Anna Szpanowska, urodzona w 1942 r.
Znam już swoją historię
Jestem jedną z osób, które zakładały Stowarzyszenie Dzieci Holocaustu w Polsce. Mimo to dopiero po latach przemyśleń uznałam, że powinnam napisać o swoim życiu dla potrzeb wydawanej przez stowarzyszenie serii wspomnień.
Czy kilkuletnie dziecko jest w stanie zapamiętać rzeczy ważne i wpływające na dorosłe życie? Nie jestem pewna. Może dlatego zawsze trudno było mi pogodzić dwa punkty widzenia.
Z jednej strony – potrzebę, by zostawić choć mały ślad dla potomnych. Z drugiej – przekonanie, że bardzo niewiele mogę powiedzieć o sobie, tak by wnieść elementy nowe czy oryginalne we wspomnienia tych, których wojna dotknęła jako dzieci.
Byłam zbyt mała, by świadomie przeżyć czas Holokaustu, ale ogólnie pamięć dzieciństwa nie zatarła się ani trochę. Wspomnienia tych lat są oczywiście pod znakiem Mamy Stefanii i Taty Albina Dubinieckich – bardzo kochających mnie rodziców, rozpieszczających, ale i wychowujących w sposób świadomy i odpowiedzialny.
Oboje pochodzili z Kresów Wschodnich, a u progu II Rzeczypospolitej znaleźli się w stolicy. Ojciec, przed wojną major Wojska Polskiego, poważnie ranny w kampanii wrześniowej, w czasie okupacji należał do AK. W 1944 r. wcielony do I Armii Kościuszkowskiej, następnie dostał przydział do pracy w Siemianowicach.
Urodziłam się w Warszawie, jednak okres żywych i bogatych wspomnień dotyczy już Śląska i Katowic (a przez krótki czas – Stalinogrodu). Tata, jako inwalida wojenny, został w 1947 roku przeniesiony w stan spoczynku i dostał mieszkanie w Katowicach.
Wkrótce Rodzice mieli już tam swoje środowisko znajomych i przyjaciół. W dużej części zresztą środowisko „przedwojenne”. Ze zniszczonej Warszawy na Śląsk ściągnęło wiele inteligenckich rodzin – jedne pewnie z nakazem pracy, inne z zamiarem rozpoczęcia nowego życia, z dala od zgliszcz i najtrudniejszych przeżyć.
Odradzały się stare przyjaźnie, ludzie powoli czuli się „u siebie”. Mama starała się pewnie prowadzić życie jak przed wojną
– pamiętam jej troskę o nasz dom, a także częste spotkania z licznymi znajomymi rodziców i ich dziećmi.
Bardzo dbała o mnie i o coraz częściej chorującego męża. Właśnie z nią spędzałam najczęściej swoje dziecięce wakacje. Gdy miałam pięć lat, byłyśmy w lecie w Białobrzegach nad Pilicą, gdzie mieszkała przedwojenna przyjaciółka mojej Mamy.
Z tym wyjazdem wiążą się pierwsze silne emocje z dziedziny poszukiwania tożsamości. Jedna z miejscowych dziewczynek powiedziała mi w trakcie zabawy, że Mama to nie jest moja prawdziwa mama.
Dorośli mocno zaprzeczali, ale sugestia innego dziecka musiała być silna. Zaczęłam czuć „licho wie co” w swojej małej, bardzo czarnej głowie. Zapakowałam swoją osobistą walizeczkę i wyszłam z domu w kierunku autobusu, bo skoro to nie są moi rodzice, nie moja ukochana Mama, to…
Nie odeszłam daleko. Jednak już od tego momentu w moich myślach panuje zamęt. Coś w domu słyszę, czegoś nie rozumiem. Rozmowy, spojrzenia, sugestie. Rodzice, chcąc o czymś istotnym porozmawiać, przechodzą na rosyjski, który oboje, pochodząc z Kresów, dobrze znali. Sądzę, że dotyczy to też rozmów na mój temat.
Dla dziecka taka zabawa nie zawsze jest zrozumiała. Ale i po polsku nie wszystko rozumiem i nabieram przekonania, że są rzeczy przeznaczone zupełnie nie dla mnie – bardzo to przykre uczucie.
Niedługo potem idę do szkoły i żyję życiem zwykłej, przejętej nowymi obowiązkami uczennicy. W drugiej klasie przystępuję jak wszystkie dzieci do pierwszej komunii. Z tego okresu również pamiętam wahania i wątpliwości w domu – szepty, w których rozważa się, że może trzeba by odłożyć tę uroczystość na kolejny rok. Sama oczywiście nie rozumiem tych rozterek.
Dopiero jako dorosła kobieta zrozumiałam, że rodzice, będąc uczciwymi ludźmi, sięgali swoimi przemyśleniami daleko w przyszłość. Zastanawiali się, czy słusznie robią, posyłając mnie do katolickiego sakramentu. Jest to w końcu ich wybór, a nie dziecka.
Czym innym był chrzest, często przecież dokonywany dla ratowania życia. Tak czy inaczej, moja komunia to dla nich na pewno czas rozterki.
Mam 9, prawie 10 lat, gdy umiera Tata. Nie całkiem sobie zdaję sprawę, co oznacza być półsierotą, bo mam bardzo troskliwą i opiekuńczą Mamę. Życie Mamy i moje nie będzie już jednak takie samo. Szybko pogarsza się nasza sytuacja finansowa.
Mama była żoną przedwojennego oficera Wojska Polskiego, musiała więc być przede wszystkim panią domu. Miała ukończoną w Warszawie pensję dla panien, ale nigdy nie pracowała niezależnie.
Po wojnie pensja Ojca też musiała nam wystarczyć. Teraz to się musi zmienić. Jako wdowa po inwalidzie wojennym Mama dostaje w ajencję kiosk Ruchu, osiąga więc jakieś skromne dochody z tej działalności. Zarobki Mamy są uzupełnione przez moją rentę po Ojcu.
Wkrótce okazuje się, że komunia i wpasowanie się w szkolny tłum nie chronią przed czujnym wzrokiem obserwatorów. Po śmierci Ojca zaczynają przychodzić anonimy. Pisane i rysunkowe, adresowane do mnie, wysyłane pocztą. Z nich też dowiem się czegoś o sobie – że jestem dzieckiem żydowskim, znajdą, podrzutkiem itp.
Było to ogromnie bolesne. Po pierwszych takich listach idę zapłakana do Mamy, która nadal wszystkiemu zaprzecza. Widzę już jednak, że bardzo to przeżywa. W efekcie przestaję więc ze swymi rozterkami do niej przychodzić – widzę już, że nie dowiem się wiele, a zarazem w takich sytuacjach jest mi jej bardzo szkoda. Sama jednak zaczęłam się coraz więcej o swoich korzeniach domyślać.
Do domu przychodzą różni obcy mi ludzie, rozmawiają z Mamą poważnie, milkną, kiedy ja się pojawiam. Jestem już dorastającą nastolatką, mogłabym usłyszeć zbyt wiele. Ni stąd, ni zowąd, po jednej z takich rozmów Mama stwierdza: „Może byśmy pojechały do Palestyny?”. Nie wyjaśnia jednak nic więcej.
Zaczynam podświadomie odczuwać, że wiele rzeczy nie jest zupełnie jasnych: Gdzie jestem „u siebie”? Kto ma do mnie prawa? Wcześniej te pytania nie miały sensu. Byłam zresztą bardzo związana z Rodzicami.
Już wtedy powraca do mnie wspomnienie z wczesnego dzieciństwa. Jeszcze za życia Taty, chyba w okresie 1947–51, byłam co jakiś czas wysyłana przez Rodziców na wczasy i dłuższe pobyty – a to do Domu Małego Dziecka w Tuszynku, a to na Opolszczyznę do pałacu w Turawie, innym znów razem do Zawoi.
Pamiętam, jak w tych wszystkich ośrodkach histerycznie tęsknię za rodzicami, symuluję różne choroby, aby jak najszybciej wrócić do domu do Katowic.
Zastanawiam się wtedy nad sytuacją sprzed kilku lat. Czemu mnie tam wysyłali? Czy to dlatego, że nie byłam ich naturalnym dzieckiem? Czy nie mieli do mnie pełnych praw? Czy wizyty u Mamy mają z tym związek?
Dziś wiem, że rodziny żydowskie poszukiwały dzieci ukrytych u nowych rodziców w czasie wojny. Na ile intensywnie poszukiwano mnie – tego już się nie dowiem. Konflikty na tle prób poszukiwań adoptowanych w czasie wojny dzieci nie należały jednak na pewno do rzadkości.
Pod koniec lat pięćdziesiątych Mama zaczyna poważnie chorować na serce, czuje się coraz gorzej, przebywa często w szpitalu. Ja, jako 13-, 14-letnia dziewczynka jestem nieraz sama w domu. Nie mam żadnej rodziny, do której mogłabym się w tych chwilach zwrócić. Mama i ja cierpimy.
W listopadzie 1958 r. Mama czuje się już bardzo źle; wkrótce umiera, praktycznie na moich oczach. To straszne, trudne do wyobrażenia. Zostaję zupełnie sama z kłębowiskiem myśli w głowie i jednym mocnym postanowieniem – nie pójdę do Domu Dziecka, muszę sobie z życiem poradzić.
Ale jak żyć? I za co? Aspekt materialny staje się istotny. Moja sieroca renta po rodzicach była wówczas śmiesznie mała. Dostaję jakieś stypendium w liceum, jednak to razem na niewiele wystarcza.
Pogrzebem Mamy zajęli się przedwojenni przyjaciele rodziców, wtedy już mieszkańcy Katowic i innych miast na Śląsku. Jedna z Mamy przyjaciółek, Lila Salecka, wyraża chęć bycia moim opiekunem prawnym aż do pełnoletności.
Dwa dni po pogrzebie zgłaszają się do mnie przedstawiciele Gminy Żydowskiej w Katowicach z ulicy Wawelskiej. Proponują swoją opiekę i ułatwiają likwidację mojego mieszkania przy ulicy Teatralnej 14.
Gmina bierze sobie moje mieszkanie, a mnie daje pokój kwaterunkowy przy bezdzietnej rodzinie państwa Słonimów w Katowicach. Było to małżeństwo polsko-żydowskie, bardzo przyzwoici ludzie – zresztą na swojej drodze życiowej napotykałam mnóstwo ludzi, którzy byli nadzwyczaj dobrzy i uczynni.
Rodzina ta, na pewno pełna dobrych chęci, sądzi, że dostała dziecko na wychowanie. Mój dom miał być teraz przy ul. Mariackiej 3 w Katowicach. Tymczasem ja mam 16 lat i dzieckiem już nie bardzo jestem – przeszłam ogromną traumę w związku z nową sytuacją, być znowu „czyimś” dzieckiem nie potrafię.
Mieszkam u nich przez rok, potem decyduję się przenieść do znanej mi z dzieciństwa „cioci Lili”. Dostaję obiady w Gminie Żydowskiej, ale nie mogę ich jeść – płaczę, a łzy naprawdę kapią do rosołu. Obok jadalni jest synagoga, głośne, nieznane mi modły mnie przerażają.
Przewodniczący TSKŻ, pan Haber, proponuje mi cały czas wyjazd do Izraela do kibucu – nie wiem, co robić
Mam jednak w tym czasie przyjaciółkę, Hankę Czechanowską (później po mężu Drabczyńską), z którą znamy się od 1948 roku (przyjaźnię się z nią do dzisiaj). W jej rodzicach znajduję serdeczność i oparcie. Sugerują, żebym została w Polsce, bo tu pewniejsze będzie zdobycie wykształcenia. Postanawiam zgodzić się z tym argumentem.
Podczas likwidowania mieszkania przy ul. Teatralnej natrafiam na maszynopis podpisany przez Mamę, a adresowany do Gminy Żydowskiej, z którego wynika, że jestem dzieckiem żydowskim wyniesionym z getta w Warszawie przez „granatowego” policjanta (dzisiaj wiem, że najprawdopodobniej był to
p. Paweł Gołąbek).
Było to 15 maja 1943 roku. Wyniesione niemowlę miało przy sobie kartkę z imieniem Anna, datą urodzenia 13 X 1942 r. To wszystko – poza tym dopisek na kartce poleca mnie opiece „Boga i dobrych ludzi”.
Okropny szok. Z kim o tym rozmawiać? Wtedy nie był to dobry temat do rozmów. A przecież to moje korzenie, moje pierwsze życie. Znam już swoją historię… Nie wiem tylko, jakie jest moje prawdziwe pierwsze nazwisko.
Teraz naprawdę stoję nad przepaścią. Postanawiam wziąć się w garść i iść do przodu, a łzy kapią jak teraz, kiedy ten okres wspominam. Kończę Liceum Ogólnokształcące im. Mickiewicza w Katowicach, idę do Studium Nauczycielskiego, a potem studiuję biologię na UJ w Krakowie.
Z pomocy finansowej Gminy Żydowskiej szybko rezygnuję. Nie wiedziałam, czy ta organizacja nie będzie kiedyś ode mnie oczekiwała czegoś, czego nie będę umiała spełnić.
Do Izraela tak czy inaczej nie chciałam pojechać – jawił mi się jako wielka pustynia z barakami. Polska była zresztą moim domem, nie umiałabym i nie chciała tego podważać.
Na studiach w roku 1962 poznaję na wczasach świątecznych swojego przyszłego męża, Wojciecha Szpanowskiego, który studiował na Politechnice Krakowskiej. Znalazłam w nim oparcie i pomocną dłoń w wielu ciężkich okresach naszego życia.
Kończąc studia wychodzę za mąż. Mam dwoje dzieci, syna (ur. 1968) i córkę (ur. 1973), nareszcie coś ukochanego i własnego. Staram się je jak najlepiej wychować, ogromnie je kocham. Czuję tylko, że nie potrafię okazywać uczuć czy to również bagaż doświadczeń z dzieciństwa?…
Dopiero gdy dzieci dorosły, zaczynam znowu w latach osiemdziesiątych maniakalnie szukać korzeni. Od 1982 r. wiem już, że aby Dubinieccy mogli mnie ukrywać i wychowywać (w Warszawie na Żoliborzu, przy ul. gen. Zajączka 22a), najpierw dostałam papiery z Domu Małego Dziecka im. Baudouina w Warszawie. W ten sposób rodzice mogą tłumaczyć, skąd wzięło się u nich w czasie okupacji 8-miesięczne niemowlę.
W 1989 r. w Warszawie podczas obchodów 45-lecia powstania w getcie poznaję Polę Weizmann, izraelską artystkę o polskich korzeniach, i jej męża Jakuba. Na ich zaproszenie wyjeżdżam w tym samym roku do Izraela. Biorę udział m.in. w audycji w telewizji izraelskiej, która podejmuje próbę pomocy w poszukiwaniu rodziny.
Program spotyka się z dużym zainteresowaniem i odzewem widzów, jednak bez znajomości nazwiska jego skuteczność okazuje się niewielka.
W Izraelu w Instytucie Yad Vashem sadzę Rodzicom drzewko – oboje zostają odznaczeni medalem Sprawiedliwi wśród Narodów Świata. Po latach również w Polsce zostają odznaczeni Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Wszystkie te honory spotykają ich niestety pośmiertnie.
W 1992 r. poznaję na światowym Zjeździe Dzieci Holocaustu kilkoro koleżanek i kolegów o podobnych losach. Wtedy już wiedzieliśmy, że mamy siebie i musimy coś z sobą wspólnie zrobić. We wrześniu 1992 zakładamy Stowarzyszenie Dzieci Holocaustu w Polsce. Znalazłam tam przyjaciół i środowisko, z którym łączy mnie wspólnota przeżyć i odczuć – myślę, że z wzajemnością.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl