Batia Eisenstein /Berha Akselrad, urodzona w 1932 roku
Przetrwałam tylko ja
Nazywam się Batia Eisenstein z domu Akselrad. Moim ojcem był Bendet Akselrad, przywódca żydowskich gmin w Korczynie i w Krośnie, w Galicji, w Polsce. Jego żoną była Cila Freifeld, mieli pięciu synów i córkę. Moim najstarszym bratem był Shmuel, urodzony w 1909 roku, który ożenił się z Klarą Resenberg z Dębicy, mieli małą córkę, Irenkę, urodzoną w 1935 roku. Moim drugim bratem był Shalom, urodzony w 1911 roku, trzecim Avraham, urodzony w 1922 roku, czwartym Jehuda, urodzony w 1924, a piątym Levy, urodzony w 1930. Ja, Bertha Akselrad urodziłam się 24 maja 1932 roku.
Postaram się opisać moją rodzinę, na tyle na ile pozwala mi pamięć, pamięć dziecka, którym przecież wtedy byłam. Wszystko kręciło się wokół mojego ojca, bardzo oddanego społeczności żydowskiej. Był bardzo delikatnym, wrażliwym i bardzo cierpliwym mężczyzną. Zawsze spokojnie wysłuchiwał ludzi, którzy przychodzili do naszego domu ze swoimi problemami. A Żydzi w Krośnie i Korczynie mieli dużo problemów. Wynikających głównie z ich podłej sytuacji życiowej i z nastrojów antysemickich, które rozlewały się wokoło jak morze.
Jako dziecko uwielbiałam żydowskie święto Purim, święto Paschy i piątkowe wieczory. Ojciec zawsze przyprowadzał z synagogi do domu gości na wieczerzę. Zasiadali razem z nami do stołu, dzieliliśmy się z nimi naszymi posiłkami. Kolacjom zawsze towarzyszyły rozmowy i dyskusje. Do dzisiaj, ludzie, którzy znali mojego ojca wspominają jego cierpliwość w słuchaniu i mądrość w rozwiązywaniu problemów. Opowiadają mi szczegółowo o jego dokonaniach, o rzeczach, które dla nich zrobił, o których jako dziecko nie miałam pojęcia. Takie rzeczy sprawiają, że jestem bardzo dumna z moich rodziców, z mojej rodziny.
Te komentarze i wspomnienia teraz pozwalają mi również lepiej rozumieć mojego ojca i trudności, z jakimi się zmagał, bo jako dziecko, gdzieś na uboczu wielkiego świata dorosłych nie miałam o pewnych sprawach pojęcia. Wielu wpływowych polskich polityków i działaczy przewijało się przez nasz dom, starając się wraz z moim ojcem znaleźć najlepsze rozwiązania w sporach między Chrześcijanami i Żydami, uleczyć wzajemne urazy jątrzące się jak rana. Polskie społeczeństwo było wtedy bardzo antysemickie i najmniejszy incydent mógł przeobrazić się w rozboje, wielkie rozruchy albo pogrom, tak jak w innych częściach kraju.
Żydzi za wszelką cenę chcieli uniknąć konfrontacji, robić wszystko, by po prostu przeżyć, nawet jeśli ich życie było bardzo trudne, w środowisku, w którym tak dalece dyskryminowano ich, właściwie na każdym kroku. Nawet najzdolniejsza żydowska młodzież mogła tylko marzyć o dobrze płatnej i prestiżowej posadzie rządowej czy publicznej. Antysemityzm wśród Polaków był bardzo głęboko zakorzeniony, przekazywany z pokolenia na pokolenie, czasami jedynie z niewielkimi zmianami.
Mój ojciec poświęcał naszej gminie praktycznie cały swój czas, to przywództwo, to było całe jego życie, jego przeznaczenie i misja. Interesy, które prowadził w mieście przekazał swoim najstarszym synom, a sam poświęcił się pracy na rzecz społeczności żydowskiej. Shmuel i Shlomo ukończyli szkołę handlu i administracji, szkołę, którą ukończył ojciec, i zajmowali się rodzinnymi firmami.
Edukacja, szczególnie wyższa, niektóre zawody i profesje były praktycznie niedostępne dla Żydów. Tylko w niektórych przypadkach niewielki odsetek był do nich dopuszczany, jako przykład wymaganej żydowskiej obecności w statystykach. Matka często pomagała ojcu, przyjmowała gości pod jego nieobecność. Rozmawiała z nimi, zapisywała wiadomości dla ojca, które po jego przybyciu natychmiast mu wręczała. Ja i mój najmłodszy brat również mieliśmy ważne zadania. Mieliśmy otwierać gościom drzwi, więc za każdym razem, kiedy dzwonił dzwonek biegliśmy do drzwi jak szaleni.
Pamiętam wiele rozmów, które odbyły się w naszym salonie. Pamiętam temat narastającego niebezpieczeństwa wojny i przejęte głosy moich starszych braci i rodziców, kiedy przekazywali sobie kolejne wiadomości z zachodu. Byłam przerażona słuchając ich i tego okropnego, skrzeczącego głosu Hitlera w naszym radio. Miałam okropne przeczucia, ale oczywiście nie do końca rozumiałam co się dzieje.
Kiedy we wrześniu wybuchła wojna, mój brat Shalom został powołany do wojska. Wyjechał w nocy, więc nie mogłam się z nim pożegnać. Czas biegł nieubłaganie, a my nie otrzymywaliśmy żadnych wieści o nim. Później jakiś Polak pojawił się w domu i przekazał informację o tym, że mój brat był poważnie ranny w obie nogi i przebywa teraz w szpitalu w Stanisławowie. Zapłaciliśmy mu za doręczenie tej wiadomości.
Ojciec zabrał Avrahama i Jehudę i udali się do miasta, w którym miał przebywać Shalom. Sprawy gminy spoczywały wtedy w rękach mojego najstarszego brata Shmuela. Po dotarciu na miejsce ojciec odkrył, że to było tylko oszustwo. Mojego brata nie było w szpitalu, nie było go nawet w tym mieście. W tym samym czasie do domu dotarła kartka od Shaloma, informująca nas, że jest w niemieckim obozie jenieckim. Napisał do nas ponownie, wysłał jeszcze kilka kartek, a jedna z nich informowała nas o jego rychłym zwolnieniu. Byliśmy tacy szczęśliwi! W Stanisławowie ojciec spotkał wielu krośnieńskich Żydów, którzy uciekli na wschód szukając tam ucieczki przed tym, co nadciągało z zachodu. Rosyjskie władze okupacyjne niechętnie wydawały przepustki, czy zgody na powroty do strefy niemieckiej, ale ojcu w końcu udało się załatwić powrót tych wszystkich ludzi.
Po powrocie ojciec był bardzo przejęty sytuacją społeczności żydowskiej i miał tak wiele obowiązków, że na stałe już pomagali mu jego starsi synowie. Krosno musiało przyjąć wielu uchodźców, zapewnić im pomoc, zakwaterować, nakarmić. Sytuacja finansowa Żydów była opłakana, wiele rodzin straciło swoje firmy, warsztaty, zakłady – skonfiskowane przez Niemców, nie mogli nawet swobodnie się poruszać. Sytuacja pogarszała się z dnia na dzień, pojawiły się białe opaski z Gwiazdą Dawida, przepisy antyżydowskie i kolejne restrykcje pojawiały się każdego dnia. Atmosfera robiła się coraz gorsza, a ojciec i moi bracia z trudem radzili sobie z potrzebami tych wszystkich ludzi. Starali się pomóc jak tylko mogli, kiedy tylko mogli, a ci potrzebujący naprawdę liczyli na ich, najmniejszą nawet pomoc.
Atutem mojej rodziny był fakt, że posługiwaliśmy się płynnie językiem niemieckim. Nawet przez pewien czas moja rodzina mieszkała w Wiedniu, miała austriackie obywatelstwo. Niemcy odmawiali zajmowania się sprawami Żydów, którzy nie potrafili porozumiewać się w ich języku. Każda prośba, każde podanie musiało być sporządzone na niemieckich drukach, w tym właśnie języku. Mój ojciec pisał więc dziesiątki takich podań i próśb, wystawał w urzędach, wyczekiwał odpowiedzi. Pamiętam jak wyglądała twarz mojego ojca, kiedy wracał do domu z odmowami. Pamiętam też kiedy zaczęłam wyłapywać nieznane mi, ale przerażające słowa – obóz zagłady, getto, przeszukanie, gestapo. Nie wiedziałam co one oznaczają, ale bałam się ich, bo były wyszeptywane ze strachem. Zaczęłam dorastać w tym strachu, szybciej i bardziej boleśnie niż inne dzieci. Ale tak wyglądała sytuacja.
Pewnego dnia ojciec wrócił do domu, a na jego twarzy malował się ogromny smutek. Mama powiedziała, że chcieliby porozmawiać ze mną na osobności. Ojciec powiedział, że znalazł dla mnie specjalne miejsce, w którym żyje polska rodzina, która bardzo chciałaby mnie przyjąć. Dobrze ich znaliśmy, bo synowie państwa Krukierków pracowali w naszym tartaku. Zapewnił mnie, że to bardzo dobrzy ludzie i że będą mnie bardzo lubili. Słuchałam tego spokojnie, ale nie wiedziałam dokładnie, co właściwie się dzieje.
Matka spakowała mi torbę z odzieżą, ja spakowałam sobie mniejszą, z przedmiotami, które były dla mnie ważne – notatniki, ołówki, kredki i inne drobnostki, wtedy dla mnie cenne.Następnego wieczora mój brat Shalom zaprowadził mnie do tej rodziny. Podczas drogi tłumaczył mi jak mam się zachowywać w nowym domu, prosił, żebym była grzeczna i posłuszna, żebym słuchała wszystkich poleceń nowej rodziny. Powiedział mi również, że będę miała nowe imię i że muszę go zawsze używać. A przede wszystkim nie mogę płakać i prosić, bym mogła wrócić do domu. Kiedy się rozstawaliśmy widziałam łzy w jego oczach. Sama nie mogłam powstrzymać swoich.
Mój brat starał się je osłodzić zapewnieniem, że będziemy się kontaktować i odwiedzać kiedy tylko będzie to możliwe. Zapytałam go dlaczego w ogóle muszę opuścić dom. Ale nie był w stanie mi odpowiedzieć. Powiedział tylko, że wybrali dla mnie najlepsze, bezpieczne miejsce i ludzi, którzy będą mnie traktować jak członka rodziny. To mnie trochę uspokoiło i udało mi się przestać płakać.
Kiedy weszliśmy, zostałam przywitana bardzo ciepło. Ujrzałam dziadka, babcię i młodych małżonków, którzy mieli być moimi rodzicami. Para nie miała własnych dzieci, więc cieszyła się, że może przygarnąć mnie. Przywitali mnie ciepło, ale byłam zdruzgotana rozstaniem z moją rodziną. Nazwali mnie Basią, to było takie typowe, katolickie imię. Przepłakałam całą pierwszą noc, nie byłam w stanie zasnąć. Nie mogłam pogodzić się z myślą, że jestem sama, że nie mogę być z moją prawdziwą rodziną, tylko u obcych ludzi. Z samego rana wyszłam z domu, na podwórko, stanęłam przed bramą i patrzyłam na drogę, którą przyprowadził mnie wczoraj mój brat. Nikogo jednak na niej nie było.
Stałam tak i płakałam, ale nikt nie nadchodził. Każdego dnia stałam tam godzinami, łudząc się, że zobaczę kogoś z mojej rodziny, ale na próżno. Wracałam tylko wtedy, kiedy dziadek wołał mnie na posiłek, ale i tak nie mogłam jeść. Babcia rozumiała mnie. Próbowała rozwiewać moje najgorsze obawy mówiąc, że ktoś na pewno przyjdzie w ciągu dnia, albo jutro. Nie wierzyłam jej za bardzo, ale pozwalałam się jej pocieszać, bo to był dowód na to, że jednak trochę im na mnie zależało. Oczywiście, moja radość nie miała granic, kiedy rzeczywiście ktoś mnie odwiedzał i przynosił jakiś podarek z naszego starego domu. Zawsze obiecywali, że będą wracać do mnie kiedy tylko będą mogli i będą starać się mnie rozweselać, żeby tylko czerwony nos i zapuchnięte oczy zniknęły z mojej buzi. Wszyscy starali się mnie odwiedzać oprócz mojego brata Avrahama. Pewnego dnia wyszedł kupić chleb. I już nigdy nie wrócił. Uwielbiałam spotykać się z moją rodziną, ale każda wizyta miała swój koniec, a ja zostawałam sama, w obcym domu. Aż w końcu wizyty skończyły się na dobre. Jakby oni wszyscy zniknęli z powierzchni ziemi.
Moja mama, Cila Akselrad wyszła zdobyć jakieś jedzenie, została złapana i zabita. To był rok 1943. Mój ojciec został zastrzelony 15 lipca 1943 w obozie w Szebniach. Mój brat Shmuel, jego żona Klara, ich córka Irenka i mój brat Shalom zostali złapani w Warszawie z fałszywymi aryjskimi papierami i zamordowani. Mój brat Avraham trafiał do różnych obozów koncentracyjnych. Udało mu się je przeżyć i wyemigrować do Nowego Jorku. Nigdy nie założył rodziny. A mój brat Jehuda Akselrad dołączył do polskiej partyzantki i walczył z Niemcami aż do 1943 roku, kiedy to został zastrzelony na przedmieściach Warszawy. Mój braciszek Levy został zastrzelony w Krośnie w 1943 roku. Dowiedziałam się o tym wszystkim długo po wojnie, a wtedy, kiedy moja rodzina przestała do mnie przychodzić, wiedziałam tylko tyle, że przestali do mnie przychodzić
Powoli dojrzewała we mnie ta straszna myśl, że ich utraciłam na zawsze i już nigdy nie będziemy razem. Nocami śniłam o tym, że jesteśmy razem, a potem budziłam się odrętwiała z żalu, że ranek mi ich nie wrócił. I równie powoli zaczęłam przywiązywać się do mojej polskiej rodziny. Troszczyli się o mnie i bali, że jakiś donosiciel mógłby poinformować Niemców o tym, że mnie ukrywają. Dom, w którym mieszkaliśmy znajdował się na przedmieściu Krosna, w pobliżu lotniska. Ciągle się jednak martwili, że któryś z sąsiadów zauważy małą dziewczynkę na podwórku.
Krukierkowie uważali, że ryzyko jest już zbyt wysokie, więc postanowili zmieniać moje kryjówki. Czasami spałam na słomianym posłaniu na strychu. Czasami chowali mnie w bardzo ciemnych zakamarkach, co powodowało u mnie później problemy ze wzrokiem. Od czasu do czasu, mogłam się jednak pojawić na zewnątrz i trochę pobawić, w polu pszenicy na przykład. Wieczorami babcia dawała mi koszyk i wysyłała po ziemniaki. Wygrzebywałam je rękami, po ciemku, żeby nikt nie zauważył. Zbierałam duże ziemniaki, zostawiając małe, aby mogły jeszcze podrosnąć, dokładnie tak, jak uczyła mnie babcia Weronika. Wracałam z koszem pełnym ziemniaków i czyściłam je przed wejściem do kuchni. Dziadek był wtedy bardzo ze mnie zadowolony i żartował, że zarobiłam na swoje utrzymanie, dając mi dodatkowy kawałek chleba. Byłam z siebie dumna, kiedy pracowałam i przyjmowałam jakiekolwiek komplementy z wielką przyjemnością. A dziadek był bardzo oszczędny w dawaniu pochwał, więc każdą cieszyłam się ogromnie.
Podstawą dziennej diety były ziemniaki i kapusta. W niedzielę jedliśmy lepiej, a na stole pojawiało się mięso królicze. Dziadkowie wychowali się na wsi, wśród bydła i kurcząt. Tak więc nocą pomagałam im z ziemniakami, a w dzień we wszystkich domowych obowiązkach. Zawsze zgłaszałam się do pracy i chciałam robić jak najwięcej, aby wkradać się w ich łaski. Strach przed odrzuceniem i wypędzeniem ciągle gdzieś we mnie był. Większość czasu więc obierałam ziemniaki, a za dobrą robotę otrzymywałam trochę więcej chleba. Wszystkie obowiązki starałam się wypełniać z wielką starannością, bo chciałam się czuć potrzebna i chciałam wiedzieć, że są ze mnie zadowoleni. Pragnęłam ich troski i chciałam być przez nich akceptowana. A byłam w tym domu naprawdę potrzebna, dziadek miał niesprawną nogę i kulał, babcia była bardzo słaba i łatwo się męczyła. Młoda para wychodziła z domu wcześnie rano, a wracała późno w nocy. Oprócz zwykłych codziennych obowiązków w domu cerowałam i karmiłam zwierzęta w stajni. Zimą oczywiście było mniej roboty, kiedy śniegi przykrywały pola i obejście. Zimą chowałam się w oborze. Bardzo marzłam. Spędzałam czas na rozmowach z królikami i kogutami. Czasami wydawało mi się, że mnie rozumieją i nawet mi odpowiadają. Byłam taka samotna. Jeszcze przez długi czas rozmawiałam z tą menażerią, bo nie miałam innych przyjaciół.
Później nadszedł czas wielkiego strachu. Niemcy wzmogli poszukiwania ukrywających się Żydów, a moja nowa rodzina bała się coraz bardziej. Nawet rozważano wyrzucenie mnie z domu. Byłam przerażona i nie mogłam spać przez tą straszną myśl, że mogłabym skończyć na ulicy. Babcia bardzo mnie kochała i stanęła w mojej obronie, mówiąc, że bierze na siebie całą odpowiedzialność za ukrywanie mnie. Co więcej, powiedziała, że jeśli mnie wyrzucą – ona też odejdzie. Groźby babci poskutkowały, a ja zostałam uratowana.
Poprosiła później jednego ze swoich synów – Kazka, który był dozorcą w tartaku, żeby właśnie tam mnie ukrył. Tartak przed wojną należał do mojej rodziny, ale teraz właścicielem był Niemiec o nazwisku Schmidt, a Kazek pilnował tego miejsca. Zbudował tam dla mnie skrytkę i pewnej nocy przeniósł mnie tam w dużej torbie trocin. Skrytka znajdowała się pod drewnianą podłogą i była przykryta trocinami. Brat Kazka również pracował w tym młynie. Obaj ożenili się i opuścili dom babci. W domu znajdującym się w pobliżu tartaku zostali tylko dziadkowie i ich zamężna córka. Kazek wytłumaczył mi jak mam się zachowywać, w ciągu dnia, kiedy do pracy przychodzą polscy robotnicy. Pokazał mi też jak mam się układać pod podłogą, aby nie wzbudzać żadnych podejrzeń. Nie mogłam tam siedzieć, poruszyć się gwałtownie bądź odwrócić. W ciągu dnia było to nawet do zniesienia, ale nocą było po prostu przerażające.
Śnili mi się zabici rodzice i bracia. To było obezwładniające przeczucie. Nie chciałam ich widzieć w snach zabitych, ale nie mogłam nad tym zapanować. Poza tym chodziły po mnie szczury, a ja nie mogłam ich strącić, bo w mojej kryjówce nie było miejsca, by swobodnie poruszać rękami. Byłam sama, otoczona przez te odrażające stworzenia i nic nie mogłam z tym zrobić. Przez kilka miesięcy spałam pod podłogą w tartaku, a potem przyszła jesień ,a wraz z nią deszcze. Wszystko było mokre i ponure. Zimno stało się moją codziennością.
Ciągle musiałam ukrywać się również w dzień, z obawy, że zobaczy mnie któryś z pracowników lub jeden z kupców, którzy ciągle przychodzili po drewno. Kiedy nocą mogłam na chwilę wyjść, prawie nie mogłam chodzić, przez to, że całe miesiące spędziłam w jednej pozycji. Byłam w strasznym stanie, w głębokiej depresji. Ciągle nachodziły mnie myśli o skończeniu ze sobą, ale byłam tchórzem. Nigdy nie zdobyłam się też na to, żeby powiedzieć o tych uczuciach Kazkowi, tak wiele przecież poświęcił i tak bardzo się narażał dla mnie.
Kiedy nadeszła zima rodzina wzięła mnie z powrotem do domu. Wciąż ukrywałam się w różnych schowkach, ale wewnątrz domu, bo na zewnątrz panował siarczysty mróz. Byłam już wtedy bardzo zżyta z moją polską rodziną i wydawało mi się, że już nie jestem w stanie cofnąć się, wrócić do Judaizmu. Nie chciałam należeć do narodu, który tak był prześladowany i upokarzany. Dziadek opowiadał mi, że zawsze tak było – Żydów dyskryminowano przez stulecia, zabijali ich również Arabowie w Palestynie. Słyszałam ciągle te straszne opowieści. Widziałam, jak traktowane są żydowskie dzieci, kiedy te chrześcijańskie mogły się bawić i śmiać. Byłam zazdrosna i zawstydzona, że urodziłam się Żydówką. Te myśli stale mi towarzyszyły i wzmacniały się z czasem.
A potem usłyszeliśmy huk dział, odgłosy bomb, nadchodzące od strony lotniska. Rosjanie ostrzeliwali cały teren przed wkroczeniem i huk dział nie ustawał przez kilka dni. A potem nastała cisza. Nasz region został oswobodzony, ale po mnie nikt wciąż nie wracał, aby zabrać mnie do domu. Był rok 1945, zaczęłam chodzić do szkoły, zarejestrowano mnie jako uczennicę chrześcijańską. Byłam celującą uczennicą, bo całkowicie poświęciłam się nauce. Szło mi znakomicie, łatwo zdobywałam kolegów. Traktowałam to jako pewnego rodzaju zadośćuczynienie, po tych wszystkich stratach i ograniczeniach jakich doświadczyłam. Zdecydowałam się przejść na katolicyzm, a czyn ten bardzo ucieszył moją rodzinę i ugruntował moją obecność w ich domu.
Zimą 1945 roku w naszym domu pojawił się wysoki oficer Wojska Polskiego Yehoshua Drucker. Reprezentował Rabina Kahane, wojskowego kapelana w armii polskiej. Jego misją było odszukiwanie żydowskich dzieci, które ocalały ukryte w chrześcijańskich domach, i przywracanie ich środowisku żydowskiemu. Rozmawiał z moją nową rodziną, a potem ze mną o podróży do żydowskiego sierocińca w Zabrzu. Odmówiłam. Odmówiłam powrotu do judaizmu, odmówiłam opuszczenia mojej chrześcijańskiej rodziny, którą od dawna uważałam już za swoją własną. Uparłam się i nie dałam się przekonać.
Mój brat Avraham Akselrad przeżył obozy zagłady i powoli wracał do zdrowia. Wkrótce został powiadomiony o tym, że jego siostra Berta również przeżyła i mieszka w Krośnie, z rodziną chrześcijan. Zjawił się więc u Krukierków razem z Jehoshuą Druckerem. Mój brat znał dobrze tą rodzinę sprzed wojny. Znów rozmawiali o sierocińcu w Zabrzu. Ale ja nie chciałam o tym słyszeć, nawet nie chciałam z nimi rozmawiać. Uciekłam z domu, ukryłam się w zaroślach i wróciłam dopiero wtedy, kiedy byłam pewna, że wyszli. Byłam wściekła na mojego brata, że chce mnie rozdzielić z moją rodziną.
Avraham wiedział, że nie dojdzie ze mną do porozumienia, więc poszukał innych, prawnych środków, aby mnie odzyskać, byłam przecież nieletnia. Sąd po wysłuchaniu stron zadecydował, że mam spędzić z bratem dwa tygodnie w sierocińcu w Zabrzu. A moja nowa rodzina miała przedłożyć bratu rachunek z opieki nade mną podczas wojny – ta ogromna kwota miała być gwarantem mojego powrotu po dwóch tygodniach. Mój brat nie miał wystarczającej sumy, więc przepisał na Krukierków swoją część majątku rodziców. Moja część pozostała nietknięta, ze względu na niepełnoletność. I tak rozpoczęto wykonanie postanowień sądowych.
Rozłąka była dla mnie dramatyczna. Bo nie chciałam ich opuszczać i jechać do sierocińca. Moja nowa rodzina też była zdruzgotana i ciągle powtarzali, że tylko rodzice mieliby prawo do zabrania mnie od nich. Zapewniali mnie, że zrobią wszystko, żeby mnie odzyskać. Wyjechałam wierząc, że tak będzie. Władze sierocińca dobrze zdawały sobie sprawę z sytuacji, bo przecież nie byłam jedynym dzieckiem odebranym chrześcijanom. Poddawano nas ścisłej inwigilacji. Moje listy, które pisałam codziennie, nigdy nie dotarły do Krukierków, a ich nigdy nie zostały dostarczone do mnie. Wiedziałam o tym, ale nic nie mogłam na to poradzić. Bardzo tęskniłam.
Wkrótce wyjechałam z sierocińca z całym transportem żydowskich dzieci do Francji, gdzie przetrzymywano nas dwa lata. Później w 1948 roku wyjechałam do Izraela. Posłano mnie tam do szkoły Mikveh Israel, abym nauczyła się języka hebrajskiego. Podczas nauki przyjęłam hebrajskie imię Batia, najbardziej zbliżone do mojego prawdziwego imienia Berta i przestałam używać polskiego imienia Basia. W 1950 roku powołano mnie do wojska, trzy lata później wyszłam za mąż. Dziś mam dwóch synów i czworo wnucząt.
Ciągle pisałam do Krukierków i nawet utrzymywałam korespondencję z wnuczętami i prawnuczętami moich polskich dziadków. Józefa zmarła w 2002 roku, w wieku 92 lat. Pomagałam jej w czymkolwiek mogłam. Kontaktuję się też z młodszymi członkami tej rodziny, którzy nigdy nawet mnie nie widzieli, ale to dla mnie ważne, żeby utrzymać kontakt z tą rodziną, z moją przeszłością.
Relacja spisana w 2008 roku. Tłumaczenie z hebrajskiego William Liebner. Opublikowano na portalu jewishgen oraz w książce Williama Liebnera „Krosno by the Wislok River. Memorial Book of the Jewish Community of Krosno”, Nowy Jork, 2016.
Tłumaczenie z angielskiego i opracowanie Katarzyna Krępulec-Nowak
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl