, powiedział mu, że jestem dzieckiem partyzanta, polecił mu zaopiekować się mną i poszedł.
Po pewnym czasie zmieniłam miejsce pobytu. Zamieszkałam u sąsiadki, która przyjęła mnie do siebie, żeby uniknąć kwaterowania uchodźców z Warszawy. Jan odwiedzał mnie, gdy tylko mógł. Sprowadził nawet do mnie lekarza, bo kiedy błąkałam się po lesie drasnęła mnie kula i rana nie chciała się goić.
Pobyt w getcie i przejścia podczas ucieczki sprawiły, że ciężko zachorowałam na zapalenie płuc. Majacząc w gorączce prawdopodobnie wtrącałam słowa w jidysz. Moja gospodyni zaczęła podejrzewać, że jestem Żydówką. Wypytywała o to Jana, ale on stanowczo zaprzeczył. Powiedział kobiecie, że pewnie się przesłyszała. Nie wiem, czy mu uwierzyła, ale więcej nie wracała do tego tematu.
Doczekałam wyzwolenia. Gdy mieszkający w okolicy uchodźcy zdecydowali się na powrót do Warszawy, zabrałam się z nimi. Miasto było wielką kupą gruzu, nie było mojego domu, nikogo bliskiego, nie miałam tam czego szukać.
Wróciłam na wieś do Jana, którego już wcześniej pokochałam. W listopadzie 1945 roku wzięliśmy ślub. Udzielił go nam jeden z dowódców męża z partyzantki, który był księdzem.
Najpierw jednak trzeba było zorganizować dla mnie dokumenty. Wpisano mi zmyślone nazwisko, imię Alina i przy okazji dodałam sobie rok. Dzięki temu wstąpiłam w związek małżeński jako osoba pełnoletnia, choć w rzeczywistości miałam 17 lat (mąż był ode mnie starszy o 7 lat). Przed ślubem przyjęłam chrzest, zostałam katoliczką i jestem nią do dzisiaj.
Dostałam nowe życie. Mąż bardzo mnie kochał, troskliwie mną się opiekował, ale nie pozwalał mi kontaktować się z innymi Żydami. Bał się, że mnie straci. Jego obawy nie były bezpodstawne. Jeszcze przed ślubem odwiedził nas Żyd, któremu mąż pomagał podczas wojny.
Mężczyzna przyjechał podziękować i pożegnać się przed wyjazdem do Ameryki. Mąż pochwalił się, że udało mu się ocalić żydowską dziewczynę. Mężczyzna zaczął mnie uwodzić i namawiać, żebym z nim wyjechała. Jan strasznie się zdenerwował, pokłócili się, pobili i nieproszony gość musiał wyjechać. Od tej pory mąż nie chciał widzieć na oczy żadnego Żyda. Bał się, że gdy się o mnie dowiedzą, przyjadą i mnie zabiorą.
Po jakimś czasie przeprowadziliśmy się do Radomia, żyliśmy spokojnie, urodziły się dzieci. Mąż nie pozwalał mi wspominać wojny, czytać książek o okupacji, widział, że to bardzo źle na mnie wpływa. Pomagał mi jednak szukać rodziny, znalazłam kuzynów w Anglii i w Izraelu, ale nie mogłam trafić na ślad mojego brata Szmula, którego babcia oddała pod opiekę polskiej rodzinie.
W 1951 roku w pociągu spotkałam kobietę, zaczęłyśmy rozmawiać, okazało się, że pochodzi z Warszawy. Zapytałam ją czy nie słyszała o moim bracie? Traf chciał, że to ona właśnie pomagała go ukrywać. Podała mi adres w miejscowości niedaleko Łowicza, gdzie podczas wojny miał przebywać Szmul.
Wysiedliśmy z mężem na najbliższej stacji, nie chciałam tracić ani chwili, musiałam jechać tam natychmiast. Na miejscu okazało się, że brat przeżył wojnę, a potem przyjechali Żydzi i zabrali go do Łodzi.
Pojechaliśmy tam, chodziliśmy z mężem tam i z powrotem po ulicy Pruchnika (taki adres dostałam) i nie wiedzieliśmy, gdzie się zwrócić. Mąż namawiał, żeby wracać, bo w domu zostały maleńkie dzieci, ale ja się uparłam.
Nagle przez szybę sklepu mięsnego zobaczyłam znajomą twarz. Weszłam i zapytałam sprzedawcę: „Czy pan znał Jasińskiego?”, „Jakiego Jasińskiego, przecież Jasińskich było dużo” – odpowiedział. „Mojego ojca, Menache Jasińskiego” – wyjaśniłam. Sprzedawca wykrzyknął: „To ty jesteś Małka?”. Rozpoznał mnie, bo ja przed wojną miałam na imię Małka.
Niestety, nic nie wiedział o Szmulu. Poradził, żeby iść do państwa Grunwagów, znajomych sprzed wojny. Przyjęli mnie bardzo serdecznie, mieli listę Żydów, którzy przeżyli Holokaust. Widniało na niej nazwisko mojego brata i jego adres w Izraelu. Byłam szczęśliwa, nareszcie go odnalazłam.
Niestety, okazało się, że moja radość była przedwczesna. Brat zginął w woj- nie izraelsko-arabskiej latem 1948 roku, w obronie kibucu Negba. Miał wtedy 18 lat. Byłam zdruzgotana, obrażona na cały świat, a przede wszystkim na Izrael.
Oburzałam się – jak można było wywieźć chłopca z Polski i wysłać na wojnę? Nie obchodziła mnie niepodległość Izraela, straciłam brata, jedyną bliską mi osobę, która przeżyła zagładę. To była dla mnie ogromna tragedia. Mężowi zawdzięczam, że wtedy nie zwariowałam.
Po latach pojechałam do Izraela, byłam na cmentarzu, gdzie brat jest pochowany. Poznałam człowieka, który po przyjeździe Szmula do Izraela adoptował chłopca. Okazało się, że jest naszym dalekim krewnym. Dowiedziałam się od niego, że brat zgłosił się do wojska na ochotnika, chciał walczyć za swoją nową ojczyznę.
Teraz częściej jeżdżę do Izraela. Tamtejszy rząd pamięta o swoich bohaterach. Finansują mi bilet, hotel, nawet taksówkę na cmentarz.
Życie moje było biedne, ale dobre i pełne miłości. Mąż zastąpił mi rodziców, był moim przyjacielem, opiekował się mną przez całe życie. Dzięki niemu mam dwoje dzieci, dwie wnuczki i pięcioro prawnuków.
Do tej pory nie mówiłam nikomu o moich wojennych przeżyciach. Teraz nadszedł czas, by się nimi podzielić.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl