Bronka Niedźwiedzka, urodzona w 1928 r.
Żyłam tylko nadzieją
Miałam wielkie szczęście.Urodziłam się w uczciwej, błogosławionej licznym rodzeństwem żydowskiej rodzinie. Całe zło świata sprzysięgło się jednak, by szczęście to minęło jak ulotny sen…
Odebrała mnie przy porodzie zwykła wiejska akuszerka, Polka, nasza domowa położna, która nie raz pojawiała się już w naszym mieszkaniu. Uważałam ją zawsze za swoją „babunię” – kochała mnie i przynosiła mi świeżutkie jajeczka, „prosto od kury”. Byłam zdrowym, wesołym, rozśpiewanym i roztańczonym dzieckiem. Starsze rodzeństwo znało jidysz, ja, „sziksele”, mówiłam wyłącznie po polsku. Kochali mnie rodzice, rozpieszczało rodzeństwo. Wiadomo – najmłodsza. Moją duchową podporą była starsza siostra Dorotka.
Dwa małe domki w miasteczku Poraj. Obok linia kolejowa, las, rzeka i w pobliżu duże miasto – oto cały mój świat. Kochany Tata, nauczyciel z zawodu, uczony w Piśmie, wielki erudyta. Pisał książki i pracował nad leksykonem grecko-hebrajskim. Tata lubił unosić mnie wysoko, a potem wsuwał do wielkiego kredensu stołowego, gdzie wśród buteleczek i słoików świetnie się bawiłam, utrwalając w sobie poczucie ładu. To moje pierwsze wspomnienia. Miałam wtedy może półtora może dwa lata.
Piątkowe wieczory. Wigilia soboty.
Pierwsza gwiazdka na niebie.
Jakże uduchowione były te wieczory w naszym domu!
Stół nakryty pachnącym obrusem.
Dwie świece w starych lichtarzach.
Wokół rodzina życzliwa.
Mama błogosławi światło świec i płacze.
W dłoniach twarz ukrywa – jakby coś przeczuwała …
Przed świętem Pesach czyściło się cały dom. Święto wiosny. Święto radości. W ogromnej skrzyni, która stała w sieni, pełno świątecznych naczyń. Wielki kosz wiklinowy napełniony macą. Słodkie wino domowe z rodzynek – duma mojego Taty. Nowa sukienka uszyta przez domową krawcową. Uroczyście nakryty stół, a przy nim wolne miejsce: nakrycie dla tajemniczego gościa. Czekałam zawsze, że się pojawi…
W Purim wraz z bratem Marianem odgrywaliśmy tuż przed wybuchem wojny napisane przez starsze rodzeństwo przedstawienie na aktualne tematy. Tylko okruchy zachowała moja ułomna pamięć. Na głowie miałam czapkę z niebiesko-białej bibuły i płaszcz królewski. Marian dzierżył miecz z tektury i groźnie wołał jako faszysta: „Jude Verecke! Deutchland Erwache! Heil Hitler! Ja wam zrobię!”
Ja – naród żydowski – odpowiadałam mu wierszem, który miał takie zakończenie: „My żyjemy, żyć będziemy, bo w nas moc! Przeżyjemy wszystkich wrogów, pozostanie wesoła Purimowa noc!” Widzowie pękali ze śmiechu.
Lecz już zbliża się rok trzydziesty dziewiąty. Już ich słychać. Idą hordy. Świat zalewa bełkotliwy faszyzm.
W bydlęcym wagonie, na słomie, poniżona, wzgardzona, głodna jadę do lagru. Jadę do kraju panów, by jako niewolnica pracować pod przymusem przez długich pięć lat.
Mama ze zgryzoty ciężko chora na serce, Ojciec już zamordowany bestialsko w więzieniu w Opolu. Bracia i siostry tułają się po świecie uciekając przed faszystami. Mieszkaliśmy tuż koło Zawiercia, blisko granicy niemieckiej, wojna przyszła do nas bardzo szybko.
Ale dom jeszcze istnieje, a w nim Mama, Dorota, siostra Estera i trzyletnia córeczka najstarszej siostry, Zosia. Może więc dobrze się stało, że to mnie wzięto do obozu, a nie Dorotę, która utrzymywała całą rodzinę? Wprawdzie otoczeni są przyjaciółmi, ale zdarzają się i podli ludzie,jak choćby ta Wieczorkowa, która jeszcze za mojej bytności nasłała na nas Niemca, by jej przydzielił nasze mieszkanie. Niemiec-Ślązak przyszedł, wielkimi krokami wymierzył wszystko wszerz i wzdłuż, a następnie zawyrokował: „Pierunie! Ta rodzina ma tu pozostać!”. Ale to był dopiero rok 1940.
Teraz piszę z obozu: „Mamo, nie martw się o mnie. Chodzę do pracy, daję sobie radę. Przyślijcie mi dzbanek na zupę i kawałek mydła” . Zachowały się jakimś cudem i moje kartki, i odpowiedzi. „Kochana nasza mała córeczko, bądź ostrożna przy maszynach. Przetrzymaj! Wkrótce się zobaczymy! Głowa do góry! Mut Verloren – Alles Verloren!”
Kiedy tylko przyjechałam do obozu w Gross-Rosen-Komando Parschnitz, przyjęła nasz transport Niemka – „lagersfiihrerka”, tęga blondyna w rodzaju owych „blond bestii”, co to nie rozstają się z pejczem. Obejrzała mnie dokładnie i… pogłaskała po głowie. Przez kilka następnych dni, gdy wracałam z pracy, stawiała przede mną duży kubek gorącego mleka.
Z obozu do pracy było sześć kilometrów (w jedną stronę). O czwartej rano – apel. Odliczają nas. Nie obywa się bez ordynarnych wrzasków, ubliżań, bicia i popędzania. W ciemności i zimnie niosę w mdlejącej ręce dzbanek z brukwianką. Idziemy w zwartej grupie. Śpimy kolejno w marszu. Mijamy okna niemieckich domów, światło lamp, firanki… Boże, pozwól przeżyć, wrócić do Mamy, do ciepłej, wygodnej pościeli, pod opiekuńcze skrzydła Doroty!
Przy maszynie jest mokro i brudno. Na nogach trepy. Ale już umiem sama puszczać ją w ruch. Po drugiej stronie potężna robotnica Niemka. Wkrótce zastąpi ją żydowska dziewczynka. Nikt się tu nie rozczula. Pracujemy, aby przeżyć. Małe rączki doskonale pasują do stalowych szpul. A w głowie same układają się wiersze:
„Co dzień, gdy słońce bieg swój rozpoczyna,
Dudni nade mną niemiecka maszyna.
Czasami groźnie – jakby zemsty chciwa,
Jakby rozumiała, jakby była żywa!
Czasem łagodniej maszyna kołacze.
Ja wiem – ona nad mym losem płacze…
Lecz bywa także, że maszyna ma
Na mnie jest wściekła i zła!
Groźnie nade mną zgrzyta walcami
Do krwi mi palce rani, flieglami”,
Żelazo przeklina, a stal ze mnie szydzi,
Moja maszyna mnie nienawidzi!!!
Biednam – żydowska dziewczyna.”
Z Rachelą przyjaźniłam się cały rok. Miała chyba czternaście lat. Jasne włosy i niebieskie oczy. Prałyśmy razem co niedziela bieliznę. Wypluwała coraz większe kawałki płuc, jej oczy płonęły gorączką. Umarła na gruźlicę w obozowym szpitaliku, gdzie jako lekarka pracowała niemiecka Żydówka Litzi. Układałam wtedy wiersze o duchach -„demonach niemieckiej fabryki”, a wśród nich o „demonie chorób”, który „gruźlicę dzieciom rozdaje”. To one, owe demony, wierne „druhy Fuhrera”, wołały do nas:
„Niech plują krwią, niech kaszlą w głos!
Niech płuca z kaszlem spluną!
Niech się wybije z bladych lic
Gorączka krwawą łuną!”
Reżim obozowy zaostrzał się. Z domu przestały docierać listy. Droga do pracy była coraz trudniejsza. Sznurowane buciki, w których przyjechałam, uwierały – stopa rosła. Zraniłam się do samej kości przy maszynie. Warunki pogarszały się. Obóz był teraz koncentracyjny – filia Gross-Rosen.
W nocy przyjeżdżali SS-mani na selekcję. Rozsiadali się na krzesłach, a my defilowałyśmy przed nimi nagie, ledwie żywe. Nazajutrz znowu kilku z nas brakowało – uznano je za niezdolne do pracy dla III Rzeszy.
Nauczyłam się robić na drutach i dzięki temu z przędzy z mojej maszyny miałam wkrótce ciepłe pończochy i jakąś koszulkę. Zostałam już w jednej sukience. W drugiej, cieplejszej zagnieździły się ogromne wszy. Takich w życiu nie widziałam. Zżerały nas też miliardy pluskiew. Gdy w niedzielę urządzano odpluskwianie, szły wielkim, ruchomym, żądnym krwi dywanem. Mimo to w nocy spałyśmy jak zabite, tak wielkie było nasze znużenie.
Któregoś dnia przyjechała grupa węgierskich dziewcząt. Wszystkie miały ogolone głowy. Była wśród nich wspaniała śpiewaczka. Bardzo piękna. Miałyśmy wyjątkowe szczęście – zechciała zaśpiewać dla nas arię z opery. To było niezwykłe. Następnego dnia wywieziono je co do jednej do obozu śmierci.
Ale oto stała się rzecz najgorsza. Wpadłam w zobojętnienie. Całkowite. Byłam teraz tylko numerem 21529. Niczym więcej. Jedyne, co utrzymało mnie wtedy przy życiu, to nadzieja, że spotkam moją rodzinę tam, gdzie ją pozostawiłam.
Nie było wśród nas ludzi z wyższym wykształceniem. Inteligencja szła w pierwszej kolejce do Brzezinki. Podówczas myślałam, że może tam im będzie lepiej– śmierć przynosiła wszak wyzwolenie.
Jako karcer służyła pusta winda. Tu trzymano w zamknięciu o chlebie i wodzie. Wprowadzano tam piękną, hożą dziewczynę, a wychodziło obłąkane widmo, które leżało potem porzucone na podwórzu, w błocie, często w kaftanie bezpieczeństwa. Tak postąpiono z prześliczną Etel, kiedy przyłapano ją, jak otrzymała liścik od któregoś z pracujących obok robotników francuskich.
Uratowało nas to, że nie byliśmy prowadzeni tzw. drogą śmierci. „Wyselekcjonowani” ze wszystkich innych obozów przechodzili przez nasz. Szli mężczyźni i kobiety – ludzkie szkielety w strzępach odzieży. Popędzali ich niemieccy żołdacy. Pamiętam, że pewnego razu, gdy przyszła nowa partia idących „drogą śmierci”, na podwórzu leżały dwa surowe ziemniaki. Jeden z więźniów chciał je podnieść, drugi go ubiegł, powstała szamotanina. Podszedł gestapowiec i zastrzelił obu. Kartofle pozostały na ziemi.
Niektórych upychano na krótko w hallu za ścianą. Na całe życie pozostały mi w uszach nocne lamenty i krzyki, błaganie o śmierć przywodzące dziś na myśl „Dies Irae” Pendereckiego.
9 maja 1945 r. wojska radzieckie otworzyły bramy naszego obozu. Pojawili się też czescy partyzanci. Zajęli się rozminowywaniem terenu. Byłam ciężko chora i nawet nie umiałam się cieszyć wolnością. Czas jakiś przebywałam jeszcze w obozowym szpitalu.
A potem w jednej jedynej sukienczynie, bez grosza przy duszy, pojechałam tam, gdzie wysłano do getta Mamę, Dorotkę i resztę rodziny. Tu – już na miejscu – przeżyłam najstraszniejszą chwilę mojego życia – nie znalazłam nikogo. Nikogusieńko.
Widzę dziś siebie, jak mała, wychudzona (ważyłam wtedy 33 kg) brnę po kocich łbach przed siebie, niczym w jakimś strasznym horrorze. Ulica jest długa. Nie widzę nikogo. Wiem tylko, że niepotrzebnie przeżyłam, bo jestem sama na tym okropnym, zimnym świecie. Płaczę głośno, bez przerwy, szlocham tak, jak nigdy przedtem i nigdy potem.
Nocą, bezdomna i nieszczęśliwa, spałam, gdzie popadło, na pustej werandzie, na jakiejś pryczy w opuszczonym mieszkaniu. Nie wiem, co jadłam i piłam. Dowlokłam się wreszcie tam, gdzie kiedyś mieszkaliśmy. Zapukałam do znajomej z dzieciństwa, pani Walusiowej. Starsza, bezdzietna, prosta kobieta, wdowa po kolejarzu, przyjęła mnie serdecznie jak własne dziecko. Spać poszłyśmy do jednego łóżka, nad którym wisiało mnóstwo świętych obrazów.
W nocy obudziło nas łomotanie w okno i usłyszałyśmy męski głos: „Czy są tu Żydy?”. Serca zabiły mocniej, ale nie czułam strachu. Moja ukochana pani Walusiowa wyskoczyła z łóżka i odkrzyknęła głośno:„Idźcie stąd! Nikogo tu nie ma!” Odeszli. Pozostałam u pani Walusiowej kilka dni. Odwiedzali nas za dnia dawni znajomi i przyjaciele.
Wkrótce zdarzył się cud. Z wojny powrócił mój brat, żołnierz I Dywizji Kościuszkowskiej. Odnalazł mnie. Już nie byłam zupełnie sama. Ale przeżycia obozowe dały o sobie znać – nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Przestałam chodzić. Nikt nie potrafił postawić diagnozy. Małymi kroczkami, o lasce, posuwałam się po pokoju, wzdłuż i wszerz.
Chęć życia i siła woli zwyciężyły: udało mi się zwalczyć tę pookupacyjną niemoc. Dalsze lata też mnie nie oszczędzały. Ale to już zupełnie inna opowieść…
Warszawa, listopad-grudzień 1992 r.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl