Bronisława Szwajca , urodzona w 1932 r.
Wśród Ślązaków
Filmowe wspomnienie Bronisławy Szwajcy jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.
Historia, którą tutaj przedstawię, jest dla mnie wyjątkowa, choć wiem, że tak traktuje swoje ocalenie każde z nas, dzieci Holocaustu, bo wszyscy przeżyliśmy dzięki jakimś niesłychanym zrządzeniom losu.
Swoje życie zawdzięczam szczęściu, przypadkowi, odwadze mojej matki, a przede wszystkim bezinteresownej pomocy wielu szlachetnych ludzi.
Ratowali nas (mnie i matkę) Ślązacy, Niemcy i Polacy, ksiądz katolicki i świadkowie Jehowy, ludzie bardzo ubodzy i zamożniejsi, w pełni zorientowani w naszym pochodzeniu i sytuacji albo znający tylko część prawdy. Ocalałam, jakby na przekór wielkiej historii, w swoich rodzinnych Katowicach, mieście wówczas niemieckim,które już od początku okupacji miało być „Judenfrei”, podczas gdy mój braciszek został zadenuncjowany i zginął w polskim Sosnowcu.
Jest dla mnie rzeczą niezwykle ważną, że swoimi wspomnieniami mogę upamiętnić ludzi wielkiego ducha, którym zawdzięczam przeżycie, i złożyć im hołd . Wielu faktów nie potrafię już odtworzyć, ale na szczęście zapamiętałam nazwiska naszych największych wybawców.
Wojna dramatycznie przepołowiła moje życie. Odebrała mi rodzinę, dzieciństwo, beztroskę. Pierwszego września 1939 roku miałam siedem lat. Wybierałam się do szkoły. Pamiętam swój szkolny mundurek: granatową plisowaną spódniczkę i bluzę z białym marynarskim kołnierzem. Byłam podekscytowana, znałam już wierszyki, których uczył się w szkole mój o dwa lata starszy braciszek, Pawełek.
Do szkoły poszłam jednak dopiero pięć i pół roku później. Swoje dzieciństwo zapamiętałam jako szczęśliwe i idylliczne. Byliśmy średnio zamożną zasymilowaną rodziną. W domu mówiliśmy po polsku. Jedynie wtedy, kiedy rodzice nie chcieli, abyśmy rozumieli treść ich rozmów, używali jidysz.
Nie pochodzili ze Śląska. Ojciec przybył z Galicji (podobno we wsi Osiek jego rodzice posiadali fabrykę papy), matka z Kongresówki, z Zawiercia. Ich małżeństwo było mezaliansem , którego nie chciała zaakceptować bogata, wykształcona rodzina ojca. Tatuś był adwokatem, podobnie jak jego brat, a jego siostra – farmaceutką. Mama, manikiurzystka w zakładzie fryzjerskim przy ulicy Królowej Jadwigi, po ślubie już tam nie pracowała, ale odwiedzała w domach grupkę swoich starych klientek.
Mieszkaliśmy w dwupokojowym mieszkaniu w centrum miasta, na ulicy Lubeckiego, przecznicy ulicy Warszawskiej. Mieliśmy gosposię, Lotkę, młodą Ślązaczkę z biednej, wielodzietnej rodziny. Była wykorzystywaną przez macochę półsierotą, toteż rodzice zaopiekowali się nią, urządzili jej potem zaręczyny i ślub.
Bardzo mnie kochała i kiedy wybuchła wojna, a nas wysiedlono z Katowic, chciała wziąć mnie do siebie jako swoje dziecko. Mama obraziła się wtedy na nią. Jeszcze nie wiedziała,jak tragiczne będą dla nas najbliższe lata.
Mój brat jako jedyny w domu miał rower, który wszystkie dzieci chciały od niego pożyczać. Chodził do prywatnej szkoły, kiedy wybuchła wojna, miał iść do trzeciej klasy. Ojciec był wysokim, ciemnowłosym mężczyzną. Kiedy ze swoim niewysokim bratem (brat mieszkał w pobliżu) i z rodziną szli na spacer, wymieniali się partnerkami. Brat ojca towarzyszył mojej mamie, a tata jego wysokiej małżonce.
Rodzice nie byli religijni, jednak mój brat został obrzezany. Ojca pamiętam jako Józefa, nie znam nawet jego żydowskiego imienia. Był komunistą, miał z tego powodu problemy, chyba nawet jakąś rozprawę sądową, kilka miesięcy miał spędzić w więzieniu czy areszcie, ale nie pamiętam tego. Pracował potem jako urzędnik u Biskupskich na ulicy Gliwickiej (nie wiem co to za firma, zapamiętałam tylko to nazwisko).
Jako politycznie podejrzany, nie mógł mieszkać w strefie przygranicznej. Fikcyjnie musiał więc zameldować się w Sosnowcu. W rzeczywistości dalej mieszkał z nami. Nie przypuszczaliśmy wtedy, że wkrótce wszyscy – i do tego całkowicie nie fikcyjnie – będziemy musieli opuścić nasz dom.
Niemcy wkroczyli do Katowic trzeciego września 1939. Już na początku 1940 roku wyeksmitowano nas z mieszkania. Zostały w nim nasze meble, my musieliśmy zamieszkać w Sosnowcu. Katowice, stolica administracyjna niemieckiego Górnego Śląska, w pierwszej kolejności miały być wolne od Żydów.
Wprowadziliśmy się do sutereny, do jednopokojowego mieszkania. Ojciec jeździł odtąd codziennie do jakiejś fabryki w Tarnowskich Gó rach. Pracował tam fizycznie, prawdopodobnie pierwszy raz w życiu. Mama pracowała w fabryce Schoena, po inwazji na Rosję wyplatała w niej grube, słomiane ochraniacze na buty dla żołnierzy. Racje żywnościowe dla Żydów były głodowe, szmuglowała więc jedzenie z otaczających miasto wsi.
Ja sama niewiele pamiętam z całego tego okresu. Chyba latem 1942 roku tata dostał wezwanie. Miał wziąć ze sobą walizkę z niewielkim bagażem osobistym. Mama nalegała, żeby nie podporządkował się temu pisemku, które dostał prawdopodobnie z gminy żydowskiej. On jednak pożegnał się z nami
i wyszedł. Nigdy więcej go już nie zobaczyłam. Był jednym z pierwszych
„wysiedlonych” z Sosnowca do Auschwitz.
W latach sześćdziesiątych wśród eksponatów Muzeum Oświęcimskiego mój mąż dostrzegł walizkę podpisaną naszym nazwiskiem. To była walizka taty. Teraz już jej tam nie widzę. Tatę zachowałam w pamięci jako bardzo dobrego człowieka, idealnego ojca. Zawsze spokojny i opanowany, nie pozwalał mnie karcić bardziej impulsywnej mamie, rozpieszczał mnie i chronił. Bardzo mi go brakowało i brakuje do dzisiaj.
Ojciec nie doczekał utworzenia sosnowieckiego getta. Powstało w Sosnowcu Środuli, bardzo późno, w październiku 1942 r. Żyliśmy w nim od początku, przenieśliśmy się do niego w trójkę. Była tam także rodzina taty, zarówno jego brat ze swoją rodziną,jak i samotna siostra, której mąż z synami zaraz na początku wojny uciekł do Związku Radzieckiego. Byli bardzo zamożni. Ona została, aby pilnować majątku. Wszędzie nosiła ze sobą duży neseser, wypełniony po brzegi złotem.
Po śmierci ojca mama chciała uzyskać coś z tych kosztowności, ale ta odmówiła. Wierzyła, że ten majątek zapewni jej przeżycie. W chwili ostatecznej likwidacji getta do Auschwitz pojechała na pewno ze swoją walizeczką.
W dwa czy trzy lata po wojnie odnalazł nas jej mąż z synami. Przeżyli w Rosji, a teraz chciał ożenić się z mamą. Ta jednak miała już kogoś innego. Urażeni, że tak szybko zapomniała o mężu, wyjechali do Palestyny. Nigdy już nie mieliśmy z nimi żadnego kontaktu. Byli to jedyni członkowie naszej rodziny, którzy przeżyli wojnę. Nie jestem nawet pewna ich nazwiska, nazywali się chyba Grinberg (może Brinberg albo Grinstein). Może chociaż synowie żyją gdzieś w Izraelu.
W getcie panowała wielka ciasnota, nędza i głód. Nie wolno było z niego wychodzić, choć początkowo nie było ogrodzone. Osoby zatrudnione w szopach opuszczały je zwartymi grupami. Mamie, pracującej w fabryce Schoena, udało się kilka razy nie powrócić na noc do getta. W fabryce pracowali oprócz Żydów także Polacy, mogła więc, zdejmując opaskę, wydostać się na aryjską stronę. Przynosiła nam wtedy coś do jedzenia, próbowała utrzymać kontakt ze światem.
Nie pamiętam zbyt wielu szczegółów z naszej egzystencji w Środuli. Nie wiem, czy wynika to wyłącznie z tego, że miałam wtedy tylko dziesięć, jedenaście lat. Może bardzo chciałam zapomnieć cały ten koszmar. Pewnych rzeczy zapomnieć jednak nie potrafię. Na przykład wielkiej łapanki, rzekomo do pracy. Nie wiem jak, ale znaleźliśmy się w trójkę w długiej kolumnie Żydów prowadzonych ze Środuli do Sosnowca. Szliśmy czwórkami, w jednej ja z mamą, a kilka szeregów dalej Pawełek. Mama zawołała brata, dotarł do nas, powiedziała mu, że kilka przecznic dalej jest ulica, w którą musimy skręcić. Wrócił do swojego szeregu.
My uciekłyś my w tę boczną uliczkę, była bardzo krótka, zaraz mogłyśmy skręcić w kolejną przecznicę. Bardzo się bałam, mama musiała mocno trzymać mnie za rękę, nikt jednak nie strzelał, ukryłyśmy się w bramie. Tam czekałyśmy na Pawełka, który miał zaraz do nas dołączyć. Nie pojawił się jednak. Wieczorem wróciłyśmy więc do getta z grupą robotników z szopów. Nie było go też w naszym pokoju. Zrozpaczone płakałyśmy cały czas, pewne, że nie udało mu się uciec.
A jednak wrócił kilka godzin po nas. Nie zdołał uskoczyć w tę uliczkę, gdzie uciekłyśmy z mamą, i musiał czekać na następną okazję. Nie potrafił już odnaleźć „naszej” bramy. Tym razem nam się udało. Byliśmy znowu razem.
Likwidacja getta była dla nas zaskoczeniem, mimo że spodziewano się jej chyba powszechnie. Mama wierzyła, że będzie znała ten termin. Jej przyjaciółka, rodowita Niemka o nazwisku nomen omen Deutsch, która miała w getcie swojego żydowskiego męża i często przebywała z nim tam nielegalnie, miała nas powiadomić, gdy dowie się czegoś niepokojącego od swoich znajomych na policji czy w urzędach.
Nie dowiedziała się niczego. Feralnego dnia sama była w getcie i przypuszczalnie nie pomogły jej autentyczne niemieckie papiery, bo już nie wróciła do swojego katowickiego mieszkania, gdzie mama posłała potem kogoś, żeby się z nią skontaktował.
Nasze plany były takie, że opuścimy getto możliwie najpóźniej. Ukrywanie się bowiem po aryjskiej stronie w trzy osoby, bez większych pieniędzy, nie było łatwe. Niemcy nas jednak uprzedzili.
Akcja likwidacyjna rozpoczęła się nocą, chyba z piątku na sobotę, na
samym początku sierpnia 1943 roku. Gdy usłyszano strzelaninę, wszyscy, którzy tylko mieli takie możliwości, zaczęli ukrywać się we wcześniej już przygotowanych kryjówkach. Szczęśliwie jedna z nich należała do znajomej sąsiadki mamy, bardzo pięknej, śniadej i czarnowłosej Żydówki węgierskiej. Zaproponowała, abyśmy ukryli się z nią, jej mężem i dwójką synów. Jeden był mniej więcej w moim wieku, a drugi młodszy.
Schowek był dość prosty. Na podwórzu naszego domu stały małe komórki, w których kiedyś trzymano węgiel czy jakieś domowe rupiecie. To w nich właśnie ludzie wykopali sobie piwnice z zamaskowanymi wejściami. My również znaleźliśmy się w takiej małej, wielkości może 2 x 2 metry piwnicy. Zeszliśmy do niej po drabinie, nie wiem, czy ktoś za nami zamaskował wejście.
Był tam tylko duży, solidny, okrągły stół, trochę zgromadzonego wcześniej jedzenia i ubrań, które w pośpiechu zabraliśmy ze sobą. Siedzieliśmy w ciemności i absolutnej ciszy na stole, odwróceni do siebie plecami. Od rana dochodził nas lament, płacz, krzyki. Potem na krótko wszystko ucichło. Nie mogliśmy zejść ze stołu, bo gdzieś z góry, może z pękniętej rury, ustawicznie, powoli ciekła woda. Jej poziom stale się podnosił. Z czasem osiągnęła wysokość mniej więcej metra. Było to kłopotliwe, ale być może uratowało nam życie.
Przez tydzień Niemcy przeszukiwali intensywnie teren getta. Słychać było ujadanie psów, chaotyczne strzały. W bliskiej odległości wykryto jakąś kryjówkę. Wyciągnięci z nich Żydzi krzyczeli, lamentowali, błagali o życie. Chyba rozstrzelano ich na miejscu. Nas jednak psy nie wytropiły.
Wydawało nam się, że zostaliśmy sami w tak niedawno jeszcze zaludnionym getcie. Ale strzały słychać było nadal, choć znacznie już rzadziej. Wkrótce zabrakło nam jedzenia. Nocami mój brat Pawełek wychodził więc boso z ukrycia i w pustych mieszkaniach wyszukiwał pożywienie dla nas wszystkich. W tym czasie słychać już było polską mowę. W dzień pracowali tu Polacy, uprzątali teren getta, wynosili meble i ubrania.Z czasem Pawełkowi coraz trudniej udawało się znaleźć coś do jedzenia, woda stała coraz wyżej, coraz mniej krzątało się robotników, ale słychać było już kobiece głosy. To żony pracujących przynosiły im obiady.
Wtedy mama zadecydowała: „Musimy wyjść”. Nie wiem, jak długo się ukrywaliśmy, może sześć tygodni, może trochę dłużej. Ale Węgrzy postanowili pozostać. Byli zdeterminowani. Powiedzieli, że wolą umrzeć tutaj z głodu, niż wyjść i dostać się w ręce Niemców. Pożegnaliśmy się. Mama włożyła bratu chustkę na głowę, przebrała go za dziewczynkę, umyliśmy się pobież nie w wodzie, której mieliśmy w piwnicy pod dostatkiem, i wyszliśmy.
Mama miała znajomych po aryjskiej stronie, mieliśmy jakieś szanse. Pamiętam ten dzień i chyba nigdy go nie zapomnę. Było dość ciepło i bardzo słonecznie, choć był to już chyba październik. Przyzwyczajona do życia w ciemności prawie nic nie widziałam. Z trudem się poruszałam, bo przez cały czas ukrywania się nie opuszczałam naszego stołu.
Mama wzięła nas za ręce. Szliśmy. Czas dłużył się niemiłosiernie. Przechodziliśmy obok posterunku. Po obu stronach siedzieli na ziemi dwaj policjanci. Drzemali z pochylonymi głowami, wsparci na karabinach. Gdy przechodziliśmy, jeden z nich podniósł głowę i krzyknął: wohin? Mama odpowiedziała po polsku, że była u męża z jedzeniem. Policjant machnął ręką, żebyśmy szli. Nogi nam się uginały, gdy przechodziliśmy tuż obok nich.
Od razu udaliśmy się do znajomej w Sosnowcu. Nie pamiętam, przy jakiej ulicy mieszkała, wiem, że nazywała się Twardzik. Gdy nas zobaczyła, była zaskoczona i przestraszona. Po zapewnieniach, że nikt nas nie widział wchodzących, pozwoliła nam się wykąpać, dała jedzenie. Nie wiem, czy przespaliśmy się u niej, czy od razu pojechałyśmy do Katowic.
Mama bała się jechać z dwójką dzieci, między Katowicami a Sosnowcem były bowiem częste kontrole, szczególnie po likwidacji getta. Zapytała się więc, kto chce jechać pierwszy. Wtedy zerwałam się i zaczęłam krzyczeć: ja, ja, ja. Pojechałyśmy. W Katowicach pierwsze kroki skierowałyśmy do pani Syndutki. Tam pozostałam, podczas gdy mama natychmiast wróciła po Pawełka.
Już go nie zastała. Pani Twardzik kazała mamie natychmiast uciekać i opowiedziała, że brat uparł się wyjść na podwórko do bawiących się dzieci. Ktoś miał zadzwonić na policję. Podobno Pawełek omal nie uciekł przez drewniany płot na sąsiedni plac. Gdy został schwytany, podobno jedną nogę miał już po drugiej stronie płotu. Podobno klęczał przed policjantem i prosił, żeby go wypuścić. Czy tak było naprawdę, nie wiem i nigdy się już nie dowiem.
Mama całą okupację przeżyła z nadzieją, że Pawełek żyje gdzieś w obozie czy na robotach i kiedyś powróci. Wyczekiwała go jeszcze długo po wojnie. Nie wiemy, gdzie zginął, jak ani kiedy. Pozostała po nim tylko jedna mała fotografia. Siedzi na niej pulchny, może czteroletni blondynek w krótkich spodenkach, na dużym kamieniu nad brzegiem rzeki. Nie rozpoznaję go już na tym zdjęciu, ale nieraz zastanawiam się, co by się stało, gdybym to ja czekała na mamę w Sosnowcu. Nie byłam przecież obrzezana, miałam „dobry” wygląd, nie wyszłabym bawić się na podwórko. Może żylibyśmy oboje.
Zrozpaczona mama po powrocie do Katowic znalazła nie tylko kryjówkę, ale i ciepłą, współczującą atmosferę u pani Syndutki. Była ona dozorczynią w piętrowym domu przedwojennej znajomej mamy, Ślązaczki, pani Dębińskiej (przy dzisiejszej ulicy Wojewódzkiej). Mieszkała z mężem w parterowej przybudówce w jednym zaledwie pokoju. W rogu stała tam skośnie duża, trzydrzwiowa szafa, za którą znalazłyśmy schronienie. Spałyśmy tam i przebywałyśmy także wtedy, gdy gospodarze byli w domu. Jako dozorcy narażeni byli na wizyty lokatorów budynku.
Byli to niesłychanie porządni, uczciwi i heroiczni ludzie. Starsze, bezdzietne małżeństwo po pięćdziesiątce, świadkowie Jehowy, całkowicie bezinteresownie robili wszystko, abyśmy czuły się u nich dobrze. Wieczorami czytali nam swoje religijne broszury, byli pewni, że po wojnie przyjmiemy ich wiarę. Namawiali nas, żebyśmy opuszczały kryjówkę za szafą nie tylko wieczorami, ale także wtedy, gdy sprzątali podwórko. Łatwo wówczas mogli nam dać znać, że ktoś się zbliża.
Dzielili się swoim jedzeniem. Mama miała jeszcze wtedy trochę biżuterii. Pani Syndutka nie umiała jej sprzedawać, zanosiła ją więc pani Dębińskiej, która to robiła i przekazywała nam marki. Wiedziała o tym, że ukrywamy się w jej domu. Byłyśmy tam kilka miesięcy, nie wiem dokładnie jak długo. W ten sposób przetrwałyśmy najtrudniejszy chyba dla nas psychicznie okres.
Z czasem skończyła nam się biżuteria. Mama, nie chcąc aż w tak dużym stopniu obciążać naszych niezamożnych dobroczyńców, zaczęła opuszczać kryjówkę, aby zdobyć jakieś pieniądze. Odtąd chodziła do dornów znajomych Ślązaków i Niemców robić im manikiur. Zwykle nie dostawała za to pieniędzy, ale kartki albo coś do jedzenia. Znała tych ludzi jeszcze sprzed wojny, z czasów, kiedy pracowała w salonie kosmetycznym, potem zresztą jako mężatka odwiedzała ich w domu, żeby trochę dorobić.
Mama, nie mająca semickiego typu urody, nie ujawniała swego pochodzenia, choć narodowość ojca mogła im być znana. Czy więc się nie domyślali? Nie wiem. Z jednej strony w Katowicach przed wojną nie było wielu Żydów i byli bardziej niż gdzie indziej zasymilowani, a ponieważ na Śląsku istniały śluby cywilne, związek międzywyznaniowy teoretycznie był możliwy.
Może rzeczywiście mama była dla nich po prostu Polką z Kongresówki, która w poszukiwaniu lepszego życia osiadła tu w latach dwudziestych? A może wiedzieli, ale nie miało to dla nich znaczenia, może chcieli jej pomóc, a może skorzystać z tego, że tanio i dobrze wykonuje swoją pracę? W każdym razie od Ślązaków nie zaznałyśmy niczego złego, a ja dobrze się czuję w moich rodzinnych Katowicach, gdzie mieszkam do dzisiaj.
Cały koszmar wojny kojarzy mi się z Sosnowcem, miejscem naszych największych tragedii, w którym właściwie nie byłam od zakończenia okupacji, mimo że leży zaledwie kilka kilometrów od Katowic.
Od kogoś z tych znajomych Ślązaków–Niemców mama dowiedziała się o wielkiej uczciwości pewnej rodziny – państwa Czaplów. On był policjantem z volkslistą „dwójką”, ale wszyscy w domu mówili tylko po polsku. Mieli dwie córki: moją rówieśniczkę Zuzę i małą Ingrid. Mieszkali z ni mi rodzice pani Czapli. Matka, cierpiąca na zaburzenia psychiczne, przysparzała im wielu kłopotów, uciekając z dornu i odsłaniając okna w trakcie nalotów. Córka musiała walczyć, aby nie oddać jej do zakładu psychiatrycznego.
Volkslista „dwójka” – wprowadzona przez Niemców kategoria określająca stopień przynależności do narodu niemieckiego.
Mimo tych problemów państwo Czaplowie przygarnęli także mnie. Traktowali mnie niemal jak córkę, mieszkałam w ich trzypokojowym mieszkaniu, przy dzisiejszej alei Korfantego, zaprzyjaźniłam się z Zuzą, opiekowałam się młodszą, dwuletnią Ingrid, która pokochała mnie tak bardzo, że kiedy leżała w szpitalu na dyfteryt i odwiedziliśmy ją tam, to przez szybę powtarzała z płaczem tylko moje imię. Ze szpitala już nie powróciła, zmarła na tę niebezpieczną wtedy chorobę.
Ci dobrzy, doświadczeni przez los ludzie ofiarowali mi w samym środku okrutnej wojny namiastkę nomalnego życia. Pani Czapla wzięła mnie nawet ze sobą do Wiednia, zamiast Zuzy, która akurat chorowała na jakąś zakaźną chorobę. Zaprosiła mnie tam do lunaparku. Pamiętam jak dziś swoje emocje, gdy opadałam w dół w zawrotnym tempie na wielkim, największym,jaki widziałam w życiu, „diabelskim młynie”.
Nie zapomnę też innej sytuacji z udziałem mych dobroczyńców. Szliśmy kiedyś ulicą, dzisiejszą aleją Korfantego, ja, Zuzia, państwo Czaplowie. On był w mundurze. Zbliżaliśmy się do teatru, gdy nagle zawołała go pół po niemiecku, a pół po polsku kobieta, w której rozpoznałam naszą przedwojenną dozorczynię. On podchodzi do niej, ona pyta go, czy wie, kim jest ta dziewczyna, która z nim idzie, i zaraz dodaje: „To Żydówka, ja ją znam”.
Pan Czapla chwycił za pistolet, wyzwał ją od polskich świń, zagroził, że zastrzeli ją osobiście, gdy piśnie choć słówko. Wtedy przerażona uciekła, przepraszając. To jednak nie był koniec. Pojawiła się w naszym życiu raz jeszcze w podobnej sytuacji. Po jakimś czasie spotkała bowiem moją mamę i wtedy, głośno krzycząc w kulawym niemieckim, zaczęła wołać: „,Co tutaj robi ta Żydówa”.
Zatrzymał się jakiś oficer, ale mama zachowała zimną krew, znała dobrze niemiecki, udawała oburzoną, wyzwała ją od wariatek i spowodowała interwencję tego oficera w swojej obronie. Katowice nie były więc dla nas bezpiecznym miastem, a zagrożenie mogło przyjść z najmniej oczekiwanej strony. Ta złowroga dozorczyni była przed wojną bardzo biedna, miała kilkoro dzieci i mama co tydzień posyłała jej kawałek ciasta. Odwdzięczyła się za to tylko nienawiścią. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że sama stanie się ofiarą swej agresji. Gdy po wojnie mama opowiedziała o naszych przeżyciach znajomemu rosyjskiemu oficerowi, ten odszukał ją i zastrzelił z pistoletu.
U państwa Czaplów żyłam aż do wyzwolenia, chyba prawie rok. Mieszkałam w niemieckiej kamienicy, której mieszkańcy pozdrawiali mnie na schodach: Heil Hitler, Kleine. Odpowiadałam zawsze: Guten Tag czy Guten Abend. Wiedziałam, że każdy z nich zadenuncjowałby mnie, gdyby domyślił się mego pochodzenia, pamiętałam, że po ulicach Katowic chodzą ludzie, którzy je znają, ani na chwilę nie potrafiłam uwolnić się od lęku. A przecież miałam „dobry wygląd”, aryjskie rysy, jasne włosy, moim rodzinnym językiem był polski, nauczyłam się niemieckiego.
Starałam się jak najrzadziej opuszczać dom, szczególnie po incydencie z dozorczynią. Nawet wyjście do sklepu mogło dostarczyć dramatycznych przeżyć. Pamiętam, jak kiedyś w sklepie wysoki cywil w średnim wieku wyszedł z kolejki i uderzył na odlew w twarz staruszkę, która po polsku poprosiła o coś sprzedawczynię.
Po wojnie wszystko się odwróciło. Państwo Czaplowie nie chcieli uciekać
przed Rosjanami, czuli się Polakami. Pan domu, jako niemiecki policjant, został jednak szybko aresztowany, podobno był bity. Gdy dowiedziała się o tym matka, od razu udała się na milicję i powołując się na swoje pochodzenie i komunistyczną działalność męża, opowiedziała o wszystkim, co dla nas zrobili, i wymogła jego uwolnienie. Tylko w ten sposób odwdzięczyłyśmy się naszym bezinteresownym dobroczyńcom. Musieli jednak emigrować, wyjechali do Niemiec Wschodnich. Korespondowaliśmy jeszcze ze sobą przez jakiś czas, po czym kontakt między nami się urwał. Pan Czapla zmarł tam po kilku latach.
W ciągu tego ostatniego roku wojny z mamą widywałam się rzadko, ukrywałyśmy się bowiem w różnych miejscach. Mama przebywała u pani Szwestkowej (na dzisiejszej ulicy Żwirki i Wigury), niebogatej kobiety, mieszkającej na piątym piętrze, na strychu czynszowej kamienicy. Była tam dozorczynią, podobnie jak nasza poprzednia opiekunka. Pamiętam to mieszkanie, wysokie schody, długi korytarz w kształcie litery L i jeden niewielki pokój. Pani Szwestkowa gniotła się tam z mamą przez wiele miesięcy.
Jej mąż, jak każdy Ślązak, był wtedy w niemieckim wojsku, syn zginął, ale nie pamiętam w jakich okolicznościach. Była to prosta, uczciwa kobieta. Ja także nocowałam u niej kilka razy, w sumie na pewno dłużej niż miesiąc. Państwo Czaplowie wiedzieli, że tatuś był Żydem, ale mama tradycyjnie nie wyjawiła swego pochodzenia.
Twierdziła więc, że ma pokój w Katowicach, i chciała, aby myśleli, że jednak trochę w nim mieszkamy. Od czasu do czasu odwiedzała mnie i mówiła: „,Ja teraz muszę Bronię już wziąć, bo tak ciągle nie będzie u was przecież mieszkała. Musi pomieszkać trochę u siebie w domu”. I tak zamiast do nieistniejącego własnego pokoju w Katowicach, szłam nocować do pani Szwestkowej. Ta oczywiście była całkiem bezinteresowna, mama nie miała już wtedy żadnych pieniędzy. Po wojnie zresztą też nie była w stanie jej się zrewanżować.
Pomagał nam także ksiądz, dr Schubert, proboszcz kościoła Mariackiego, najstarszego i najważniejszego po katedralnym kościoła katolickiego w Katowicach. Mama znała go jeszcze sprzed wojny, choć nie wiem skąd. Wspomagał nas materialnie, chodziłyśmy na parafię, gdzie mama robiła jego dwóm siostrom (rodzonym) manikiur. Wycinali dla nas kartki na żywność, których my nie miałyśmy oczywiście wcale. Po wszystkich świętach dawali nam ciasto do domu, siostra księdza kupiła mi, jak pamiętam, buty, rajtuzy.
Wiedzieli, że ojciec jest Żydem. Ksiądz nie nalegał, aby mnie ochrzcić, stwierdził, że może po wojnie, i wtedy rzeczywiście mnie namawiał, odwiedzał nas zresztą jeszcze wiele razy. Ale kiedyś spytał się: „,Chciałabyś, Broniu nauczyć się modlitwy?” Odpowiedziałam, że już umiem. Wyrecytowałam Ojcze nasz…, Zdrowaś Mario…, Aniele Boży… Umiałam się modlić, bo pani Czapla wzięła mnie kilka razy do kościoła, a wcześniej Zuza nauczyła pacierzy, oczywiście po polsku.
Dr Schubert ucieszył się, nauczył mnie jeszcze kilku rzeczy, dał mi książeczkę do nabożeństwa i powiedział, że byłoby dobrze, żebym zawsze miała ją ze sobą. Podarował mi też medalik, który odtąd stale nosiłam.
Los chciał, że księdzu mama mogła odwdzięczyć się już bardzo szybko. Został on bowiem aresztowany przez Niemców i wysłany do Dachau. Przerażone siostry bardzo ją prosiły, aby pojechała tam i dostarczyła mu koc, w którym zaszyły nazwiska Niemców, gotowych poświadczyć jego przed wojenne proniemieckie sympatie. Jako jeden z nielicznych godził się spowiadać nie znających polskiego Niemców w ich ojczystym języku.
Siostry dały mamie papierosy i wódkę do przekupienia strażnika, mama pojechała tam i dostarczyła koc. Po kilku dniach przesłuchano świadków z przekazanej księdzu listy, a on sam powrócił do swojej parafii. Był mamie bardzo wdzięczny.
Skąd znalazła w sobie tyle brawury, żeby będąc Żydówką,jechać w głąb Niemiec, kręcić się wokół obozu koncentracyjnego, przekupywać strażnika? Zawsze była bardzo odważna. Przed utworzeniem getta szmuglowała żywność z Sosnowca do Katowic, w trudnych sytuacjach potrafiła zachować zimną krew. Chyba musiała mieć jakieś „aryjskie papiery”, ale nic mi o tym nie wiadomo.
Ksiądz wypuszczony z niemieckiego więzienia po wyzwoleniu dostał się do polskiego. Ktoś doniósł, że podejrzanie szybko i jako jeden z nielicznych powrócił z Dachau. Tym razem mama wybrała się do Warszawy (na miejscu bowiem nic pomóc nie mogła) do Urzędu d/s Wyznań. Opowiedziała wszystko o sobie, o tym, co dla nas robił, o kontekście jego zwolnienia z Dachau. Wkrótce wyszedł więc z kolejnego więzienia, nie mógł jednak wrócić do swojej parafii. Został proboszczem kościoła w Goduli, dzielnicy Rudy Śląskiej. Przez wiele lat był nam wdzięczny, odwiedzał nas niemal co miesiąc. Nie żyje już od kilkunastu lat.
Wspomagała nas również pani Kaźmierczak, która od czasu do czasu zapraszała nas na obiady, przekazywała też coś do domu. Właściciel piekarni, pan Sitek, dawał nieraz mamie chleb. Pamiętam jeszcze nazwiska pani Świtałowej i pani Ronczoszkowej, która, gdy mama przychodziła robić jej manikiur, prosiła, żeby opowiadać o tym, co Niemcy robili z Żydami. To sprawiało, że po wizycie zawsze kłóciła się z mężem, bodajże funkcjonariuszem SA. Wściekły fanatyk zagroził więc, że manikiurzystkę osobiście zastrzeli, na co żona obiecała, że go wówczas otruje. W efekcie mama pojawiała się u pani Ronczoszkowej tylko wtedy, gdy pan domu wyjeżdżał gdzieś na dłużej.
Korzystając z pomocy tak wielu ludzi, przetrwałyśmy okupację. Niecierpliwie wyczekiwane wyzwolenie przyszło 27 stycznia 1945 roku. Chyba niewielu Żydom w Polsce przydarzyła się tak długa gehenna, od początku września 1939 roku do końca stycznia 1945. Żyłyśmy jednak.
Po wojnie poszłyśmy do naszego dawnego mieszkania. Dozorczyni miała klucze, wydała je z oporami. Mieszkanie było zupełnie puste. Zajmujący je Niemiec ewakuował się podobno jakieś dwa miesiące wcześniej. To puste wnętrze za bardzo przypominało nam nasze dawne życie, naszą wymordowaną rodzinę. Nie chciałyśmy tam mieszkać.
Znajoma powiedziała mamie o pustych mieszkaniach w centrum Katowic. Mama uzyskała przydział. Kiedy pojawiłyśmy się w naszym nowym lokum, przebywali w nim trzej byli więźniowie Oświęcimia. Próbowali nabrać tutaj sił przed powrotem do swoich domów. W zamian za chleb i coś do jedzenia powydawali sąsiadom wszystkie cenniejsze meble z mieszkania. Teraz żałowali bardzo, że zrobili to żonie ich obozowego współtowarzysza. Gdy wypoczęli, mama załatwiła im u kwaterujących w pobliżu Rosjan przewóz samochodem do domów.
Długo walczyłyśmy jeszcze z wielkimi oświęcimskimi pluskwami, pozostawionymi przez nich. Potem w jednym pokoju zakwaterowany był rosyjski oficer; to właśnie on zastrzelił naszą przedwojenną dozorczynię. W mieszkaniu tym żyję do dziś.
W czasie okupacji przechodziłam żółtaczkę, cierpiałam na bolesne owrzodzenia skóry głowy. Tuż po wojnie zapadłam na koklusz, miałam osłabione płuca, przez trzy miesiące dochodziłam do siebie w żydowskim prewentorium. Pamiętam wielkie tabliczki czekolady, które dostawaliśmy tam codziennie, a których, nie przyzwyczajona do takiej obfitości pożywienia, nie potrafiłam zjeść.
Byłam niska jak na swój wiek i bardzo chuda. Nic dziwnego, cierpiałam przecież ustawiczny głód. Przysmakiem, o którym marzyłam, były dla mnie kromki chleba przysmażane na piecu i posmarowane margaryną.
Do szkoły miałam iść 1 września 1939 roku. Los sprawił, że znalazłam się w niej dopiero po przeszło pięciu latach. W czasie okupacji znajoma, była nauczycielka, nauczyła mnie tylko czytać, pisać i trochę liczyć. Po wojnie zaczęłam naukę od trzeciej klasy. Byłam starsza od koleżanek. Może dlatego, abym nie czuła się gorsza, mama podawała, że urodziłam się w grudniu
1934 roku, niemal trzy lata później niż w rzeczywistości. Odtąd żyłam z różnymi datami urodzenia.
Zostałyśmy same z mamą. Przez jakiś czas korespondowała z nami jakaś ciotka ze strony ojca, mieszkająca od lat w Kanadzie. Była bezdzietną, bogatą panną i bardzo chciała, abym do niej przyjechała. Mama, bojąc się, że zostanie sama, obcesowo zerwała korespondencję i spaliła jej adres.
Nie mam studiów. Byłyśmy ubogie, liceum i szkołę kosmetyczną musiałam kończyć wieczorowo. Nieraz sobie myślę, że gdyby żył tatuś, byłoby mi dużo łatwiej – materialnie i emocjonalnie.
W 1960 roku założyłam rodzinę, w której jestem szczęśliwa. Mam kochającego męża i dwóch synów. Należę do Gminy Żydowskiej, TSKŻ, od niedawna do Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu”.
Wojna wyzwoliła w mamie energię i determinację, której nie wykazywała ani wcześniej, ani potem. Do końca życia zachowała jednak niesłychaną sprawność umysłu.Żyła jeszcze 48 lat. Starała się zapomnieć. Szybko związała się z mężczyzną, który nie był Żydem. Nie rozmawiałyśmy ze sobą o naszych okupacyjnych losach, nieraz tylko, szczególnie w starszym wieku, wspominała zamordowanego Pawełka.
Prawie nie opowiadała o swojej rodzinie. Straciła ją całą: swoją ukochaną, najmłodszą z piątki rodzeństwa siostrę Lusię, która była panną, siostrę Franię Perces z mężem i córką, braci Arona i Józka, z których ten drugi był komunistą i już przed wojną wyjechał do Rosji (gdzie słuch o nim zaginął), zamieszkałych w Zawierciu rodziców.
Pamiętam swoich dziadków. Kochałam bardzo babcię, Laję Kerner. Niedaleko ich domu była karuzela. Babcia dawała mi na nią drobne pieniążki po kryjomu przed dziadkiem, który był bardzo skąpy, ostrzegając, abym uważała, żeby mnie nie zobaczył. Na karuzeli serce waliło mi jak szalone i rozglądałam się na wszystkie strony, czy dziadek nie patrzy.
Babcia miała szczęście. Chorowała na serce i zdążyła umrzeć śmiercią naturalną na początku okupacji. Pochowano ją na żydowskim cmentarzu. Przeżyli ją jej rodzice, nazywali się chyba Altman. Ich także pamiętam, oczywiście jak przez mgłę (byli to moi pradziadkowie). Mieszkali na wsi w Żarkach, pod lasem, byli już staruszkami, mieli kozę, babcia po jej wydojeniu szukała mnie z garnuszkiem mleka, a ja chowałam się i uciekałam, bo bardzo nie lubiłam koziego mleka.
Mama wspominała coś jeszcze, zdaje się, o siostrze mojej babci, a swojej ciotce o nazwisku Bergner. Siostra dziadka miała nazywać się Szwarzbaum i posiadała dom na przedmieściach Częstochowy, w Rakowie–Błesznie. Mnie samej jednak te nazwiska nic już nie mówią, mogę je teraz odtworzyć tylko dzięki temu, że zapisałam je przed laty na kartce, którą teraz odnalazłam.
O dziadkach ze strony ojca nic mi nie wiadomo, mieszkali chyba koło Olku sza albo Oświęcimia.
Wszystko, co tu opisałam, jest już zamierzchłą przeszłością. Nie dla mnie jednak, dla mnie bowiem jest to wciąż żywe i bolesne. Jestem wdzięczna, że ktoś będzie mógł przeczytać,jak uratowałam się w Katowicach, wśród ludzi, którzy nie wiedzieli nawet, czy są Polakami, Ślązakami, czy Niemca mi, a pomagali nam w odruchu serca. Tylko tak potrafię im się odwdzięczyć.
Cieszę się, że mogłam napisać o mojej pomordowanej rodzinie, która żyje już tylko w mej pamięci. Nie jestem zresztą pewna, czy ta nie zawiodła mnie w którymś momencie mojej opowieści. Nie miałam żadnych notatek, mama nie żyje już od pięciu lat , a ja byłam w tych koszmarnych latach jeszcze dzieckiem. Wierzę jednak, że mimo tych ograniczeń opisanie mojej historii ma jakiś sens.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl