Andrzej Jonas, urodzony w 1940 roku
Na całą masę pytań nie mam odpowiedzi
Z Andrzejem Jonasem rozmawiała Anna Kołacińska-Gałązka
Jak pani wie, pokolenie naszych rodziców nie było skłonne do wspomnień, co jest zupełnie zrozumiałe. A myśmy nie wiedzieli, że trzeba pytać. W związku z tym dzisiaj, kiedy ja już nie mam kogo pytać, chodzę od rana do nocy wściekły, bo na całą masę rzeczy nie mam odpowiedzi. Ostatnio, w związku z konkursem chopinowskim pojawiły się jakieś materiały wspomnieniowe, między innymi różni koledzy dokopali się informacji, że moja kuzynka Maryla Jonasówna była laureatką konkursu chopinowskiego.
Maryla Jonasówna – (31 maja 1911 – 3 lipca 1959) pianistka i wirtuozka, laureatka II Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Koncertowała w wielu krajach Europy.W pierwszych miesiącach wojny straciła rodziców, męża i dwóch braci. Aresztowaną przez gestapo, po siedmiu miesiącach więzienia wydostał niemiecki oficer i skierował do ambasady brazylijskiej w Berlinie. Dotarła tam pieszo, i wyposażona przez urzędników w fałszywe dokumenty wyruszyła przez Lizbonę do Rio de Janeiro.Spotkała tam Artura Rubinsteina, który pomógł jej kontynuować karierę pianistyczną. Po wojnie przeniosła się do Stanów Zjednoczonych.W związku z tym dzwonili do mnie z pytaniami, czy ja coś wiem. Odpowiedź była taka, jakiej się należało spodziewać. Nic nie wiem, nikogo nie pytałem i tylko przy okazji dowiedziałem się, że jej ojciec zginął już w bombardowaniu wrześniowym. Przynajmniej tak mi się wydaje na podstawie tego, do czego dokopali się inni dziennikarze. Że był właścicielem sklepu na Nowym Świecie.
W rodzinie Jonasów – w pokoleniu mojego ojca i jej ojca, były szalone różnice wiekowe. To znaczy mój ojciec, który był synem najstarszego z rodzeństwa, był w wieku najmłodszych braci. To nie było już to pokolenie, gdzie jedna pani urodziła 26 dzieci, no ale ich tam było dostatecznie dużo, żeby było kogo zabić w czasie wojny.
No, ale jak mówię, ja nic nie wiem. Ja nie pytałem, oni nie opowiadali. Zresztą popełniamy po dziś dzień błąd, uważając pokolenie naszych rodziców za pokolenie ludzi normalnych. Oni normalni byli do wybuchu wojny, a potem…
Znaczy, naszym zdaniem prawdopodobnie ofiary wojny, wszystkich wojen, mają takie wrażenie, że wojna zmienia wszystko. A dziś, z perspektywy, widzimy, że nic nie zmienia. Nie zmienia natury ludzkiej, nie zmienia zachowań. Jeszcze dzisiaj po tych nieszczęsnych uchodźcach widzimy, że jak byli szmalcownicy, tak są szmalcownicy i ciągle są ludzie, którzy żyją z cudzego nieszczęścia. W związku z tym działa jakiś rodzaj podświadomości, który sprawia że wspomnienia rodziców przekształcają się we własne wspomnienia i ja już nie wiem, co jest moim wspomnieniem a co jest odbiciem zapisu z opowieści.
Mnie się zdawało kiedyś, że pamiętam taką scenę, jak mam parę miesięcy i w ciemnym pokoju leżę na brzuchu mojej matki. Ona sobie tę scenę niby przypomniała, że to było oczywiście głęboko w getcie, bo ja się urodziłem chyba tuż przed zamknięciem getta.
Tak, bo Pan się urodził 28 października 1940 roku.
Tak, w szpitalu św. Zofii, na samym końcu Żelaznej. Ten szpital istnieje d dzisiaj i nawet parę dni temu wpadło mi do głowy, żeby dowiedzieć się, czy oni jako że nie byli spaleni ani zbombardowani, nie mają dokumentów z czasów wojny.
W każdym razie nie pamiętam historii getta, nie studiowałem tego. Chyba też cierpię na to samo wyparcie co pokolenie naszych rodziców, w związku z tym nigdy nie sprawdzałem, czy są takie dokumenty i czy nie jestem w nich zapisany. Teoretycznie to możliwe.
No więc to jest początek. Pamiętam, że już jako bardziej dorosły chłopak dziwiłem się, że moi rodzice zdecydowali się mieć dziecko w takim okresie. Ja już nie mówię o życiu erotycznym, mówię o życiu chirurgicznym. Trzeba było chyba zwariować, żeby w takim czasie nie usuwać ciąży tylko mieć dziecko. A ona, znaczy moja matka mówi – ach jakie to szczęście, że zdecydowałam się mieć dziecko, bo żyjemy tylko dzięki temu. Bo gdybym była tylko z jednym dzieckiem, to bym się nie zdecydowała na to, żeby wyjść z getta, ale jak już było dwoje dzieci, to uznałam, że muszę wyjść.
Zostać było decyzją heroiczną a wyjść jeszcze bardziej heroiczną. Wyobrażamy sobie, jakie wieści krążyły wśród mieszkańców getta na temat życia po aryjskiej stronie. W każdym razie ona się na to zdecydowała. Wyszliśmy chyba w kwietniu 1942. roku przez Sądy. Wielu ludzi wychodziło przez Sądy, tam ta wacha łatwo dawała się przekupić. Szmalcownicy już dzielnie czekali po drugiej stronie, czekała na nią również koleżanka ze szkoły, bo jak Państwo wiecie, Niemcy nie wyłączyli telefonów między gettem a aryjską stroną.
Są takie dziwne rzeczy, nie wyłączyli telefonów a poza tym działało niezależnie biuro statystyczne.
Niezależnie biuro statystyczne – profesor Ludwik Krzywicki wieloletni dyrektor Instytutu Gospodarstwa Społecznego (IGS), już w końcu października 1939 r. z grupą współpracowników rozpoczął prace przygotowawcze nad nowymi badaniami społeczno-gospodarczymi. Działalność prowadzona była pod szyldem Komisji Statystycznej Komitetu Samopomocy Społecznej przekształconej później w Komisję Statystyczną w Radzie Głównej Opiekuńczej. Akta IGS ukryto częściowo w Wydziale Statystycznym Zarządu Miejskiego, a częściowo w Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej i bibliotece SGH.
Wiem to z GUS-u, które zgodnie ze swoją zasadą zachowywało anonimowość zebranych wywiadów, również przed Niemcami zachowywało tę wiarygodność. To wiem stąd, że kiedyś zakolegowałem się z szefem GUS-u, który powiedział mi, że dopiero w PRL-u zwróciła się do nich policja, prokuratura czy ktoś tam o podanie danych ze źródeł a oni odpowiedzieli – nie damy wam, nawet Niemcy od nas tego nie dostali. No więc, dzięki temu, że działały telefony, ta koleżanka na nią czekała.
Jak to było dokładnie dalej, nie wiadomo. To znaczy one gdzieś szły, jedna po jednej stronie ulicy, druga po drugiej. Chyba poszły na Stare Miasto do jakiejś zamówionej mety, potem działy się różne dziwne rzeczy, choć na tamten czas nie były aż tak dziwne. Bo było troje dzieci – mój brat Stanisław, córka siostry mojej matki Elżbieta, która żyje, mieszka w Szwecji i pewnie wie jeszcze mniej niż ja. Ona została wyniesiona z getta w plecaku już po którejś akcji. Ponieważ była bardzo malutka, została uśpiona chloroformem czy czymś podobnym. I był problem zapewnienia jej możliwości przeżycia. I byłem ja.
Losy każdego z nas były inne i w kim innym za każdym razem pojawiała się ręka Boga. Mój brat wylądował na wsi w Papierowicach w gospodarstwie prowadzonym przez nauczycielki wiejskie i tam funkcjonował do wyzwolenia jako parobek. Taki parobek siedmio-, ośmioletni. Ja trafiłem do rodziny kolejarskiej czyli do Wandy, która była starszą z dwóch córek – miała młodszą siostrę Lodkę. Wanda była młodą początkującą socjalistką w PPS. Jak ją poznał mój ojciec, tego nie wiem. Był człowiekiem bardzo obrotnym, który z czasów stalinowskich się śmiał, bo mówił – jak przeżyłem czasy hitlerowskie to przeżyję i stalinowskie.
Pana tata wyszedł z getta wcześniej?
On chyba nigdy nie wszedł. Może w celach prokreacyjnych, ale poza tym chyba nie.
Mama z dziećmi była w getcie sama?
Tak, była sama. Przeżyła dzięki temu, że on nie wszedł i że był obrotny. Chyba w tym czasie handlował walutą, przy pomocy notabene Niemców. No bo niby czemu mieli nie handlować, a jak już mieli handlować to oczywiście we współpracy z Żydami, no bo jak inaczej. I on nie tylko, że się kręcił ale zarabiał pieniądze, które były potrzebne. Przecież co rano moja matka musiała wyjść na ulicę i sprzedać jakieś prześcieradło, żeby można było coś zjeść.
Z tego czasu zapisała się, przez nią opowiedziana jako najbardziej dramatyczna, jej historia z getta. Myśmy byli już przecież w marszu śmierci, ale o tym nie mówiła jako o najbardziej dramatycznym wydarzeniu. Tylko o takim, że kiedyś kupiła dla mnie 10 dag cielęciny, którą niosła w takiej paczuszce, ulicą przebiegał jakiś chłopiec, wyrwał jej tę paczuszkę, a uciekając zaczął od razu zjadać. I ona jako najbardziej dramatyczne wspominała właśnie to, że go goniła, waliła go w głowę parasolką i wyrywała mu ten ochłap.
Nie wiem, czy Państwo widzieli kasetę z wypowiedzią mojego brata? Czy też film? Nie. Jakiś czas po Spielbergu Marcelowi Łozińskiemu udostępniono zestaw kaset, z których on sobie wybrał kilka i zrobił z tego film, dokument z 2002 roku „Pamiętam”.
„Pamiętam” – film dokumentalny, produkcji Polska – USA, 2001 r. Czarno-biały, 60 min. Film jest częścią amerykańskiego cyklu zatytułowanego „Broken Silence”. Leszek Allerhand ze Lwowa mieszka w Zakopanem. Stanisław Jonas z Warszawy – w Nowym Jorku, David Efrati z Warszawy – w Tel-Awiwie, a Henryk Mandelbaum – w Gliwicach. Ich zarejestrowane na taśmie wspomnienia Andrzej Wajda i Marcel Łoziński wybrali spośród wielu zgromadzonych przez Shoah Foundation Stevena Spielberga.
Między innymi wybrał zwierzenia mojego brata. To zostało pokazane w polskiej telewizji. Tam jest fragment opowieści brata, coś z czym nie mógł sobie dać rady. Wspominam to, bo on o tym opowiedział. Nie wiem, czy jechał tramwajem ulicą Bonifraterską, zgodnie z wierszem Miłosza „Biedni Polacy patrzą…”, patrzył zza tej karuzeli i paliło się getto.
„Biedni Polacy patrzą…” – wiersz Miłosza ma tytuł „Biedny chrześcijanin patrzy na getto”, tytuł „Biedni Polacy patrzą na getto” ma esej Jana Błońskiego.
I padały jakieś uwagi w tramwaju i kiedy mówili „patrzcie, Żydzi się palą”, on w celu uwiarygodnienia się, zabrał głos i powiedział, że to chyba dobrze. I jakaś pani go ofuknęła. On uznał to za skutek wojny i za dowód swojego zaprzaństwa, że się wyparł pokrewieństwa.
Wracając do naszych losów, brat wylądował we wsi Pabierowice, ale przedtem też miał dramatyczne przygody. Ja byłem przechowywany na Pradze (ten dom zresztą stoi) obok ulicy Otwockiej, gdzie mieszkała rodzina państwa Kwiatkowskich. Tam są małe uliczki z takimi bieda domkami. Jak mój ojciec poznał Wandę, tego nie wiem, może i nie chcę wiedzieć. Ona była młodą dziewczyną, bardzo aktywną. Działała w PPS-ie, miała jakieś kontakty. Kto go do niej skierował, nie wiem, natomiast wiem, że ona się zdecydowała wziąć mnie do siebie i pomóc w znalezieniu mety dla mojego brata. Tam obok mieszkania państwa Kwiatkowskich, na Otwockiej, za Ząbkowską jest bazylika.
bazylika – chodzi o bazylikę Najświętszego Serca Jezusowego przy ul. Kawęczyńskiej.
Brat był ze mną w domu u Kwiatkowskich i Wanda mu powiedziała, żeby poszedł do tej bazyliki i tam poczekał. No i on tam poczekał do rana, o mało nie umarł ze strachu. Schował się za ołtarzem, czas płynął, przyszedł wieczór, przyszła noc a Wanda nie przyszła z jakiegoś powodu. Czekał do rana i potem pojechał do Pabierowic.
Ja zostałem u Wandy jako jej nieślubny syn. Dlatego w nekrologu po jej śmierci napisałem „moja wojenna mama”. No i tam byłem i byłem, chyba raz czy dwa odwiedziła mnie moja mama. To nie było od razu po getcie, ale jakiś czas potem. Wcześniej były jeszcze dwa incydenty. Jeden taki, że mama ze mną i ze Stasiem i chyba z Elżbietą pojechała na letnisko do Wieliszewa, ale jeździła do Warszawy, prawdopodobnie żeby szukać szans dalszego przeżycia. Któregoś dnia wróciła do domu, czyli do tego Wieliszewa i dowiedziała się, że była wsypa. Przyszli Niemcy i Żydówkę z synem, mieszkających obok też w takim letniskowym pokoju, zastrzelili na miejscu. Dlatego mama nas złapała i za poradą tych swoich gospodarzy od razu uciekła. Po czym szukała miejsca, żeby mnie gdzieś zakotwiczyć i znalazła panią, która mnie wzięła. Państwo pewnie nie wiecie, że przed wojną oddawało się dzieci na garnuszek. To był wyrok śmierci de facto, ci którzy brali te dzieci, nie bardzo je karmili, dzieci gdzieś ginęły. Taki był m.in. los pierwszego syna Paderewskiego, który zrobił jakiejś pani dziecko… Bo na ten garnuszek to nieślubne dzieci się oddawało.
No więc zostałem oddany na garnuszek. W getcie byłem strasznym niejadkiem, nie było co jeść a ja na dodatek nie chciałem. W każdym razie jak przychodziła pora mojego jedzenia, to Staś się chował pod stołem, bo on chętnie by zjadł a ja niechętnie. I jak byłem na tym garnuszku, to chyba wtedy bardzo mi się poprawił apetyt. W każdym razie tak wynikało z relacji tej pani, która często domagała się zwiększenia opłat ze względu na mój wilczy apetyt. Mama nie mogła mnie tam odwiedzać ze względów bezpieczeństwa, ale raz zdecydowała się i pojechała.
Ja wyszedłem z taką powiększoną z głodu głową i po raz pierwszy usłyszała, jak powiedziałem, że chciałbym dostać coś jeść. Dostałem talerz zupy i chciałem drugi. No więc mama od razu mnie stamtąd zabrała i chyba kolejnym etapem była właśnie rodzina Kwiatkowskich i Wanda. Dzięki temu, że tam byłem, nie ogarnęło mnie powstanie.
Ja byłem na Pradze, do nas przyszli wyzwoliciele, jeden zamieszkał w tym naszym bieda domku. Nie w naszym mieszkaniu ale w sąsiednim, dostał tam kwaterę. Bardzo mnie polubił, nauczył mnie wielu rosyjskich piosenek, ponieważ wtedy jako mały chłopiec, byłem chętny. I podobno tak dobrze śpiewałem, że postanowił mnie nagrodzić kuflem piwa z wódką. Miałem wtedy trzy, cztery lata. Nie umarłem, tylko upadłem i spałem. Ale piosenki mi zostały.
W 1945 roku przyszła do mnie po lodzie mama i wyszedłem z nią na ulicę. Na Ząbkowskiej siedziały kobiety na chodniku i sprzedawały bułeczki. Chciałem taką bułeczkę, ale mama powiedziała, że nie mamy pieniędzy. To ja jej na to, że się zaraz zabierzemy za zarabianie pieniędzy – ja będę stał i śpiewał te rosyjskie piosenki. Do tego nie doszło, spotkaliśmy się z moim ojcem, którego uważałem za oficera bez czapki. No i on najpierw był bez czapki a potem był bez żony. Bo w rezultacie wylądował w Katowicach z jedną panią a potem z inną panią i tam został.
Ale losy są takie prześmieszne i złośliwe. Był taki chłopak, który przed wojną kochał się w mojej mamie i nawet był jej korepetytorem z matematyki, ale nie wzbudził w niej ani w jej rodzicach entuzjazmu. Był wtedy studentem Politechniki, dopiero przed wojną ją skończył. On też wylądował w Katowicach i tam się jakoś trzymali razem z moim ojcem. W każdym razie jak ojciec znalazł inną panią, to ten chłopak odnalazł moją mamę i został jej mężem.
Jego losy są zresztą niezmiernie ciekawe – dygresji może być sporo. Mianowicie, jak każdy przyzwoity żydowski chłopiec, był jak wtedy mówiono, lewicujący. W związku z tym, jak się kończył czas pokoju i zaczęła wojna, to znalazł jakąś pracę, bardzo podrzędną, w ambasadzie radzieckiej w Warszawie. Dzięki temu do czerwca 1941. roku był w luksusowej sytuacji. Miał żonę, dwoje dzieci, starszego syna w wieku Stasia i młodszą córeczkę w moim wieku. Kazik był bardzo przedsiębiorczym chłopakiem, miał przepustkę, mógł wchodzić do getta, wychodzić. Kiedyś, jak wychodził z getta złapał go jakiś szmalcownik i oczywiście pieniądze… I on (znaczy ojczym) mówi, oczywiście, chodź, zaraz ci dam pieniądze, podprowadził go pod ambasadę radziecką i temu Niemcowi, który trzymał tam straż, kazał dać mu w mordę, a ponieważ Niemcy naród posłuszny, to oczywiście on dał temu szmalcownikowi w mordę. Tamten poczuł nie tylko ból, ale taki dysonans poznawczy. Tu wychodził z getta, a tu Niemiec leje go w mordę.
Ale mój ojczym, jak się zaczęła wojna radziecko-niemiecka, stracił wszystkie przywileje a także żonę i dzieci. Dlatego że oni od razu przyszli, wzięli ją i dzieci na cmentarz żydowski i tam ich zastrzelili. Tak się skończył okres przywilejów mojego ojczyma. Jakoś uciekł na Śląsk. Po wojnie nazywał się Kazimierz Chojnowski a przed chyba Dawid Strebman. W każdym razie też się znalazł w Katowicach. Potem zdobycznym motocyklem przyjechał do Warszawy, ożenił się z moją mamą i znów miał żonę i dwóch synów. A mój ojciec został już aż do swojej śmierci w Katowicach, zmieniając żony, partnerki, sposoby utrzymania się i przez pewien czas wspomagając nas w Warszawie finansowo. Kiedy moja matka wyszła za mąż, to już nie wspierał.
Moja matka nie miała tego szczęścia, że dla niej wojna się wcześniej skończyła a nawet wręcz przeciwnie. Dlatego, że kiedyś odwiedziła mnie na tej Pradze, po czym poszła na lewy brzeg Wisły i wybuchło powstanie. Natomiast Wanda miała szczęście, dlatego że w tym samym dniu 1 sierpnia wzięła niemieckiego psa, który się do nas przyplątał i zamieszkał z nami – taki duży wilczur. Nie wiem, czy państwo wiecie, ale tam na Pradze, daleko za Ząbkowską, jeszcze za bazyliką, była niemiecka fabryka chemiczna Avia. I w związku ze zbliżaniem się frontu Niemcy tę Avię wysadzili, psy które jej pilnowały, przestraszyły się i rozbiegły. Jeden z nich trafił do nas i bardzo się zaprzyjaźnił.
Całkiem się chyba spolonizował, bo 1 sierpnia Wanda go wzięła na sznurek i poszła na lewy brzeg Wisły, ale w połowie mostu pies stanął i nie chciał dalej iść. Dzięki temu uniknęła powstania. Wróciła do domu, bo nie chciała opuścić tego folksdojcza. A moja mama poszła, została tam, trafiła do kuchni powstańczej na Placu Napoleona a potem naturalną drogą trafiła do Pruszkowa i tam przez RGO (Rada Główna Opiekuńcza) została skierowana do Częstochowy. Znaleźli dla niej miejsce jako służącej w rodzinie, która miała jakąś tkalnię. Pracowała tam, aż ją złapali Niemcy i wzięli do kopania okopów zimą 1944/45 roku.
Ponieważ wyszła z Warszawy w sierpniu, to oczywiście była półnaga i w tych okopach nabawiła się zapalenia płuc i wylądowała w częstochowskim szpitalu. Jak tylko przyszli Rosjanie, to ona na drogę i piechotą do Warszawy. Najpierw do Pabierowic sprawdzić czy jedno dziecko żyje a potem do Warszawy, czy drugie żyje. Chyba 18 albo 19 stycznia zameldowała się na brzegu Wisły, która była zamarznięta i poszła na Pragę, gdzie spotkała mnie, piosenki, ciasteczka i tak dalej. I już byłem wtedy trzeźwy.
Jeszcze po drodze – nie wiem jak to się stało – mama przez jakiś czas była w Żyrardowie. To było jeszcze za Niemców, ale jak ona się tam znalazła, jak to korelowało z powstaniem, z Pruszkowem, z tym wszystkim, nie wiem.
A losy trzeciego dziecka z rodziny czyli Elżbiety były takie, że trzeba było coś z nią zrobić, gdzieś ją umieścić. Wanda miała jakąś znajomą zakonnicę, która pracowała w domu ks. Boduena na Nowogrodzkiej. I ona się z tą zakonnicą umówiła, zawinęła Elżbietę i podrzuciła ją pod drzwi tego domu. Ta zakonnica wyszła, znalazła dziecko, granatowy policjant pilnował, żeby nikt inny go nie znalazł.
I kiedy Boduena ewakuowali jak się skończyła wojna, to Basia zaczęła jej szukać i pojechała do Zakopanego, bo tam ewakuowano ten dom. I tam znalazła dziecko. I tak troje dzieci się uratowało. Potem Basia wyszła za mąż za swojego partnera jeszcze z getta, bo jej mąż zginął. Chyba jeszcze przedtem uratował moją matkę i nas, ponieważ matka już była w marszu śmierci, bo wtedy zaczęła się już pierwsza akcja wywózki do Treblinki. Jak wiadomo spędzali mieszkańców kolejnych ulic, ustawiali ich i transportowali na Umschlagplatz. No i matka już była w drodze na Umschlaplatz, kiedy ją zauważyli jej brat i szwagier, i wyciągnęli. I wtedy ona zdecydowała się wyjść z getta. To wszystko.
A po wojnie? Czy pan miał świadomość, że jest Żydem?
Tak, bo ja byłem w szkole żydowskiej. Moją wychowawczynią, jak zresztą rozmaitych znajomych w szkole żydowskiej przy ul. Jagiellońskiej, była pani Tomala. Tam chodziłem aż do V klasy. Mój brat chodził do szkoły na Targowej 15, miał jakieś incydenty z religią, bo wtedy była religia w szkołach, ponieważ był jedynym partnerem księdza w czasie lekcji. Potem skończył tę szkołę i poszedł do Władysława IV, a ja chodziłem na Jagiellońską. Później Kazik dostał mieszkanie, bo wtedy mieszkanie się dostawało. Zresztą wcześniej mieszkaliśmy w mieszkaniu, które mama też dostała.
Myśmy po wojnie byli w jakimś mieszkaniu na Grochowie. Zapamiętałem z niego, że kiedyś dostałem przewspaniałą kanapkę – chleb z drobno pokrojoną cebulą i polany olejem. To było nadzwyczajne, mogły z tym konkurować tylko kanapki z cukrem – były jeszcze lepsze. To pamiętam z Grochowa, a potem moja matka dostała mieszkanie przy ulicy Kępnej, takie pofabrykanckie, bo tam przed wojną była fabryka mebli. Mówię pofabrykanckie, bo to było mieszkanie czteropokojowe ze służbówką, z drzwiami frontowymi i od podwórka. I te cztery pokoje od frontu zajmowała komenda ruchu milicji obywatelskiej, a służbówka i kuchnia zostały sprezentowane mojej matce. Pomiędzy częścią publiczną i prywatną były drzwi zamykające ciasny korytarz. Na tych drzwiach od naszej strony stała szafa i nigdy nie mieliśmy z nimi żadnych kontaktów, dzięki Bogu.
Było to natomiast mieszkanie, przez które przewijała się cała masa ludzi, którzy wychodzili z kryjówek, wracali z obozów. Ci młodzi najczęściej ludzie, dziewczyny, chłopcy ze wszystkimi swoimi nieszczęściami spali pokotem w naszym mieszkaniu, zanim znaleźli jakieś inne miejsce. To były szalone czasy, tak szalone, że kiedy matka zdecydowała się pojechać na cmentarz na grób swoich rodziców, to towarzyszyło jej dwóch uzbrojonych mężczyzn.
Z tym uzbrojeniem też nie było tak łatwo. Pewnego razu moja matka wracając do domu i będąc na podwórku, usłyszała straszny krzyk w naszym mieszkaniu. Kiedy wbiegła, okazało się, że w służbówce siedzi na tapczanie młoda kobieta i ma przestrzelone obie nogi. Doszło do wypadku, gdy wystrzelił pistolet jakiegoś pana, który miał go w kieszeni i stał naprzeciwko niej. Był rykoszet tego pocisku i w ten sposób obie nogi zostały przestrzelone. Mama z doświadczeniami wojennymi po pierwsze zatamowała wrzask a potem zajęła się krwią. Mężczyźni stali oczywiście jak ogłupiali i prowadzili dochodzenie, skąd się wziął strzał. Mama się wzięła do roboty głównie ze względu na sąsiadów z drugiej strony szafy.
Później oni dostali mieszkanie na Nowym Mieście, do którego się przeprowadziliśmy. Było na końcu ulicy Freta, na skrzyżowaniu z Franciszkańską. Niedawno zauważyłem, ze względu na to, co tam na podwórku zrobiono, że był tam mur getta. Dalej w kierunku północnym przedłużeniem Freta jest ulica Zakroczymska, tam były ruiny pałacu Sapieżyńskich.
Ruiny pałacu Sapieżyńskich – chyba chodzi o pałac Sapiehów.
Jak go odbudowano, to urządzono w nim zgodnie z doktryną szkołę, do której ja poszedłem do V klasy. A kiedy skończyłem tę szkołę, to poszedłem dalej na północ, do „Poniatówki”. Przed wojną było to gimnazjum męskie im. ks. Józefa Poniatowskiego. Kiedy ja tam poszedłem, to szkoła straciła już walor męskości, stała się gimnazjum koedukacyjnym i straciła księcia. Była szkoła im. Józefa Poniatowskiego i nie wiadomo, kto to był, ten Poniatowski. Ale szkoła była i jest nadal tylko w innym miejscu.
Mieliśmy w tym czasie taką mieszaną kadrę, to znaczy współczesną i starą. Z niewiadomych przyczyn wyżej ceniliśmy starą kadrę, może dlatego że nasz wychowawca i dyrektor szkoły nazywał się Stanik, a żaden ze starej kadry nie nazywał się Stanik, tylko jakoś inaczej – Grabowiecki albo Dubas. Na tamtej szkole zakończyłem dzieciństwo.
W czasie pierwszej aliji moja matka chciała wyemigrować do Izraela, Kazik zresztą też, ale bardzo się bała, że nie udźwignie, że nie wytrzyma klimatu.
Alija (dosłownie; wstąpienie) – powrót do ziemi ojców – imigracja Żydów do Palestyny, po 1948 r. do państwa Izrael.
Postanowiła zdobyć jakiś zawód. Jej ojciec był przed wojną właścicielem Warszawianki – fabryki czekolady i cukierków, która mieściła się gdzieś na Żelaznej. Mój ojciec był bardzo dobry w kręceniu się, ale w prowadzeniu takiej fabryki już nie i w związku z tym padła w czasach wielkiego kryzysu, a moja matka nie została fabrykantówną ani cukierniczką, straciła swoją szansę, mimo że dziadek przed śmiercią (jej rodzice zmarli w 1938. roku) – jak mówiła – bardzo ją namawiał, że ją nauczy robienia cukierków na patelni. Nie chciała, wolała dostać kamienicę i wyjść za mąż.
W latach 40. już nie chciała popełnić tego błędu i zapisała się na kurs gorseciarstwa organizowany przez spółdzielnię żydowską Ortowianka. Skończyła ten kurs, z czego była do końca życia bardzo dumna, choć nigdy żadnego stanika ani pasa nie uszyła.
W każdym razie w tej pierwszej aliji nie wyjechaliśmy, dostaliśmy odmowę, wobec tego ona wystartowała do drugiej aliji, która była chyba po pogromie kieleckim. Wtedy dostała zgodę, ale nie zdecydowała się z niej skorzystać, ponieważ w tym czasie mój brat był już na medycynie. Uznała, że to jest ważniejsze, więc została tutaj, i spełniło się jej marzenie, bo nie tylko miała syna lekarza ale również miała syna lekarza w Ameryce. Zgodnie z tym starym dowcipem, jak Rosenzweigowa wypuściła dżina z butelki a on ją pyta, co by chciała, ona odpowiada, że chciałaby spotkać matkę Boską. Podczas spotkania mówi, wiesz my dwie stare Żydówki, tobie się tak nadzwyczajnie udało, że twój syn oświecił całą ludzkość. Czy byliście z niego z Józefem zadowoleni? A Matka Boska odpowiada – no wiesz, tak, ale oboje z Józkiem marzyliśmy, że zostanie lekarzem.
No więc mój brat został lekarzem, ale moja mama niestety już tylko z góry może się cieszyć, że mój syn też został lekarzem.
Andrzej Jonas – dziennikarz i publicysta, założyciel i redaktor naczelny „The Warsaw Voice”, członek i współzałożyciel Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu” w Polsce.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl