Bronisława Wajngarten , urodzona w 1933 r.
Leć do lasu
Z ogromnie mieszanymi uczuciami przystępuję do spisania moich dziejów – mojej tragedii życiowej, z nadzieją, że być może tą drogą ktoś mnie odnajdzie i resztki dni mojego życia nie będą do końca samotnością i pełnym sieroctwem.
Urodziłam się podobno 10 września 1933 roku w Drohobyczu – tak głosi moja metryka chrztu (metryki urodzenia nie posiadałam) – obecnie mam na jej podstawie wyrobiony oficjalny dokument tożsamości.
Chrzest mój odbył się w Borysławiu w 1942 roku za sprawą moich polskich opiekunów: państwa Marii i Zygmunta Gamskich. To, co pragnę opisać, jest mglistym zapisem w mojej pamięci – pamięci, która nie zachowała wszystkiego, co było zapewne spowodowane szokiem, związanym z wy mordowaniem mojej rodziny na moich oczach.
Otóż, w czasie jednej z pierwszych łapanek w Drohobyczu, zdaje się, że to był zimny listopad 1941 roku, mieszkałam z ciotką i jej dwoma córkami w centrum Drohobycza, chyba przy ulicy Borysławskiej. Tam dotarłyśmy z moją matką i prawdopodobnie z moją młodszą siostrą po tym, kiedy nas zmuszono do ucieczki z Młynek -przedmieścia Drohobycza, gdyż ukraińscy sąsiedzi nieomal zmusili nas do opuszczenia naszego siedliska, chcąc zapewne uchronić nas przed Niemcami.
Moja ciotka nazywała się Frajdenhajm (piszę nazwisko nie w pisowni niemieckiej, gdyż najprawdopodobniej tak były pisane nazwiska żydowskie w Galicji). Ja nazywam się Bronia Wajngar ten – chociaż tego też moja pamięć nie jest pewna, ale na to na szczęście mam oficjalny dokument, wystawiony przez dr. Rajnholda, który był przewodniczącym Judenratu w getcie drohobyckim, i tak właśnie jest zapisane moje nazwisko w liście, który przekazał moim późniejszym opiekunom.
Mgła,jaka otacza moją pamięć, pozwoliła mi dokładnie moje nazwisko zapamiętać i nakaz, iż nigdy nie wolno przyznać mi się do niego, jak również wyznać, iż jestem Żydówką, jeśli chcę zostać przy życiu. Wybiegłam trochę naprzód z wyjaśnieniami.
Pamiętam siebie jako siedmioletnią dziewczynkę o niebieskich oczach i blond włosach, o tzw. dobrym wyglądzie. Przynosiłam w dosyć dużej bańce na mleko zlewki z obiadów, które dawali mi żołnierze niemieccy stacjonujący w koszarach na ul. Truskawieckiej. Jak się tam dostawałam doprawdy nie wiem, ale był to jedyny posiłek dla całej naszej rodziny.
Już w tym okresie nie było z nami mojego ojca, który został zamordowany w Borysławiu, chyba tam byłam z matką. Mam przed oczyma duży plac, na którym leżały nagie, w okropny sposób zmasakrowane ciała ludzkie – wyglądało to jak w jakiejś ubojni zwierząt. Taki obraz majaczy mi pod powiekami.Mój ojciec był blondynem, podobno pracował w rafinerii Galicja w Dro hobyczu.
Ale muszę wrócić do opisu śmierci mojej matki, siostry, ciotki i jej dwóch córek. Był wczesny poranek, chyba mieszkaliśmy w oficynie dużej kamienicy – tam nadjechały ciężarówki i Niemcy kazali nam wyjść z mieszkań i ładowali nas na te ciężarówki jak bydło, naturalnie pod groźbą wy celowanych w naszym kierunku pistoletów maszynowych.
Zawieziono nas do lasu niedaleko Drohobycza, prawdopodobnie były to Dereżyce, taka nazwa kołacze się w mojej głowie, ale również mogło to być w lesie koło Bronicy w kierunku na Sambor. Tak przynajmniej podaje Thomas Sandkiihler w swojej pracy doktorskiej pt.„ Endlosung in Galizien – der Judenmord in Ost Po/en und die Rettungsinitiativen” von Berthold Beitz 1941-44 (Detz Verlag, 1996).
Ustawiono nas w jeden długi szereg, pod lasem, gdzie były już wykopane rowy. Dlaczego nie byłam razem z matką i innymi krewnymi, tego nie potrafię wyjaśnić. Ja zamykałam szereg. Byłam ostatnia i na końcu szeregu stał młody człowiek w mundurze niemieckim, ale nie w mundurze SS, z wysuniętym do strzału karabinem. Padła komenda: Strzelać! – młody człowiek chwycił mnie w ułamku sekundy za rękę i zakrył mnie swoim ciałem, krzyknął: „Leć do lasu!”, las był tuż, a krzewy na tyle wysokie, że nie było mnie widać.
Instynkt życia kazał mi posłuchać tego żołnierza, wydaje mi się, że widziałam moją matkę, jej wzrok przyzwalający mam przed oczyma, a potem kiedy leciałam przez las, słyszałam już tylko kanonadę strzałów, jakieś straszne krzyki. Jak długo trwał ten mój szalony bieg i jak znalazłam się w mieście, w Drohobyczu – nie wiem.
Ktoś zaprowadził mnie do dr. Józefa Rajnholda, który był chyba już w tym czasie przewodniczącym Judenratu. Ten człowiek starał się za wszelką cenę mnie uratować, o czym świadczy list napisany w listopadzie 1942, który miał być wysłany po wojnie do Ameryki, a który trafił do moich rąk w 1953 roku.
Dr Rajnhold po wyciągnięciu mnie z getta znalazł dla mnie młodą bezdzietną rodzinę żydowską – nazywali się: Lusia i Leon Walbergowie i prowadzili w tym czasie zakład fotograficzny w Drohobyczu Artis (zachowały się moje zdjęcia z tego okresu).
To oni pierwsi chcąc mnie ratować zmuszali mnie do uczenia się pacierzy Ojcze nasz i Zdrowaś Mario. Kiedy jednak i ich miał dosięgnąć miecz zagłady, oddali mnie do polskiej rodziny, do państwa Gamskich, którzy mieszkali na Polminie (znana rafineria nafty w Drohobyczu).
Oni mnie ochrzcili, dali mi swoje nazwisko, ale nagonka na Żydów była ogromna i kiedy jednak od kryto, że państwo Gamscy ukrywają dziecko żydowskie (mój przybrany ojciec był prześladowany), zmuszeni byli wysłać mnie do Krakowa, do brata Lusi Walberg – Kunysza, który pracował na kolei i nosił nazwisko – Kunicki.
Trudno tu opisać, jak sama musiałam z Drohobycza pojechać do Krakowa, jak jechałam w wagonie Nur fur Deutsche wiedziona instynktem samozachowawczym – i śpiewałam starą miłosną piosenkę niemiecką Drunten in der Lobau hab’ ich ein Madel gekusst, za co dostałam jedzenie, nie wiedząc co śpiewam i jakie to na podróżnych robi wrażenie.
Pan Kunicki oddał mnie do sióstr prezentek w Krakowie, które prowadziły przy ul. św. Jana szkołę powszechną i gimnazjum. Tam zachowały się dokumenty i moje świadectwa z ukończenia IV klasy w roku szkolnym 1943/44 r. Na świadectwie: wyznanie rzymskokatolickie i imię ojca Edmund – mimo iż nazywał się faktycznie Zygmunt (Gamski)- czyżby tam w „górze” już wtedy przewidziano, że moim mężem przez 46 lat będzie ktoś o imieniu Edmund?
W klasztorze życie nie było łatwe. Musiałam wstawać rano przed szóstą, by już o szóstej uczestniczyć w pierwszej mszy świętej kalikując na chórze (wtedy jeszcze nie było elektrycznych organów). Siłą moich wątłych rąk wspomagałam w ten sposób organistę przy uruchamianiu organów i śpiewałam, gdyż jak siostry twierdziły, Pan Bóg obdarzył mnie „dobrym głosem”, dlatego w ten sposób należało mu składać dzięki za otrzymany dar.
Niestety skończyły się subwencje, którymi pan Kunicki opłacał mój pobyt w klasztorze, i szybko znalazłam się w sierocińcu w Kochanowie koło Krakowa – na trasie Kraków-Katowice. Nikomu w tym dużym sierocińcu nie przyznałam się, że jestem Żydówką. Byłam razem z innymi dziećmi, które zagubiły się w czasie wojny, ale jak się pod koniec wojny okazało, duża liczba znalazła swoich rodziców i rodziny. Ja jednak – nie.
Muszę o tym koniecznie wspomnieć, gdyż obecnie w Polsce, w kościele katolickim, toczy się dyskusja, czy dziewczęta mogą służyć do mszy. Na Za chodzie jest to już powszechnie przyjęty obyczaj. Ja spełniałam to zadanie już w latach 1944-45. Do moich obowiązków należało troszczyć się o wystrój ołtarza, przygotowywać hostie i komunikanty, które kupowałam w specjalnej składnicy w oddalonym o 12 km Krakowie u księży salwatorianów, towarzyszenie księdzu „za balaskami” i odmawianie całej liturgii w języku łacińskim, dzwonienie dzwonkami, zaopatrywanie ołtarza w wino i wodę oraz dosyć często przygrywanie na fisharmonii, zwłaszcza w niedzielę, kiedy koledzy służyli do mszy.
Nasza kaplica w sierocińcu służyła jako kościół okolicznej ludności z Kochanowa i Zabierowa. Tak więc byłam prawdopodobnie jedną z pierwszych dziewcząt służących w Polsce do mszy. Naszą kaplicą opiekowali się księża salwatorianie z Krakowa. Jednym z nich był ks. Wojciech Olszówka. On to w październiku 1945 roku, kiedy już niewiele dzieci zostało w sierocińcu (nie wiem, czy się domyślał mego pochodzenia, ale raczej nie), postanowił zająć się sierotą i zabrał mnie do swoich rodziców w Katowicach Ligocie, gdzie zaopiekowali się mną zacni państwo Olszówkowie.
Byłam u nich pięć lat, następnie losy skierowały mnie do Wejherowa, gdzie w 1952 roku zdałam maturę;jednocześnie ukończyłam specjalistyczny kurs dla pierwszych nauczycieli języka rosyjskiego. Otrzymałam nakaz pracy do szkoły oficerskiej – milicyjnej w Słupsku.
Na tym kończą się moje przeżycia okupacyjne, ale nie skończyło się moje wewnętrzne ukrywa nie się. Różne były dalsze koleje mojego losu, a zawirowania w Polsce w 1968 roku pozbawiły mnie (i mojego męża) pracy tylko z tego powodu, że byłam Żydówką (on nie), o czym władze dokładnie wiedziały, a ja myślałam, że nie.
Pragnę zaznaczyć, że to wyrzucenie „za burtę” wzmocniło mnie. Musiałam szukać dla siebie nowego środowiska i próbować znaleźć się w nowej rzeczywistości. W efekcie, mając za sobą już dwudziestoletni staż pracy podjęłam w czterdziestym roku mojego życia karkołomną decyzję: podjęcie studiów na germanistyce. Po ciężkich sześciu latach nauki otrzymałam w 1980 roku dyplom magistra filologii germańskiej na Uniwersytecie A. Mickiewicza w Poznaniu. Tytuł mojej pracy magisterskiej napisanej w języku nie mieckim to: Obraz Galicji w utworach Józefa Rotha. Przynajmniej w ten sposób chciałam przybliżyć sobie tak mało mi znaną moją małą ojczyznę!
Pisałam te wspomnienia z nadzieją, że może dzięki nim uda mi się jeszcze odnaleźć krewnych. Może wśród czytelników jest ktoś, kogo los zetknął z kimś z mojej rodziny. Bardzo proszę o wiadomość na adres: Stowarzyszenie „Dzieci Holocaustu” w Warszawie, ul. Twarda 6.
Czekam na taki moment, kiedy zapomnę o codzienności, a otworzą się przede mną szeroko wrota mojego dzieciństwa, które tak głęboko kryje się w czeluściach mojej niepamięci jeszcze do chwili obecnej.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl