Anna Grygiel-Huryn z domu Kempińska, urodzona w 1942 roku
Żyłam pod ziemią jak kret
ANNA KOŁACIŃSKA-GAŁĄZKA: Proszę powiedzieć– gdzie i kiedy Pani się urodziła?
ANNA GRYGIEL-HURYN: Urodziłam się w Zakliczynie w getcie, 18 września 1942 roku.
Co pani wie o swojej rodzinie sprzed wojny?
Przed wojną moja mama, wtedy Regina Rygiel, studiowała w Łodzi medycynę, niestety wojna to przerwała. Natomiast ojciec był artystą malarzem i muzykiem. We Wrocławiu jest kościół, do którego mojego ojca zaprosili, żeby złotą farbą malował sufity i rzeźby. Takie mieli do niego zaufanie.
Ojciec pochodził z Kalisza, ale rodzice poznali się w Łodzi. Miał trzech braci i siostrę. Siostra i jeden z braci zginęli, natomiast drugiego moja mama odnalazła po wielu latach przez Czerwony Krzyż w Izraelu. Oni szukali się nawzajem – mój stryj szukał mamy a mama szukała jego i w końcu mamie udało się odnaleźć. Dostał się do Palestyny z wojskiem Andersa i założył rodzinę. Jego żona była artystką malarką i rzeźbiarką, uczyła w szkole.
Mama miała rodzeństwo?
Tak, siostrę i brata, którzy zginęli w Zagładzie. Druga siostra zmarła jeszcze przed wojną. Podczas zabawy purimowej zapaliła się jej sukienka z bibułki i zmarła od poparzeń. Wojnę przeżył tylko najmłodszy brat mamy Zygmunt, który zmarł pięć lat temu. Mieszkał w Krakowie, pracował jako naczelnik wydziału ogólnego.
Poznała Pani dziadków?
Poznałam. Mój dziadzio wyjechał w 1950 roku do Izraela.
Dziadek ze strony mamy?
Tak. Rodziny ze strony ojca, poza bratem, nie poznałam.
Wybuch wojny zastał rodziców w Łodzi?
Tak, w 1939 roku wzięli ślub w Krakowie (mam akt ślubu), bo cała rodzina mieszkała w Krakowie. Gdy wybuchła wojna przyjechali do Wojakowej, gdzie urodziła się moja mama. To jest 26 km od Nowego Sącza. Dziadek miał stadninę koni, dwór – byli bardzo majętnymi ludźmi. Kiedy wybuchła wojna, rodzina zjechała się żeby się ukryć, bo sądzili, że na wsi będzie bezpiecznie. I faktycznie było bezpiecznie do czasu, kiedy Niemcy zaczęli zamykać Żydów w gettach i wywozić do krematoriów.
Cała moja rodzina, czyli mama, ojciec, siostra mamy, jej mąż, ich córeczka, brat mamy, jego żona i córka, i drugi brat, który miał wtedy 21 lat, no i kuzyni trafili do getta w Zakliczynie. Było stworzone naprędce i ogrodzone płotem. Mój ojciec zauważył miejsce, w którym deska była obluzowana Udało mu się obruszyć jeszcze trzy.
Czyli miejsce, w którym byli zgromadzeni Żydzi, było ogrodzone płotem z desek?
Tak, coś takiego. Ojciec w ten sposób przygotowywał ucieczkę. Nie dla siebie tylko, ale dla wszystkich, którzy będą chcieli uciec. Getto miało być zlikwidowane o trzeciej nad ranem. Ale zabrakło transportu do Bełżca i akcję Niemcy przełożyli na godzinę 11 wieczorem.
Czyli to działo się w 1942 roku?
Tak. Pracownicy dziadka, którzy dostarczali nam jedzenie do getta, byli umówieni, że przyjadą i nas wywiozą. I przyjechali. Ojciec wypchnął moją mamę ze mną, teścia i bratową mamy. Dwiema furmankami nas zabrali. Inne furmanki już jechały, żeby zabrać sześcioro pozostałych członków rodziny: mojego ojca, brata mamy, siostrę z mężem i dzieckiem oraz kuzyna. W tym czasie Niemcy otoczyli całe getto.Ojciec, stał i płakał…
Rozlokowano nas po znajomych, tam gdzie wiedzieli, że przyjmą i że jest w miarę bezpiecznie. Moja mama przez półtora roku błąkała się ze mną – na noc ją przyjmowali, a w rano wyrzucali, bo bali się, że dziecko zapłacze i ludzie się o nas dowiedzą. Wtedy szła do lasu i siedziała tam cały dzień. Najgorzej było zimą. To bohaterstwo ze strony mojej mamy, mogła mnie porzucić, mogła mnie utopić, udusić, prawda?
A pozostali członkowie rodziny, ci którzy z Państwem razem zostali wywiezieni z getta?
Byli w Wojakowej, w Dobrocieszu, porozmieszczani po domach, gdzie ktoś miał znajomych, no bo oni wszyscy mieli tam majątki. I kontaktowali się oczywiście ze sobą.
Schronienie dla mamy i dla mnie załatwił pan Andrzej Piechnik, który wywiózł mnie z getta. W miejscowość Stańkowa, od Tęgoborzy w górę, na samym szczycie lasu. mieszkali Jaroszowie. Franciszek Jarosz był domorosłym weterynarzem, fryzjerem, wszystko umiał zrobić. Handlował też z Żydami, między innymi z Wolmanem z Nowego Sącza. Ten przyjechał do niego i pytał czy może u niego zostać przez dwa, trzy dni, bo potem chce przedostać się przez granicę. Jarosz się zgodził. Po dwóch dniach Wolman zapytał Jarosza czy przyjmie jeszcze jego żonę i dwie córki.
Jarosz umieścił rodzinę Wolmana w ukrytej pod szopą ziemiance znajdującej się w odległości ok. 20 metrów od domu. Andrzej Piechnik znał się z Jaroszem i zapytał go, czy przyjmie siedmioosobową żydowską rodzinę. Zapewnił, że zapłacą, bo są majętni. Jarosz odpowiedział od razu, że nie chodzi mu o pieniądze. No i przyjął nas – moją mamę, dziadzia, brata mamy, bratową, mnie, córeczkę bratowej. Siedem osób osób plus czworo Wolmanów, więc było nas już 11 osób. Poźniej jeszcze przybyły trzy osoby, tak że razem było nas tam 14 osób.
A duża była ta piwnica?
Może jakieś 20 metrów.
Ale można tam było stanąć?
Tak, wysoko było. Franciszek ze swoim dwunastoletnim synem Józefem zrobili prycze po jednej i po drugiej stronie, dla mężczyzn i kobiet, bo było jeszcze dwóch mężczyzn. Wyszli do swoich domów po pieniądze, które ktoś był im winny i już nie wrócili. Zostali zabici.
Złapano ich?
Nie, Zabili ich ludzie, którzy byli im dłużni pieniądze. Mimo poszukiwań ciał nigdy nie znaleziono. Zostali zakopani w lesie i koniec.
Więc było nas 14 osób. Dorośli mogli w nocy wychodzić, natomiast ja żyłam pod ziemią jak kret, bo bali się, że jak mnie wyniosą na pole, zobaczę zieleń, poczuję inne powietrze, to nie będę chciała wrócić do ziemianki i będę płakała.
A Franciszek zaznaczył, że ma być cisza, bo przychodzą do niego ludzie i jak usłyszą, to będzie tragedia. Tak, że ja przez te dwa lata w ogóle nie wychodziłam na zewnątrz. I po wojnie… do dzisiaj żałuję , że chciałam zobaczyć zdjęcie, które zrobiono mi po wyzwoleniu, wkrótce po wyjściu z piwnicy. Gdy chodziłam może do trzeciej czy czwartej klasy mama zapytała, czy chciałabym zobaczyć swoje zdjęci?. Uprzedziła, że jest okropne.
Zdjęcie było z okresu po wyjściu z piwnicy?
Tak. Gdy przyjechaliśmy do Sącza, trzeba było się zameldować i prawdopodobnie wtedy zrobiono mi zdjęcie. Gdy je później zobaczyłam to był koszmar – zezowata, bo gdy promyczek słońca przebijał do piwnicy to pytałam mamy, co to jest, a mama tłumaczyła, że tam jest słoneczko, jest cieplutko, gdy skończy się wojna, to wyjdziemy i je zobaczę. Więc patrzyłam cały czas na to słoneczko z nadzieją, że ono zejdzie na dół i od tego miałam zeza. Do tego ogromny brzuch, nogi krzywe, bo krzywica, garb i łysą głowę. Wyobraża sobie pani? Nie chciałam więcej oglądać tego zdjęcia, więc je zniszczyłam .
Wracając do wojny, to byliśmy w piwnicy a gospodarze dbali o nas. Biedna Jaroszowa w nocy piekła dla nas chleb i zakrywała okna kocem, żeby ktoś światła nie zobaczył. Ich rodzina też była duża, sześcioosobowa, mieli czworo dzieci. Józiu, który miał wtedy 12 lat zajmował nami. Do szkoły go nie posyłali, żeby się nie wygadał.
Ojciec wysyłał go po zboże, po ziemniaki, a trzeba było zjechać z tej wysokiej góry. Chłopak nie budził podejrzenia Niemców – gdy zapytali go, gdzie jedzie, mówił, że, ojciec chowa świnie i go wysyła i on się musi męczyć, dźwigać. Jarosz miał też kontakty z młynem, mąkę dostawał, a ten biedny Józiu musiał po nią jeździć.
Raz był taki moment, że się wydawało, że już jest koniec – zaczęłam płakać. W takich sytuacjach zawsze ktoś zasłaniał mi usta. Mnie to bolało i zaczynałam się dusić. Poźniej, kiedy mnie coś bolało i wiedziałam, że będę płakać, to sama się dusiłam, żeby oni mi tego nie robili. Wujek, jak mi to opowiadał, to płakał.
Któregoś razu zaczęłam głośno płakać. Usłyszał to Grzesiek, którym mieszkał 400 metrów dalej z matką i bratem. Przyszedł do Jarosza i mówi: „Franciszku, wy Żydów chowacie”. Na to Franciszek: „Co ty opowiadasz, to świnie kwiczą.”. Grzesiek na to: przecież słyszałem, że dziecko płakało, wiem, że chowacie Żydów.
Zanim Grzesiek zdążył wrócić do domu Jarosz zszedł do piwnicy i powiedział że natychmiast mamy się wynosić do lasu, bo Grzesiek nas usłyszał i zaraz będzie tu cała banda i wszystkich wystrzelają.
To był koniec września, było bardzo zimno, dwie małe dziewczynki, gdzie mamy się podziać?
Mój wujek, już 20-letni i Józiu poszli do domu Grześka i opowiedzieli jego matce co się stało. W międzyczasie wrócił Grzesiek – matka zawołała go i powiedziała, że jeżeli komukolwiek powie, o Żydach, to go sama widłami przebije. I on zapewnił, że nic nie powie. Zauważcie państwo jaki posłuch był. I tym sposobem mogliśmy dotrwać do zakończenia wojny.
Córeczka kuzynki mamy miała szczęście, bo u znajomych, w pobliskiej wsi zmarło dziecko i ją tam umieszczono. I ona wychowywała się w normalnym domu. Pod koniec wojny też musiała iść do piwnicy, bo ludzie w Sechnej zaczęli coś podejrzewać.
Wracając do Grześka, to był złym człowiekiem do końca. Zamiast po wojnie oddać broń, schował ją pod poduszką chorego na gruźlicę brata. Broń znaleziono, brat został aresztowany a Grzesiek uciekł za granicę i słuch po nim zaginął.
Żeby dokończyć ten wątek, mój wujek Zygmunt został naczelnikiem wydziału w Komendzie Wojewódzkiej w Krakowie. Jarosz, nie wiedząc o tym, poradził matce aresztowanego żeby pojechała tam dowiedzieć się co z synem, który był ciężko chory.
Pojechała, w biurze przepustek wyjaśniła w jakiej sprawie, więc ją skierowali do wujka. Weszła do pokoju i on od razu ją poznał. Zapytał czy go poznaje? Ona biedna strasznie się wystraszyła – upadła, zaczęła go całować po nogach i zapewniać, że pierwszy raz go widzi. Wujek przypomniał, kiedy i gdzie się spotkali. Ona się rozpłakała, wujek ją przytulił i powiedział, że zwolnić jej syna nie może, ale każe przenieść go do szpitala.
W szpitalu matka mogła go odwiedzać, a kiedy był już bardzo chory, wujek pomógł go zwolnić. Matka zabrała do go i zmarł we własnym domu.
Kobieta była bardzo wdzięczna, przyjeżdżała i zawsze coś dla nas przywoził. Ja ją babcią nazywałam.
Wracając do Franciszka, uratował mi życie dwa razy. Pierwszy – kiedy nas przyjął i ukrył. Drugi – gdy wykurował mnie psim smalcem. Gdy wyszliśmy z piwnicy dostałam obustronnego zapalenia płuc. Staruszek, doktor Kozaczko, przyszedł, zbadał mnie i powiedział mamie, że moje dni są policzone.
Usłyszał to Jarosz, który był akurat u nas. Zdenerwował się i powiedział: „To ja narażałem siebie, swoją rodzinę, przechowałem ją, przeżyła i żeby ona teraz umarła? Nie pozwolę na to”. Pojechał do domu, po paru godzinach wrócił i przywiózł psi smalec. I tym mnie uratowali .
Smarowali Panią, czy to się piło?
Łykać musiałam, na łyżeczkę, trochę posolili, przegryźć chlebem, smaczne to nie było. U nas w domu zawsze później był ten smalec, bo ja co roku zapadałam na zapalenie płuc, raz jednostronne, raz dwustronne. Cały czas. Gdy w szkole były prześwietlenia, to zawsze się bałam, że coś wyjdzie.Wtedy mały obrazek robili. Pamięta Pani?
Ale te wszystkie Pani dolegliwości udało się wyleczyć – garb, zeza i krzywicę?
Tak. Chodziłam do takiej placówki, jakby dziennego domu dziecka. Dawali nam posiłki, był lekarz, gimnastyka, prześwietlenia robili, dawali różne witaminy. Pamiętam, że najbardziej mnie bolały plecy, gdy mnie masowali. Żeby wyprostować nogi wkładali mi taką deskę, kołek właściwie i bandażowali. To było okropne. Długo miałam wydęty brzuch, bo jelita nie były przyzwyczajone do normalnego jedzenia.
Jak Pani mama poradziła sobie po wojnie? Bo ojciec zginął, prawda?
Ze swoim ojcem i bratową razem mieszkaliśmy wszyscy w Nowym Sączu.Wujek Zygmunt poszedł na studia i był w Krakowie. Utrzymywał nas dziadzio, który pracował w spółdzielni krawców w Nowym Sączu jako magazynier. No i przychodziły paczki UNRRY.
Czy w szkole wiedziała Pani, że jest Żydówką?
Tak, oczywiście. Wszyscy wiedzieli że jestem Żydówką. Przezywali mnie, to fakt. Miałam taką jedną „koleżankę” z klasy, która krzyczała do mnie: „ Ty Żydówko, ty Żydówico”. Nie zbili mnie nigdy, ale faktycznie tak było.
Gdy była religia, a nie chodziło na nią nas siedmioro, w pogodne dni, wychodziliśmy na zewnątrz, a gdy padał deszcz, to w ostatnich ławkach siedziałyśmy grzeczniutko i słuchałyśmy. Był wspaniały ksiądz, Olesiak, taki staruszek. Ja miałam nakazany przez mamę obowiązek być na religii, dopóki był Stary Testament. Miałam piątkę w dzienniku, ale nie na świadectwie.
Nigdy nie ukrywałam, że jestem Żydówką. Gdy pierwszy raz byłam w jakimś towarzystwie, gospodynię czy kogoś pytałam – czy oni wiedzą, że jestem Żydówką? Chodziło mi o to, żeby opowiadając kawały, nie czuli się potem źle. Raz było tak, że nie powiedziałam swojemu prezesowi i on jechał cały wieczór tymi kawałami, ja oczywiście też. Żona go tam kopała pod stołem, a nie wiedział dlaczego.
Na drugi dzień przyszedł do mnie z kwiatami. Byłam wtedy kierownikiem sklepu radiowo-telewizyjnego. Wtedy to było coś. Daje mi te kwiaty i mówi, że chce przeprosić. Zapytałam – co się stało. On na to: „ Wiesz, ja z tymi kawałami… myślałem, że Kazia się do mnie dowala, a ona mnie kopała, żebym przestał mówić”.
Odpowiedział, że nie mam nic przeciwko jego kawałom i wszystko było ok.
Proszę powiedzieć, czy po wojnie, kiedy była Pani już dorosła, widziała Pani piwnicę, w której się ukrywała?
Przyjechali ludzie z Nowego Jorku od Spielberga i kręcili film o tej piwnicy, o mojej mamie, o wszystkim i prosili, żebym zeszła, ale ja powiedziałam – nie. Jeżeli ja tam zejdę, to nie wyjdę, po prostu nie. Tak samo brat mamy Zygmunt i moja mama też nie, nie byliśmy w stanie.
Ale piwnica została z tymi piętrowymi łóżkami?
Nie, łóżka zostały rozebrane, została sama piwnica. W zeszłym roku się niestety zawaliła, ale ja mam stamtąd cztery kamienie. Były przygotowane, że w razie gdyby Niemcy szli, to Jarosz miał szybko zasypać wejście szybko kamieniami. Jarosz przywiózł mi kilka na pamiątkę, mam je w domu.
Wszyscy którzy nam pomagali zostali odznaczeni medalami Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Zadbałyśmy z mamą o to, a dla Andrzejka Piechnika to osobiście byłam w Jerozolimie i prostowałam jego nazwisko, bo zrobili Piechniczek zamiast Piechnik. A w Izraelu, proszę sobie wyobrazić, miałam 42 lata i pierwszy raz zobaczył mnie brat mojego ojca. Nazywał się Kempiński jego nazwiskiem jest nazwana ulica.
Ale gdzie?
W Izraelu
Ale w jakim mieście?
Riszon le Cijjon.
Proszę powiedzieć, czy Sprawiedliwi, pan Franciszek i jego żona dożyli dnia, kiedy dostali medale, czy ich dzieci odbierały?
Nie, dzieci. Znaczy Józek dostał za siebie a Franciszek i Maria dostali pośmiertnie dwa lata temu u prezydenta.
Ale to nie były te medale. To inne. Bo te nadaje Instytut Yad Vashem.
Tak, to był polski medal, chyba Krzyż Komandorski. Bo Józef dostał Krzyż Komandorski w Sączu, razem byliśmy, zdjęcia mamy piękne, ale tutaj w Warszawie byli właśnie odznaczeni.
Ale to nie były te medale — Instytut Yad Vashem nadał Franciszkowi i Marii Jaroszom oraz dzieciom Józefowi i Stanisławie tytuł „Sprawiedliwy wśród narodów świata”. Jesienią 2018 roku prezydent Andrzej Duda odznaczył Józefa Jarosza Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski za bohaterską postawę i niezwykłą odwagę wykazaną w ratowaniu życia Żydom podczas II wojny światowej. Podobne odznaczenie na wiosnę 2019 roku odebrali w imieniu ojca Franciszka Irena Krzyżak oraz w imieniu babci Marii – jej wnuk Eugeniusz Krzyżak.
Jeszcze mam pytanie. Jeśli dobrze zrozumiałam, to pani rodzina była po wojnie w kontakcie z rodziną pana Franciszka?
Do tej pory jesteśmy w kontakcie. Z Józefem traktujemy się jak rodzeństwo. Ja go wszędzie zabieram, jak mnie zapraszają do jakiejś szkoły, to go zabieram. Mówię, że to jest właśnie mój wybawca i dzięki niemu żyję.
Ale on ile ma lat?
90 lat.
No tak, bo pani była malutką dziewczynka, właściwie niemowlęciem...
A on miał 14 lat gdy skończyła się wojna.
Dziękuję za rozmowę
Nadarzyn, czerwiec 2021
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl